Alicja Hintz-Zdybska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Alicja Hintz-Zdybska, urodzona 10 stycznia 1932 roku w Warszawie.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.

W 1939 roku byłam jedynaczką. Mieszkałam z mamą i z ojcem. Z tym że dom był raczej na utrzymaniu mamy. Na początku tata nie mógł otrzymać pracy, dlatego że gdziekolwiek napisał w ankiecie, że służył w 1 Pułku Ułanów Krechowieckich, to otrzymywał odmowę. Więc to była przerwa. Później nastąpił 1939 rok – wkroczenie Niemców.

  • Gdzie pani mieszkała w Warszawie?

Mieszkałam na kilku ulicach, ostatnio na Staszica. Mieszkałam też na Grzybowskiej. Tata chciał pracować, już jak Niemcy wkroczyli. Ale nie mógł pracować ze względu na swe nazwisko. Niemcy chcieli go wpisać na listę Reichsdeutscha. Zrezygnował z tego, ponieważ był patriotą, pracował w podziemiu. Zrezygnował z tych dobrodziejstw i znowu musiał się po prostu ukrywać. Po jakimś czasie znajomi załatwili mu pracę w zakładach sanitarnych na ulicy Spokojnej. Tam pracował w wydziale, który zajmował się inspekcjami w getcie. Wchodzili grupą [sprawdzać], w których domach panuje tyfus. Właśnie między innymi zaraził się tyfusem. Dziesięć dni leżał w szpitalu zakaźnym na Woli, po czym zmarł, mając trzydzieści siedem lat. Tak że zostałam z mamą. Ponieważ było nam dosyć ciężko, zmieniliśmy mieszkanie, przeprowadziliśmy się do Płudów pod Warszawą. Tam mieszkałyśmy z mamą. Po śmierci ojca stryjek zabrał nas do siebie do Warszawy. Mieszkał na Woli, na Kaczej. W tym domu mieszkała też moja babcia, matka mojej matki.

  • Co robiła pani mama?

Mama z zawodu była modystką. Nawet nieźle zarabiała, bo była bardzo zdolna. Pracowała w najelegantszych magazynach na Nowym Świecie, na Chmielnej. Po tym, jak nastąpiła okupacja, już mniej kobiet chodziło w eleganckich, wytwornych kapeluszach. Poza tym w Płudach pod Warszawą nie bardzo miała co robić. Tam mieszkałyśmy jakiś czas, ale po śmierci ojca, jak nas stryjek zabrał do siebie. Moja mama się zupełnie nie interesowała polityką i nie wiedziała, że w tym mieszkaniu, gdzie mieszkał stryjek, mieszkało też małżeństwo. Kobieta w ciąży, a on był w konspiracji, w AL. W każdą niedzielę było stukanie do drzwi i rzucanie dziesięciu paczek bibuł, oni później to wszystko segregowali i roznosili. Tak było w każdą niedzielę. Wreszcie do mojej mamy coś dotarło, że to coś niebezpiecznego, więc trzeba będzie stamtąd się wynieść. Wynajęła mieszkanie na ulicy Puławskiej róg Racławickiej. Tam żeśmy się we dwie przeprowadziły. Długo żeśmy się nie nacieszyły, bo kilka miesięcy żeśmy tam mieszkały. Mama dostała po ojcu rentę, więc żeśmy żyły z tej renty. Wprawdzie ona była nieduża, ale na jedzenie wystarczyła. Wszystkie meble (dobre, które zgromadzili przedtem), to żeśmy zabrały ze sobą, miałyśmy.
To był piękny, słoneczny, upalny dzień – 1 sierpnia. Mama mówi: „Chodź, jesteśmy zaproszone do babci na ulicę Kaczą na obiad”. W południe w letnich sukieneczkach, w sandałkach dwie żeśmy wyszły z Mokotowa i pojechałyśmy na ulicę Kaczą. Tam już nas zastało Powstanie. O godzinie piątej zapukał sąsiad do drzwi , zdziwił się, że my jesteśmy i mówi: „No, to już teraz panie nie wyjdą, bo już nastąpiła godzina »W«”.

  • Jak pani pamięta życie z czasów okupacji? Jak wyglądało życie codzienne?

