Janusz Ratajczak „Maciej”

Archiwum Historii Mówionej

Jestem synem oficera zawodowego. Całe życie w zasadzie byłem w okolicy lotniska. Dziecięce lata to był Dęblin, ojciec był szefem pilotażu w dzisiejszej Szkole Orląt. Nie wiem, jak się wtedy nazywała. Potem, w 1935 roku został przeniesiony do Warszawy, do 1. pułku lotniczego. Mieszkaliśmy na Okęciu. W zasadzie całe życie spędziłem najpierw na Okęciu, potem Mokotów, okolice Fortu Mokotowskiego. Chodziłem do szkoły „Rodziny Wojskowej”, była taka szkoła w Alejach Ujazdowskich róg Szucha. Nie istnieje ten gmach, było tam Ministerstwo Spraw Wojskowych, na końcu ministerstwa część budynku zajmowała szkoła „Rodziny Wojskowej”. Tam chodziłem trzy lata. W 1939 roku ojca przenoszą do Brześcia. My żeśmy się jeszcze nie przenieśli. W Małaszewiczach było budowane nasze największe lotnisko, baza lotnicza, ojciec był szefem tego [lotniska]. Pierwszego września, piąta rano, nadleciały samoloty. W Brześciu byli nieprzygotowani. Zbombardowano wszystkie samoloty, tak że żaden nie mógł wystartować. Dziewiątego września ojciec jakoś dotarł do Warszawy, pożegnał się z nami. Na szczęście dostał rozkaz przejścia z całym pułkiem, chyba 17 września, do Rumunii. Ominęło go przejęcie przez Armię Czerwoną. Z tym że do nas dochodziły wiadomości, najpierw że został zabity, bo był ranny przy bombardowaniu, potem, że widzieli go gdzieś w niewoli rosyjskiej. Ale ponieważ takie nazwisko jest widocznie powtarzalne, to się nie sprawdziło. Jeżeli chodzi o ojca, calutką wojnę służył w RAF-ie. Wrócił w 1947 roku. Czyli całą wojnę z matką mieszkałem w naszym mieszkaniu na ulicy Miączyńskiej, gdzie dzisiaj mieszkam. Chodziłem do szkoły Zamoyskiego, potem gimnazjum, z tym że po pierwszym czy po drugim roku, już do Powstania to były komplety. Jak byłem na kompletach, prawie całym kompletem nas zmobilizowali do „Szarych Szeregów” w 1943 roku. To trwało jakieś pół roku. Na jesieni 1943 w szkole Zamoyskiego przeszedłem do drużyny, która istniała przy tym gimnazjum. W 1944 roku na wiosnę, po przejściu normalnego przeszkolenia…

  • Co to była za drużyna?

2. WDH.

  • Harcerstwa Polskiego?

ZHP, tylko należała do hufców Harcerstwa Polskiego imienia Tadeusza Rejtana, taka była przy gimnazjum Zamoyskiego. Gimnazjum Zamoyskiego po wojnie nie zostało wznowione, tylko było gimnazjum Górskiego. W 1944 roku zdobyłem stopień młodzika, wtedy otrzymaliśmy krzyże harcerskie. To było uroczyste, na ulicy Siennej była szkoła rybacka czy nie rybacka, w sali gimnastycznej była cała drużyna. Ci, którzy nas prowadzili, przyjmowali zastępami przyrzeczenie na sztandar drużyny. Jak dzisiaj myślę, to jakby nas wtedy nakryli, to koniec byłby z nami, bo [to było] w środku Warszawy. Szczęśliwie się udało. To była wiosna, 1944 rok, dostałem krzyż harcerski. Po wojnie nadal należałem do harcerstwa, do momentu rozwiązania harcerstwa. Rozwiązali w 1948 roku.

  • Brał pan udział w tajnych kompletach. Właśnie na tych tajnych kompletach, z całą klasą zetknął się pan z „Szarymi Szeregami”?

To już nie były klasy, to było po sześć osób, bo to były komplety w prywatnych mieszkaniach.

  • Jakiego rodzaju zajęcia odbywały się w ramach „Szarych Szeregów”?

W ramach „Szarych Szeregów”… Wtedy miałem trzynaście lat, to był początek, spotkanie z harcerstwem, o którym marzyliśmy, ale nie bardzo wiedzieliśmy, co to jest. Były normalne zbiórki, odbywały się na Pradze. Ciężko było nam trochę przejechać, bo ruch był inny. Potem były wakacje, było kilka czy kilkanaście zbiórek, nawet jedna była u mnie w domu, ale to taka zapoznawcza. Co się robi na pierwszych zbiórkach? Raczej, o ile pamiętam, wtedy jeszcze nie było żadnej konspiracyjnej [działalności]. To było przygotowanie do harcerstwa. Dopiero w Harcerstwie Polskim były akcje małego sabotażu, szukanie przejść w Warszawie. Chodziło o to, że jest się na jakiejś ulicy, to można było wejść do bramy i wyjść [inną]. Musieliśmy robić szkice, gdzieś składać. Normalne szkolenie wojskowe, przygotowanie do Powstania, już w tym było.

  • Akcje małego sabotażu?

To polegało na tym, że były kartki: PW. Jeszcze widocznie byliśmy za młodzi na to, żeby malować, to się brało na rękę klej, gdzieś się przyklejało takie [kartki]. Sami robiliśmy patykiem czy redisówką, wtedy były jeszcze redisówki. Co nam zlecali? Trzeba było sprawdzić jakieś mieszkanie, kto mieszka. Trudno powiedzieć, jaki był cel tego, można się tylko domyślić, że chodziło też o jakieś polityczne [sprawy], ale do nas to nie docierało w Harcerstwie Polskim.

  • A szkolenie wojskowe w ramach Harcerstwa Polskiego?

Musztra, broń. Moim zastępowym był starszy ode mnie o rok Jerzy Świderski, dzisiaj profesor, ciężko chory. Po wojnie aresztowany, kawaler Krzyża Walecznych w Powstaniu jako piętnasto- czy szesnastoletni wtedy chłopak. Tak jakoś się złożyło. Na szczęście udało mu się, że nie zginął przy czołgu 13 sierpnia, bo tam był i został gdzieś wysłany. Była wtedy taka euforia, że pewnie by zginął. Jego brat starszy, który zginął w Powstaniu, przyszedł do nas na zbiórkę. Wszystkie zbiórki u niego w mieszkaniu były, na Nowogrodzkiej 12 było [to] mieszkanie państwa Świderskich. Przyszedł z bronią, pokazywał, jak to się rozbiera, jak to się składa. To znaczy z bronią krótką, z „parabelką” czy coś takiego. To były przygotowania. To też było ryzyko. I on zginął. Była musztra, przekazywanie raportów jeden drugiemu. Chodziło o to, że dostawaliśmy jakiś [raport], nawet pamiętam dzisiaj treść, trzeba było przejść, przekazać koledze, powtórzyć, on musiał powtórzyć, i w kółko: czy to samo dotarło do tego miejsca. [Na przykład], że: „Na odcinku Dworca Głównego doszło do gwałtownych walk między policją niemiecką i polskimi oddziałami powstańczymi, prosimy o dostarczenie broni krótkiej, parabellum oraz granatów”. Coś takiego. Ten meldunek to właśnie było szkolenie, już na terenie Warszawy.

  • Kiedy zaczęli się państwo przygotowywać do Powstania, w jaki sposób, było coś takiego?

Tak, nie mówiąc o piosenkach, bo „Hej, chłopcy” nauczyłem się na zbiórkach. Cały czas w zasadzie tym żyliśmy. Dzisiaj mówią, czy Powstanie potrzebne, czy nie. W młodych, w starszych, przede wszystkim tych osiemnasto-, dwudziestoletnich, była taka euforia, że nie można było odstąpić, to musiało być. Tak że my czuliśmy. A poza tym ostatnie miesiące, to już się w Warszawie czuło, już Niemcy uciekali, byli rozbrajani też na ulicy. Już młodzi ludzie sobie bardziej pozwalali na atakowanie ich.

  • Dostał pan rozkaz mobilizacji na moment Powstania?

Nie dostałem. W zasadzie dzień wybuchu Powstania [mnie], tak jak większość, zaskoczył. To była piąta po południu.

  • Jak pan wspomina wybuch Powstania?

Niemcy nas z Mokotowa, na dwa tygodnie przed Powstaniem, wyrzucili z mieszkania. W osiemnaście godzin trzeba opuścić. Przenieśliśmy się do dziadków na ulicę Świętokrzyską 11. Tam byłem. Piąta po południu, strzały, wybucha Powstanie, euforia niesamowita, radość i niepewność na razie. [Wspominając wybuch Powstania muszę wspomnieć o moim dziadku Bronisławie Żmijewskim. Dziadek był cukiernikiem. Na ulicy Świętokrzyskiej 11 była wielka pracownia zajmująca cały parter i suterenę budynku. Dzięki tej pracowni przez cały sierpień dziadek z pracownikami wypiekali chleb dla Powstania. Ten wypiek powodował duże dymienie z komina. Dlatego ta oficyna przez cały sierpień była narażona na wyjątkowy obstrzał. Część oficyny została zniszczona przez pocisk z działa kolejowego z Okęcia. Ale pracownia jeszcze pracowała. Dopiero 5 września rano, oficyna została doszczętnie zniszczona, zginęło 7 osób w tym mój dziadek. Wracając do dziadka. 1 sierpnia nie dotarł do domu. Dopiero 2 sierpnia przyszedł do domu w wielkiej euforii z opaską biało-czerwoną. Okazało się, że musiał się zatrzymać przy Prudentialu na Placu Napoleona, ze względu na obstrzał. Tam uznano, że jest najstarsza osobą w tym budynku i z tego powodu poproszono dziadka, aby wywiesił polska flagę na szczycie budynku (szesnaście pięter – najwyższy budynek przed wojną w Warszawie). To było właśnie przyczyną tej euforii i wielkiej dumy, która i nam się udzieliła. Pragnę to podkreślić, bo nikt o tym nie pamięta, że polską flagę na najwyższym budynku w Warszawie wywiesił mój dziadek Bronisław Żmijewski – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo]. Ta dzielnica była przez miesiąc w zasadzie spokojna. Były barykady na końcu Czackiego. Dalej była Traugutta, już chyba byli Niemcy za barykadą. Na Krakowskie [Przedmieście] nie można było wychodzić. Na Świętokrzyską do Krakowskiego, Górskiego, Warecką, do tych barykad dochodziłem. Przechodzić już nie można było. Jakoś przechodzili ludzie, po wodę na przykład w stronę Wisły chodzili starsi. To pierwszy dzień Powstania.

  • Co pan wtedy zrobił?

Ponieważ w zasadzie można było ulicą Świętokrzyską, placem Napoleona chodzić, nie pamiętam jak, trafiłem na ulicę Boduena. Na ulicy Boduena – nie ma tego domu oczywiście, jakiś pawilon meblowy teraz jest czy był kiedyś – w budynku była drukarnia „Biuletynu” i „Robotnika”. Z przyjemnością mnie przyjęli. Codziennie się zgłaszałem, mniej więcej wytyczone były barykady, na które miałem chodzić. Mogę wyliczyć, to była Czackiego, Warecka, Mazowiecka, Jasna, Świętokrzyska prawie że do Marszałkowskiej, tak że PAST-ę było widać, do Nowego Światu, Górskiego. Te okolice.

  • W jakich godzinach roznosił pan gazetki?

Przed południem, rano.

  • Czym zajmował się pan przez resztę dnia?

Tak jak chłopak. Mieszkaliśmy niestety w piwnicach. Znaczy to nie była piwnica, bo to było pomieszczenie przedzielone ścianą, to była olbrzymia pracownia. Były maszyny, mieliśmy swoje miejsca, ale w zasadzie cały czas byłem w ruchu.

  • Żadnego uzbrojenia pan nie posiadał?

Nie posiadałem.

  • Z jakim ryzykiem wiązało się roznoszenie gazetek? Później kręcił się pan po okolicy?

Tak, ryzyko było, tylko my sobie nie zdawaliśmy sprawy. Idzie się Świętokrzyską, nagle ktoś się przewraca. Czy zabłąkana kula, czy odłamek, nie wiem. Jednego takiego [znaleźliśmy] w gruzach na ulicy Świętokrzyskiej 13, z tym że sam się ranił. Niósł stena, on mu odpalił w udo. Ja, jeszcze ktoś był, zorganizowaliśmy przeniesienie go na Czackiego 3/5, do NOT-u. [Tam] w piwnicach był szpital polowy. Z jakim ryzykiem [to się wiązało]? Było tak, że widziałem nosząc gazetki, jak sztukas gdzieś nurkował. Tylko w perspektywie, bo wtedy, kiedy nas bombardował, tego nie można było zobaczyć. Nurkował, bombę rzucił. Najgorszy był okres, jak tak zwana krowa [ryczała]. Było najpierw nakręcanie jakby, dlatego było wycie, potem ona się rozrywała. To był chyba cały szereg pocisków, rozrywały się tak, że prawie bębenki nie wytrzymywały, to było takie straszne ciśnienie. Taka wpadła do bramy na Jasnej, naprzeciwko Filharmonii. Tam jest tablica teraz, że w tym miejscu hitlerowcy zamordowali czterdziestu Polaków. Nie, po prostu jak ona się nakręcała, to schowali się w tej bramie. My tam przechodziliśmy. Jakie więc było zagrożenie? Chłopcy sobie nie zdawali sprawy. „Gdzieś się przytulimy”. Tak się przytuliło czterdzieści osób. Pociski, nie wiem jak, tam wpadły, a były zapalające czy coś. Oni wszyscy się spalili. Zagrożenie było cały czas, tylko że czternastoletni chłopak nie bardzo się boi.

  • Czy zdarzyło się panu spotkać żołnierzy niemieckich, na przykład wziętych do niewoli?

Oczywiście. Kościół Świętego Krzyża, Krakowskie Przedmieście 1. Tam była komenda policji, była też policja niemiecka, były walki w tym kościele. To znana historia, nawet w środku kościoła były jakieś pociski zapalające. Kościół w środku był palony, sam widziałem, jak wieże się paliły, bo jak zwykle z poddasza obserwowałem. Wreszcie oni się poddali. Przeprowadzali ich Krakowskim do Świętokrzyskiej, Świętokrzyską przed naszym domem szli, widziałem. PAST-a, bo to był chyba dzień później, też padła, ale tych nie widziałem. Wiem, gdzie ich zaprowadzili. Tam, gdzie dzisiaj jest Poczta Główna, było więzienie. Zresztą, zdaje się, że bardzo humanitarnie byli trzymani, nie było żadnych skarg, zdaje się.

  • Później miał pan jeszcze styczność z Niemcami, po wyjściu?

Oczywiście. Powstanie pada. Ponieważ Wspólna została zbombardowana, ostatnie dwa tygodnie Powstania spędziłem na ulicy Noakowskiego. Przez ulicę byli Niemcy. Było o tyle spokojnie, że już nie było bombardowań z góry, które zawsze zaskakiwały, bo trudno trafić, jeżeli przez ulicę byli Niemcy. Było względnie spokojnie. W nocy chodziło się po wodę. Z Noakowskiego chodziłem na Lwowską, gdzie jest Architektura, na podwórko. Potem pada Powstanie. Nie wiem, czy 3, czy 4 października wychodziliśmy, nie tak od razu, przez plac Politechniki. Już byli Niemcy. Szliśmy piechotą Wawelską na Dworzec Zachodni, do wagonów, do Pruszkowa.
Jestem synem oficera zawodowego. Całe życie w zasadzie byłem w okolicy lotniska. Dziecięce lata to był Dęblin, ojciec był szefem pilotażu w dzisiejszej Szkole Orląt. Nie wiem, jak się wtedy nazywała. Potem, w 1935 roku został przeniesiony do Warszawy, do 1. pułku lotniczego. Mieszkaliśmy na Okęciu. W zasadzie całe życie spędziłem najpierw na Okęciu, potem Mokotów, okolice Fortu Mokotowskiego. Chodziłem do szkoły „Rodziny Wojskowej”, była taka szkoła w Alejach Ujazdowskich róg Szucha. Nie istnieje ten gmach, było tam Ministerstwo Spraw Wojskowych, na końcu ministerstwa część budynku zajmowała szkoła „Rodziny Wojskowej”. Tam chodziłem trzy lata. W 1939 roku ojca przenoszą do Brześcia. My żeśmy się jeszcze nie przenieśli. W Małaszewiczach było budowane nasze największe lotnisko, baza lotnicza, ojciec był szefem tego [lotniska]. Pierwszego września, piąta rano, nadleciały samoloty. W Brześciu byli nieprzygotowani. Zbombardowano wszystkie samoloty, tak że żaden nie mógł wystartować. Dziewiątego września ojciec jakoś dotarł do Warszawy, pożegnał się z nami. Na szczęście dostał rozkaz przejścia z całym pułkiem, chyba 17 września, do Rumunii. Ominęło go przejęcie przez Armię Czerwoną. Z tym że do nas dochodziły wiadomości, najpierw że został zabity, bo był ranny przy bombardowaniu, potem, że widzieli go gdzieś w niewoli rosyjskiej. Ale ponieważ takie nazwisko jest widocznie powtarzalne, to się nie sprawdziło. Jeżeli chodzi o ojca, calutką wojnę służył w RAF-ie. Wrócił w 1947 roku. Czyli całą wojnę z matką mieszkałem w naszym mieszkaniu na ulicy Miączyńskiej, gdzie dzisiaj mieszkam. Chodziłem do szkoły Zamoyskiego, potem gimnazjum, z tym że po pierwszym czy po drugim roku, już do Powstania to były komplety. Jak byłem na kompletach, prawie całym kompletem nas zmobilizowali do „Szarych Szeregów” w 1943 roku. To trwało jakieś pół roku. Na jesieni 1943 w szkole Zamoyskiego przeszedłem do drużyny, która istniała przy tym gimnazjum. W 1944 roku na wiosnę, po przejściu normalnego przeszkolenia…

  • Co to była za drużyna?

2. WDH.

  • Harcerstwa Polskiego?

ZHP, tylko należała do hufców Harcerstwa Polskiego imienia Tadeusza Rejtana, taka była przy gimnazjum Zamoyskiego. Gimnazjum Zamoyskiego po wojnie nie zostało wznowione, tylko było gimnazjum Górskiego. W 1944 roku zdobyłem stopień młodzika, wtedy otrzymaliśmy krzyże harcerskie. To było uroczyste, na ulicy Siennej była szkoła rybacka czy nie rybacka, w sali gimnastycznej była cała drużyna. Ci, którzy nas prowadzili, przyjmowali zastępami przyrzeczenie na sztandar drużyny. Jak dzisiaj myślę, to jakby nas wtedy nakryli, to koniec byłby z nami, bo [to było] w środku Warszawy. Szczęśliwie się udało. To była wiosna, 1944 rok, dostałem krzyż harcerski. Po wojnie nadal należałem do harcerstwa, do momentu rozwiązania harcerstwa. Rozwiązali w 1948 roku.

  • Brał pan udział w tajnych kompletach. Właśnie na tych tajnych kompletach, z całą klasą zetknął się pan z „Szarymi Szeregami”?

To już nie były klasy, to było po sześć osób, bo to były komplety w prywatnych mieszkaniach.

  • Jakiego rodzaju zajęcia odbywały się w ramach „Szarych Szeregów”?

W ramach „Szarych Szeregów”… Wtedy miałem trzynaście lat, to był początek, spotkanie z harcerstwem, o którym marzyliśmy, ale nie bardzo wiedzieliśmy, co to jest. Były normalne zbiórki, odbywały się na Pradze. Ciężko było nam trochę przejechać, bo ruch był inny. Potem były wakacje, było kilka czy kilkanaście zbiórek, nawet jedna była u mnie w domu, ale to taka zapoznawcza. Co się robi na pierwszych zbiórkach? Raczej, o ile pamiętam, wtedy jeszcze nie było żadnej konspiracyjnej [działalności]. To było przygotowanie do harcerstwa. Dopiero w Harcerstwie Polskim były akcje małego sabotażu, szukanie przejść w Warszawie. Chodziło o to, że jest się na jakiejś ulicy, to można było wejść do bramy i wyjść [inną]. Musieliśmy robić szkice, gdzieś składać. Normalne szkolenie wojskowe, przygotowanie do Powstania, już w tym było.

  • Akcje małego sabotażu?

To polegało na tym, że były kartki: PW. Jeszcze widocznie byliśmy za młodzi na to, żeby malować, to się brało na rękę klej, gdzieś się przyklejało takie [kartki]. Sami robiliśmy patykiem czy redisówką, wtedy były jeszcze redisówki. Co nam zlecali? Trzeba było sprawdzić jakieś mieszkanie, kto mieszka. Trudno powiedzieć, jaki był cel tego, można się tylko domyślić, że chodziło też o jakieś polityczne [sprawy], ale do nas to nie docierało w Harcerstwie Polskim.

  • A szkolenie wojskowe w ramach Harcerstwa Polskiego?

Musztra, broń. Moim zastępowym był starszy ode mnie o rok Jerzy Świderski, dzisiaj profesor, ciężko chory. Po wojnie aresztowany, kawaler Krzyża Walecznych w Powstaniu jako piętnasto- czy szesnastoletni wtedy chłopak. Tak jakoś się złożyło. Na szczęście udało mu się, że nie zginął przy czołgu 13 sierpnia, bo tam był i został gdzieś wysłany. Była wtedy taka euforia, że pewnie by zginął. Jego brat starszy, który zginął w Powstaniu, przyszedł do nas na zbiórkę. Wszystkie zbiórki u niego w mieszkaniu były, na Nowogrodzkiej 12 było [to] mieszkanie państwa Świderskich. Przyszedł z bronią, pokazywał, jak to się rozbiera, jak to się składa. To znaczy z bronią krótką, z „parabelką” czy coś takiego. To były przygotowania. To też było ryzyko. I on zginął. Była musztra, przekazywanie raportów jeden drugiemu. Chodziło o to, że dostawaliśmy jakiś [raport], nawet pamiętam dzisiaj treść, trzeba było przejść, przekazać koledze, powtórzyć, on musiał powtórzyć, i w kółko: czy to samo dotarło do tego miejsca. [Na przykład], że: „Na odcinku Dworca Głównego doszło do gwałtownych walk między policją niemiecką i polskimi oddziałami powstańczymi, prosimy o dostarczenie broni krótkiej, parabellum oraz granatów”. Coś takiego. Ten meldunek to właśnie było szkolenie, już na terenie Warszawy.

  • Kiedy zaczęli się państwo przygotowywać do Powstania, w jaki sposób, było coś takiego?

Tak, nie mówiąc o piosenkach, bo „Hej, chłopcy” nauczyłem się na zbiórkach. Cały czas w zasadzie tym żyliśmy. Dzisiaj mówią, czy Powstanie potrzebne, czy nie. W młodych, w starszych, przede wszystkim tych osiemnasto-, dwudziestoletnich, była taka euforia, że nie można było odstąpić, to musiało być. Tak że my czuliśmy. A poza tym ostatnie miesiące, to już się w Warszawie czuło, już Niemcy uciekali, byli rozbrajani też na ulicy. Już młodzi ludzie sobie bardziej pozwalali na atakowanie ich.

  • Dostał pan rozkaz mobilizacji na moment Powstania?

Nie dostałem. W zasadzie dzień wybuchu Powstania [mnie], tak jak większość, zaskoczył. To była piąta po południu.

  • Jak pan wspomina wybuch Powstania?

Niemcy nas z Mokotowa, na dwa tygodnie przed Powstaniem, wyrzucili z mieszkania. W osiemnaście godzin trzeba opuścić. Przenieśliśmy się do dziadków na ulicę Świętokrzyską 11. Tam byłem. Piąta po południu, strzały, wybucha Powstanie, euforia niesamowita, radość i niepewność na razie. [Wspominając wybuch Powstania muszę wspomnieć o moim dziadku Bronisławie Żmijewskim. Dziadek był cukiernikiem. Na ulicy Świętokrzyskiej 11 była wielka pracownia zajmująca cały parter i suterenę budynku. Dzięki tej pracowni przez cały sierpień dziadek z pracownikami wypiekali chleb dla Powstania. Ten wypiek powodował duże dymienie z komina. Dlatego ta oficyna przez cały sierpień była narażona na wyjątkowy obstrzał. Część oficyny została zniszczona przez pocisk z działa kolejowego z Okęcia. Ale pracownia jeszcze pracowała. Dopiero 5 września rano, oficyna została doszczętnie zniszczona, zginęło 7 osób w tym mój dziadek. Wracając do dziadka. 1 sierpnia nie dotarł do domu. Dopiero 2 sierpnia przyszedł do domu w wielkiej euforii z opaską biało-czerwoną. Okazało się, że musiał się zatrzymać przy Prudentialu na Placu Napoleona, ze względu na obstrzał. Tam uznano, że jest najstarsza osobą w tym budynku i z tego powodu poproszono dziadka, aby wywiesił polska flagę na szczycie budynku (szesnaście pięter – najwyższy budynek przed wojną w Warszawie). To było właśnie przyczyną tej euforii i wielkiej dumy, która i nam się udzieliła. Pragnę to podkreślić, bo nikt o tym nie pamięta, że polską flagę na najwyższym budynku w Warszawie wywiesił mój dziadek Bronisław Żmijewski – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo]. Ta dzielnica była przez miesiąc w zasadzie spokojna. Były barykady na końcu Czackiego. Dalej była Traugutta, już chyba byli Niemcy za barykadą. Na Krakowskie [Przedmieście] nie można było wychodzić. Na Świętokrzyską do Krakowskiego, Górskiego, Warecką, do tych barykad dochodziłem. Przechodzić już nie można było. Jakoś przechodzili ludzie, po wodę na przykład w stronę Wisły chodzili starsi. To pierwszy dzień Powstania.

  • Co pan wtedy zrobił?

Ponieważ w zasadzie można było ulicą Świętokrzyską, placem Napoleona chodzić, nie pamiętam jak, trafiłem na ulicę Boduena. Na ulicy Boduena – nie ma tego domu oczywiście, jakiś pawilon meblowy teraz jest czy był kiedyś – w budynku była drukarnia „Biuletynu” i „Robotnika”. Z przyjemnością mnie przyjęli. Codziennie się zgłaszałem, mniej więcej wytyczone były barykady, na które miałem chodzić. Mogę wyliczyć, to była Czackiego, Warecka, Mazowiecka, Jasna, Świętokrzyska prawie że do Marszałkowskiej, tak że PAST-ę było widać, do Nowego Światu, Górskiego. Te okolice.

  • W jakich godzinach roznosił pan gazetki?

Przed południem, rano.

  • Czym zajmował się pan przez resztę dnia?

Tak jak chłopak. Mieszkaliśmy niestety w piwnicach. Znaczy to nie była piwnica, bo to było pomieszczenie przedzielone ścianą, to była olbrzymia pracownia. Były maszyny, mieliśmy swoje miejsca, ale w zasadzie cały czas byłem w ruchu.

  • Żadnego uzbrojenia pan nie posiadał?

Nie posiadałem.

  • Z jakim ryzykiem wiązało się roznoszenie gazetek? Później kręcił się pan po okolicy?

Tak, ryzyko było, tylko my sobie nie zdawaliśmy sprawy. Idzie się Świętokrzyską, nagle ktoś się przewraca. Czy zabłąkana kula, czy odłamek, nie wiem. Jednego takiego [znaleźliśmy] w gruzach na ulicy Świętokrzyskiej 13, z tym że sam się ranił. Niósł stena, on mu odpalił w udo. Ja, jeszcze ktoś był, zorganizowaliśmy przeniesienie go na Czackiego 3/5, do NOT-u. [Tam] w piwnicach był szpital polowy. Z jakim ryzykiem [to się wiązało]? Było tak, że widziałem nosząc gazetki, jak sztukas gdzieś nurkował. Tylko w perspektywie, bo wtedy, kiedy nas bombardował, tego nie można było zobaczyć. Nurkował, bombę rzucił. Najgorszy był okres, jak tak zwana krowa [ryczała]. Było najpierw nakręcanie jakby, dlatego było wycie, potem ona się rozrywała. To był chyba cały szereg pocisków, rozrywały się tak, że prawie bębenki nie wytrzymywały, to było takie straszne ciśnienie. Taka wpadła do bramy na Jasnej, naprzeciwko Filharmonii. Tam jest tablica teraz, że w tym miejscu hitlerowcy zamordowali czterdziestu Polaków. Nie, po prostu jak ona się nakręcała, to schowali się w tej bramie. My tam przechodziliśmy. Jakie więc było zagrożenie? Chłopcy sobie nie zdawali sprawy. „Gdzieś się przytulimy”. Tak się przytuliło czterdzieści osób. Pociski, nie wiem jak, tam wpadły, a były zapalające czy coś. Oni wszyscy się spalili. Zagrożenie było cały czas, tylko że czternastoletni chłopak nie bardzo się boi.

  • Czy zdarzyło się panu spotkać żołnierzy niemieckich, na przykład wziętych do niewoli?

Oczywiście. Kościół Świętego Krzyża, Krakowskie Przedmieście 1. Tam była komenda policji, była też policja niemiecka, były walki w tym kościele. To znana historia, nawet w środku kościoła były jakieś pociski zapalające. Kościół w środku był palony, sam widziałem, jak wieże się paliły, bo jak zwykle z poddasza obserwowałem. Wreszcie oni się poddali. Przeprowadzali ich Krakowskim do Świętokrzyskiej, Świętokrzyską przed naszym domem szli, widziałem. PAST-a, bo to był chyba dzień później, też padła, ale tych nie widziałem. Wiem, gdzie ich zaprowadzili. Tam, gdzie dzisiaj jest Poczta Główna, było więzienie. Zresztą, zdaje się, że bardzo humanitarnie byli trzymani, nie było żadnych skarg, zdaje się.

  • Później miał pan jeszcze styczność z Niemcami, po wyjściu?

Oczywiście. Powstanie pada. Ponieważ Wspólna została zbombardowana, ostatnie dwa tygodnie Powstania spędziłem na ulicy Noakowskiego. Przez ulicę byli Niemcy. Było o tyle spokojnie, że już nie było bombardowań z góry, które zawsze zaskakiwały, bo trudno trafić, jeżeli przez ulicę byli Niemcy. Było względnie spokojnie. W nocy chodziło się po wodę. Z Noakowskiego chodziłem na Lwowską, gdzie jest Architektura, na podwórko. Potem pada Powstanie. Nie wiem, czy 3, czy 4 października wychodziliśmy, nie tak od razu, przez plac Politechniki. Już byli Niemcy. Szliśmy piechotą Wawelską na Dworzec Zachodni, do wagonów, do Pruszkowa.
  • Czy zdarzyło się panu słyszeć o zbrodniach niemieckich popełnionych na ludności cywilnej?

Tak. Nawet jak byliśmy na Świętokrzyskiej, nie wiem, w jaki sposób to do nas dotarło, że Niemcy mogą w każdej chwili przyjść, biorą ludzi przed czołgi jako osłony. Na szczęście to tylko był strach, ale było napięcie. Na szczęście to nas ominęło.

  • Informacje o Woli, Ochocie nie docierały do państwa?

Nie. Chociaż czytałem, mam odbitki. Ale tak, to sobie nie zdawaliśmy sprawy. Dopiero potem się dowiedziałem, co się działo na Woli, co się działo na Kolonii Staszica przez pierwsze siedem dni, do momentu kiedy uznali, że to jest jednak armia. Poza tym to „własowcy”.

  • Jak walkę powstańczą przyjmowała ludność cywilna?

Znosiliśmy to. Nie było narzekań a po co, a dlaczego, chociaż były straszne warunki. Na końcu to już nie mieliśmy w ogóle co jeść. Na początku [(cały sierpień do 5 września)] jeszcze była pracownia [mojego dziadka], chleb był. Jak był chleb, to było wszystko, zaplecze było.

  • Zdarzyło się panu mieć kontakt z przedstawicielami innych narodowości?

Nie. W drugim miesiącu Powstania, od 5 września do jakiegoś 15 września, będąc na ulicy Wspólnej – tam stacjonowały oddziały AK – widziałem też tych, którzy się przedostali na Czerniaków. To nie były jakieś duże grupy, ale wiedzieliśmy, że to są żołnierze z armii Berlinga, którzy jakoś przepłynęli. Ale obcokrajowców nie [widziałem].

  • Na przykład Słowaków?

Tak, widziałem [po wojnie] na ulicy Okrąg pomnik, kamień. Nawet nie wiedziałem, że była taka kompania.

  • Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania? Spędził pan właściwie całe Powstanie u dziadków, na Świętokrzyskiej?

Niecałe, do 5 września. Piątego września, szósta piętnaście rano, tak, ponieważ pracownia, piekarnia pracowała i chleb się [piekł] – był olbrzymi piec trzypiętrowy, trzy poziomy do wsadzania – dostaliśmy pocisk z Okęcia, metr sześćdziesiąt długości, sześćdziesiąt centymetrów średnicy. Dlaczego tak dokładnie wiem? Dlatego że dużo było niewypałów. Jak byłem na Wspólnej, taki pocisk upadł. Przeleciał jedenaście pięter, można było niebo zobaczyć, bo jak wchodził, to dziury były. Wpadł w bramę. Wzięli jakiegoś Niemca, kazali rozbroić. Na szczęście nie wybuchł. Widziałem ten pocisk, też taki dostaliśmy. Potem, 5 września szósta piętnaście rano, wybuchła bomba. Dziadek stał, tak, jak stał, to cztery piętra na niego spadły. A my byliśmy w drzwiach do malutkiej przedsionki pod schodami, gdzie było przebicie do sąsiedniego domu, na szczęście była ta akcja, że trzeba robić łączniki, fundamenty dwóch budynków razem miały z półtora metra, ale jakoś to ludzie przebili. To nas uratowało. Częściowo zasypane było [to przejście], na brzuchu wyszliśmy. Dziadek… Siedem osób razem zginęło w tym pomieszczeniu. Były [też pod gruzami] gazetki, o których mówiłem, które po jednym egzemplarzu sobie odłożyłem, przetrzymałem [te gazetki – oryginały, przechowywałem przez sześćdziesiąt lat i dopiero po otwarciu Muzeum Powstania Warszawskiego przekazałem je] .

  • Co było potem?

Calutki dzień, to była szósta piętnaście rano, po przejściu prawie że na brzuchu do sąsiedniej piwnicy, siedzieliśmy bez kropli wody, bo walili cały czas, do wieczora. W nocy podczas Powstania w zasadzie akcji nie było. Mama była ciężko ranna w rękę [zatrzaskującymi się] drzwiami, kiedy cztery piętra się zwaliły. Zmiażdżyło tę rękę, ale jakoś ocaleliśmy. Przechodziliśmy gruzami do Wareckiej, paliła się. Na ulicy Chmielnej przy Jabłkowskich zaraz zaczynało się przejście przez Aleje. To trwało calutką noc. Najpierw trzeba było na jedno podwórko, potem przepuszczali na drugie podwórko, na ulicę Widok, potem z Widok na podwórko po stronie Alej Jerozolimskich, wreszcie do przejścia. To było mniej więcej koło ulicy Kruczej, jedyne przejście przez Aleje. Do połowy Alej było dosyć głębokie, bezpieczne, ale od połowy Alej linia średnicowa idzie, jest żelbeton. Mogli wykopać tylko dosyć płytko. Ułożyli z worków zabezpieczenie, trzeba było iść schylonym od czasu do czasu. Niemcy byli w BGK, jak ktoś się wyprostował, to potrafili zabić. Jak przeszliśmy przez Aleje, to trafiliśmy na ulicę Wspólną. Jakaś rodzina była, zgłosiłem się, bo chciałem coś robić, ale nie potrzebowali już. Nie mieliśmy nic do jedzenia praktycznie, było bardzo ciężko. Wodę nosiłem, jakieś zapasy były. W tych domach byliśmy obcy, po jednym kubku dziennie jakiejś kaszy się dostawało. Ulicę Wspólną też bombardowali bardzo, bo widzieli z góry, że żołnierze stacjonują na podwórku. Dwie piwnice obok nas trzydzieści sześć osób zginęło.

  • Po zwaleniu się domu zostaliście państwo bez niczego?

Bez niczego, bez ubrań. Dosłownie dwa metry [dalej, pod gruzami] stała torba mamy z kenkartą, miała swój dobytek podręczny. Absolutnie nic nie mieliśmy. [Torba i siedem osób przysypane było czterema piętrami. Dopiero w 1945 roku wiosną było zorganizowane odgruzowanie i ekshumacja. Wśród zabitych był mój dziadek Bronisław Żmijewski, ten który przez cały sierpień z pracownikami wypiekał chleb dla Powstańców].

  • Wspominał pan o tym staniu po wodę. Rozumiem, że to był jedyny sposób na zdobycie wody w owym czasie?

Tak, to była moja funkcja, przecież trudno, żeby kobiety chodziły. Jeszcze ktoś chodził.

  • Co pan robił jeszcze w ciągu dnia poza staniem po wodę?

Wszędzie gdzie można było, to się chodziło, czyli ze Wspólnej na ulicę Kruczą, bo ona nie była pod bezpośrednim obstrzałem. Czyli tak, jak powiedziałem: najpierw Niemcy kończyli Stare Miasto, potem przeszli w okolice placu Napoleona, równali to z ziemią. Wtedy ta dzielnica była spokojna przez kilka dni. Skończyli, zaczęli bombardować po tej stronie Alej, to znaczy Krucza, Wspólna, Hoża, plac Trzech Krzyży. Kościół na placu Trzech Krzyży, chyba 4 września, też został zniszczony.

  • Jaka atmosfera panowała w pańskiej rodzinie?

Wiedzieliśmy, że dziadek zginął, chociaż dopiero po pół roku [tak jak wspomniałem wyżej – wiosna 1945 roku], przez parę tygodni to ręcznie [przez kilkuosobowe brygady były usuwalne gruzy], zdejmowane z góry. Nie można było się dostać. Byłem przy tym, w zasadzie byłem jedyny, który mógł tam siedzieć [do czasu dotarcia do zwłok]. Atmosfera była rodzinna, wszyscy sobie pomagali w jakiś sposób.

  • Zaprzyjaźnił się pan z kimś w czasie Powstania?

Miałem w rodzinie młodszego o cztery lata brata ciotecznego, bo jestem jedynakiem, też syna pilota. Trzymał się zawsze ze mną, miał dziesięć lat, tak że do dzisiejszego dnia… On jest w Ameryce. Różnica była taka, że mój tata był z okolic Poznania i nie znał Rosjan i mimo że w Anglii, jak wojna się skończyła, była propaganda, żeby nie wracać, tata [wrócił] do kraju. Jak to się skończyło, to wiemy – był szykanowany, sprawdzany. Do nas nie wszystko to docierało. Wreszcie został aresztowany, nie był bity, ale przez pół roku nie mieliśmy do niego zupełnie dostępu. Ani adwokat, ani nic. Był kompletnie załamany, a żeby go jeszcze bardziej załamać, to wsadzili mamę do pałacu Mostowskich na trzy miesiące. To go kompletnie załamano. Pułkownik, pilot, całe życie w akcji, calutką wojnę latał, latał w Afryce, bo był już przecież nie taki młody. Wiadomo, że młodzi inne mają [zadania]. Latał na front Rommla, był na Złotym Wybrzeżu, całą Afrykę ponad sto razy przelatywał. Potem, jak to się skończyło, to latał do Burmy, Cejlon, na front japoński. Wrócił, zaczęły się szykany. Wujek, ojciec mojego brata ciotecznego był z Kresów [i wiedział co to bolszewicy]. Powiedział: „Nie wracam”. Udało mu się załatwić, jakieś były możliwości w 1946 roku, że ciotka z synem Andrzejem wyjechali w karetkach Czerwonego Krzyża. Były jakieś kombinacje, znaleźli się. Też było im ciężko, ale wreszcie wylądowali w Ameryce. Andrzej żyje, przyjeżdża, był ze mną w Muzeum [Powstania].

  • Czy w jakiś sposób w czasie Powstania uczestniczono w pana otoczeniu w życiu religijnym?

Tak. Dla mnie największym przeżyciem był 15 sierpnia. Na ulicy Moniuszki była kaplica, nie istnieje. Piętnastego sierpnia, w [święto] Matki Boskiej była msza patriotyczna. Pierwszy raz po pięciu latach „Boże coś Polskę” [słyszałem], były sztandary. Poza tym nie mogliśmy. Wcześniej nie można było, bo do Świętego Krzyża przecież nie można było chodzić, ale rodzina była bardzo religijna. Ale zawsze pamiętam dzień 15 sierpnia 1944 roku na ulicy Moniuszki.

  • Podczas Powstania był pan z prasą na bieżąco, czytał pan to, co pan nosił? Wiedział pan o przedstawieniach teatralnych, które były odgrywane, koncertach?

Nie. Wiem o tym, że były, ale to raczej nie dla tych ludzi, którzy koczowali w piwnicach, tylko tam, gdzie były jednostki wojskowe. Wiem, że koncerty się odbywały, jakieś zgrupowania, Fogg śpiewał. Kto jeszcze, nie wiem.

  • Zdarzyło się, żeby przy panu dyskutowano na temat tego, co przeczytano w prasie czy usłyszano w radiu?

Radia nie było, przecież to było tak przez Niemców pilnowane, że jeżeli podczas okupacji znaleziono radio, to w zasadzie była kara śmierci. Radia nie mieliśmy. Ktoś miał nasłuchy, ale podczas Powstania nasłuchów nie było. Tylko to, co ludzie, wojskowi opowiadali, z prasy, z meldunków. Ale wszystko wiedzieliśmy, czyli informacja była.

  • Jakie wydarzenie z okresu Powstania było dla pana najgorsze, a jakie najlepsze? Co się panu najbardziej utrwaliło w pamięci? Może msza na 15 sierpnia?

Tak, euforia. Najgorsze przeżycie to pewnie było bombardowanie. Można sobie wyobrazić, jak cztery piętra się walą, jesteśmy w malutkim [pomieszczeniu]. Byliśmy wszyscy w jednym kolorze, szarzy. Nie było kropli wody, mama moja zemdlała, ktoś miał wodę kolońską, skronie się [natarło], jak wstaliśmy, żeby przejść przez te Aleje. Dopiero potem jakąś wodę [zdobyliśmy], żeśmy się wymyli. Włosy były jednakowe, wszyscy mieli szare. To było najgorsze. Natomiast euforia, pamiętam, sam fakt [wybuchu Powstania], pierwszy miesiąc, wszędzie flagi biało-czerwone, wszyscy szczęśliwi… Dopiero potem zaczęło się, jak ci biedni wychodzili z kanałów, dowiadywaliśmy się, co było na Starym Mieście. U nas na podwórku się myli bardzo często, opowiadali. Natomiast euforia to była 18 września – był największy nalot i zrzut aliantów. Stałem na ulicy Lwowskiej, ale tak, żeby nie wyglądać. Była barykada przy placu Politechniki, bo Niemcy byli na Politechnice, w gmachu. Patrzyliśmy w niebo. Dziesiątki wielkich super fortec, spadochrony. Niestety osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt procent poszło do Niemców, bo już prawie cała Warszawa była w ich rękach. Ale to była radość. Potem znowu makabra, bo trzeba było wyjść, iść. Pruszków, potem wagony.

  • Co się z panem działo po upadku Powstania? Mówił pan, że nie wychodzili państwo od razu, tylko 4 października wyszli?

Coś takiego, 3 albo 4 października piechotą cały pochód szedł do Dworca Zachodniego. Niemcy stali, ale względnie spokojnie. Wagony otwarte, bardzo szybko, już wieczorem byliśmy w Pruszkowie. [Weszliśmy] bramą, gdzie dzisiaj, jak pociąg przejeżdża, jest napis: „Tędy przeszła Warszawa”. W wielkich halach, na podłodze się spało. Raniutko już do selekcji. Prawdopodobnie [dlatego, że] mama była tak ciężko ranna, bo jakaś sanitariuszka PCK mamę podtrzymywała, ja czternaście lat chłopak, nas nie rozdzielili. Razem [poszliśmy] do wagonów, węglarek odkrytych, po kilkadziesiąt osób. Calutki dzień na deszczu, potem pociąg ruszał, trzydzieści godzin jechaliśmy gdzieś za Kraków. W Krakowie, w nocy ludzie otworzyli wagony. Nam się udało wyskoczyć. Co dalej się stało z tym transportem, nie wiem. Zabrali nas do jakiegoś domu. Normalnie była wanna, to pracownicy kolei, bo to było blisko. Ponieważ nic nie mieliśmy, już pod koniec Powstania dorośli przynosili z browarów „Haberbuscha” jęczmień. Moją funkcją było kręcenie tego jęczmienia na mąkę w dużej, ale ręcznej maszynce do kawy. Kręciłem to na mąkę i były też plewy. Ponieważ nie mieliśmy nic do jedzenia, starsi gdzieś organizowali pieczenie chleba. Mówię: „To się wszystko zje”. Upiekli razem z plewami. Pewnie, że gdybyśmy nadal byli tak głodni, to byśmy to wszystko zjedli. Ale to już był koniec Powstania. Każdy miał w woreczku na plecach po parę kilo chleba. Jak znaleźliśmy się w Krakowie, chleb oddaliśmy. Był nie do zjedzenia praktycznie, bo już był normalny chleb, ludzie nam dali. Nic nie mieliśmy wtedy.
  • Co się z panem działo do wejścia Rosjan?

Do wejścia Rosjan… Z Krakowa czy nam dano bilety, czy kupiono, nie pamiętam. Nie, już [wiem]: w Pruszkowie jakaś rodzina podała przez płot pieniądze, więc były pieniądze. Mojej ciotce, którą spotkaliśmy, bo rodzina była dosyć duża, siostrze mojej mamy, udało się z wagonu w Pruszkowie [uciec], czyli prawdopodobnie Niemcy, co pilnowali, byli dobrze opłaceni. To nie było gestapo. Odwrócił się, ona przez płot dwumetrowy, płaski, drewniany. Widzę, jak ona wychodzi. Jak przeskoczyła, nie wiem, ale przeskoczyła. Podali nam jakieś pieniądze, więc pieniądze były. Przejechaliśmy przez Częstochowę do Kielc. W Kielcach była jakaś moja poznańska rodzina, nie wiem, skąd wiedzieliśmy, ale widocznie wiedzieliśmy czy mama wiedziała. U nich byliśmy kilka dni. Potem pojechaliśmy do innej rodziny – Rozprza, piętnaście kilometrów od Piotrkowa Trybunalskiego. Tam mieliśmy malutki pokoik i tam byłem z mamą. Potem znalazła się ciotka, matka mojego brata ciotecznego, która całe Powstanie przeżyła, ale była w okolicach placu Unii, czyli dopiero po upadku Powstania [się spotkaliśmy]. Były kontakty wszędzie, ludzie się kontaktowali, więc ona do nas trafiła. Była matka, ciotka, mój brat młodszy, ja i babcia. W malutkim pokoiku byliśmy do wkroczenia Armii Czerwonej.
Byłem świadkiem, jak w tył głowy Niemca… Pomimo że człowiek przeżył całą okupację, ale jak jeszcze ruskich nie było, jak Niemcy uciekali, [Niemiec] poprosił o wodę, to dałem. Nie było nienawiści, to jest w polskim charakterze. Byłem świadkiem ([to był] sam początek, ruscy stoją), jak złapali jakiegoś Niemca. Pytają go: Wo ist deinen Kameraden? Niemieckiego się już potem nie uczyłem, ale tyle zrozumiałem: „Gdzie są twoi koledzy?”. Coś odpowiedział. Kazał mu iść, kazał skręcić, w tym momencie podniósł [broń]. Od razu, przy szosie dziesięć metrów, chlap w tył głowy.

  • To był styczeń?

To był styczeń, od Częstochowy szli, bo to Piotrków.

  • Co się stało później z pańską rodziną? Trzymaliście się państwo razem?

Nie. Jakoś z mamą udało się nam przejechać do Warszawy. Nędza była straszna. Mieszkaliśmy na Pradze w jakimś pokoiku, w strasznych warunkach. Pierwsze mieszkanie to była facjata, na korytarzu był zlew, a ubikacja była w podwórku na dole. Dzisiaj w ogóle nie istnieją takie rzeczy. Przez drugą część wojny był kontakt z ojcem, bo on był w Afryce i były dwa kanały: przez Turcję i przez Szwecję, że on pisał do jakiegoś pana Zalewskiego, pan Zalewski mu pisał. To przecież były neutralne kraje, Turcja i Szwecja. Mama pamiętała ten adres i jak byliśmy w Rozprzy, chyba wtedy dowiedzieliśmy się, że ojciec przeżył, ojciec się dowiedział, że my przeżyliśmy. Mama pisze do niego, że nie wie, czy nasz dom stoi. „Nie martw się, Franio widział, że dom stoi”. Myślałem, że tata przeleciał wtedy. Potem mi powiedział: „Jak bym przeleciał, to bym zginął”. Prawie wszyscy zginęli, pod Budapesztem jest duży cmentarz, gdzie [leżą] zestrzeleni Polacy, bo przecież ruscy nie dali prawa lądowania. [Ojciec] przywiózł zdjęcia, to były oryginalne zdjęcia chyba z nalotu, w dzień robione, obejmujące część Warszawy od Wyścigów do [miejsca], gdzie jest kościół na placu Narutowicza. Zdjęcie obejmowało plac Narutowicza, wszystkie okolice, Rakowiecką do Wyścigów, można sobie wyobrazić. Nasz dom rzeczywiście był. Wszystkie wypalone domy to jest ramka, a gdzie jest dach, to dom stoi. Tata dał znać. Ale jak wróciliśmy, to w każdym pokoju była rodzina. Pierwszą pomoc dostaliśmy dopiero chyba w 1945 roku. Wrócił późniejszy Zagłoba w filmie, nie wiem którym, ale chyba „Ogniem i Mieczem”, aktor Mieczysław Pawlikowski. Też był w lotnictwie, tylko że był chyba członkiem załogi w bombowcach. Pierwszą pomoc materialną przywiózł od ojca. A ojciec ciągle był w wojsku, do 1947 roku. Nam się wydawało, że powinien wrócić, a to było niemożliwe. Potem jednak wrócił i zaczęło się. Odrębny rozdział.

  • Potem był osadzony w więzieniu?

Nie, potem normalnie żyliśmy. Tatę jeszcze w wojsku zatrzymali. Wrócił 1 czerwca 1947 i był w wojsku. W lutym 1948 zwolnili go z wojska. Gdyby go nie zwolnili, to by stracił życie, bo wśród tych rozstrzelanych osiemnastu wyższych oficerów było dwóch pilotów. Był pułkownik Jungra, którego poznałem, i pułkownik Adamecki. Adamecki był całą wojnę w Polsce i potem istniał, a pułkownik Jungra wrócił, tak jak mój tata, z Anglii z rodziną czy nie z rodziną. Byłem u niego, na Szucha mieszkał, więc miał chyba jakieś wyższe funkcje. Jego z wojska nie zwolnili, w związku z tym [zarzucono mu] próbę obalenia ustroju czy coś takiego. Obydwaj zostali rozstrzelani. Jest tablica przy wejściu do więzienia na Mokotowie, gdzie jest kilkuset rozstrzelanych, oni też są. Tata już nie był w wojsku. Bez przerwy byliśmy nachodzeni, pilnowani. Dopiero potem nam powiedzieli, że naprzeciwko naszego domu… Taki gość do mnie mówi: „Panie Januszu, muszę panu powiedzieć, że zabrali nam jeden pokój”. Bo na Forcie Mokotowskim, gdzie mieszkam, jest dzielnica willowa. Zabrali pokój, pewnie zrobili obserwację ojca, co się dzieje, o której wraca, jak żyje i tak dalej. Musieli mieć motywację do działania, przecież to był olbrzymi aparat. Od czasu do czasu samochód, siedzi czterech gości. Przechodzimy, zaglądamy, to ruszyli, zrobili koło, znowu podjechali. Taka była sytuacja. Dopiero w 1959 roku tatę aresztowali. Przesiedział. Pięć rewizji przeżyliśmy. W każdym razie zwolnili go z więzienia, potem była rozprawa i wszystkie zarzuty, które były w stosunku do ojca – bo wszystko, co było w domu, to zabrali oczywiście – wszystko zwrócili i odstąpili, czyli jest uniewinniony. Mama, jak to dawniej kobiety, była przy domu. Te trzy miesiące w pałacu Mostowskich też strasznie przeżyła, gdzieś w podziemiach. Trochę znając tą historię, do ZBoWiD-u nie należałem, gazetki trzymałem, dopiero, jak weszła odnowa, zgłosiłem się, mam kartę kombatanta. Uznano pracę w harcerstwie. Dlaczego do ZBoWiD-u [nie należałem]? Bo ZBoWiD to była organizacja, w której byli ci, co o wolność i demokrację [walczyli], i ci, co mordowali tych, którzy walczyli, więc nie można było być z nimi razem.

  • Po powrocie do Warszawy brał pan udział w ekshumacjach?

Tak. Jako chłopak musiałem siedzieć. Straciłem przez to rok [nauki w szkole]. Jak wróciliśmy w kwietniu, to gdzieś zacząłem chodzić do szkoły, ale w zasadzie rok był zmarnowany. Potem już kończyłem Batorego.

  • Skończył pan edukację w liceum Batorego i potem udał się pan na studia?

Potem udałem się na studia. Byłem pierwszy na liście: zdał, ale nie dostał się z powodu u miejsc. Tata się wreszcie dowiedział: dostałem dwóję z nauki o Polsce, mimo że zdawałem przed komisją, ich siedziało zawsze kilku. Byłem takim gładkim chłopakiem, rodzice mnie ubrali w garnitur, więc się odbijałem. Z fizyki dostałem cztery i pół, z matematyki trzy i pół, to była bardzo dobra ocena. A z nauki o Polsce… Mówi gość, bo potem ojciec się dowiedział: „Proponuję piątkę”, a ten mówi: „A ja proponuje dwójkę”. Oni już wiedzieli, co to za rodzina. Byłem pierwszy na liście, który zdał, nie dostał się z powodu u miejsc. Ale ta ilość punktów wystarczyła do Wawelberga. Zacząłem u Wawelberga, a po dwóch latach połączyli się z politechniką. Wyszło na to samo. Ale już na magisterski kurs mnie nie puścili, bo przecież byłem nie ich człowiekiem. Po dwóch latach odwilż, dostałem się na magisterski, zrobiłem magisterski. Potem pracowałem, wysoko się nie pchałem, bo do partii nie należałem. Zrobiłem doktorat w instytucie.

  • Czym się zajmował pański ojciec po powrocie?

Pracował w spółdzielni po zwolnieniu z wojska, potem emeryturę dostał wreszcie w jakieś spółdzielni. Nie miał emerytury wojskowej, mimo że był zawodowym oficerem. Nie istniała dla niego, tylko ta wypracowana. Zmarł sześć lat po aresztowaniu, miał siedemdziesiąt lat, jak zmarł. Myślę, że to bardzo mu pomogło.

  • Mama też gdzieś pracowała?

Mama nie.

Warszawa, 9 czerwca 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Pol
Janusz Ratajczak Pseudonim: „Maciej” Stopień: strzelec, harcerz, służby pomocnicze, łącznik Formacja: Szare Szeregi, Obwód I Śródmieście Dzielnica: Śródmieście Północne, Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter