Aleksy Matuszak

Archiwum Historii Mówionej
Moje nazwisko Aleksy Matuszak, urodzony 24 maja 1927 roku w Szemborowie, powiat Września, województwo poznańskie.

  • Gdzie pan był w czasie Powstania Warszawskiego?

W czasie Powstania Warszawskiego byłem mieszkańcem terenu wojskowego, szpitala na Ujazdowie.

  • Był pan osobą cywilną?

Byłem osobą cywilną.

  • Proszę powiedzieć o latach przedwojennych. Pan pochodzi z Poznańskiego?

Pochodzę z bardzo ubogiej, wielodzietnej rodziny. Mój wujek dzięki swojej pracowitości pozostał w wojsku i doszedł do stopnia sierżanta. Był drogistą, pracował w farmacji. Ponieważ byli bezdzietni, to wzięli mnie na wychowanie. Tym sposobem trafiłem z mojej rodzinnej wsi z Szemborowa do Ujazdowa. Po latach zastało mnie [tam] Powstanie.

  • Do Ujazdowa?

Do Ujazdowa, to jest dzielnica Warszawy.

  • Wujek mieszkał w Warszawie.

W Warszawie, tak.

  • Ile miał pan lat, jak przeniósł się pan do Warszawy?

Miałem cztery lata.

  • Był pan malutkim dzieckiem.

Byłem z wieloletniej rodziny, bieda była w domu ogromna. Ojciec i matka pracowali od świtu do nocy na roli, byli robotnikami rolnymi. Nie byli w stanie wyżywić nas, mimo swojej ciężkiej pracy, dlatego wujek wziął mnie na wychowanie.

  • Dużo miał pan rodzeństwa?

Miałem trójkę rodzeństwa.

  • Czyli, jak pan miał cztery lata, to znalazł się pan w Warszawie.

Znalazłem się w Warszawie, w zupełnie innym środowisku.

  • Jak pan pamięta przedwojenną Warszawę?

Warszawę przedwojenną pamiętam jako [miejsce] z bardzo specyficzną atmosferą, absolutnie odbiegającą od tej, która jest w tej chwili. Na mnie jako dziecku to robiło oczywiście inne wrażenie, ale później podziwiałem architekturę, wszystko to co związane jest z porządkiem, z zachowaniem ludzi, ze sposobem bycia. Takie detale, jak wejście do sklepu czy do tramwaju, to kultura zdecydowanie odbiegała od tej, w której w tej chwili się znajdujemy, z którą musimy współżyć, jeśli chodzi o otoczenie.

  • Inaczej było wtedy z wejściem do tramwaju?

To było zupełnie co innego. Wtedy trzeba było kupować bilet w tramwaju od konduktora, który siedział przy wejściu, on wywoływał jaki przystanek jest, drzwi się nie zamykały, drzwi były otwarte, trzeba się było dobrze trzymać, ciasnota była dość spora, ale nie było jakiegoś takiego zachowania agresywnego. Tylko ludzie jakoś w innej kulturze współżyli, byli bliżsi sobie.

  • A czym się różniło wejście do sklepu?

Wejście do sklepu – przede wszystkim miałem do czynienia z takimi sklepami, gdzie wysyłano mnie po zakupy, byli właściciele i często obdarowywali mnie różnymi łakociami w zależności od wielkości zakupów. Były to jakieś cukierki, były to jakieś drobiazgi. One ciągnęły mnie do tych sklepów, żeby robić zakupy, bo miałem satysfakcję z tego jako dziecko. W tej chwili już nie widzi się tego, co było wtedy.

  • Ale też w Warszawie była nędza, był kryzys przecież.

Była nędza, był kryzys, były rzeczy, które napawały trwogą, było złodziejstwo, kieszonkowcy byli. Ale nie było to tak w takiej formie nagłośnione, że wydawało się, że to jest w odległości ode mnie, od nas. Atmosfera, psychika mnie jako młodego chłopaka nie była ładowana takimi wiadomościami, jakie w tej chwili słyszę. W tej chwili to się o nas mówi albo źle, albo bardzo źle.

  • W którym miejscu pan mieszkał?

Mieszkałem na ulicy Górnośląskiej 45, to był numer terenu wojskowego Szpitala Ujazdowskiego. To było zawarte między ulicą Górnośląską, parkiem Agrykola, ulicą Agrykoli, parkiem Ujazdowskim. To był teren wielohektarowy.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny we wrześniu 1939 roku?

Wybuch wojny w 1939 roku był dla mnie bardzo dramatyczny, dlatego że na kilka tygodni przed tym pojechałem do rodziców na tak zwane wakacje, ale [tam] była praca. Praca polegała na pasieniu, pilnowaniu krów, jakieś porządki. Z chwilą zbliżającego się wybuchu dostałem wiadomość, że mam wracać do Warszawy. Jako chłopak dwunastoletni wracałem, ale wracałem już z poborowymi, bo była zarządzona mobilizacja.
W momencie gdy dojechałem do Warszawy, dotarłem do terenu Ujazdowa, to czuć było już jakieś takie podniecenie mobilizacyjne. Po kilku dniach nastąpił wybuch wojny.
Wybuch wojny był dla mnie o tyle dramatyczny, że na terenie była Szkoła Podchorążych Sanitarnych i zasadnicza służba wojskowa. Mobilizacja i wybuch wojny wiązał się z tym, że teren przestał być miejscem pobytu szpitala klinicznego i stał się szpitalem polowym, częściowo rozdzielony na szpital polowy. Część lekarzy odeszła do pułków na terenie całej Polski. Ze szpitalem polowym zostałem ewakuowany (bo mój wujek w tym szpitalu miał swoją funkcję) do miejscowości Rudka, to jest za Mińskiem Mazowieckim koło Mrozów. [Tam przeżyliśmy] całą katastrofę wojenną z nalotami samolotów czy wybuchami, wszystkim tym dramatem, które już obszernie opisywała historia – w sensie bombardowania, w sensie mordowania ludzi. Widziałem starcia czołgów z końmi, bo wojsko nasze przeważnie było oparte o transport kołowy, konie.

  • Z krzaków, z rowów pan to oglądał?

Ze wsi, bo opodal Mińska jeden szpital był zakwaterowany, to dawne sanatorium w Rudce, obok była wieś, jak pamiętam Dąbrówka. Myśmy to wszystko przeżywali i widzieli, co się dzieje. Pozostałem tam do zakończenia działań wojennych.

  • Mógłby pan opisać najbardziej dramatyczne sceny, które utkwiły panu w pamięci?

To był dla mnie jakiś moment kompletnie nowy w moim życiu. Element nagłego starcia tego spokoju z mordowaniem, niszczeniem, bombardowaniem, nieliczeniem się z niczym. Na tą wioskę padły bomby, bo to już był rejon militarny w związku z przyjściem tego szpitala. Widziałem tych zakrwawionych ludzi, widziałem konie wypłoszone, w zasadzie uciekające donikąd. Zarządzono ewakuację szpitala. Szpital został ewakuowany do Kurowa w rejonie Puław, a rodziny wojskowe zostały do zakończenia działań wojennych do końca września.
Później trzeba było wracać do tego Ujazdowa z miejsca, z którego żeśmy wyjechali. Moment był dla mnie przerażający, wracaliśmy w sposób nieco zorganizowany. Moi opiekunowie najęli furmanki i towarzyszące osoby. Wracaliśmy do Ujazdowa transportem konnym na furmankach.
Jadąc z Mińska Mazowieckiego od kierunku wschodniego na Warszawę, byliśmy świadkami dokonanych zniszczeń, co na mnie wywarło niesamowite wrażenie, bo trudno było sobie wyobrazić zburzony budynek, trudno było sobie wyobrazić groby widoczne obok, bo nie było warunków na pochowanie w sposób zorganizowany, dopiero to później zostało uczynione. Przeżywałem widok Niemców, którzy nie liczyli się z nikim, nie liczyli się z niczym. Ci wojskowi byli panami życia i śmierci.
W ten sposób dotarłem do Ujazdowa, gdzie w mieszkaniu czekała przerażona babcia, która nie ewakuowała się, nie chciała pojechać. Opowiadała to wszystko, co działo się przed zakończeniem zdobycia Warszawy. To był ciężki okres, gdzie było tak zwane dywanowe bombardowanie okrążonego miasta, to wszystko babcia opowiadała w wielkim wzburzeniu, wzruszeniu. To, jako młodemu chłopakowi wtedy, bardzo w pamięci się utrwaliło.
Ten moment i to zachowanie okupanta uwrażliwiło mnie na następne lata okupacyjne. To już nie była radość dzieciństwa, to już była taka historia pachnąca zniewoleniem, w sensie sposobu zachowania. Wychowywałem się w duchu narodowym, bo na terenie pułku były czczone święta wojskowe i narodowe. W nas, w moich kolegach, tych, którzy byli w moim wieku, to było bardzo utrwalone, a to znikło i zostało jakby podeptane.
  • Jak zaczęły się lata okupacji?

Zaczęły się lata okupacyjne, oczywiście podjęta została nauka w szkole, chodziłem do szkoły 171 na Hożej 13. Po pierwszych miesiącach nauki Niemcy zabrali nam budynek, wyrzucili nas z tego budynku. Przeszedłem do szkoły numer 98 w alei Szucha. Ten budynek w tej chwili istnieje. Mieliśmy wspaniałego dyrektora, który bardzo był nastawiony na wychowywanie nas w duchu narodowym, ale nie w sensie oficjalnym, bo za to groziły sankcje, tylko umiał nas kształtować, młodych Polaków, że ojczyzna jest w niewoli. To bardzo pamiętam, dyrektor, z tytułem magistra, nazywał się Bugajski. On jest jeszcze w mojej pamięci, że był wspaniałym humanistą, ale zarazem także poświęcał się muzyce, do tego stopnia, że wyręczał organistę w kościele Zbawiciela, który to kościół był naszą szkolną parafią. W czasie uroczystości to on przygrywał na organach, to pamiętam. Oczywiście skończyła się [taka] szkoła.

  • Do konspiracji pan nie wstąpił.

Do konspiracji wstąpiłem za namową synów generała brygady Kołłątaja Srzednickiego, który był komendantem Centrum Wyszkolenia Sanitarnego, w skład którego wchodziła Szkoła Podchorążych Sanitarnych. Wstąpiłem do „Orlików”, oni byli w zgrupowaniu, to zgrupowanie było w „Baszcie”. Było ich trzech synów, dwóch było bliźniaków, jeden z bliźniaków Rafał był naszym wiodącym. Na czym to polegało?

  • Składał pan przysięgę?

Nie doszło do przysięgi. Dlaczego nie doszło do przysięgi? To był ciekawy moment, który został ujawniony dopiero kilka lat temu. Wybrani chłopcy – właśnie z tego Ujazdowa – dostali zadanie, żeby notować wjeżdżające i wyjeżdżające samochody niemieckie o numerach, o której godzinie, jak i co, czy one się powtarzały. Numery i terminy przekazywaliśmy. W pewnym momencie wszystko się ucięło. Po latach popytałem Rafała, bo pozostali zginęli w czasie Powstania, znaczy zginął jego bliźniak, a trzeci z rodzeństwa Andrzej zmarł na gruźlicę zaraz po Powstaniu. Pytałem: „Co się stało, dlaczego ty nie kontynuowałeś, dlaczego nie doszło do przysięgi?”. – On mówi: „Słuchaj, nie mówiłem wam tego, nie pokazywałem się, bo dostałem ostrzeżenie, nakaz od matki”. Do żony generała docierały sygnały od żon oficerów, którzy podlegali generałowi, a których większa część dostała się do niewoli sowieckiej i zginęli w Katyniu, że po prostu uważali jego, że on jest tym, który odpowiednio nie zarządził, odpowiednio nie pokierował, żeby oni nie szli do niewoli sowieckiej, tylko uciekali na Południe, bo sam generał ewakuował się na Południe. Ona powiedziała tak: „Żony oficerów mówią, że za działaniem ojca potracili mężów, a teraz za działaniem was, moich synów, potracą dzieci”. On w tym momencie ujawnił to, z czym się borykałem – czemu on przerwał. Tak to wyglądało.

  • Jak on przerwał, to znaczy, że sam działał w konspiracji. Jego dowódca miał większą siłę, był żołnierzem. Przecież jego własna matka mu nie mogła wydać rozkazu.

Wszystko się zgadza, to mnie też dziwiło. Stanowczo zabroniła, żeby z nami przestał w ogóle współpracę. Myśmy się zastanawiali, dlaczego tak się dzieje. On dopiero wyjaśnił po latach. Taki był koniec, była okupacja.

  • Który to był rok?

To był rok gdzieś 1941, koło 1942. Tak na pograniczu tych lat.

  • Może był inny powód.

Rzeczywiście można było w ten sposób postawić znaki zapytania. Ale na tych dzieciach generała, to co powiedziała matka, to ciążyło. Na pewno rozterka jakaś była, kto jest ważniejszy, czy dowódca, czy matka, bo matka wszystko wiedziała, co on robi, nawet z najdrobniejszymi szczegółami, bo taka była zasada, żeby przetrwać to wszystko, żeby pozostali przy życiu, jeszcze o Powstaniu nie było mowy.

  • Nie szukał pan innych kontaktów?

Nie szukałem innych kontaktów, dlatego że mnie pochłonęła nauka, pochłonęły mnie później prześladowania. Już skończyłem szkołę powszechną, poszedłem do drugiej szkoły miejskiej zawodowej na Sandomierskiej 12, uczyłem się na ślusarza, a jednocześnie chodziłem na tajne komplety, żeby szkołę średnią w jakiś sposób zaliczyć, bo tylko szkoły zawodowe były dla młodzieży czynne. Zresztą syn generała, tenże Rafał, też [tam] chodził. Rozumiałem, o co chodzi i w jaki sposób on się zachował, bo nie dawaliśmy mu żadnej okazji do jakiegoś [poczucia] zagrożenia z naszej strony (byliśmy młodzi chłopcy), że wysypiemy przed kimś tą naszą działalność.

  • Mówi pan o prześladowaniach. Co to było za prześladowanie?

Prześladowania były tego typu, że później, jak skończyłem szkołę mechaniczną, to obowiązywała nas praktyka. Tą praktykę odbywałem w firmie remontowej na Łazienkowskiej. Ta firma prywatna została przez Niemców podporządkowana, to była firma pana Łopacińskiego. Dostawaliśmy szkołę, oczywiście robota była ponad siły młodego chłopaka, wtedy miałem gdzieś w granicach czternastu lat, dźwigaliśmy ciężary powyżej pięćdziesięciu kilogramów, wiążące się z remontem silników, wały korbowe wielkich wtedy silników ważyły przeszło sto kilogramów, ciężko było. Tak cały dzień trzeba było pracować. Dostawaliśmy w skórę, jak ktoś się opuszczał w robocie – w tym sensie prześladowania były.

  • Jak pan zapamiętał wybuch Powstania Warszawskiego?

Wybuch Powstania Warszawskiego poprzedzony był dużą nerwówką spowodowaną tym, że konspiracja dochodziła do moich opiekunów, przygotowywali się do czegoś, co miało nastąpić, co miało wyprzedzić działanie nadchodzących „wyzwolicieli”, w sensie wejścia Sowietów do Warszawy. Chodziło o wyprzedzenie w boju, wygonienie Niemców, odpłacenie im za upokorzenia, za prześladowania. Pamiętam tą nerwowość, której w tej chwili nie pojmują ludzie, którzy w tym czasie nie byli w mieście, po co wybuchło Powstanie?

  • Jak pan zapamiętał moment wybuchu?

Do tego zmierzam. Pamiętam w ten sposób, że dostaliśmy wiadomość na terenie szpitala wojskowego, że dojdzie do Powstania, że Powstanie wybuchnie po południu w konkretnym dniu. Nas, młodych chłopaków zorganizowali do robót związanych w poszczególnych oddziałach z dokwaterowaniem ewentualnych rannych, z naborem nowych chorych, którzy będą kontuzjowani, bo wiadomo, jak dojdzie do czynów zbrojnych, że będą tacy.
Wybuch nastąpił nieco wcześniej. To był rejon Sejmu, Górnośląska 45, wielka strzelanina, wybuchy, pełna mobilizacja, że coś następuje, które dotrze za chwilę do nas, jako do szpitala, że będą ofiary. Represje, które później następowały u nas, miały to odzwierciedlenie, że ci ranni zaczęli w różnych sytuacjach być dowożeni – w różnych sytuacjach, to znaczy pokrwawieni, pokaleczeni, wymagający po prostu pomocy medycznej.

  • Jakie były działania?

Wtedy nas zaangażowano jako sanitariuszy. To tak trwało do 6 sierpnia, do dnia wkroczenia Niemców na teren szpitala. Niemcy zaniepokojeni byli, że ta nasza enklawa jest coś za spokojna, bo nie było żadnych ataków z ich strony, żadnych strzałów, byli dowożeni ludzie, byli dowożeni ranni. Wkroczyli na teren szpitala, zażądali ewakuacji szpitala, co też nastąpiło. To było 6 sierpnia. To był ogromny dramat szpitala, dlatego że wszyscy musieli się wynieść, nakaz był, że żadna istota żyjąca na terenie tego obszernego szpitala nie może pozostać. Ewakuacja polegała na tym, że chorzy chodzący uformowani byli w kolumnę marszową, na ulicy obecnie nazywającej się Jazdów, przy czym ci, którzy mogli, i mieszkańcy tego terenu byli zaangażowani w niesieniu pozostałych, tych, którzy nie mogli chodzić.
Moment wyruszenia poprzedzony był mszą odprawioną w miejscowej kaplicy przez księdza pułkownika Juszczyka, kapelana tego szpitala, bo tenże kapelan w czasie całej okupacji był bardzo patriotycznego nastawienia, umiał przemówić do rannych żołnierzy, umiał podnosić ich na duchu, umiał wytworzyć atmosferę taką patriotyczną: „Nie bójcie się, my nie jesteśmy do końca w niewoli, to nie będzie trwałe”. Dawał im tą moralną szansę, namawiał do tego przetrwania. 6 sierpnia odprawił o godzinie ósmej mszę świętą. Po mszy nastąpiło wyjście. Na czele szły flagi Czerwonego Krzyża i za nimi kolumna sięgająca około tysiąca ośmiuset ludzi. […] Nasze wyjście z Ujazdowa miało kierunek ulicami Górnośląską do Łazienkowskiej.

  • Jak to się odbyło? Czy Niemcy wpadli, krzyczeli po niemiecku?

Nie. To wyglądało w ten sposób, że działał prężnie komendant szpitala z grupą prężnych lekarzy i sióstr, którzy umieli nawiązać kontakt z tymi, którzy pokojowo przyszli z ultimatum natychmiastowego wyjścia. To nie była współpraca. Koegzystencja i organizacja z Niemcami wiązała się z tym, że część żołnierzy niemieckich z tak zwanego Ostlegionu, była leczona w tym szpitalu, tak że ten kontakt roboczy był, ale w bardzo ograniczonym zakresie organizacyjnym. Rozkaz wyjścia w tym dniu i o tej godzinie został zatrzymany. Nie było więc powodu, żeby Niemcy ingerowali w sposób jakiś zbrojny.

  • Nie szukali u was powstańców?

Nie szukali, dlatego że po prostu z naszej strony nie było żadnych strzałów, nie było żadnego atakowania Niemców, aczkolwiek oni do nas strzelali z obiektów, które były wysunięte z wieży z Domu Sejmowego, były punkty obserwacyjne. Komendant nie dawał im powodów do takiej interwencji. Interwencja nastąpiła dopiero później, jak myśmy wyszli, idąc ulicami Górnośląską, zatrzymaliśmy się na ulicy Myśliwieckiej, w domu obecnego Polskiego Radia. Chcieliśmy się rozłożyć i przetrwać moment powrotu z powrotem do szpitala. To nie nastąpiło. W momencie zagospodarowywania przyziemia, Niemcy zarządzili natychmiastowe wyjście dalej w kierunku ulicy Czerniakowskiej. Jak żeśmy wyprowadzali z przyziemia tego budynku chorych, ostatnia kondygnacja już się paliła, bo Niemcy podpalili. Nastąpiły jakieś historie konfliktowe, patrole niemieckie zaczęły strzelać, byli ranni, były ofiary wśród naszego personelu. Wyszliśmy. Idąc ulicą Łazienkowską, doszliśmy obok stadionu Legii do ulicy Czerniakowskiej i w kierunku wyjścia do ulicy Chełmskiej, gdzie doszliśmy po południu. Na ulicy Chełmskiej 19 był dom zakonny, zakonnice prowadziły szkołę. Obiekt był dość rozległy, tam ulokowaliśmy szpital.
  • Szliście kolumną pilnowani przez Niemców?

Nie byliśmy przez Niemców pilnowani, natomiast byliśmy bardzo obserwowani, czy jakiś kontakt, który zagrażałby im, nie nastąpił, była duża dyscyplina w trzymaniu się kolumny. Zresztą nie było powodów do jakiegoś atakowania, dlatego że byliśmy zaangażowani w ratowaniu ludzi, których wynosimy.

  • Przez kogo byliście obserwowani?

Przez Niemców, przez patrole niemieckie, które były ustawione na trasie wyjścia, w tych budynkach, gdzie Niemcy jeszcze nie zdobyli placówek. Taką bardzo widoczną placówką była placówka na rogu ulicy Łazienkowskiej i Czerniakowskiej. Był dom wychowawczy czy opiekuńczy chłopców. Ci dzielni ludzie zorganizowali twierdzę z tego budynku. Niemcy czujnie obserwowali, czy my z nimi mamy kontakt. Następowały tylko wymiany serdeczności, patriotyzmu, zachowań tego typu.
Myśmy przeszli do ulicy Chełmskiej, to był duży odcinek, zatrzymując się jeszcze przy ośrodku przy kościele, gdzie były siostry (to po drodze), po prawej stronie był duży kościół i zakon. Chcieliśmy zatrzymać się. To był mały budynek. Ta kolumna tysiącosiemsetosobowa nie mogłaby się rozlokować.

  • Jakieś serdeczności były z powstańcami?

Tak. Dodawanie otuchy.

  • Jak to wyglądało?

To wyglądało: „Trzymajcie się naszej strony! Jesteśmy z wami! Jeszcze Polska nie zginęła!”. Robiło to na nas wrażenie, bo [oni byli] z biało-czerwonymi opaskami, w hełmach, z granatami w ręku. Nas to podniecało, ale jednocześnie mieliśmy świadomość, że są granice serdeczności, bo niesiemy ludzi, których trzeba ratować.

  • Pan niósł na noszach?

Niosłem jednego na noszach z kolegą. Miałem jeszcze utrudnione zadanie, dlatego że jak skończyła się msza święta, byłem ministrantem, doszedłem do wniosku, że my w sytuacji ewakuacyjnej, to nasz kapelan będzie odprawiał msze święte. Skoczyłem jeszcze do zakrystii, wziąłem worek szpitalny, ornat, mszał, kielich, wszystkie naczynia liturgiczne poładowałem w worek dla umożliwienia odprawiania mszy. Z tym workiem na plecach doleciałem do noszy, które mam nieść, położyłem w nogach, gdzie było trochę lżej z tym ładunkiem. Tak żeśmy się później wymieniali. Doszliśmy do ulicy Chełmskiej.
Rozegrały się wielkie dramaty, wielkie historie, które doprowadziły do ofiar ludzkich. Utrzymanie szpitala, tej ilości osób, zachowanie jakichś podstawowych zasad higieny czy tego wszystkiego, co wiąże się z leczeniem chorego, z operowaniem to było tylko życzeniem, ale to była wielka harówka, która nie rokowała dalszego utrzymania tej organizacji, tych ludzi w tym otoczeniu.
Do Szpitala Ujazdowskiego w czasie okupacji był ewakuowany Szpital Świętego Ducha, on w tej kolumnie też się ewakuował. W tym Szpitalu Świętego Ducha były siostry szarytki, zakonnice, które w sposób bardzo, powiedziałbym, akuratny umiały się zachowywać jako ludzie, jako siostry, jako ci, od których można było żądać jakiejś pomocy w obsłudze szpitalnej. Szpital Ujazdowski w tej organizacji ze Szpitalem Świętego Ducha przetrwał tylko dwa dni na Chełmskiej. Nastąpiła wymuszona ewakuacja Szpitala Świętego Ducha do Konstancina.

  • Wymuszona przez kogo?

Wymuszona warunkami. Po prostu niemożliwość leczenia, niemożliwość wyżywienia tylu ludzi, możliwość ewakuacji z zachowaniem minimum zasad higieny…

  • Ktoś musiał wydać rozkaz?

Rozkaz został ukształtowany w ramach kierownictwa szpitala i dyrekcji Szpitala Świętego Ducha, który podlegał komendantowi Szpitala Ujazdowskiego. Szpital Świętego Ducha, widząc warunki, jakie są dla rozładowania tej wielkiej kolumny, co polepszyłoby nieco warunki leczenia szpitala Ujazdowskiego, wyjednał od Niemców zgodę na ewakuację.
Ponieważ służyłem do mszy, byłem bardzo lubiany przez siostry, one wyjednały u moich opiekunów, żebym się zabrał z nimi razem, żebym wyszedł z tego szpitala. Moi opiekunowie, moje wujostwo na to zgodzili się.
Z tym szpitalem wyszedłem, to było chyba 9 sierpnia, do Konstancina. W Konstancinie, w willach w Jeziorankach (takie wille to było częściowo pożydowskie, były wolne, ale obszerne) został zorganizowany szpital, który o niebo przewyższał warunki, które były na Chełmskiej. Z Warszawy byli dowożeni ranni do tego szpitala.

  • Dowożeni?

Dowożeni, donoszeni.

  • Samochodami?

Nie, o samochodach nie było mowy. Była mowa o podwodach, była mowa o ścisłej współpracy z ludnością.

  • Niemcy pozwalali?

Niemcy chcieli rozładować i wyciszyć w jakiś sposób ten element Powstania. My nie byliśmy grupą atakującą, my byliśmy grupą, która zajmowała się rannymi. Nie dawaliśmy w ogóle powodów do atakowania nas w sensie takim, że oni muszą nas zaatakować, aczkolwiek do tego doszło później, bo Niemcy chcieli zlikwidować tą ostoję szpitalną, niewojskową, w której organizacji już nie byłem, bo wyszedłem. Szpital został zbombardowany, zniszczony i wymuszona ewakuacja po stałych rannych do Milanówka, do mniejszych ośrodków na ulicę Puławską, jeszcze w kilku innych przed częściową ewakuacją Warszawy do szpitali podwarszawskich. Szpital Ujazdowski został później ewakuowany do szpitala do Krakowa.

  • Jaką pan pełnił funkcję?

Byłem sanitariuszem w Szpitalu Świętego Ducha, obsługiwałem chorych, rannych, byłem sanitariuszem takim do wszystkiego, to znaczy do mycia chorych, do rannych, do opatrywania tych prostszych, siostra pokazywała jak i co mam robić. Do mycia, do wynoszenia nocników, do grabarza, do kopania grobów, do wynoszenia zmarłych, do wszystkiego, co związane było z bezpośrednią opieką nad rannymi i chorymi. Oczywiście siostry zakonne, które nami kierowały, dawały polecenia, dawały wskazówki, ale [wykonywałem] wszystkie podstawowe roboty, które pamiętam dotąd, szczególnie momenty opatrywania, momenty zgonów, momenty znoszenia ciał jeszcze ciepłych na noszach do piwnicy. Psychicznie nie byłem do tego przygotowany, ogromnie to przeżywałem. Później do chowania, nie było mowy o jakiejś celebrze takiej jaka w naszej świadomości odbywa się przy [pochówku], z księdzem, z wynoszeniem z konduktu. Nie. Wywiezienie na cmentarz, wykop sobie dół, pochowaj, bo następni czekają. Nie było mowy o trumnach, była mowa o ułożeniu tego nieboszczyka do grobu. Często zsuwaliśmy z noszy do grobu, często te zwłoki siadały, trzeba było wchodzić do tego grobu. Moment był dramatyczny, sięgający zenitu wytrzymałości psychicznej młodego wówczas chłopaka, ułożenie tych zwłok. Nie było mowy później o prześcieradłach, żeśmy doprowadzili w ogóle do wyrzucenia wszystkich prześcieradeł ze szpitala. Przykrywanie czymkolwiek postaci ludzkich, twarzy, gałęziami i zakopywaniem, usypaniem później tych mogiłek. To były dla mnie momenty niesamowicie wstrząsające, ale z tym się obyłem.

  • Dużo ludzi umierało?

Umierało sporo ludzi, były też samobójstwa, bo nie wytrzymywali atmosfery, która towarzyszyła pobytowi w Konstancinie. Konstancin jest odległy o kilka kilometrów od linii Wisły. Z frontu, który zatrzymał się na Wiśle, z tamtej strony, ostrzeliwali działa sowieckie, a z tej strony działa niemieckie. Bez przerwy była kanonada, ostrzały artyleryjskie, przerwy były krótkie. Myśmy w tej atmosferze pracowali, w sytuacji, którą przed chwilą opisywałem. A z drugiej strony w perspektywie, szczególnie nocami, wieczorami, widać było płonącą Warszawę; bliscy, którzy zostali, przyjaciele, którzy zostali.
Były momenty też, które wyprowadziły mnie z tej bojaźni. Przyjaźniłem się z ułanem, wyleczonym z ran. Bardzo dzielny człowiek, który też się zabrał, on nie był sanitariuszem, ale to była taka złota rączka, która wszystko reperowała, fizyczny pracownik, trochę stolarzowaty, trochę hydraulik. Tego kolegę poprosiłem, byłem sam, umierają ludzie, trzeba je znieść. Ściągnąłem ciała po kolei, jak to następowało, na nosze, ale nosze trzeba było wynieść, wejść do piwnicy dla wystudzenia, nie wolno chować przecież tak.

  • Dlaczego nie wolno?

Takie są zasady, ciało musi być wystudzone, był nakaz, że możemy chować dopiero na drugi dzień.

  • Dlaczego?

Takie było polecenie lekarza, wiązało się z tym, czy jest kompletna pewność, że rzeczywiście nastąpił zgon. Są zasady medyczne, które nie zezwalają kopania jeszcze świeżego, zmarłego człowieka, takie dostawaliśmy polecenia.

  • Zdarzyło się, że żyjącego się zasypywało?

Nie, takich rzeczy nie było. Natomiast była wielka wrażliwość, która budziła się w momencie, gdy człowiek zmarł – stwierdzony zgon, a człowiek jest jeszcze zupełnie gibki, nie zastygły, przelewający się. Łatwo mnie było zdjąć tego człowieka z łóżka na nosze, elastycznego jeszcze, bo ciało było nieusztywnione, tylko gorzej go było później znieść. Zasada była taka, że można go było chować na drugi dzień, ale trzeba go gdzieś przetrzymać. Gdzie? W piwnicy, ale trzeba do tej piwnicy znieść. Pamiętam to, co mnie wyprowadziło z tego strachu, z tego psychicznego podłamania, że to muszę robić – psychicznie zupełnie nie byłem do tego przygotowany. Poprosiłem tego swojego kolegę ułana, żeby mnie pomógł. On później na każdą moja prośbę był w pogotowiu. Był taki moment, jeden z pierwszych, że my żeśmy wynosili to ciało, on mówi: „Wiesz, weź go w nogach, bo tam jest lżej, ja go wezmę tutaj w głowie od strony przy noszach”. Schodziliśmy. W pewnym momencie nastąpiło pochylenie tych noszy, to ciało zsunęło mi się na plecy, poczułem to nagle. On krzyknął: „Uważaj, bo nawiewa!”. Dosłownie [tak powiedział], był humorysta; z jego strony był humorysta, z mojej strony krańcowy stan. Zrozumiałem dosłownie, że on ożył, że będzie uciekał. Pamiętam, to było raz może czy dwa razy w życiu. Pot na mnie wystąpił ogromny, włosy stanęły dęba. Jak słyszałem rechot, żołnierze śmiali się z mojej reakcji, zrozumiałem, o co chodzi, że normalną sytuacją ciała mogły się na mnie zsunąć. Ale on to przewidział, chciał mnie w ten sposób wyleczyć z tych strachów.
Były też takie [wydarzenia] w czasie pobytu obsługi szpitala: obok Konstancina jest Skolimów, w Skolimowie jest (do dzisiaj) Dom Zasłużonego Artysty. Któregoś dnia przywieźli bardzo schorowanego człowieka, ale z taką posturą niecodzienną, jeżeli chodzi o twarz, widać było inteligencję bijącą z tej twarzy. Lekarz mi powiedział: „Uważaj na niego, masz go obsługiwać bez zarzutu, pilnować na każde zawołanie, żeby on się czuł tutaj obsługiwany”. Nawet nie wnikałem, kto to taki jest, ale po pewnym czasie, po pewnych godzinach, po pewnym okresie dnia, zacząłem zauważać, że wokół łóżka tego chorego gromadzą się pozostali ranni i chorzy. Co chwilę wpadają w zadumę albo wesołość. Co się okazało, że tym człowiekiem był wielki polski artysta o nazwisku [Jaracz], którego nazwisko, imię ma teatr „Ateneum”. Tenże chory został po kilku dniach zabrany. Okazało się, że on był zwolniony z Oświęcimia, gruźlica, liczne jego choroby urologiczne spowodowały, że Niemcy go puścili, bacząc na jego zasługi dla kultury, załóżmy tak to należało wtedy przyjąć, bo rzadko kogo puszczali.

  • Ułan z poczuciem humoru wyleczył pana ze strachu przed trupami?

Tak. On od razu, dlatego że powiedział: „Słuchaj, przecież on ci nie skoczy na plecy, przecież on ci nic nie zrobi”. Ale moja psychika nie była z tym w ogóle oswojona. Widok trumny przerażał mnie kiedyś, przeraża i w tym momencie, bo mam na powrót tą sytuację, jaką miałem kiedyś, ale ta sytuacja zagrożenia życia ludzkiego doprowadziła moją psychikę do jakiejś takiej lekkiej bezwładności czy coś takiego. Zachowanie tego ułana, które mnie zrównoważyło z tą sytuacją, w której trzeba było się znaleźć i trzeba było pracować.

  • Pamięta pan jego nazwisko?

Antończyk się nazywał. Imienia w tej chwili nie pamiętam.

  • Może by pan przypomniał sobie jakieś kawały czy żarty, które on robił?

Kawały to sobie nie przypominam, natomiast przypominam sobie sytuacje, które mnie w pewnym momencie bardzo niepokoiły. Jesteśmy pod wrażeniem, przyszedł wieczór, już prawie noc nastaje, huki armat, płonące z daleka łuny miasta. W pewnym momencie, to było kilka razy, ni z tego ni z owego jakby nigdy nic, jedzie wóz wielki załadowany słomą, wymiana. Myślę: chyba zgłupiał człowiek, żniwa sobie urządza, wiezie z pola te rzeczy. Przecież ma na to dzień, nie jest zagrożony. Wcale nie to, on właśnie przywiózł rannych przechwyconych z Warszawy do tego naszego szpitala, było kilka takich transportów. Ci ludzie w ten sposób zostali uratowani, ci ludzie przewiezieni w taki sposób, zostali jakby do tego miejsca przetransportowani.
Kiedyś był też taki moment, przywieźli chorą ranną, która była kompletnie obandażowana, miała tylko dwa oczodoły [widoczne], oczy były niezniszczone, gałki się obracały. Widać było, że ona przeszła jakieś ogromne poranienie. Rannej towarzyszyły dwa psy spaniele. Pamiętam, że psy spaniele były własnością urzędniczki Szpitala Ujazdowskiego, która mieszkała w pomieszczeniach sąsiednich przy rentgenie na Ujazdowie. Później się okazało, jak Niemcy zbombardowali pod koniec sierpnia szpital na Chełmskiej, że psy odgrzebały tą swoja panią. W ten sposób przetransportowali ją do nas, do Konstancina.
Był drugi zabawny moment kiedyś. Przywieźli rannych i przyprowadzili kozę. Przypomniałem sobie, że ta koza jest własnością znajomych byłego podoficera wojska, który miał swoją funkcję na Ujazdowie. Cała rodzina zginęła podczas bombardowania na Chełmskiej i tą kozę przywieźli. Oczywiście kozę wziąłem jako sanitariusz. Myślę sobie – nareszcie popiję sobie mleka. Ale od kozy do picia mleka to jeszcze daleka droga. Chwyciłem się za wydojenie, nie szło. Dopiero siostra zakonna zaczęła obsługiwać, ale to chyba trwało z trzy dni, bo tą kozę żeśmy później oddali, bo ją trzeba było karmić, nie było na to czasu. Oddaliśmy do miejscowego ogrodnika, który wydatnie obdarowywał wtedy szpital roślinami, sałatą, rzodkiewkami, kartoflami.
Jeśli chodzi o tego ułana – ułan złota rączka, nie miał wykształcenia, ale miał bardzo wrodzoną, dużą inteligencję. Formułował zdania na zawołanie wierszem. Często były takie zabawne historie, że pamiętam kiedyś był transport, trzeba było z drogi, którą mieli wyjechać, usunąć bale drewna. Ten ułan miał takie odzywki niekonwencjonalne i nie zawsze cenzuralne. Jedno z tych, które pamiętam, jak żeśmy uprzątali, bo transport miał przejść, nie wszyscy mogli dać sobie radę z tym drewnem. On na boku stanął, dogadywał: „Nie byle srala udźwignie takiego bala”.
Sielanka się skończyła, Powstanie się skończyło, ale szpital istniał. Dyrektor szpitala, doktor Czubalski, nawiązał w jakiś sposób kontakt z władzami niemieckimi o pozwolenie wejścia do Ujazdowa transportu dla pobrania medykamentów, wszystkiego tego, co związane jest z leczeniem i ze sprzętem. Takie pozwolenie dostał. Znalazłem się w ekipie piętnastu furmanek, (poubierani byliśmy w kitle lekarskie, na każdym były flagi Czerwonego Krzyża), które w sposób karny dostały pozwolenie wjazdu do Warszawy, do szpitala.
Pamiętam niesamowite wrażenie, którego nie zapomnę chyba do końca życia: widok Warszawy, tej, która była kiedyś i tej, którą zacząłem widzieć. Nasza droga była ulicą Belwederską, Chocimską w kierunku kościoła Zbawiciela, później Kruczą do ulicy Pięknej, do Ujazdowa. Oczywiście nikogo w Ujazdowie nie było, ale dojechaliśmy do jeszcze niespalonych budynków, do magazynów i naładowaliśmy to, co trzeba było. Wtedy znalazłem się w sytuacji takiej, że idzie zima, to był koniec października, początek listopada. Wlazłem do któregoś z mieszkań, wziąłem jakąś taką odzież już w perspektywie na zimę i coś do jedzenia. Wziąłem wtedy olej lniany, cebulę, to było rarytasem wtedy, i chleb.

  • Do jakiego pan wszedł mieszkania?

Wszedłem do mieszkania kolegi, bo moje mieszkanie już było nieczynne, spalone było, do swych przyjaciół, z którymi moi wujostwo mieli kontakt przyjacielski, zawsze przyjmowali się. Nazwisko tych państwa było Zburawscy, wiedziałem, że pani Zburawska zawsze coś miała w swojej spiżarce, czego na pewno nie wzięła, tak się stało.

  • To były otwarte mieszkania?

To było mieszkanie kompletnie otwarte, bo nikogo nie było, wszyscy ludzie byli ewakuowani, wyszli jak stali, nie zamykając swego, bo nie było już przed kim. Niedużo, bo wziąłem tylko dwie butelki oleju, cebule jakieś były, dwa kilogramy cebuli. To było rarytasem, na kolację później [jadłem] przez miesiąc po powrocie. Wstrząśnięty byłem widokiem tego, co widziałem po drodze, i tego, co widziałem na szpitalu – zniszczenia. Wracaliśmy tą samą drogą pilnie obserwowani przez Niemców, ale bez żadnego uszczerbku, jeśli chodzi o jakąś ingerencję zbrojną czy ataku. Zza Wisły dochodziła kanonada wojsk sowieckich. Tutaj w okolicy (wracaliśmy tą samą drogą) był spokój, tylko była pełna czujność Niemców. To był obrazek niesamowity. Pamiętam kościół Świętego Zbawiciela z wieżą jedną zburzoną, w środku widać było, że tylko mury stoją; Ministerstwo Spraw Wojskowych, budynki poniszczone, stojące tylko lwy, które dodawały dostojeństwa temu budynkowi, budynki zostały wypalone, porozrzucane różne rzeczy. Dojechaliśmy w spokoju do Konstancina. Dyrektor zachęcony możliwością ponownego zdobycia cennych medykamentów, opatrunków, lekarstw, sprzętu, wyjednał chyba po miesiącu ponowny powrót. Ponowny powrót był dla mnie tragiczny, dlatego że mieli do mnie zaufanie i znalazłem się w tej ekipie. Było bardzo wielu chętnych, żeby jechać, bo każdy...

  • Dlaczego chcieli jechać?

Byli chętni zobaczenia tego, o czym myśmy mówili, czy ich domostwa i czy ich dobytek jeszcze istnieje. Cała moja eskapada skończyła się na moście na rzece Jeziorce przy Papierni w Jeziornej. Nasza kolumna została zatrzymana przez patrol, który zaczął nas liczyć. Dwóch ludzi było na wozie – woźnica i sanitariusz. Okazało się, że nas jest więcej. Co się stało? Jeden z naszych członków wziął ojca, żeby ojciec zobaczył Warszawę, chyba mieli jakieś interesy też, każdy chciał coś ratować, nadmiar był. Doszło do tego, że na tym zostałem najwięcej poszkodowany, bo Niemcy do powrócenia do podstawowej liczby osób, pozwalającej na jazdę w kolumnie, jednego musieli odrzucić. Jako jeden z najmłodszych padłem ofiarą. Miałem wielki żal do nich, że mnie młodego chłopaka zostawili Niemcom. Byłem podziębiony wtedy, trzymany byłem na posterunku, na tym moście ze strażnikiem, po dwóch godzinach dopiero przyszła decyzja, co ze mną zrobić. Nabawiłem się grypy i wróciłem do szpitala z tym strażnikiem, żeby sprawdzić, kto jestem, czy nie przebieraniec przypadkiem. Okazało się, że dyrektor szpitala bardzo autorytatywny, dowiedział się, że zaczęła się konfliktem cała jazda dalej, donieśli jemu, jak zobaczył, że przyszedłem z tym strażnikiem, wiedział, jak z Niemcami rozmawiać (znał język niemiecki). Widział, że strażnik jest zmarznięty, poczęstował go kieliszkiem wódki, ten postawił karabin, stałem daleko dalej, jak na skazaniu. W pewnym momencie dał mi znak, że mam wyjść. Uśpili tak czy dogadali się z tym żołnierzem, że zostałem uwolniony. Natomiast żołnierz niemiecki chwiejnym krokiem, trzymając się karabinu, wracał. Wpadłem wtedy w wielkie przeziębienie, zapalenie płuc, krwotok z gardła. Tak skończyła się moja posługa sanitariusza w Szpitalu Świętego Ducha – ciężką chorobą i położeniem się wśród ludzi, których obsługiwałem.

  • Co się działo z wujostwem?

Dostałem sygnał, że zostali zabrani do Pruszkowa, do obozu, skąd mieli pojechać dalej. Dowiedziałem się, że już ich w Warszawie nie ma i już ich w Pruszkowie nie ma. Nastąpiła rozpacz, że koniec jest z nimi. Nastąpiła wielka radość, po czterech tygodniach pobytu w szpitalu, gdy już wstałem, zacząłem już dochodzić do siebie, w pewnym momencie moi wujaszkowie się znaleźli. Była wielka, ogromna radość. Dowiedzieli się, co się ze mną stało.

  • To było, jak wkroczyli Rosjanie czy jeszcze byli Niemcy?

Niemcy jeszcze nie wkraczali, szykowali się do wkroczenia. Kilka dni pobyli, front ruszył. Postanowili mnie wziąć do dalszej rodziny, to była Złota Góra pod Grójcem, jakieś pięć kilometrów. Wielkie było pożegnanie z siostrami, z ludźmi, z którymi byłem tyle czasu, smutek, żal, ale wesołość, że ci moi się znaleźli.
Pieszo zaczęliśmy iść, to było w granicach około pięćdziesięciu kilometrów, prawie równolegle z tym frontem. Miałem trudności z poruszaniem się, dlatego że leżąc prawie przez cztery tygodnie, dostałem jakiegoś zastoju w kończynach, ciężka praca stawów była, nóg. Szliśmy bardzo pomału, ale szliśmy. Pamiętam leżące na drodze pociski, leżące moździerze, leżące elementy wszystkiego tego, czym żołnierze się posługiwali, resztki amunicji.
W ten sposób dostałem się do swojej dalszej rodziny, to był mój koniec. Byliśmy jeszcze dwa, trzy tygodnie, powróciliśmy do Warszawy, kompletnie pustej, ale już zaludnianej.

  • Dom był wypalony?

Dom był wypalony, nie było niczego. Tak jak staliśmy, zajęliśmy jedno z wolnych pomieszczeń dawnego domu oficerskiego przy ulicy Myśliwieckiej, w którym kwaterowali oficerowie, personel Szpitala Ujazdowskiego. On był zupełnie wolny, mieliśmy szczęście, że nikt nie powrócił do tego mieszkania, które żeśmy zajęli. To było mieszkanie częściowo umeblowane, oczywiście wyczyszczone było, nic nie było, od razu byli szabrownicy, którzy działali, ludzie, którzy wrócili do Warszawy bez niczego.

  • Pamięta pan, kiedy pan wrócił do Warszawy?

To był chyba marzec 1945 roku.

  • Na samym początku.

Na samym początku.

Warszawa, 19 maja 2009 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Aleksy Matuszak Stopień: cywil, sanitariusz Dzielnica: Śródmieście, Konstancin

Zobacz także

Nasz newsletter