Do szkoły chodziłam do sióstr Rodziny Marii róg Żelaznej i Żytniej, a później do szarytek na Górczewską. Mama później znalazła jakiś magazyn z kapeluszami, gdzie jeszcze sobie po prostu dorabiała. Tam mieszkałyśmy i właściwie taki był żywot. Mama w domu robiła kapelusze i odnosiła. Ja chodziłam do szkoły, ale niedługo. Miałam przecież dwanaście lat. Komunię jeszcze zdążyłam przyjąć w szkole u sióstr Rodziny Marii. Później już nastąpiło Powstanie. Z Powstania niewiele pamiętam. U babci był dom dwupiętrowy. W tym mieszkaniu mieszkał kiedyś generał Świerczewski. To było olbrzymie mieszkanie. Powstanie, strzały, poza tym przez podwórko [Powstańcy] przebiegali do drugiego domu. Dziurę wybijali, żeby połączyć. Dzieci po prostu nie były wypuszczane na podwórko. Myśmy siedzieli w piwnicy, w korytarzu – wszyscy lokatorzy. Dom był dwupiętrowy, nieduży, tak że było niewielu lokatorów, chyba dwunastu w całym domu. Niewiele więc pamiętam z Powstania, tylko dziurę, przebiegającego do dziury chłopaka. Resztę żeśmy w piwnicy przesiedzieli.

  • Jak było w piwnicy?

W piwnicy było okropnie. Każdy, kto miał resztki jedzenia, to przynosił i wszyscy razem się żywili, żeby to przetrwać. Nie było wiadomo, jak długo będziemy tam siedzieli. Niedługo siedzieliśmy, bo osiem dni. Po ośmiu dniach przyszli Ukraińcy, Łotysze i Niemcy. To było coś okropnego. Z jakimiś toporkami – do dzisiaj pamiętam czerwone, drewniane, długie rączki, a na końcu toporki były złote. Oni tym wymachiwali i wszystkich wyrzucili z piwnicy. Oczywiście starcom kazali przysiąść i wszystkich starców i chorych rozstrzelali. Kobiety i dzieci pędzili środkiem ulicy. Po ośmiu dniach na ulicy już leżało pełno trupów, konie, bo na Kaczej były stajnie pod [numerem] dziesiątym. Konie leżały z wielkimi brzuszyskami, rozdęte. Tam nas pędzili do Okopowej, do Leszna. Na Lesznie był szpital z pięknym ogrodem, w ogrodzie stał stół rozstawiony, nakryty. Siedziało pełno Niemców pijanych, raczyli się, biesiadowali. Nas pędzili do ulicy Wolskiej do kościoła. Przy kościele zatrzymali i rozdzielili kobiety i mężczyzn. Kobiety z dziećmi [skierowali] do Dworca Zachodniego. Tam nas popędzili i [skierowali] do Pruszkowa.
W Pruszkowie wielkie warsztaty, co naprawiali [w nich] pociągi. Tam nas wpędzili do hal z tymi rowami. Było tak ciasno, że ciało było przy ciele. Teraz [pytanie]: dokąd tu będziemy siedzieć? Ja z mamą nic nie miałam, bo myśmy wyszły, tak jak żeśmy stały. Rodziny, które były z domu wypuszczone, to pozabierały [różne rzeczy]. Niektóre panie miały futra, zapasy żywności, jedzenia, precjoza. Wszystko, co najdroższe, to sobie z domu pozabierały. Co z tym zrobić? Czy zabiorą, czy nie zabiorą? Przesiedziałyśmy tam całą noc, a rano szykują transport. Niemcy otwierają wielką bramę, wyrzucają część z nas z baraku i [ładują] do pociągu towarowego. Znowu upychają, jak tylko mogą. Usiąść w tym pociągu nie było można. Każdy stał, tak że potrzeby fizjologiczne były na miejscu, tak jak się stało, bo nie można było się ruszyć. Jak się czasami zastanawiam, to sobie myślę, jak można było zgotować takie straszne cierpienie i takie męki dla ludności cywilnej, dla dzieci, dla młodzieży. Co za straszna głowa to wymyśliła? To jest coś niesamowitego, że to w ogóle dało się przeżyć i wytrzymać.
W pociągu jedziemy i jedziemy. Ani wyjrzeć, ani nic, ale jakiś pan doczepił się do wąziutkiego okienka wysoko, drugi go podsadził i mówi: „No, gdzie my jedziemy? Jak skręcimy w prawo, to będzie bardzo źle, bo wtedy Oświęcim. Jak w lewo, to w porządku”. Rzeczywiście – skręciliśmy w prawo. To był pierwszy transport, który przybył do Oświęcimia z Pruszkowa. Pełen ludzi. Na rampie od razu wyrzucli wszystkich z wagonów, znowu zaczęli oddzielać mężczyzn od kobiet. Wyrywali niektóre wyrośnięte dzieci, myśleli, że starsze. Wyrywali, więc jeden krzyk, płacz. Sceny niesamowite, co się tam działo. Szczuli psami. Do dzisiejszego dnia panicznie boję się dużych [psów], że jak idę ulicą i ktoś prowadzi psa nie na smyczy, to przystaję i mówię: „Proszę tego psa przypiąć do smyczy, bo puszczam gaz”. Bez gazu się nie ruszam. Przez tyle lat. To już tyle lat minęło, a mnie uraz pozostał i ciągle jestem częściowo w obozie.
Rozparcelowali nas na peronie. Kobiety z dziećmi popędzili do baraku. Kwarantanna czy co – nie wiem. Tam żeśmy przesiedziały całą noc, a rano z kolei do sauny. W saunie obsługa męska, wszyscy musieli stanąć nago: kobiety, staruszki, dzieci mniejsze, większe, chłopcy. To nikomu nie przeszkadzało. Widziałam, co się dzieje z moją mamą i z babcią. Dawniej ludzie nie byli przyzwyczajeni do nagości, jak w tej chwili. Widziałam, ile to ich zdrowia kosztuje, co robią, żeby się przykryć, odwrócić. Czym przykryć? Niczym, po prostu można się było tylko odwrócić. Ale gdzie się odwrócić, jak wszędzie pełno [ludzi]. Wzięli nas do strzyżenia. Ostrzygli, potem była kąpiel. Puszczali raz zimną, raz gorącą [wodę]. Gonitwa korytarzem. Rzucali nam ubranie. Bielizna? Nie przypominam sobie, żebym miała bieliznę. Bez pończoch chodziłam od sierpnia do stycznia. Buty miałam takie […] narciary męskie ze ściętym czubem, bardzo króciótkie. Były bardzo duże, a ja miałam nogę bardzo małą. Drugi but znowu od łyżew, cholewka długa do kolana, była sznurowana. Dostałam takie dwa buty. Kurtkę dostałam z mężczyzny, który ważył z dziewięćdziesiąt kilogramów. Do ziemi, rękawy wielkie. Rozpłakałam się wtedy. Każdy brał, bo nie wiedział, czy może wymieni sobie, czy jak, ale nie było mowy o wymianie. Rozpłakałam się, jak dostałam kurtkę. Jak ja mam ją nosić? Ada mówi: „Nie płacz, głupia, bierz ją, ona ci się przyda. Jeszcze się nią przykryjesz i będziesz zadowolona” – więźniarka funkcyjna z obsługi. Rzeczywiście pierwszą noc się przykryłam z mamą, bo pierwszą noc na bloku żeśmy były z matkami.
Później nasze ubrania, sukienki kazali dochodzić i z tyłu malowali nam „sztrajfę”, długi, czerwony pas czerwoną olejną farbą. Później na kurtce też malowali tą „sztrajfę” farbą olejną. Nie wiem, po co to. Wtedy nastąpiła selekcja. Matki do boku dalej, a my bliżej. Myśmy miały blok szesnasty A, a matki miały szesnasty. Jeszcze można było przez okienko z daleka zobaczyć, że jakaś twarz matki się porusza. Jedzenie było tak tragiczne, że było w ogóle nie do wytrzymania. Rano ociupina lurki, coś brązowego zupełnie bez smaku i nic, tylko to do popicia. Na obiad była zupa w poobijanych blaszanych kubkach półlitrowych. Była jedna czwarta kubka. Z czego była zupa? Była z jarmużu. Przedtem jarmuż był jako ziele dekoracyjne, a oni robili zupę i to jeszcze z żółtego, włókniastego strasznie. Czasami wpadł liść, dlatego żeśmy poznały, że to chyba jest jarmuż. Na kolację znowu płyn brązowy i pajdka chleba, kosteczka margaryny. Pajdkę chleba trzeba było przekroić na pół, żeby było na rano, bo trzeba było dzielić, to była rzekomo podwójna porcja.
Najgorsze były apele, gdzie trzeba było stać po kilka godzin i nie wiadomo było, czy odliczą nas i do pieca, czy nas wywiozą gdzie indziej. Apele – stało się czasami po pięć, sześć godzin, czasami pół dnia. Bez względu na to, czy to była noc, czy dzień – jak był apel, stać trzeba było. Czasami im się nie zgadzała liczba więźniów, więc też trzeba było stać. To było wykańczające. Pięćset nas było na bloku i cztery sztuby. Po dwieście pięćdziesiąt na każdej sztubie. Nie bardzo było nawet wiadomo, jak byłam na sztubie, co się dzieje na drugiej sztubie. Przeważnie była „blokszpera”, to znaczy nie wolno było schodzić z koi, tylko siedzieć na koi. W lagrze pierwszym, w bloku szesnaście A były bloki murowane, koje miały głębsze, troszkę wygodniejsze. Później nas przenieśli na lagier cygański. To już były baraki drewniane i prycze były drewniane. Tam było wąsko i na komendę trzeba się było przewracać, jak chciało się zmienić pozycję na jeden bok albo na drugi. Wszystkie musiały się przewracać na komendę. Poza tym pluskwy. Robactwo niesamowite. Wszy i szczury jak koty. Ganiały w nocy po nogach. Buty trzeba było kłaść pod głowę, żeby nie zostały ukradzione, bo w czym by się stało w apelu. Każda buty kładła sobie pod głowę. Kocyk, dereczka była cieniutka i musiała wystarczyć dla nas sześciu. Pod tym żeśmy spały.
Później mój najtragiczniejszy dzień, kiedy nie było „blokszpera” i można było wyjść i iść do bloku matek. Poszłam i mojej mamy nie było. Nie było tam mojej mamy i żadna z więźniarek nie wiedziała, gdzie ona jest, co z nią jest. Specjalnie nikt się nikim nie interesował, każdy tylko myślał o sobie. Zabrali ją, to zabrali, widocznie tak trzeba było, a czy wróci, to co tam… Zaczęłam pytać sztubową, ale co ją obchodzi. Dzieciak pyta? Niech pyta. Ale jakoś się dowiedziałam, że leży na rewirze. Na którym rewirze? Na którym bloku? Blokowa przecież nie pomogła. Blokowa była Polką, bardzo ładna kobieta o oliwkowej cerze, z dołeczkami na twarzy, białe zęby miała. Byłam zdziwiona, jak ją pierwszy [raz] zobaczyłam, skąd taka śliczna kobieta w obozie po tylu latach tak się pięknie utrzymała. Do dzisiaj pamiętam jej twarz. Była tak podła, że tylko chodziła ze szpicrutą i ubóstwiała bić. Wtedy dołeczki jej się robiły większe, zęby pokazywała jak wściekły pies. Tak tłukła. Obojętnie gdzie. Czy to głowa, czy to szyja, czy to plecy. Waliła, gdzie popadnie. Musiałam na ten rewir się przedostać. Żeby się nie narazić, to jeszcze rano szłam, póki było ciemno. Też się narażałam, bo przecież Niemcy w strażnicach oświetlonych mieli wszystkie bloki i widzieli, kto się tam porusza.
Musiałam dojść do bloków, gdzie zaczynają się rewiry i trupy. Tył był przy drutach. Blok miał wejście reprezentacyjne z przodu, rzekomo dla Niemców, tył roboczy dla personelu, dla trupów. Oni po nocy wyrzucali trupy. Kiedy dotarłam do bloku, gdzie mama leży, to stos szkieletów po nocy przewyższał mnie. Nie wiedziałam, jak do tych drzwi dojść, bo oni tyko uchylali drzwi i wyrzucali trupa. Nic już ich nie obchodziło, ile ich tam jest. To była zima. Jak szkielety wyrzucili, to noga zadarta, to ręka, to głowa wykręcona, to zęby – to było coś niesamowitego. Myślałam, że tam życie skończę ze strachu i z rozpaczy. To wszystko musiałam sobie na boki poukładać, żeby nie nadepnąć na rękę, na nogę, na głowę. Zajmowałam się trupami po cichu, zalewałam się łzami, żeby tylko do tych drzwi uchylić i się wsunąć chociaż przez szpareczkę.
Doszłam do rewiru. Patrzę – pośrodku na koi (a już wtedy było tak dużo chorych, że po trzy leżały na jednej wąskiej koi) leżała mama z jakąś staruszką. Leżały na środkowej koi. Staruszka leżała, a mama z nogami, z kolanami pod brodą siedziała i trzęsła się strasznie. Dochodzę do mamy, witam ją, całuję, a ona nic nie reaguje, w ogóle mnie nie poznaje. Zalewam się łzami i czuję na ramieniu czyjąś rękę. Odwracam się: stoi lekarka ubrana na biało, ruda, z piegami, brzydka, ale sympatyczna i pyta się, czy to moja mama. Mówię: „Tak, to moja mama”. Mówi: „Ona ma ciężką malarię. Nie wiedziałam, że ona ma ciebie, ale teraz, jak wiem, że ona ma ciebie, to jej będę dawała już proszki od jutra. Ona inaczej się poczuje”. Rzeczywiście, dzięki tej Czeszce moja mama przeżyła tą straszną malarię. Mówiła do mnie łamaną polszczyzną po czesku. Później, jak byłam pierwszy raz w Oświęcimiu już po wyzwoleniu (upłynęło piętnaście, dwadzieścia lat, zanim tam pojechałam), to poszłam do biura i zapytałam, czy na rewirze była lekarka Czeszka. Bo myślę sobie: „Może mnie się zdawało, ja opowiadam wszystkim może jakąś głupotę czy coś”. Sprawdziłam i rzeczywiście powiedziała mi pani, która prowadzi nasze sprawy, byłych dzieci, że na rewirze była jedna Czeszka i jedna Rosjanka – była na drugim bloku. Już byłam spokojna, że nie fantazjuję, tylko rzeczywiście była Czeszka. Potem mama wyszła. Jak doszła trochę do siebie, to zaczęli szykować transport matek z jednym dzieckiem do Niemiec. Z tym że powiedzieli, że nie wolno się przyznawać do tego, że się było w Oświęcimiu, nie wolno nosić znaczka z czerwonym winklem i z numerem, bo to oznaczało więźnia politycznego. W ogóle nie mówić, że było się w obozie. Dali nam literkę P, że to Polak. Zrobili transport matek z dziećmi.
  • Kiedy to było?

To było gdzieś 11 lub 12 stycznia. Zaraz w kilka dni potem weszli do Oświęcimia Rosjanie i wyzwolili. Po nas był jeszcze marsz śmierci. Wysłali nas do Niemiec. To był obóz. Filia obozu Sachsenhausen Oranienburg. Tam bloki były jednopiętrowe, szare, okropne. W każdym razie dostaliśmy pokój narożny na osiem osób, cztery łóżka podwójne. Nam już się wydawało, że jesteśmy w salonie. Pokój, łóżka, szafa, stół – co to jest?! Coś niesamowitego. Zaraz na drugi dzień przyszedł Niemiec, porobił zdjęcia, legitymacje dla matek. Dzieci, które były duże, też dostały legitymację ze zdjęciem do pracy. Ponieważ byłam mała i bardzo wątła, więc mnie tego nie zrobili. Ale i tak jeździłam z mamą codziennie. Poprosiłam Niemca, który przyjeżdżał w żółtym mundurze, zabierał nas, konwojował nas do Berlina. Zawoził nas na miejsce i kazał robić. Jak trzeba było odgruzowywać, to trzeba było odgruzowywać. Jak trzeba było sprzątać w magistracie sale, to tam żeśmy sprzątały salę. Potem umawiał się, że o tej i o tej godzinie będzie koniec i wtedy przyjedzie i nas zabierze. [Mówił], żeby nigdzie się nie ruszać, tylko tu na niego czekać. Przeważnie umawiał się z nami już na dworzu w jakimś miejscu.
Z kolegą (z którym byliśmy w jednym pokoju) szliśmy, trzymaliśmy się koło matek, ale zobaczyliśmy, że jest jakaś jadłodajnia. Jak dwa dziady żeśmy weszli, bo każdy z sobą nosił zwykłą, blaszaną puszkę, bo a nuż coś się trafi. Weszliśmy i pytamy, [czy] może byśmy dostali trochę zupy. Ta pani nam dała. Tylko że to była taka jadłodajnia, gdzie codziennie była zupa jarzynowa. Żadna inna i nic więcej, tylko jarzynowa. Ale myśmy byli szczęśliwi, że ta jarzynowa była. Przez cztery dni dostawaliśmy jarzynową. Piątego dnia, jak żeśmy przyszli, to już Lipka (bo się tak nazywała jadłodajnia) była zbombardowana. Już tylko gruz żeśmy sprzątali i nic nie było. Tak że znowu nie było co jeść w Berlinie. Znalazłyśmy z mamą kiedyś (jak żeśmy uprzątały gruzy z jakiegoś domu) placek. Ze zwykłego ciasta, co to na blasze piekły kiedyś dzieciaki, jak mama robiła makaron. Tylko że gruby był na grubość palca. Nie wiem, czy ktoś go gryzł, czy pies go gryzł, czy co. W każdym razie to nie był duży kawałek, jak pół dłoni. Zabrałyśmy to z mamą, moczyłyśmy trzy dni. Wodę żeśmy popijały, że jest taka pyszna. Tak strasznie żeśmy były wygłodzone.

  • Nic nie dostawaliście tam do jedzenia?

Dostawałyśmy suszone, gotowane obierzyny na obiad. Jeśli ktoś miał pieniądze jeszcze z Warszawy, to tam mu wymienili na marki i mógł kupić piwa w konwie. Tak nie było nic poza tym. Na początku czasami ktoś nas poprowadził do dzielnicy Buchholz, gdzie w butelkach był sok buraczany, więc to żeśmy kupowały. Ale nikt nie miał tyle pieniędzy, żeby stale kupować, każdy miał parę groszy. To jest dziwne, że jak żeśmy wyjeżdżali, szykowali transport do Niemiec, w Oświęcimiu każdy dostał tę paczkę, gdzie były jego rzeczy spakowane, worek z wieszakiem. Czy to było futro, czy kożuch, czy biżuteria – wszystko otrzymał z powrotem. Nic z tego nie zginęło. Niektóre panie więc podostawały [wartościowe przedmioty]. W dzień trzeba było pracować dwanaście godzin, a w nocy były bez przerwy naloty, [więc] do schronu. Co nalot, to do schronu trzeba było lecieć. Schron był zrobiony jako kopiec i tam żeśmy wchodzili. Koc każdy zakładał na głowę i siadał jeden przy drugim i tam żeśmy siedzieli, aż odwołają alarm. Zdążyli odwołać, idziemy na górę, żeby się położyć – od początku syreny wyją i jest alarm, i lecimy. Tak że tam było strasznie ciężko po tym względem.
I wreszcie Rosjanie tam weszli. Weszli, ale powiedzieli: „Uciekajcie czym prędzej. Nie siedźcie tutaj, bo zaraz mogą Niemcy wejść. My się cofniemy i wejdą Niemcy, więc uciekajcie co tchu”. Zaczęliśmy uciekać grupkami. Po drodze, gdzie było można, to prosiliśmy, żeby nam czy coś dali, czy przenocowali, czy żeby nas zabrali samochodem i kawałek podwieźli. Każdy się pytał: „Gdzie wy idziecie?”. My mówimy: „Do Warszawy”. Niektórzy mówią: „Po co? Przecież tam nic nie ma. Tam są same gruzy”.

  • Jak długo wracałyście z mamą?

Miesiąc żeśmy szły, bo wieźli nas kawałkami. Albo pociągiem, albo samochodem. Pociągiem raz nas wieźli na amunicji, na skrzynkach z amunicją. Powiedzieli, że jest amunicja: „Jak chcecie, to wchodźcie”. Myśmy weszły w kilka osób, skorzystałyśmy z tego. Aby dalej. Wracamy. Przyszłyśmy do Warszawy, idziemy do naszego domu, oczywiście wpuścić nas nie chcą. Mieszkają cztery rodziny czy pięć. Drzwi otworzyli, jak żeśmy zadzwonili i mama mówi, że myśsmy tu mieszkały i chcemy wrócić. „Ale wykluczone! Gdzie pani tu mieszkała? Co pani takie rzeczy opowiada?! Tu mieszkają cztery rodziny!” – i zaczyna wymieniać nazwiska, od ilu miesięcy. Później to się potwierdziło, bo ciotka przyszła zaraz, jak oni jeszcze nie mieszkali. Były drzwi otwarte i chciała zdjęcia pozbierać. Wyrzucili ciotkę. Ledwo podarte resztki zdjęć rodzinnych pozbierała i więcej nic nie było. Wszystko zostało rozgrabione. Tak że zostałyśmy z mamą bose i nagie. Nie miałyśmy zupełnie nic. Co teraz zrobić? Idzie noc, trzeba gdzieś [przeczekać]. W kącie w korytarzu żeśmy z mamą usiadły i tam żeśmy siedziały parę godzin.
Szła młoda pani. Mieszkała w oficynie, więc dalej, a myśmy usiadły naprzeciwko naszych drzwi, gdzie żeśmy mieszkały. Przez tyle godzin nikt nie wychodził, żeby nas nie spotkać, żebyśmy się na siłę tam nie wtłoczyły. Kobiety, które wracały z mężami, to potrafiły sobie jakoś zorganizować inaczej mieszkanie czy nocleg. Jak już kobieta wracała z dzieckiem, to nie miała nigdzie żadnych szans. Właśnie ta młoda dziewczyna przechodziła i się zainteresowała. „A co panie tu robią?”. Mama mówi, że my z obozu. Ani żeśmy nie miały żadnych bagaży ani nic, bo z czego i co. Poza tym, kto by to niósł, jak sam nie miał siły. Ona mówi: „To ja proszę do domu. Niech panie wejdą. Chociaż mamy tylko jeden pokój, mam troje rodzeństwa, ale proszę bardzo”. Wzięła nas do siebie. Oczywiście poczęstowali nas jedzeniem. Mieszkała z matką i z rodzeństwem. Posłali nam na łóżkach, a sami sobie i dzieciom na podłodze. Tak że wyjątkowo szczerzy ludzie. Ona pracowała przy odgruzowaniu (bo dawniej tylko taka praca była), żeby dostać bochenek chleba. Na drugi dzień poszłam więc z mamą odgruzowywać, żeby dostać chleb. Tutaj duża rodzina, a się z nami dzielą i dają nam chleb, więc my też idziemy. Mama mówi: „No, trzeba jakoś pomyśleć, że może do ciotek na Pradze”. Mama miała dwie siostry rodzone, mieszkały na Pradze. Jedna na Łomżyńskiej, a druga na Kawęczyńskiej, więc nawet mieszkały w pobliżu siebie. Ale mostów nie było. Był jeden most pontonowy. Puszczali jednego dnia w jedną stronę na Pragę, a drugiego dnia można było z Pragi do Warszawy przyjść. Więc trzeba było jeszcze czekać. Poza tym tam były kolejki.
Jakoś żeśmy się dostały na Pragę do sióstr. U jednej na Łomżyńskiej byli wszyscy. Kto tylko żył, to do niej przychodził. Podłoga była zasłana, wszyscy spali. Na łóżku w poprzek spało, nie wiem ile, osób, na otomanie też, nie wiem ile, osób i w kuchni spano – wszędzie, bo cała rodzina do niej [zjechała], bo nikt nie miał żadnego mieszkania. Druga, która mieszkała na Kawęczyńskiej, miała ładne mieszkanie w ładnym bloku – jej mieszkanie zajął wtedy prezydent Tołwiński. Znowu była bezradna. Jak tu walczyć z prezydentem? Jak go wyrzucić? Adiutant powiedział: „Jeśli tylko dostaniemy jakieś mieszkanie, to oczywiście, że zwolnimy”. Ciotka była w ciąży, więc to ją ratowało. „Zwolnimy to mieszkanie, żeby pani mogła tutaj wrócić”. W międzyczasie zaczęli wracać wujkowie. Jak zaczęli wracać, to reszta musiała się wyprowadzać. Znowu z mamą musiałam się wyprowadzić do drugiej ciotki, do tej, co się spodziewała dziecka. Zabrała nas do siebie, u niej długo nie pobyłyśmy, bo wrócił jej mąż, urodziło się dziecko. Miała jeszcze dzieci, więc za ciasno się zrobiło. Trzeba było iść znowuż do wujenki na Stalową. Wujenka mówi: „To chodźcie do mnie, ja mam pokój z kuchnią”. Poszłyśmy we dwie do wujenki. Spałyśmy w pokoju, jadłyśmy codziennie kaszę jaglaną z kluskami. Kasza jaglana rosła, codziennie jej przybywało. Myśmy to jadły na śniadanie, na obiad i na kolację.
Wiem, że był maj, bo chodziłyśmy codziennie na nabożeństwa majowe. Już nie miałyśmy siły jeść tej kaszy i tego wszystkiego, widocznie wujence się to sprzykrzyło, bo mówi do mojej mamy: „Trudno Marysiu, ale musicie sobie znaleźć gdzie indziej lokum, bo ja już nie daję rady. Muszę kogoś przyjąć na mieszkanie, kto mnie będzie płacił”. Przyjęła adiutanta Ochaba. Ten adiutant mieszkał w pokoju, a ona spała w kuchni. Kiedyś przyszedł Ochab i zobaczył nas, i rozmawiał z nami. Jak dziś pamiętam, jak on mówił: „Słuchaj, jeśli tylko coś będziesz potrzebowała, przyjdź do mnie, ja ci wszystko załatwię. Ty tyle przeżyłaś”. Ale człowiek nie był taki bezczelny jak teraz, w ogóle sobie nie wyobrażałam i mama sobie nie wyobrażała, żeby iść i prosić o mieszkanie, że się nie ma. To w ogóle było nie do pomyślenia. Przecież to wtedy była szycha, sekretarzem chyba nawet był.
Od wujenki później żeśmy się przeprowadziły do drugiej ciotki, która robiła kapelusze. Była modystką. W kuchni robiła kapelusze. Mama od rana robiła z nią, bo już zaczęło się budzić na Pradze życie. Już ulica Targowa zaczęła żyć, maleńkie sklepiki – wszystko było już przygotowywane i sprzedawane, różne rzeczy, były już tak zwane butiki. Właśnie był też sklep z kapeluszami i kapelusze zaczęły iść. Mama z ciotką robiła. O godzinie szóstej dwie wstawały i robiły. Ciotka kończyła wcześniej i kładła się spać, a mama robiła do dziesiątej. Robiła kapelusze tylko za jedzenie. Dostawałam bułkę z wędliną do szkoły, taką parkę. Ale też musiałam być głodna, skorą parkę dostawałam z masłem i z wędliną, leciałam do szkoły (chodziłam na Otwocką) i tylko cały czas myślałam, żeby jak najszybciej ją zjeść. Tak ciężko mama pracowała za jedzenie. Męczyła się strasznie. Skończyłam szkołę, później znowu zaczęłam się uczyć wieczorowo, bo musiałam iść do pracy.
Poszłam do pracy. Gdzie iść do pracy, jak się nie ma wykształcenia? Na razie poszłam pracować jako maszynistka. Poszłam na kurs maszynopisania, nauczyłam się pisać na maszynie. Później szkoła. Do szkoły poszłam wieczorowej. Strasznie ciężko mi szło, w ogóle mi nie szło. Pisać na tablicy nie mogłam, bo miałam bezwład. Zostałam w obozie okaleczona i psychicznie, i fizycznie. To jest coś strasznego, nie do opowiedzenia, co ja przeżyłam, chodząc do szkoły, wstydząc się uczniów, wszystkim tłumacząc. Nikt się nie zajmował, nikogo to nie obchodziło. Teraz przejdzie huragan, dzieci dostają psychologa i wszystko, cuda niewidy się dzieją. My [byliśmy] po tylu miesiącach [obozu] i nikt się nami nie zajmował, że nie mamy co jeść, jak żyjemy, gdzie mieszkamy. Tak że to było straszne. Później przeprowadziłyśmy się. Znajoma powiedziała, że jej siostra mieszka w Józefowie i ma dom. I ma wolne poddasze. Myśmy się przeprowadziły na poddasze. Poddasze było straszne. Na środku jeden pokoik, a po bokach ściany zupełnie ścięte. Jak było gorąco, to można było oszaleć z upału, bo dach był z blachy. Jak był mróz, to znowu na suficie skrobaliśmy lód. Później wyszłam za mąż, już jak żeśmy się przeprowadzali w Józefowie. Jeszcze mieszkałyśmy w międzyczasie w Aninie u drugiej ciotki. Tak że namieszkałam się, nachodziłam się, nawymieniałam mieszkań co nie miara, żeby wreszcie mieć swój kąt. Niby w Józefowie na poddaszu, ale to były straszne warunki, bo woda i ubikacja były na dole, więc trzeba było schodzić z pięterka. Schody wąziutkie. Później, jak dziecko przyszło na świat, pranie pieluch – to była po prostu męka nie do opowiedzenia. Co przeżyłam i moja matka po tych strasznych męczarniach…

  • Jak pani pamięta Warszawę, gdy wróciła pani z obozu? Jak się budziło życie?

Warszawa to było dla mnie coś tak cudownego, pomimo że chodziłam stale odgruzowywać. Mokotów nie był tak strasznie zrujnowany, ale ja chodziłam odgruzowywać do Śródmieścia. Ale dla mnie to wszystko było tak piękne, po prostu kochałam przez to, że jestem na wolności. Mogłam być głodna, nieubrana, ale mogłam być na wolności, chodzić po ulicach. Odgruzowywałam z radością. Jak pracowałam, to [chodziłam] na wszystkie czyny. Teraz się z tego wyśmiewają – to się nie ma co śmiać. Dla tych ludzi, co tyle przeżyli, to było po prostu cudowne. Co niedziela (nie w każdą niedzielę) był czyn, gdzieś do parku [szliśmy]. Drzewa się sadziło, skwery się robiło. Z chęcią chodziłam i to robiłam. Później chodziłam, oglądałam i pokazywałam swoim dzieciom. Cieszyłam się ze wszystkiego.
Byłam wychowana w domu patriotycznym. Pochodzę zresztą z dziada pradziada warszawiaka. W ogóle sobie nie wyobrażam wyjechać gdzieś zagranicę za chlebem, żeby zarabiać. Nigdy bym nie opuściła Polski. Owszem, mogę pojechać na wycieczkę, ale nie żeby zostawić Warszawę. Pomimo że w takich strasznych warunkach [żyłam] i tak się męczyłam. Warszawa wracała później. Już jest Mariensztat. Boże kochany, co za cudowne miejsce. Wszyscy żeśmy chodzili na Mariensztat bawić się, tańczyć. Niedziela, już przyjeżdża samochód, orkiestra, dechy rozkładają i już są tańce, już jest pełno młodzieży i tańczy. Nie bili się, nie rżnęli się, nie upijali się, tylko się wszyscy razem bawili. Tak samo też jechało się na Bielany, do lasku. Tak że to było zupełnie coś innego. Jak miał nastać 1 maja – Boże, to myśmy już się umawiali, że na 1 maja idziemy. Co to była za radocha!


Warszawa, 1 czerwca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Alicja Hintz-Zdybska Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter