Alina Dwornik

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Alina Dwornik, z domu Jazurek. Urodziłam się w Warszawie 29 grudnia 1931 roku na Żoliborzu przy ulicy Krasińskiego 20.

  • Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych. Czy miała pani rodzeństwo? Czym zajmowali się rodzice?

Tata pracował w fabryce karabinów na Woli jako – współcześnie – majster. Miałam siostrę pięć lat starszą od siebie, mama nie pracowała, [prowadziła dom i zajmowała się wychowywaniem siostry i mnie].

  • Jak pani pamięta lata przedwojenne?

[Lata przedwojenne wspominam bardzo dobrze, mimo że byłam chorym dzieckiem będącym pod stalą opieką lekarską. Mieszkanie mieliśmy dwu pokojowe, dobrze wyposażone. Z tego co pamiętam tak zwanych kłopotów finansowych nie było. – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?

[Stojąc na balkonie naszego mieszkania (trecie piętro) widziałam łuny pożarów i samoloty niemieckie zrzucające bomby. Bardzo się wystraszyłam]. […]

  • Jak wybuchła wojna, tata cały czas pracował w fabryce broni?

[Tak pracował w fabryce broni (karabinów) przed wojną i przez pewien czas po wejściu Niemców, jak długo nie pamiętam]. [Następnie pracował na Powiślu w. warsztacie przy ulicy Przemysłowej jako tokarz, a w piwnicy tego warsztatu drukował prasę podziemną. W czasie wpadki w wyżej wymienionego warsztatu tata został aresztowany i osadzony na Pawiaku (był to czerwiec 1942 roku). Ponieważ mama zanosiła paczki na Pawiak, więc wiedziała, że tatę przesłuchiwano zarówno na Pawiaku jak i w Alei Szucha. Koledzy taty z podziemia pomagali mamie, od nich też mama dowiedziała się że Niemcy przygotowują wywiezienie więźniów do obozu w Majdanku. Wśród nich był mój tata. Transport był kolejowy w towarowych wagonach. Była to mroźna, śnieżna zima. Tata z paroma więźniami z celi swoimi drogami skontaktowali się z kolejarzami. Uzgodnili, że w określonym miejscu pociąg zwolni bieg a oni zaczną wyskakiwać przez słabo zamknięte drzwi. Tata mój w ostatniej chwili nie wyskoczył, ponieważ bał się o żonę i córki oraz o dalszą rodzinę. Wszyscy młodzi należeli do Armii Krajowej a było ich siedmiu braci. Tata został zamordowany na Majdanku. – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].

  • Niemcy zawiadomili, że tata zmarł, czy nie?

Nie. [Niemcy żadnego zawiadomienia nie przysłali, wszak tata nie zmarł, lecz został jak inni zagazowany. W1945 roku dotarł do mamy z parafii Świętego Andrzeja w Lublinie metryka śmierci taty]. Tylko koledzy taty z podziemia powiedzieli, żeby mama na jakiś czas postarała się zmienić miejsce zamieszkania, bo Niemcy zaczęli coś podejrzewać. Paru [więźniów] uciekło, ale ktoś powiedział, że tata był w kontakcie z tymi, którzy uciekli.

  • Co tata robił w drukarni?

Drukowali gazetki podziemne.

  • Wie pani dokładnie, gdzie była ta drukarnia?

Tak Na ulicy Przemysłowej [na Powiślu]. Pomagano nam. Dostawałyśmy paczki od kolegów taty z podziemia, no i rodzina pomagała jak mogła, bo dwie siostry mamy żyły i pomagały nam.

  • Jak się nazywał tata?

Józef Jazurek.

  • Jak tata wyszedł do pracy, to pani już go nigdy więcej nie zobaczyła?

21 czerwca 1942 roku widziałam go ostatni raz. Już więcej nigdy nie zobaczyłam taty.

  • Pamięta pani ten moment?

Pamiętam, bo przyszłam do domu i ktoś dał mamie znać, że gestapo zabrało tatę. Cóż – płacz, rozpacz... Nie mogłam zrozumieć dlaczego. Ciągle pytałam: „Dlaczego? Za co?”. Mama mi wytłumaczyła. Powiedziała: „Jesteś taką dużą dziewczynką, że musisz to zrozumieć”.

  • Pamięta pani ostatni moment z tatą?

Zapamiętałam. Chodziłam wtedy do szkoły powszechnej na Żoliborzu, na Felińskiego. Niemcy nas potem wysiedlili z tej szkoły i gdzieś na ulicy Śmiałej w willach miałyśmy szkołę. To było obok placu Inwalidów, a na ulicę Krasińskiego trzeba było dojechać jeden czy dwa przystanki. To jest trochę humorystyczne. Wsiadałyśmy, jechałyśmy na gapę i tata nas złapał. Zobaczył nas i oczywiście skrytykował: „Czy to ładnie, dziewczynki, tak postępować?”. Pamiętam tatę, jakby dzisiaj do nas mówił. Drugi moment był, jak jechałam z tatą tramwajem. Trzymał mnie na kolanach. Niemcy legitymowali. Przycisnął mnie tylko i powiedział: „Siedź dziecko. Będę z tobą rozmawiał. Nie wziąłem kenkarty, nie wziąłem nic, dowodu nie mam...”. Jakoś tak miało być, że nie ruszyli taty. Przeszli dalej, wysiedli z tramwaju i pojechali. Powiedział mi wtedy: „Pamiętaj! Nic o tym nie mów mamie, bo mama się bardzo zdenerwuje”.
To, że chodziliśmy przed wojną nad Wisłę na kajaki, już tak mgliście pamiętam. Mam zdjęcia, jak z tatą na spacerze jesteśmy w parku żoliborskim. Zdjęcia zostały tylko dlatego, że część rzeczy została u sąsiadki, której mieszkanie wychodziło na podwórko. Nasza oficyna była fasadową oficyną i to, co można było wynieść w czasie Powstania do sąsiadki, to się uratowało, a reszta została w domu. Tak jak powiedziałam – to była fasadowa oficyna, dom był czworokątny, w środku podwórko. Mieliśmy mieszkanie dwupokojowe i widok z panoramą na dawne forty wojskowe. Linia kolejowa przechodziła z dworca gdańskiego koło oficerskiej Kolonii Kościuszkowskiej do CiF-u i dalej były działki. Właśnie przy Kolonii Kościuszkowskiej Niemcy postawili silne działa, baterie przeciwlotniczą i pilnowali. Dosłownie pierwsze dni można było jeszcze pójść do domu i coś zabrać, a potem i w dzień, i w nocy pilnowali. Kogokolwiek zobaczyli w mieszkaniach w tej oficynie od razu strzelali. Potem już nawet w nocy nie można było [pójść], bo reflektorami oświetlali i widzieli ludzi. Właściwie niewiele zostało, wszystko było w domu... Nawet jak się coś wyniosło do piwnicy, to w piwnicach też było spalone.

  • Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944 roku?

Siostra miała swój punkt (należała do ZHP) na ulicy Potockiej (w stronę Marymontu), ale powiadomiła przez kolegów, że nie będzie mogła pójść, bo zostawiłaby matkę samą z młodszą siostrą, więc raczej nie przyjdzie. Powstanie na Żoliborzu zaczęło się wcześniej niż w pozostałej części Warszawy. Mama pojechała do ciotki na ulicę Łucką coś załatwić. Wszyscy synowie ciotki, bracia – było ich pięciu – szykowali się do wyjścia, więc jak zobaczyli mamę, powiedzieli, żeby natychmiast wracała, bo na Żoliborzu już się zaczęło Powstanie. Jak mogli, tak mamę podrzucili. Tramwajem dotarła do naszego domu, ale Niemcy już zaczęli jeździć samochodami pancernymi, ludzie uciekali i bramy były zamykane. Mama zdążyła do nas dojechać. Potem ktoś krzyknął: „Widać polską flagę od placu Wilsona!”. Rzeczywiście. My – dzieciarnia – wyglądaliśmy z klatki schodowej. Widać było tę flagę. Wiem, że klaskaliśmy, cieszyliśmy się.

  • Flaga była na placu Wilsona?

Tak.

  • Pamięta pani, gdzie ona była powieszona?

Nie pamiętam, bo Krasińskiego jest długą ulicą. Potem już w ogóle nie można było wychodzić. Brama była zamknięta. Jak przyszli powstańcy, harcerze ze Zgrupowania „Żyrafa”, był apel do mieszkańców, że jakąkolwiek ktoś ma broń – obojętnie jaką – najmniejsze nawet pistolety, żeby przynosić na tę klatkę schodową. Tata dał mamie malutki pistolecik. Zaniosłam go dumna i szczęśliwa. To są dziecinne odczucia, ale byłam bardzo dumna.

  • Dużo broni zebrali od lokatorów?

Podobno dużo. Nie wiem, bo my – dzieci [nie miałyśmy wglądu, ale tak mówili dorośli. Ponieważ ostrzał pobliskiej baterii niemieckiej był coraz większy, mogliśmy mieszkać tylko w piwnicach. Niemcy bali się o baterię i na nasz budynek nie zrzucali bomb, bo był za blisko baterii]. Raz tylko w jedną oficynę, gdzie działo było postawione, uderzyła tak zwana krowa. Nie wiem, gdzie to działo było postawione, w każdym razie zawaliły się trzy piętra [i przysypały kwaterę powstańców]. Pięciu czy sześciu chłopców zostało pod gruzami., ale wyciągnęli ich. To byli piętnasto – szesnastoletni chłopcy. Pięć czy sześć godzin ich wyciągano. Stałyśmy i patrzyłyśmy. Zupełnie siwych ich wyciągnięto, potwornie zestresowanych. Oprócz tego, że nasze życie toczyło się w piwnicach, to były też szpitale chłopców. Kiedyś bardzo płakałam, bo któryś – przecież to byli młodzi chłopcy, ci harcerze – był ciężko ranny i wzywał swoją mamę. Pamiętam apele chłopców wieczorne i poranne. Zawsze śpiewali „Hej chłopcy”. Potem wodę się przynosiło. Trzeba było wyjść przez blok, przez którąś klatkę aż pod ulicę Suzina. Gdzieś siedział tak zwany gołębiarz i strzelał do ludzi, którzy stali w kolejce po wodę. Poza tym w bramie, która była blisko mojej klatki, zrobiono ogromny wykop. Tam, gdzie w tej chwili stoi pomnik Popiełuszki, był burzowiec i tym burzowcem przychodzili do nas ludzie ze Śródmieścia i ze Starówki, w okropnym stanie. Przechodzili przez nasz budynek. Przywożono rannych i ich odtransportowywano. To była Kolonia, „Szklane Domy”, Krasińskiego 18, bo było dojście do szpitali. Po drugiej stronie Krasińskiego był klasztor sióstr zmartwychwstanek. Siostry miały duży ogród, park. Gdzieś w parku siedział gołębiarz – snajper – i jak ludzie okopem wychodzili z burzowca, to potrafił zabić już w wykopie.
  • Pani to widziała?

Tak. Widziałam ludzi wychodzących [powstańców, rannych niesionych na noszach, prowadzonych przez sanitariuszki, kobiety z małymi dziećmi, łączników. Wszyscy bardzo zmęczeni].

  • Gdzie pani wtedy była?

[Byłam przy końcu wykopu w bramie mojego domu i mojej klatki schodowej]. Na podwórku. Było kwadratowe, były cztery oficyny i [byłam] tam, gdzie było postawione przedszkole, piaskownica i brodzik dla dzieci. To było ogromne podwórko. Tam toczyło się życie na co dzień [przed Powstaniem i czasami w czasie Powstania]. W tym przedszkolu zrobiono kaplicę. Ksiądz udzielał ślubów przed figurą, którą postawiono przy drugiej oficynie, więc życie się jakoś toczyło.

  • Co to był za ślub?

Powstańcy brali ślub. Dwie pary. Nie znam nazwiska. Nieraz tam chodzę i ta figura dalej tam jest.

  • To było tego samego dnia? Jednocześnie dwie pary brały ślub?

Tak. Dwie pary w ciągu dnia.

  • Jaki to był miesiąc?

Sierpień. Nas przy końcu września wygoniono. Działki były dla nas o tyle dobre... Chłopcy przechodzili przez byłe tereny wojskowe na działki. Zakradali się, mimo że Niemcy tam buszowali. Przynosili kartofle, tak że mieliśmy kartofle. Biedni ludzie, którzy przychodzili ze Starówki i ze Śródmieścia mówili: „Wy macie i kartofle, i pomidory. My już nie pamiętamy, jak one wyglądają”.

  • To byli powstańcy, czy ludność cywilna?

Ludność cywilna i powstańcy też.

  • Cały czas przychodzili?

Cały czas ludność szła. Dopiero przy końcu Powstania się skończyło, ale miesiąc, do połowy września ludzie wędrowali, uciekali ze Śródmieścia, ze Starówki.

  • A jak przyszedł moment kapitulacji?

Dwie starsze ode mnie dziewczyny poszły na działki po jabłka. Tam je złapali Niemcy. Nasi chłopcy poszli je odbić, ale odbili jedną. Drugą Niemcy zabili. Szczęśliwie wróciła jedna. Pod koniec sierpnia u sióstr zmartwychwstanek był szpital i tam przenoszono okopami rannych. Koniec sierpnia – początek września już nie można było w naszej oficynie siedzieć. Nawet w piwnicy, bo Niemcy strzelali do piwnic, więc wszyscy przeszliśmy przez całe podwórko do piwnic [drugiej] oficyny vis a vis. Byliśmy tam właściwie do końca Powstania. Opuszczoną przez nas oficyną wpadli własowcy, Ukraińcy w niemieckich mundurach z karabinami – nie zapomnę tego. Stali z karabinami i krzyczeli Raus! Raus! Raus! Baliśmy się wyjść. Myśleliśmy, że nas od razu rozstrzelają. Wyszłam pierwsza. Byłam małym chudym dzieckiem. Wyszłam z rękoma do góry, a za mną mama i siostra. Za nami wyszli pozostali ludzie. Ranni powstańcy zostali w piwnicach. Prawdopodobnie ich wtedy zabili. Pierwszy moment jak wyszłam na podwórko i obejrzałam się w prawo, to ludzi z pozostałych piwnic już wygonili. Usłyszałam strzały. Obejrzałam się prawo i zobaczyłam, że strzelają do tych ludzi. Liczyliśmy, że nas też zabiją na miejscu, ale nie [zabili]. Przegnali nas przez podwórko i przez klatki, w których mieszkaliśmy w tej zburzonej oficynie, przez parter. Piwnica już się paliła. Skakaliśmy na teren przed budynkiem. Mojej koleżanki mama, która mieszkała piętro niżej, pode mną i była w innej piwnicy, prosiła Niemca, czy może wrócić po psa, bo został w piwnicy. Poszedł z tą panią, ale już nie wyszła i pies też, tylko Niemiec wrócił. Zastrzelił ją tam po prostu. Wygnali nas przed taki teren. Obok były siostry zmartwychwstanki. Otoczyli nas tak zwanymi tygrysami – czołgami – i najeżdżali nas, żebyśmy się coraz bardziej skupiali. Od strony zburzonego klasztoru sióstr zmartwychwstanek słychać było potworne jęki i płacze.
Zaczął się exodus. Przez całą Warszawę nas pędzili, przez Wolę, do słynnego kościoła, gdzie na ogół ludzie byli rozstrzeliwani. Tam był odpoczynek. Właściwie liczyliśmy się z tym, że nas rozstrzelają, bo były ruchy przygotowujące. W pewnym momencie... stop! Widocznie dostali rozkaz, że trzeba nas pędzić dalej. Szliśmy tak do Dworca Zachodniego. Tam wsadzono nas do wagonów towarowych, bydlęcych (wyszliśmy chyba 28, 29 września) i zawieziono do Pruszkowa. W Pruszkowie był obóz przejściowy. To były hale remontowe parowozów. Po prostu beton, rzucone trochę słomy i gdzieniegdzie kran z wodą. W Pruszkowie byłyśmy dwie doby i potem zaczęli nas wyprowadzać przed gremium komisji za stołem, która rozdzielała, kto idzie na wywózkę do Niemiec, a kto zostaje w Polsce. Moja siostra była bardziej rosłą dziewczyną. Miała już szesnaście lat. Mama zaplotła jej warkoczyki. Puścili nas trzy, nie zabrali siostry. Kazali iść. Prowadzili nas znów do wagonów. Stały wagony towarowe i – ten moment też mam bardzo utrwalony – szłyśmy szczęśliwe, że udało się nam trzem. Patrzyłam na ziemię i nagle coś czarnego przede mną wyrasta. Patrzę w górę, a to gestapowiec stoi. Zatrzymał nas i zabiera moją siostrę, więc mama prosi go i wyciąga ją. Spojrzałam i zaczęłam strasznie płakać, no i Niemiec popatrzył i puścił nas.

  • To był Wermacht czy SS?

Gestapo – czarny. Zapędzono nas do wagonów bydlęcych (to już była noc), bez jedzenia, bez picia i zawieziono nas na stację Jędrzejów. Kazano nam wejść – to chyba był jakiś wielki spichlerz czy stodoła i było dużo słomy. Siedliśmy i czekamy, co dalej. Przyjechali chłopi furmankami z okolicznych wsi i nas rozdzielali, do jakiej wsi, kto pojedzie. Mamę, siostrę i mnie do jednej wsi zawieźli, z tym że byłyśmy osobno. Siostra była gdzieś w połowie wsi u jednej rodziny, ja z mamą byłam u drugiej rodziny. Spałyśmy z mamą w sąsiedniej chałupie. U tej gospodyni byłyśmy we dwie. Pierwszą noc spałyśmy u gospodyni. Siostra cały czas, bez przerwy była u gospodarzy w połowie wsi.

  • Dlaczego was rozdzielili?

Nie wiem, dlaczego nas rozdzielono. Siostra poszła do dobrych gospodarzy. Mieli córkę w jej wieku. Byli bardzo serdeczni. Gorzej było ze mną, bo byłam przecież małym dzieckiem. Tam mieszkała matka z synem. Nie wiem, jak się nazywali. Po jakimś czasie (ten syn miał jakieś trzydzieści lat) ta gospodyni (ona starsza, jedna izba) zaczęła krzyczeć na mnie, że jestem darmozjadem, że nie będą mnie karmić… Już więcej nie wiem, co mówiła. Z potwornym płaczem uciekłam. Mama była w sąsiednim gospodarstwie. Uciekłam do mamy i powiedziałam, że więcej tam nie pójdę, bo gospodyni nakrzyczała na mnie i nawymyślała. Druga gospodyni, u której spałyśmy, to była biedna kobieta. Miała postawioną chałupę z belek, a były szpary (a to była zima),że szron przechodził, więc ona jak mogła – to była dobra kobieta – otulała nas pierzynami. Nocowało czasami u tej gospodyni małżeństwo. Akurat jak płakałam, rozpaczałam i mówiłam, że wolę umrzeć z głodu, ale tam nie pójdę, mama mnie uspokajała i przyszli ci państwo. Nie przedstawili się, tylko: „Dzień dobry. Będziemy tu nocować co jakiś czas”. Ten pan pytał, dlaczego tak płaczę. Wiedzieli, że jesteśmy z Warszawy, wypędzeni po Powstaniu. Mama powiedziała: „Córka powiedziała, że tam więcej nie pójdzie”.

  • Po co tam pani miała chodzić?

Jadłam u niej i miała pretensje, że mi darmo daje jeść, że nic nie robię.

  • Ona miała nakaz, żeby panią karmić?

Tak.

  • Od kogo miała ten nakaz?

Nie wiem od kogo. Tego nie potrafię powiedzieć. To był wójt czy sołtys, nie wiem. Był odgórny nakaz, że trzeba dać jeść wygnanym warszawiakom. Mogłam u tej kobiety pozmywać. Przecież nie umiałam paść krowy. Skarpetki jej cerowałam, ale jednak zostałam darmozjadem.

  • Mama też tam chodziła jeść?

Mama jadła raz u gospodyni, u której spałyśmy, a raz u tej drugiej, u której właśnie byłam. Tam, gdzie była siostra, to traktowali ją jak córkę i normalnie jadła.
  • Mama tam pracowała?

Pracowała. Pomagała w polu albo prać czy kartofle wykopać. On mnie wypytał – co, jak, dlaczego, jak to było... „Proszę się nie martwić, proszę być spokojną”. Okazało się, że to byli słynni „Jędrusie” z lasów – partyzanci. Przyszli do gospodyni, która mnie prawie wygoniła i powiedzieli, co powinni powiedzieć, że jeszcze raz coś podobnego się stanie, to ich spalą, po prostu spalą. Na dokładkę przecież syn tej gospodyni podobno kolaborował z Niemcami. No i jak przyszli do nich w nocy, to rano przybiegła tam, gdzie z mamą spałam i prosiła na wszystko, żebym wróciła. No i poszłam. Już tam byłam, cóż...

  • Skąd pani się dowiedziała, że to byli partyzanci?

Powiedziała nam potem gospodyni, u której spałyśmy. Na początku nic nam nie mówiła, ale po tym fakcie powiedziała: „To są »Jędrusie« nasi”. Tam były przecież ogromne lasy i oni byli w tych lasach, zresztą to słynni „Jędrusie” z lasów kieleckich.

  • Niemcy przychodzili do was, do tej wioski?

Niemcy chodzili – Wermacht. Chodziłam nieraz do siostry z mamą, nieraz sama, to mnie poczęstowali ci gospodarze. Dali mleka, chleba. U nich w sąsiedniej izbie – w kwaterze mieli chyba trzy izby – przesiadywał żołnierz z Wermachtu. Poszłam kiedyś. On siedział i gadał z nimi trochę po polsku, normalną polszczyzną. Wszystko rozumiał, to nie był młody człowiek. Po prostu chciał popatrzeć, posłuchać, zobaczyć. Jak przyszłam, to nawet patrzył na mnie przychylnym okiem. Wyszedł, za chwilę przyszedł i przyniósł mi cukierki, ale pamiętam Niemców z najgorszej strony. Przy nim te cukierki wyrzuciłam do pieca. Nic nie powiedział, nie odezwał się i potem siostra mówi: „Szalona dziewczyno! Tyś mogła nieszczęście na tych gospodarzy sprowadzić!”. Jakiś dobry Niemiec.

  • Może to był Polak na siłę wcielony?

Może… Mógł być ze Śląska na przykład, a może miał taką córkę, wnuczkę – nie wiadomo. Coś się w sercu poruszyło, ale w mojej pamięci zawsze był inny obraz Niemców, dlatego zrobiłam tak jak zrobiłam.

  • Teraz też by pani te cukierki wrzuciła do pieca, czy już nie?

Wrzuciłabym. To już zostanie do końca życia... Mieliśmy wuja i przed wojną jeździliśmy do niego, jak tata miał urlop. Wuja był rządcą w ogromnym majątku Orońsko. Orońsko teraz z czegoś innego słynie. Długie lata był tam rządcą. Mama z siostrą uradziły, że dłużej nie możemy być u chłopów, że trzeba jechać. Dowiedziała się od chłopów, jak daleko jest Orońsko, jak się jedzie i którejś nocy doszłyśmy na stację, bo była niedaleko. Siostra została, a ja z mamą pojechałam szukać wuja. Po nocy jechałyśmy pociągiem przez las. Mama pamiętała i jakoś trafiłyśmy do Orońska. Okazało się, że Niemcy wygonili wuja z Orońska do sąsiedniego, mniejszego majątku. To się nazywało Gębarzewo. Pytałyśmy z mamą, czy to daleko. Powiedzieli, że około pięciu kilometrów. Znów z mamą przez las do Gębarzewa. Jakoś dotarłyśmy i spytałyśmy chłopów, gdzie. „Niedaleko – powiedzieli – mieszka w takim domku”. Dobrzy ludzie, bo spytali: „A wy co? Skąd?”. – „Warszawiacy”. – „Pani siądzie z dzieckiem”. Dali mleka, chleb, masło, czym mogli tak nas podjęli, wzmocnili na ciele i duchu. Poszłyśmy do majątku. Był niewielki, ale wuj miał swój domek. Wujostwo nie mieli na szczęście dzieci. Była już tam moja ciotka z ulicy Łuckiej ze swoją starszą córką. Dotarła do Warszawy innymi drogami, a druga ciotka z babcią zginęły w Powstaniu na Powiślu. Mieszkały na Leszczyńskiej. Tam zginęły pod gruzami. Szczęśliwe, że znalazłyśmy przystań, ale problem, jak sprowadzić siostrę. Taka sama droga przez mękę jak ze mną. Niemcy już byli trochę w odwrocie, więc w pociągu (to pamiętam) byli pijani, awanturowali się, ale trzeba siostrę sprowadzić. Zostałam, a mama pojechała sama. Pan Bóg czuwał i przywiozła szczęśliwie siostrę.

  • Kiedy pani przyjechała do wujostwa?

Zimą, chyba był luty, jeszcze nie weszli Rosjanie, bo jak Rosjanie weszli do wujostwa, to już był 1945 rok, więc my tam dotarłyśmy albo w styczniu, albo w grudniu 1944 roku. Pamiętam, że jechałyśmy zimą i szukałyśmy.

  • A jak weszli Rosjanie?

Jak weszli Rosjanie, to się cieszyliśmy, że nareszcie nie ma Niemców. Były jakieś zaloty tych wojskowych do mojej siostry i siostry ciotecznej, ale dali spokój. Tylko bardzo przykra sprawa – wujostwo miało do pomocy takiego gospodarza, bo już niemłodzi byli. Rąbał drzewo, jego córka przychodziła i pomagała sprzątać. Jak pojawili się Rosjanie, to przyszli i powiedzieli, że nie, koniec, niech sobie wujostwo radzą sami. Jakoś sobie radzili. Potem mama i ciotka powiedziały, że trzeba wracać do Warszawy, ale jak wracać? Przecież nic jeszcze nie jeździ.

  • Rosjanie robili zaloty, czy gwałcili?

Nie, nie. To były zaloty. Takie trochę śmieszne zaloty, ale nie gwałcili.

  • To byli w takim razie jacyś oficerowie…

Podoficerowie. Oficerowie to pewnie w dworze, w majątku siedzieli, a to był domek wuja. Nie, absolutnie nie można złego słowa powiedzieć. Naprawdę. „Jak dojechać do Warszawy?”. Wuj zorganizował jakąś furę do Radomia i z Radomia to już mama z siostrą i nie tylko one, na piechotę szły do Warszawy.

  • Mieszkanie było całe?

Nie. Mieszkanie, nasza oficyna, zupełnie nie było nic. Pozostałe trzy były, a nasza to gruz, z tym że część od podwórka, gdzie dałyśmy sąsiadce parę zdjęć i dowodów, została, a ta druga, która wychodziła na byłe wojskowe tereny i na Kolonię Kościuszki – tam najlepsze mieszkania były – była zupełnie zniszczona. Siostra z mamą jak tam poszła, zobaczyła, to tylko zabrała od sąsiadki po tych trochę trzęsących się schodach nasze rzeczy. Nie miały odwagi zostać w tym pozostałym jednym pokoju u sąsiadki i dlatego poszły do ciotki na ulicę Łucką. Ich mieszkanie zostało całe. Były trzy pokoje z kuchnią. Tam się zatrzymały. Potem mama znów wróciła po mnie do Gębarzewa do majątku i jechałyśmy chyba trzy dni do Warszawy.

  • Ta kamienica na Łuckiej jeszcze stoi?

Stoi, Łódzka 14, stoi ta kamienica. Jedyna stara kamienica, naprzeciwko Norblina.

  • Po której stronie panie mieszkały, po lewej, czy po prawej?

Jak się wchodziło w Łucką, to po prawej stronie. Tam teraz nowe domy stoją. Po lewej stronie był Norblin, baraki, stał wysoki budynek [...], a my po prawej, Łucka 14. Przed wojną mieszkali na Krochmalnej, ale jak zrobiono getto, to poszli po Żydach na Łucką, bo do Łuckiej getto nie dochodziło. Tam to mieszkanie ciotka dostała i w tym mieszkaniu już byłyśmy cały czas.

  • To mieszkanie już nie jest w rękach pani rodziny?

[Jest]. Tam było pięciu braci i trzy córki. Tyle dzieci mieli.

  • Ci bracia poszli do Powstania?

Tak. Pięciu braci Chachaj.

  • Oni wszyscy przeżyli?

Nie. Jeden zginął na Starówce, na Piwnej.

  • Siostry też poszły do Powstania?

Nie, tylko pięciu braci i jeden mój brat, syn ciotki z Powiśla. Oni poszli. Tamten, którego matka zginęła na Powiślu z babcią, nie wrócił, został, służył u Maczka, a tych czterech pozostałych było u Andersa. Przeszli swoja drogę i w 1945 roku wrócili.

  • Pamięta pani sąsiadów z ulicy Krasińskiego?

Pamiętam.

  • Jak się nazywali?

Najbliżsi sąsiedzi, państwo Kowalscy, mieli dwie córki Walę i Zosię. Były starsze ode mnie i od siostry.

  • Oni wrócili?

Mieli rodzinę na Okęciu i bali się wrócić do mieszkania, bo chybotliwe było. Zostali na Okęciu. Ich córka, która w okupację wyszła za mąż za dziennikarza, miała rodzinę na Marymoncie. Tam się przeniosła, a pan Kowalski z żoną i ze starszą córką mieszkali na Okęciu. Mieszkali też tacy młodzi – Gawlikowie. Znałam ich tylko z widzenia, bo byli dużo starsi.
  • Ci Gawlikowie przeżyli wojnę?

Nie wiem. Nie widziałam ich w czasie Powstania. Wszyscy potem w piwnicy się spotykaliśmy. Byli państwo Witkowscy z synem Jurkiem. Przeżyli Powstanie. Pode mną mieszkali państwo Banasiowie. Mieli dwie córki. Jedna w moim wieku, też Ala, druga starsza – Jana.

  • Widziała pani Banasiów po wojnie?

Nie. Jej mamę właśnie zabili Niemcy, bo poszła po psa. Miałam wieści, że byli we Wrocławiu. Mieszkali również państwo Krzemińscy z córką Danką. Jakaś kobieta – nie znam – mieszkała z dwojgiem małych dzieci.

  • Tych Krzemińskich też pani widziała?

Nie. Ona miała babcię na ulicy Powązkowskiej i starali się jakoś okrężną drogą dostać na Powązkowską. Od podwórka nie wiem, kto mieszkał w tym pojedynczym mieszkaniu. W naszym pionie mieszkała pani Chociłowska z córką Renią i Haliną. Halina była w wieku mojej siostry. Chodziły z gazetkami. Mieszkali też państwo Orzechowscy z Leszkiem, który był kolegą Haliny i siostry.

  • Czy oni wrócili? Przeżyli, czy nie?

Nie wiem. Pani Chociłowska z córkami przeżyła – to wiem. Leszek Orzechowski miał pójść na swój punkt i już go więcej nie zobaczyliśmy. Mieszkała również taka pani z córką Romą. Nie pamiętam nazwiska. Przez jakiś czas była w piwnicy, a potem starała się dostać na swój punkt i na Marymont. Na parterze mieszkał ksiądz Plewko Plewczyński, który też był jakiś czas w piwnicy. Potem gdzieś poszedł, nie wiem, gdzie. Mieszkali państwo z pieskiem ratlerkiem, nie znam nazwiska. Potem też gdzieś przeszli, może do innych bloków. Na parterze mieszkali też państwo Krauzowiczowie. Przeżyli, bo widzieliśmy się po Powstaniu. Pan Krauzowicz nawet Oświęcim przeżył. No jeszcze na klatce A, ponieważ pan Jakubicki pracował z moim tatą przed wojną w fabryce karabinów i mieli dwie córki w moim wieku i w wieku mojej siostry. Znałyśmy się. Reszty nie pamiętam. Koleżanki po imionach pamiętam: Marysia, Krysia, ale już się z nimi nie widziałam.

  • Ten piesek, po którego sąsiadka wróciła, jaka to była rasa?

Jamnik.

  • Niemiec po prostu wrócił się?

Poszedł do piwnicy i tam zabił i psa, i panią…

  • Własowcy w mundurach niemieckich was rewidowali, bili?

Nie. Oni się tylko wydzierali na nas z karabinami gotowymi do strzelania. Nie bili.

  • W Jędrzejowie dużo było warszawiaków?

To była wieś Nawarzyce. Wysiedliśmy w Jędrzejowie, położyli nas na słomie w jakimś spichlerzu czy dużej stodole i chłopi z Jędrzejowa przyjeżdżali furmankami i zawozili nas do wsi Nawarzyce.

  • Dużo tam było warszawiaków?

Sporo było, z tym że to nie byli tylko z naszego domu, ale przyznam, że nie rozglądałam się. Nie mieliśmy takich kontaktów.

Warszawa, 4 lipca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Alina Dwornik Stopień: cywil Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter