Sylwester Pejsz „Tygrys”
Nazywam się Sylwester Stefan Pejsz, z bierzmowania mam Stefan. Urodziłem się 15 listopada 1925 roku w Warszawie.
- Pamięta pan, jak wybuchła wojna?
Bardzo dokładnie. Mieszkałem wówczas na Grochowie przy ulicy Krypskiej. Mój tata był szewcem, miał budkę, tam naprawiał buty, a naprzeciw był sierociniec. Tam się znajdowali chłopcy i dziewczynki poległych w wojnie 1920 roku. Sierociniec imienia marszałka Józefa Piłsudskiego, ulica Krypska 39. Jak wybuchła wojna, były bombardowania. Ulicą Krypską, tuż przed moim mieszkaniem, jechał motocykl z Niemcem (przy kierownicy żołnierz polski, na siodełku też), lotnikiem zestrzelonego nad Włocławkiem samolotu. I chłopcy, dziewczynki, ludzie wyszli, przyglądali się i bili brawo im, że wzięli go do niewoli. Takie [były] początki. Następnie pożary były po bombardowaniu, to myśmy z chłopcami tam pobiegli. Jest do dnia dzisiejszego kanałek, budują domy teraz na Gocławku i w pobliżu były domy i paliły się. Myśmy lali wodę, podlewali, gasiliśmy po prostu, pomagaliśmy. Potem, po tej akcji, wróciłem do domu i mama z tatą zapowiedzieli, że (było nas czworo, siostra Krystyna też była w Armii Krajowej) będą wychodzić na Wschód do Kałuszyna, żeby oddalić się od Niemców.
- Szliście do Kałuszyna całą rodziną?
Po prostu masę ludzi uciekało na wschód. Ulica Grochowska była zawalona podwodami, ludźmi, rodzinami, w ogóle cały galimatias był. Ja z nimi poszedłem. Zaczęli Niemcy bombardować te kolumny ludzi. Padło trupa od groma. Nikt nie spodziewał się bombardowania, raptownie Niemcy zniżyli [samoloty], z karabinów maszynowych [strzelali] i zrzucali bomby.
- Specjalnie strzelali do ludzi?
Tak, oczywiście. Toteż dlatego zbrodniarzami zostali. Natłukli niesamowicie. Doszedłem tylko do Wawra i powiedziałem mamie, bo ojcu nie chciałem mówić: „Mamo, wracam do Warszawy”. A miałem wtedy czternaście lat, wyglądałem jak dziewczynka – młody, krótkie spodenki. Ale w głowie miałem uporządkowane, wiedziałem, co mam robić. Mama powiedziała: „Dobrze, to pójdź do wujka, Poznańska 22 – tam gdzie dzisiaj pogotowie – wujek mieszka tak: pierwsze podwórko i drugie podwórko. Wujek mieszka w tym drugim podwórku, w suterenie”. To był pokój z kuchnią i tam się zatrzymałem. Pewnego wieczoru, godzina gdzieś była może osiemnasta, może dziewiętnasta, siedzę na łóżku wykąpany, wymyty i wujenka dała mi chleb z koniną, usmażonej koniny. Wykrawali z zabitych koni mięso i każdy konsumował to, bo nie było co jeść. Jem i w pewnym momencie zrobiło się ciemno. Gryzę ten chleb i pełno kurzu do buzi mnie weszło. Okazuje się, że Niemcy zrzucili bomby z samolotu. Zbombardowali ten dom. Tak że tu była kuchnia, a obok pokój. Wejście z korytarza było osobne do kuchni i do pokoju. W pokoju było jedenaście osób – wszyscy zginęli. Cały pion się zawalił, pięciopiętrowy. A w kuchni były trzy osoby: ja, wujenka i ciocia, która gdzie indziej mieszkała. Tak żeśmy się uratowali, bo w oknie był ukośny, przezroczysty... widać było, że światło bije. Był może 9, może 10 września. To ciotka mnie za rękę i mówi: „Chodź” i na korytarz, i żeśmy wyszli. Patrzymy, a tam wszystko zawalone, cały pion. No to my do roboty, sąsiedzi się zebrali i każdy, ile kto mógł, pomagał, żeby ratować tych ludzi. Ale niestety nikogo nie uratowaliśmy, bo wszyscy byli pozabijani. Przyszła noc i następnego dnia przyszli robotnicy z samoobrony wojskowej i odwalali gruzy.
Nie, wujek nie zginął, bo w tym czasie był u sąsiada, u kolegi w pierwszym podwórku i się uratował. Ale i tak go Niemcy potem aresztowali, wywieźli do Oświęcimia i zginął w Oświęcimiu.
- Niech pan powie, jak w czasie okupacji zetknął się pan z konspiracją? Kiedy to było, w jakich okolicznościach?
Na Grochowie miałem kolegów bardzo dużo i pewnego razu – mam Sylwek na imię, ale wtedy używałem Staszek, tata miał Staszek i na mnie mama mówiła Staszek. Jak krzyczała: „Stasiu!”, to tata: „Słucham?”, a mama: „To nie do ciebie, to do synka mojego”. „Co robisz? – pyta się ten kolega – A jak się zapatrujesz na Niemców?”. Mówię: „Szwaba trzeba bić”. – „Ale jak?”. Mówię: „Na razie nie mam pojęcia” – bo człowiek taki jeszcze podlotek, czternaście lat, politycznie niewyrobiony. Mówi: „Słuchaj, należę do organizacji, do Armii Krajowej i proponuję, żebyś i ty wstąpił”. Mówię: „A gdzie mam się zgłosić?” – „Ja ciebie zaprowadzę”. I zaprowadził mnie, ulica Igańska 7 czy 9, nie pamiętam. Tam był dowódca naszej kompanii, niejaki porucznik „Piotr”. Do niego się zgłosiłem i przeprowadził ze mną rozmowę, ale to już się później działo. Taka była wstępna rozmowa między mną a kolegą. Wstąpienie do organizacji, to działo się później. Mówi: „Skąd pochodzisz?”. Mówię: „ Z Warszawy”. – „A rodzice?”. – „Krypska 22”. – „Co ojciec robi?”. – „Szewcem jest”. Tak wypytywał mnie. Mówi: „Chcesz wstąpić do organizacji Armii Krajowej, żeby walczyć z okupantem niemieckim? Nie boisz się?”. Mówię: „Czego mam się bać?”. Od małego się nie bałem, zawsze dostawałem klapsy od mamy albo od taty, jak coś zbroiłem, co miałem się bać. A jeszcze jak byłem u kapucynów ministrantem, to z kolegą poszliśmy na jabłka – na Kapucyńskiej pod numerem 5 mieszkaliśmy – i złapał nas kapucyn i przylał sznurem – takie sznury mieli – jemu i mnie. Wyrzucił nas. Poznał, że jestem ministrantem, mówi: „Przyjdziesz jutro z matką” i wyrzucili mnie z ministrantury.
- Proszę opowiedzieć, jakie miał pan zadania w konspiracji, czym się pan zajmował?
Na początku to było szkolenie, poznawanie broni, granatów, rozkładanie, składanie. Granat obronny F1 czy zaczepny, jak należy musztrę ćwiczyć, honory oddawać, jak się meldować. Z biegiem czasu to wszystko się rozwijało. Ćwiczenia były w polu.
- Gdzie żeście jeździli na ćwiczenia?
Za Annopolem były góry piaskowe, to trzeba było tam. Tam chodził na ćwiczenia 36. Pułk Piechoty Legii Akademickiej, myśmy chodzili za tym pułkiem. Jak oni walczyli, to rzucali granaty, a myśmy te granaty zbierali po wybuchu i w rączkach był ołów. Ołów topiliśmy i robiliśmy plomby okrągłe do rzucania, do grania.
Tak, przed wojną, przed 1939 rokiem. Tak że teren żeśmy jeszcze znali. A później to jak jest Stare Bródno, za Cmentarzem Bródnowskim w pole. Ale tam były wtedy stawy.
Oczywiście! Ale na strzelnicę to żeśmy chodzili pod Łapigrosz, wioska między Choszczówką a Annopolem, mniej więcej w takim kierunku.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądała sytuacja przed wybuchem Powstania? Czy zanosiło się na to, że Powstanie będzie, czy rwaliście się do walki? Czy gdyby nie było rozkazu, to byście bili Niemców, czy nie?
Przed wybuchem Powstania był wielki chaos wśród społeczeństwa. Ludzie wiedzieli, że Powstanie wybuchnie. Krypska 39, w sierocińcu Józefa Piłsudskiego było mnóstwo chłopców. Wszystkich było chyba ze dwieście osób – i dziewczyny, i chłopcy w wieku już tak od sześciu-siedmiu, nawet do piętnastu, siedemnastu, osiemnastu lat. I dziewczyny też. Oni – potem się dowiedziałem – byli w konspiracji. Dyrektor sierocińca był ich dowódcą, też w Armii Krajowej. Wszystko Armia Krajowa. Tam nie było, że PPR czy Gwardia Ludowa, czy Armia Ludowa, tylko wszystko Armia Krajowa. Był chaos, ruch niesamowity. Ludzie między sobą, jak się spotykali, to po cichu na ucho mówili. Tak że dało się wyczuć. A na przykład z Niemcami to było tak, że ulicą Grochowską – zaistniał potężny ruch, Niemcy zaczęli się [ewakuować], tabory przede wszystkim, ranni w samochodach. Niemcy przejeżdżali ulicą Grochowską i rozdzielali się między mostem Poniatowskiego, aleja Waszyngtona a Targową, do mostu Kierbedzia i w kierunku placu Zamkowego. W samochodach widać było rannych Niemców, a my wtedy żeśmy pod Grochowską podchodzili i przyglądaliśmy się.
- Nie próbowaliście skręcić jakiegoś karabinu z furmanki?
To później, później. Mieliśmy nawet pieniądze, dostawaliśmy, żeby kupić od Niemców. Ale nie mieliśmy takiego szczęścia, żeby kupić. Pamiętam tylko, stado baranów pędzili Niemcy. Róg Grochowskiej i Krypskiej był barak, tam jarzyny sprzedawali. Baranów było do cholery, całe wielkie stado. Chwyciłem jednego i wciągnąłem go do budki. Jeden oficer niemiecki zobaczył, wpadł i jak mnie nie chlapnie w mordę z jednej, z drugiej strony, jak zacznie mnie wyzywać po niemiecku i mówi:
Raus! Schnel! Kazał uciekać. Ale nie było okazji, żeby kupić broń. Potem podobno na Targowej handlarze kupowali, ale na Grochowskiej to nie. Bez przerwy dzień i noc szły transporty niemieckie. Później Niemcy zaczęli się pokazywać na ulicy Krypskiej. To było chyba 2 sierpnia.
- Co było 1 sierpnia? Mieliście jakąś zbiórkę pewnie?
Nie, nic, nie wiedzieliśmy nic. Dopiero 2 sierpnia, tak po południu łącznik przyszedł i powiadamiał.
- Nie było słychać, że coś w Warszawie się dzieje?
Nie, skąd. 31 lipca poszedłem z siostry córeczką – miała cztery czy pięć latek, piękna dziewczynka, blond włosy – do Śródmieścia. Na moście Poniatowskiego te wieże stały, to górę tych wieży Niemcy ścięli i postawili działka przeciwlotnicze i działka karabinów maszynowych zrobili. Ale myśmy przeszli do Warszawy, sprawę załatwiłem, konspiracyjną – przekazać wiadomość, nie o Powstaniu, tylko o spotkaniu z kimś – i wracaliśmy z powrotem też przez most Poniatowskiego. W tym dniu, właśnie 31 lipca, masę młodych ludzi – dziewczyn, chłopców – szło z kierunku Pragi do Śródmieścia i ze Śródmieścia, ale mniej ludzi szło na Pragę. Widocznie mieli przydziały takie. I mijali się. Prowadzili wózki, na wózki kapusta, marchew, różne graty, wszystko zamaskowane, a w środku musiała być broń.
- Jak zaczęło się Powstanie dla pana? Kiedy pan dostał wiadomość?
Przyszedł łącznik do mnie do mieszkania i powiedział: „Staszek, spotykamy się przy ulicy Garwolińskiej”. To jest po drugiej stronie ulicy Grochowskiej. To jest tak: Krypska, Grochowska i Garwolińska. „I tam – mówi – będzie całe zgrupowanie”. Zgłosiłem się. To było chyba 2 czy 3 sierpnia.
- Dużo was było na Garwolińskiej?
Jakieś chyba pięćdziesiąt – sześćdziesiąt osób.
- Ile mieliście broni na tylu ludzi?
Tego nikt nie wiedział. Broń była ukryta. Opaski biało-czerwone, było napisane: Wojsko Polskie albo Armia Krajowa – to mieli w jaśkach zaszyte. Tak że to nie było widać na wierzchu. Jasiek – poduszeczka – i w środku opaski były. A broń to kilka osób miało rkm-y, rozpylacze niemieckie, kilka karabinów, ale to taka drużyna alarmowa. W razie spotkania z Niemcami oni mieli pierwsi walczyć. Broni za dużo nie było. Ja na przykład dostałem pistolet Stajera, niemiecki i dwie sztuki amunicji tylko. [...] Wysłali mnie na patrol nocny i pięć godzin byłem na patrolu.
Tak, oczywiście.
- Gdzie pan poszedł na patrol?
W lasach, w Choszczówce. Lasy się patrolowało. Drugi patrol, inny, złapał dwóch „ukraińców” z armii Własowa. W niemieckich mundurach byli i ich patrol zatrzymał, zrewidował. Mówią: „Wywalajcie, co macie w kieszeniach”. To wszystko wiem ze słyszenia, bo tego nie widziałem. Okazuje się, że mieli bieliznę damską po kieszeniach i to wszystko wywalili, majtki, koszulki. Widocznie musieli gwałcić jakieś kobiety. Dowódca dał rozkaz, żeby ich zastrzelić. Słychać było dwa strzały.
- Jakie były pańskie dalsze powstańcze losy? Do kiedy oddział przebywał na Garwolińskiej?
Z Garwolińskiej to żeśmy szli na tyłach, za Garwolińską. Jak jest szpital wojskowy na Szaserów, to były pola i tamtędy żeśmy szli w stronę Targówka, naokoło. Tak że tam Niemców – zobaczył jakiegoś z daleka, wałęsającego się, ale tak nie było.
- Jaki był plan, gdzie żeście chcieli iść?
Do Łapigroszu i do Choszczówki. W Choszczówce zatrzymaliśmy się – właściwie dowództwo – w leśniczówce, a pluton jeden i drugi – były chyba dwa plutony czy pluton i drużyna, w każdym razie nieduże zgrupowanie, tak gdzieś około siedemdziesiąt-sześćdziesiąt osób – między krzakami. [...] Tam żeśmy się zatrzymali i na świeżym powietrzu żeśmy spali, a w leśniczówce gotowali śniadania, obiady, kolacje. W międzyczasie dowódca wysłał zwiad w kierunku brzegu Wisły. Okazuje się, że Niemcy po prostu cały brzeg obsadzili. Nie było żadnej szansy przejścia do Puszczy Kampinoskiej. Dowódca mówi: „Front się zbliża, setki tysięcy Niemców się cofa, Rosjanie nacierają, Polacy nacierają – już żeśmy słyszeli o 1. dywizji – trzeba będzie rozwiązać oddział”. Zrobił naradę i postanowili, że oddział rozwiązujemy i każdy w swoją stronę ma iść. Wtedy rozkaz padł, dowódca obwodu zarządził, że kto będzie mógł, ma przejść do konspiracji, a kto będzie mógł wstąpić do Ludowego Wojska Polskiego, niech wstępuje, to uratuje życie przed Informacją Wojskową i przed NKWD.
- Czyli dowódca Armii Krajowej zalecił wam wstępowanie do Ludowego Wojska Polskiego?
Nie. Dowódca obwodu praskiego, podpułkownik Żurowski. No i każdy [poszedł] w swoją stronę.
- Kiedy to było? Kiedy oddział się rozwiązał?
To było może koło 10 sierpnia. Żeśmy z kapralem „Zawiszą” i jeszcze jednym szli. Potem ten trzeci kolega się odłączył i zostałem z kapralem „Zawiszą”. Żeśmy szli i w Łapigroszu zatrzymali się ludzie. Jak zobaczyli, że tu idzie dwóch, tu trzech, to tak się [zastanawiali]: „Co to jest? Czy to jakiś oddział, czy nie?”. Ale to przeważnie po cywilnemu wszyscy, kilku miało mundury. Takie rozmowy szły i jedna babka powiedziała, że w tym i w tym miejscu Niemcy mają niedużą placówkę z karabinem maszynowym. Jest niemiecka załoga i siedzą cicho, nie wychodzą, żadnych kontaktów nie utrzymują. To w lesie było, więc mówię do kaprala „Zawiszy”: „Słuchaj, trzeba coś zrobić”. On mówi: „Ja wiem?”. Mówię: „Ja tą sprawę załatwię”. A miałem potem parabelkę. Był rozkaz, żeby broń zakopać, żeby nie trzymać broni, ale wziąłem od kolegi. On chciał zakopać, a ja mu zabrałem, mówię: „Daj, to ja będę miał”. Miałem parabelkę i cały magazynek naboi, i do tego jeszcze trzy granaty obronne F1. Poszedłem, jak ta babka powiedziała, zacząłem penetrować. Od drzewa do drzewa, pomalutku skradałem się. Jak jakiś szum wyczułem, to się zatrzymałem. Miałem woreczek płócienny – z mocnego płótna – pistolet miałem w woreczku i trzy granaty. W razie czego to odkładałem to między drzewo albo pod gałęzie gdzieś i jak gdyby nigdy nic chodzę po lesie. Tak że doszedłem do miejsca, gdzie placówka niemiecka była i niewiele się namyślając – jakieś pięć-dziesięć minut obserwowałem, szukałem jakiegoś dogodnego miejsca, żeby po prostu ich zaskoczyć. Takie miejsce znalazłem, wolne od krzaków, od zarośli, tuż przy placówce, a dalej to już były gęste zarośla. Bliżej podczołgałem się pod placówkę niemiecką. Niemcy tak jak siedzieli, patrzyli jak front szedł, a myśmy z tyłu szli i z tyłu ich zaatakowałem granatem. Odbezpieczyłem granat i rzuciłem. Granat po trzech sekundach – tak się liczy: 101, 102, 103 i trzeba rzucić, bo w ręku wybuchnie – rzuciłem i poszło z dymem wszystko. Niemcy zostali zabici, karabin maszynowy uszkodzony. Ale zabrałem karabin maszynowy i schowałem w krzaki. Poszliśmy dalej.
- Wrócił pan od razu do domu po tej przygodzie?
Nie, byłem za bojowy chłopak, żeby do domu iść. A do domu nie miałem do kogo, bo jak mówiłem wcześniej – rodzice wyszli z domu i zostawili mieszkanie. Drewniany dom był, taka buda prawie, pięcioro nas mieszkało. Rodzice wyszli, pod Kałuszynem gdzieś byli, tak że nie było co wracać. Wreszcie doszedłem do domu. Ale jeszcze po drodze rozbiliśmy placówkę niemiecką z trzema żołnierzami, też dwoma granatami. Dwa granaty ostatnie rzuciłem, wybuchły i w try miga w nogi, w las i ślad zaginął, po cichu. Dużym okrążeniem żeśmy wyszli tak w stronę Bródna, ale między Łapigroszem a górkami, gdzie ten 36. Pułk Piechoty ćwiczył przebiegi, jeszcze dalej, na tyłach. Niemców nie było i żeśmy kółko zrobili i doszliśmy do Szaserów. Był budynek administracyjny, kolejowy. Miałem szczęście, że w tym budynku, jak pracowałem na kolei, zraniłem sobie nogę i poszedłem na zwolnienie. Cztery dni zwolnienia dostałem i tam chodziłem na opatrunek. Był lekarz, wszystko było niemieckie. Ale jako pracownicy kolei mieliśmy prawo tam się leczyć. Z daleka od budynku administracyjnego, już kolega pożegnał się ze mną i zostałem sam. On gdzieś mieszkał za Gocławkiem czy gdzieś.
- Wojował pan jeszcze na własną rękę z Niemcami?
Ostatni raz. Stał tam wartownik niemiecki. To już był zmierzch, już się lekko ściemniało. Miałem pistolet, parabelkę, granatów już nie miałem, bo jeden rzuciłem, potem dwa – został pistolet. Ale trzymałem go w woreczku nadal. W razie czego to woreczek odrzucę w bok, a parabelka się nie pobrudzi. W razie użycia jej, to mam czyściutką. Zaszedłem wartownika zza szczytu i rąbnąłem dwa naboje, i zabiłem go. Zabiłem i biegiem pod wagony, a wagonów do cholery było. To była stacja rozrządowa, pełno wagonów było. Pod wagonami dyla i prawie że wyszedłem na Garwolińską, gdzie szpital wojskowy na Szaserów jest i Garwolińską do ulicy Krypskiej. Miałem szczęście, że Grochowską jeszcze ciągnęli Niemcy. Ale ja w krótkich spodenkach, łysy, całkiem ogolony byłem jak chłopaczek dziewięć-dziesięć lat. Tak że Niemcy nie interesowali się moją osobą. Parabelkę – potem dochodząc do Garwolińskiej – już zostawiłem. Wsadziłem w jakiś koc, już nie pamiętam gdzie, jakiś budynek był czy coś. Zostawiłem ją i prosto przez Grochowską na wprost do ulicy Krypskiej. Tam był dom urszulanek, moja mama pomagała na kuchni, taki sierociniec, same dziewczynki. To zakonnice prowadziły.
- 15 września 1. dywizja weszła na Pragę, proszę powiedzieć, czy pan to wydarzenie pamięta?
Najpierw to spotkałem się z żołnierzami radzieckimi. Weszli do sierocińca. Mówiłem, że jednego Niemca zastrzeliłem w piwnicy i pod węgiel, to trochę wcześniej. Naprzeciw sierocińca, w pobliżu mojego baraku stały dwa czołgi esesmańskie. Ale to widziałem z piwnicy. Jak się wchodziło, drzwi były zamknięte oczywiście, po schodkach do piwnicy, na dole była kuchnia. Bo gotowali dla dzieci, dla personelu, śniadania, obiady i kolacje. Słyszymy walenie. Jak walenie, to każdy już miał przygotowaną melinę i prosto do tej meliny się zadekować, żeby jak to wejdą Niemcy czy ktoś inny, żeby być przygotowanym na takie spotkanie. Po niemiecku zaczyna szwargotać:
Aufmachen! Aufmachen! Aber schnell! – tak mordę darł, cholera. Poszła staruszka, woźna i otworzyła drzwi, on ją pchnął i zszedł na dół, rozejrzał się, usiadł na stołku w kuchni i – widocznie był cholernie przemęczony – zdrzemnął się. A myśmy obserwowali przez takie uszczelki, gdzie on będzie i tak dalej. Tak po cichutku, po cichutku patrzymy, a on siedzi w kuchni w rogu, trzyma karabin między nogami, kilka granatów zaczepnych na takich rączkach i ładownicę. I śpi, drzemie właściwie. Miałem jeszcze w swojej melinie broń przygotowaną, żeby mieć coś w razie Powstania. Wziąłem rewolwer, podszedłem pod niego i go zastrzeliłem. Zaraz go za nogi, do piwnicy z węglem. Były piwnice, zapasy węgla były. Chłopaków zawołałem, pomogli i wciągnęliśmy [go]. Osypaliśmy węgiel, jego wsadziliśmy, węglem przykryliśmy i raz jeden tylko Niemcy walili do drzwi, pytali się, czy tu nie ma
Deutsche Soldaten, a my:
Hail, nein, nein, nein. I poszli – tylko raz – a on został w tym węglu.
- Lubił pan ryzyko. Proszę opowiedzieć, jak weszli Rosjanie.
Miałem bagnecik. Ile ten Rosjanin miał? Dwadzieścia trzy – cztery lata. Ja mu pokazuję, a on:
Dawaj, ja bieru. Ale nie rozumiałem po rosyjsku, tylko teraz to kojarzę. Zabrał ten bagnet. Wszystko, co na drodze, to nieprzyjaciel dla nich. Ale żołnierzy polskich to później zobaczyłem, za pierwszą nawałą. Przez okno patrzyliśmy na Sowietów, to gęsiego szli. Ale masa ich! Każdym zaułkiem, każdą ulicą. Niemcy się wycofywali, a Sowieci szli. Padali, ale szli. Wskoczyliśmy na trzecie piętro sierocińca i przez okno patrzyliśmy, jak samoloty walczą. Radzieckie samoloty i niemieckie. Strzelali jak cholera. Jeden do drugiego: „Uważaj! Uważaj, bo jak cię rąbnie pocisk, to po tobie będzie”. Tak się ostrzegaliśmy. Ale długo żeśmy nie przyglądali się walce. W każdym bądź razie samolot niemiecki przegrał, bo poleciał na dół, a rosyjski skrzydłami zamachał i poleciał. A my na dół polecieliśmy. Wtedy wyszedłem całkowicie z piwnicy i już ludzie zaczęli chodzić, wychodzić z mieszkań. Już z ruskimi kontakt. W tym czasie zaczęli Polacy wchodzić. Zaczepialiśmy Polaków: „Co słychać? Skąd jedziecie?”. Wypytywanie było. Mówię: „A jest tu jakiś oficer?”. – „Jest, ale chorąży”. – „A gdzie?”. Mówi: „Tu, w tym miejscu. Róg Majdańskiej i Grochowskiej”. To podszedłem do niego i mówię: „Proszę pana, tutaj były dwa stanowiska niemieckich działek przeciwpancernych. W tym i w tym miejscu”. Mówi: „O, dziękuję. Dobrze, chłopcze, żeś mi powiedział. Zaraz tam wyślę zwiadowców”. I na tym się skończyło. Wysłał zwiadowców, co tam było, to nie wiem. Pytam pierwszego: „Jak długo tu będziecie?”. Mówi: „A jak dojdziemy do Berlina”. Mówię: „A można się do was przyłączyć?”. – „Tutaj nie, ale na tyłach jest punkt werbunkowy. To jak będziesz chciał, to tam możesz [iść]”. Po jakimś czasie do punktu werbunkowego dotarłem i do Kijowskiej razem z nimi [poszedłem]. Znałem Pragę, w Warszawie, w centrum, Chmielna 89 się urodziłem, na Kapucyńskiej pod numerem 5 mieszkałem, u kapucynów służyłem do mszy. Na Pradze potem mieszkałem, na Grochowie, na Krypskiej. W tym domu mieszkał emigrant z Rosji sowieckiej,
białogwardyjec, jak to nazywali. Biały Rosjanin, czyli wróg komunizmu. Za czasów Polski, przed wojną, miał wytwórnię wędlin i sklep.
- Walczył pan w czasie okupacji w konspiracji, w Powstaniu też, Armia Krajowa – jakby nie patrzeć – była przeciwna Ludowemu Wojsku Polskiemu, dlaczego pan do nich wstąpił? To była chwila, jak pan zobaczył tych żołnierzy?
Nie, nie, całkiem świadomie! Dowódca obwodu przy rozwiązywaniu oddziału powiedział: „Kto może, niech przechodzi do ścisłej konspiracji. Nie ujawniać się. Broń Boże! A kto będzie miał możliwość wstąpić do wojska, niech wstępuje. Niech nie patrzy. Ale nie wolno wam słowa pisnąć że byliście w AK, że to robiliście czy tamto. Ścisła konspiracja”.
- Nie wolał pan zostać w konspiracji i pójść do pracy po wojnie?
Do jakiej pracy? Nie. W 1939 roku trochę popracowałem przy rozbiórce domu ubezpieczalni, róg Krypskiej i Grochowskiej.
- Proszę powiedzieć, jak pan już do tego wojska trafił, to pana na szkolenie pewnie gdzieś wzięli? Do której dywizji pana przydzielili?
Najpierw byłem w 1. dywizji, potem dali mnie skierowanie na piśmie, na kartce, atramentowym ołówkiem napisane po rosyjsku i po polsku. Ale polski to był taki, że trudno było to rozczytać, trochę mieszany z ruskim. Do Garwolina, do WKR-u. Nie tylko ja, bo tam kilku było i przeważnie z Armii Krajowej. Chyba czterech czy pięciu nas było. Też Grochowską szliśmy w stronę Wawra, to pod bombami. Niemcy z karabinów maszynowych ostrzeliwali Grochowską, bombardowali. Uciekinierów polskich do cholery było. Szliśmy i doszliśmy do Garwolina, tam żeśmy się zatrzymali. W szkole byliśmy.
- Czego pana nauczyli w tej szkole?
To była szkoła powszechna, budynek, szkoły jako takiej nie było. Tam tylko czekaliśmy: „Tylko macie czekać. Nic nie robić”. Tak nam powiedziano i czekaliśmy. Wtedy oni zastanawiali się, jaki przydział dać komu.
Chcieli mnie chyba dać na pomoc sanitarną. Ale nie chciałem: „Ja się boję krwi, nie mogę na krew patrzeć”.
- Jak pan nie może, jak pan tylu Niemców zabił?
Ale to im musiałem mówić, udawać głupka, że boję się czegoś. Nie mogłem powiedzieć, że byłem żołnierzem Armii Krajowej, bo bym na Syberii od razu wylądował. Mówię: „Poproszę do piechoty”. – „Za młody jesteś do piechoty”. – „Ale ja lubię piechotę, bo chodziłem za żołnierzami przed wojną”. – „A! Ty za żołnierzami”. Chyba to był informacyjny, bo kierował wszystkim. Ale wreszcie dał mnie do pułku. Do 36. pułku piechoty w Mordach. Mordy to miejscowość w siedleckim. Zajechaliśmy tam, oczy w dąb, patrzymy, a w lesie szkopów pełno, pełno ziemianek. Darniną obłożone u góry, a pod spodem wykopane. Po bokach – na lewej i po prawej – prycze porobione i to ziemianka się nazywało. Tam nas pędzili i przydzieli do plutonu. Wtedy zaczęło się szkolenie, a ja takiego szkolenia jak tam, to już dawno nie miałem. Jak się obchodzić z bronią wiedziałem, jak uczestniczyć w manewrach, to miałem pojęcie, ale nie mogłem okazać tego wszystkiego, bo bym się zdekonspirował. Jak strzelałem na strzelnicy, to mówili: „Kto najlepiej wystrzeli, to dostanie nagrodę”. No to dobrze, to tak celuję, celuję i w powietrze i nic nie wycelowałem, a przecież dobrze strzelałem. Nic nie trafiłem. Następnym razem też nic. Potem jakoś tak ledwo siódemkę. „O! To żeś się poprawił”. Potem manewry były. Czas tak zleciał, że powiedzieli, że będziemy maszerować na Warszawę.
- Niech pan powie o tym szkoleniu. Dobrze wojsko szkolili, czy byle jak?
Byle jak.
- Nadawało się to wojsko na pierwszą linię frontu, czy na defiladę tylko?
Akowcy to potrafili walczyć, ale te normalne chłopaki, z podwórek tak zwanych, to padali jak muchy. Nie nadawali się.
- Kiedy pan poszedł do boju? Razem z ofensywą styczniową, czy później?
Muszę sobie skojarzyć. Wrocław, pierwsza walka była. Przetransportowali nas jakieś pięć kilometrów od Wrocławia do małej wsi i tam była masarnia w podziemiach. W jednym pomieszczeniu było dowództwo kompanii czy batalionu, już nie pamiętam, w każdym razie dużo oficerów było i sowieckich, i polskich z 8. dywizji. Naradzali się i wymarsz na pozycje pod Breslau, czyli pod Wrocław. Tam kopanie okopów, okopywanie się. Jak nieprzyjaciel się pokaże, to będziemy strzelać. Ale niestety się nie pokazał, bo walczył w ruinach z inną jednostką, a to był pierwszy taki zrzut oficjalny. Wprowadzenie do walki, to jeszcze niektórzy się nie nadawali. Po trzech czy czterech dniach wycofali nas i maszerowaliśmy dalej.
- Poszliście nad Odrę, czy nad Nysę?
Nie. W pobliżu Nysy Łużyckiej żeśmy się zatrzymali, w lesie. To był chyba 3 maja. Padał śnieg. Było pięć kilometrów do nurtu Nysy Łużyckiej. Padał śnieg, a myśmy byli w lesie i spaliśmy. Potem jak się budzimy, jest biało jak w zimie. Po prostu człowiek strzepywał śnieg. Za trzy –cztery godziny mówią, że będziemy szykować się do walki. Na drugi dzień o godzinie czwartej, wpół do czwartej, w tych granicach, zaczęła bić artyleria. Ale to setki, grube setki różnych kalibrów. Artyleria ciężka, lekka, pancerna, katiusze. Tego było [tyle], że bębenki w uszach pękały. I to dwie i pół godziny. Wtedy dopiero atakujemy. Saperzy postawili kładki – może trzydzieści metrów nurtu – dosyć długie i po tych kładkach. A razem z nami czołgi obok, po prostu przez nurt na drugą stronę. Myśmy tak szli na lewo od Rotenburga, bo tam to już była 9. dywizja. Nasza 8., a tam 9.walczyła. To myśmy mieli jeszcze szczęście, bo na naszym kierunku były linie okopów, ale z pierwszych linii to Niemcy się wycofali i przeszli do drugiej też i do trzeciej. W trzeciej dopiero pozycje zajęli i trzymali się twardo. A myśmy ich atakowali cały czas. Ale nie wiedzieliśmy, że Niemców już nie ma. Jednostki pozostawały w okopach, jakieś tak zwane czujki, które robiły tylko strzelanie, szum, żeby zmylić nas, że tam jednak są Niemcy. Ale Niemców już nie było dokoła, w pierwszej, drugiej linii. Dopiero w trzeciej. Wtedy naginęło chłopów.
- Jak taki atak wyglądał? Ilu was szło?
I pluton, i drużyna, każda grupa miała swojego dowódcę, odpowiedzialnego za żołnierzy. Drużyna podlegała plutonowi. Pluton to trzy drużyny, na czele był dowódca plutonu. Potem trzy plutony – kompania.
Prosto na nieprzyjaciela.
- Była jakaś taktyka, żeby ich obejść?
Jakbyśmy chcieli kogoś obejść, to byśmy się nadziali na swoich. Trzeba było iść prosto, atakować nieprzyjaciela na wprost, a nie na boki. Na boki to byli inni żołnierze, inne plutony, inne bataliony, inne kompanie i oni tam walczyli.
- Z pana domu pan jeden był w Powstaniu?
Ja tylko jeden. W całym domu elita. Jeden to był pod Lenino.
- Proszę opowiedzieć teraz, jak to było pod Budziszynem, bo tam było chyba ciężkie lanie?
Tak. Najpierw może Niecki. Niecki były w prawo od Budziszyna – Budziszyn leżał na górze – ni to miasto, ni to wieś. Domy murowane, Niemcy tam urzędowali, ale w bunkrach, piwnicach. Tam zginął jeden z kapitanów, odznaczony Virtuti Militari za 1939 rok. Zapomniałem jego nazwiska.
O każdy dom trzeba było walczyć, o każdą zagrodę. Była mieszanina. Akurat wpadłem w takie zbiorowisko, gdzie i żołnierze nasi, i niemieccy, jedni drugich wypychali. Jedni strzelali, drudzy walczyli na kolby. Różnie to było.
- Walczyliście wręcz? Na kolby, na noże?
Jak byliśmy w okrążeniu – cała nasza 2 Armia była w okrążeniu przez Niemców i chcieli wyciąć nas – to było superciężko. Jak bój spotkaniowy nastąpił, oczy w oczy, to walczyło się do upadłego.
- Nie ma większego strachu niż tak stanąć twarzą w twarz?
Nie ma czasu myśleć, tylko trzeba było bić wroga. Wtedy jak będziesz wroga bił, to uratujesz swoje życie. A jak będziesz tchórzył, to od razu zginiesz. Zabiłem około siedmiu Niemców i dopadała mnie grupa trzech, i kolbami mnie po głowie, po kręgosłupie. Żeby nie moi koledzy zauważyli, żeby nie pocięli z pepeesów – przeważnie pepeesy tam mieli, pepeszki mniej, ale przeważnie pepeesy: pistolet-pulemiot Szpagina – to nie uszedłbym z życiem. To oni mnie uratowali. Za tą akcję zostałem odznaczony brązowym medalem Zasłużony na Polu Chwały.
- Dużo ludzi zginęło wtedy?
Bardzo dużo. Nie jestem w stanie powiedzieć. Mogę powiedzieć na temat swojego odcinka, gdzie walczyłem.
- O to mi chodzi, o pana kolegów.
Na bokach, w dalszej części, człowiek po prostu nie widział i nie był świadomy tego. W każdym razie bardzo dużo poległo. Silna armia niemiecka jeszcze była, oddziały doborowe, esesmani, czołgi, wszystko szło z północy, jak Kołobrzeg, na Berlin. Z Budziszyna do Berlina było niedaleko.
- Na Budziszynie pan skończył wojnę?
Prawie że na przedmieściach Berlina nas wycofano na odcinek czechosłowacki, a walki o Berlin – mam medal za udział w walkach o Berlin, bo walczyłem na przedpolach, na dalekich przedpolach, ale Berlina. Wycofali nas na kierunek czechosłowacki, bo tam była armia Własowa. Własow – generał rosyjski od
oswoboditelnej armii, czyli rosyjskiej armii wyzwoleńczej, która szła ręka w rękę z Niemcami przeciwko Sowietom – tam dostał się do niewoli. Złapali go. Poza tym było silne zgrupowanie niemieckie Schredera.
- Walczyliście jeszcze w Czechosłowacji?
Tak. I mało! Już dochodziliśmy do Pragi, już przeszliśmy miasto Mielnik i w desancie czołgowym – na czołgi nas wzięli – na Pragę. Ale przed Pragą ruskie NKWD:
Stop. Nie lizja! Nie wolno. Z powrotem. I z powrotem nas cofnęli i prawie wojna się skończyła.
- Pamięta pan dzień, w którym wojna się skończyła?
Cofnęliśmy się i przeformowanie było, uporządkowanie. No i wracaliśmy. Każdy trochę pobrał – Niemcy zostawiali to świnie, to gotowali obiady dla naszych żołnierzy, to krowy pozabijali, to jakieś ubrania, jakieś zegary. Żołnierze pozabierali, a domy byłe puste, więc można było wziąć i wynieść wszystko.
- Jak to nosiliście? Na plecach, w workach, czy jak? Przecież to niewygodnie na przykład brać taki duży zegar z kukułką.
Nie, takich rzeczy to się nie robiło. Zegary jakieś małe i to nie wszyscy. Ale potem na polskiej granicy to zabierali, likwidowali. Ruskie i polskie jednostki zabierały takie rapieje. Które przepuścili, to przepuścili, a niektóre nie. Skóra do butów, giemza na oficerki, na spody, takie rzeczy, i ludzie to brali. Ja nie brałem, bo sobie myślę: „Na cholerę mnie to. Położyć głowę, to jeszcze jeden drugiemu to zwędzi”. To się nie opłaciło. Co jedno miałem, to karetę. Karetę wziąłem z podwórka i dwa konie belgijskie. Zaprzęgłem pod karetę i tych rapieji naładowali koledzy i jechaliśmy tak we trzech.
Z terenów niemieckich. Tam już Niemcy mieszkali, czyli Niemcom. To kareta była, taka ślubna. Jedziemy szosą, nazbieraliśmy granatów trzonkowych i rozkręcało się. Od drogi – szosy, którą jechaliśmy – był wąwóz i teren płaski. Tam w ogóle był pofałdowany teren. I taki wybuch. A po lewej stronie – myśmy prawą strona jechali, w stronę Polski – w przeciwnym kierunku szły pułki, dywizje niemieckie, Niemcy z bronią na ramieniu. Śpiewali piosenki, tylko nie hitlerowskie: „Lilly Marley” i takie inne.
- Rosjanie ich eskortowali?
Ruskie ich eskortowali. Od czasu do czasu gdzieś ruski wartownik z eskorty się pokazał, ale to na kilometr albo na półtora jeden
sołdat. To żeśmy widzieli, bo szedłem w te, a oni w te – pod ręką widzieliśmy. Ale Niemcy sami szli, z bronią normalnie wszystko. Potem zatrzymaliśmy się. Gliwice we trzech żeśmy przeszli, potem Katowice i dalej do Krakowa.
- Jeszcze wrócę do Nysy. Stawiał pan słupy graniczne nad Nysą?
Nie, tam były inne jednostki, saperskie. My byliśmy w piechocie, nie mieli [z tym] do czynienia.
- Od razu żeście trafili w Bieszczady?
Nie, na razie do Krakowa. W Krakowie był odpoczynek.
- Niech pan powie, jak to było z pańskim orzełkiem na czapce.
Normalnie miałem na czapce.
- Normalnie to była kurica na czapce.
Kura, a ja tej kury nienawidziłem.
- To jak pan się uchował w tej armii?
Zwracano mi uwagę. I informacyjny zwracał uwagę – a informacyjnego to wszyscy znali, tak jak księdza, to się nie da ukryć – i ruskie też, jak zobaczyli:
A szto takoj? Szto to za kurica? A ja mówię:
Ty smatrij swojej kuricy, nie moj.- Skąd pan miał tego orzełka z koroną?
Z konspiracji. W bucie go miałem później, przefarcowałem.
- Długo nosił pan furażerkę z orzełkiem w koronie?
Chyba do Bieszczad. W Bieszczadach ktoś zwędził czapkę, furażerkę, któryś z żołnierzy. I przepadła. Ale pamiętam, do Bieszczad, jeszcze w Olecku miałem. Ale ciekawy był pobyt w Krakowie.
Przyjechaliśmy do Krakowa, prawie wszędzie na budynkach: NSZ, PSL – Narodowe Siły Zbrojne, Polskie Stronnictwo Ludowe. Przeważnie. Eneszetowsko-akowskie miasto całkowicie. Jak tłumaczyli, że tu wojsko przydzielone ma kwatery... Nas dwóch, mnie i jeszcze jednego kolegę – byłem wtedy starszym strzelcem – [przydzielili] do mieszkanie trzypokojowego, luksusy, dywany, wszystko. To ta cholera, antychrystka, kazała nam w przedpokoju spać na jakichś szmatach. Nawet szklanki wody nie dała, nic do jedzenia nie dała. O żołnierza frontowego to tacy ludzie powinni zadbać, uczciwie powiedzieć.
- Pański orzełek na czapce nic nie pomagał?
A skąd! Udawali, że nie widzą. Ale tam tylko dwie noce przespaliśmy i dalej pieszo w kierunku Bieszczad.
- Niech pan powie, jak było w Bieszczadach.
Z Krakowa do Krosna. Przez Jasło najpierw żeśmy szli. To Jasło tak było zniszczone, spalone przez Niemców jak Warszawa, może nawet gorzej, bo wszystkie budynki były wypalone. Po prostu szkielety były. Potem z Jasła do Krosna i do Sanoka, i do Leska. W Lesku żeśmy się zatrzymali jedną noc. Na drugi dzień dowódca zarządził zbiórkę pułku. Gdzieś około 1500 żołnierzy z zaopatrzeniem w środki wzmacniające. Kompania karabinów maszynowych, dział przeciwpancernych, takie dodatkowe jednostki w skład pułku wchodziły. To w Lesku doliczyliśmy się 230 żołnierzy z prawie półtora tysiąca. Batalion 500 żołnierzy, przez trzy.
- Gdzie reszta się podziała?
Do piachu poszła. Wszystko poginęło.
- Nie dostawaliście żadnych uzupełnień?
Były uzupełnienia. Ale te uzupełnienia... jeszcze pominąłem kilka faktów, kiedy ci młodzi żołnierze, którzy z uzupełnienia przyszli, to padali jak muchy, bo nie wiedzieli, co robić. Bali się po prostu. Bali. Tchórze. Uciekali. W ogóle cała Bonanza tam była.
- Jak wyglądały walki z UPA?
Była zbiórka pułku, pułkownik, dowódca pułku powiedział nam: „Przyszliśmy do miasta Lesko, tu jest nasz punkt stały, punkt do zakwaterowania. Stąd będziemy wyruszać do walki przeciwko Ukraińskiej Powstańczej Armii”. Ale myśmy nic nie wiedzieli. Na przykład ja głupi byłem. Nie wiedziałem. Słyszałem o Ukraińcach, że Ukrainiec zabił przed wojną generała Pierackiego, ministra spraw wewnętrznych, że leżał w kościele Świętego Krzyża. Na oczy go widziałem. Byłem w kościele i Pierackiego widziałem na własne oczy: miał obandażowaną głowę, w trumnie leżał. Ale poza tym to nic nie wiedziałem. Wiedziałem, że to Ukraińcy jacyś zamordowali go, ale jacy, to nie miałem pojęcia. Dopiero później, później, w miarę walk tego wszystkiego [się dowiedziałem]. To człowiek poznawał Ukrainę. Wiedział, że jakaś Ukraina, ale gdzie to leży, to cholera wiedziała. „Będziemy walczyć przeciwko Ukraińskiej Powstańczej Armii, która przyszła do Polski, żeby oderwać cześć Polski i włączyć do Ukrainy, a naszym obowiązkiem jest zwalczyć to i wypędzić bandę ukraińską”. Dosłownie tak mówił. No i zaczęła się walka. Począwszy od patroli, spotkaliśmy – nie tylko zresztą ja. Powiem przykład charakterystyczny: żołnierze UPA odwozili mnie furmanką do Leska. Mnie i mojego kolegę. Poszliśmy na dziewczynki z Leska, na wioskę. Gospodarz wyciąga pół litra bimbru i częstuje nas, to człowiek nie odmówi. Trochę się napił, ale to takie niesmaczne było. A kolega mój, taki wariat cholera, po prostu za dużo wypił i mu w głowie zaszumiało. Jak mówię: „Idziemy już”, to gospodarz mówi: „Zostańcie jeszcze” – tak z ukraińska, bo tam Łemkowie mieli taki mieszany język. Patrzę – szykuję się do wyjścia – a w drzwiach stoi facet w kożuszku bez rękawów, czapka koalicyjka, jakaś blaszka – nie wiem jaka, nigdy w życiu terezuba ukraińskiego nie widziałem w Warszawie, nie miałem pojęcia, co to jest. Pyta się: „Kto tu starszy?”. Mówię: „A co to? Nie widzisz, kto starszy? Kolega jest starszy sierżant, a ja plutonowy, to kto tu starszy?”. – „Dobra, dobra – mówi – ja się ot tak zapytałem”. Okazało się, że to dowódca oddziału banderowskiego. I wychodzimy. Pożegnaliśmy się z gospodarzem. Za nim, tym w kożuszku, we framudze stał drugi, chyba jego adiutant. Pilnował, żeby jemu krzywda się nie stała. Wychodzimy, patrzymy, a tam jak mrówek tych Ukraińców – pod oknami, okrążony cały budynek. Mówię: „Kto to jest?”. Mówi: „To są żołnierze Ukraińskiej Powstańczej Armii”.
- Nie chcieli was do bozi odesłać?
Nie. On w chałupie powiedział nam, po co nas tu przysłano. Dopiero od niego się dowiedziałem: „Żeby walczyć z nami, bo to są tereny ukraińskie. Polacy za Piłsudskiego wyrzucili Ukraińców i zawładnęli tymi terenami, a my chcemy je z powrotem odzyskać i was przysłali, żebyście się z nami bili. Ale my nie chcemy walczyć z Polakami, my chcemy z Polakami w zgodzie żyć”. To były jego słowa, które ja teraz mówię. Wyszliśmy. Mój kolega zostawił karabin. Wsiedliśmy na wóz i odjechaliśmy jakieś pół kilometra. Dopiero ja się zorientowałem – miałem pepeszkę, a on miał karabin – że on karabinu nie ma i prawie pijany śpi, zamroczony. Ten ich
kamandir kazał wrócić jednemu na koniu i przywieźć karabin. Przywiózł karabin i położyłem koledze. Podwieźli nas jakieś pół kilometra pod Lesko i kazali nam zejść i iść. Nie pożegnali się i nie podawaliśmy ręki. Tylko to. I myśmy poszli. To już była godzina jakaś szósta, może przed szóstą rano. W każdym bądź razie weszliśmy na salę i położyliśmy się, bo człowiek śpiący był.
- Nie meldowaliście o takim spotkaniu?
Nie. Rozmawialiśmy z kolegami. Z tymi, z którymi byliśmy w drużynie i w plutonie na jednej sali. W jednym mieszkaniu. Bo to były mieszkania prywatne, powyrzucali Ukraińców i dali wojsko. Rozmawiamy i mówię, jak to było. Widać jakiś był konfident, usłyszał to, co powiedziałem. Nad ranem, godzina ósma, zaraz po apelu wezwał mnie oficer informacyjny, mówi: „Coście, przeszli do UPA?”. Mówię: „Jaka dupa?”. I zacząłem go przedrzeźniać, a on mnie ostro skarcił i mówi: „Mówcie prawdę”. – „No byliśmy. Poszliśmy popić i na dziewuszki, ale jedna, czternaście czy piętnaście lat, nie myła włosów od urodzenia”. Kołtun to się nazywa. Miała kołtun. A chata do połowy ściany – tak zwana kolna chata: na środku piec był i dym się unosił, była dziura, otwór w suficie – to czarno było. I tam ludzie żyli, mieszkali. Powtórzyłem tę rozmowę prawie że dokładnie informacyjnemu. Co miałem ukrywać? Niech wie. Podziękował mi, mówi: „Idźcie do jednostki i ani słowa na ten temat z nikim. Tak jakbyście nikogo nie spotkali”. Na drugi dzień znowuż zbiórka pułku i podzielili na oddziały, to znaczy takie plutony. Część plutonów była strzelecka, a część była wydzielona. Trafiłem do plutonu wydzielonego jako kawaler, samotny. To zbierali takich, żeby stworzyć pluton szturmowy. Żołnierze, którzy wyróżnili się w czasie walki. Do tego plutonu trafiłem, miałem pepeszę, amunicję i worek. Chleb, amunicję w tym się trzymało, tak jakby plecak. Tylko to był worek wiązany. I zaczęły się walki spotkaniowe. Normalnie – z jednej strony postrzelali, z drugiej strony postrzelali i uciekali.
To w górach! Góry, lasy, wąwozy. Widzimy po drugiej stronie wąwozu – wąwóz głęboki, prawie dwa piętra – ja jestem tu, a tam oficer w polskim mundurze siedzi z babą, która pasie krowę. Medal miał taki jak ja, oficerki, koalicyjkę – podporucznik. Jak mu buty zdjęli, to onuce czyściutkie, białe. Okazuje się, że to był Ukrainiec. Dowódca czety, plutonu ukraińskiego, mundurowiec. Ale chłopaki go tam dopadli. Polecieli szybko dalej, w lewo i tam było płyciej, zeszli na dół. Trzymali się tylko korzeni. Korzenie wystawały z ziemi i po tych korzeniach wyszli i go zaskoczyli, zastrzelili go. Buty mu zdjęli, medal zabrali.
- Czy braliście jeńców, czy od razu do piachu wszystkich?
Nie, brało się. Nawet taka była w Sanoku – gdzie sztab dywizji był – klitka, gdzie wsadzali banderowców wziętych do niewoli. Tam informacja ich przesłuchiwała – informacja, prokuratorzy.
- Niech pan powie, jak było z ludnością cywilną, z Łemkami?
Ludzie uciekali do lasów. W lasach chowali się.
Oni się bali nas i banderowców.
- Dlaczego was się bali? Paliliście wsie?
Niektórzy nienawidzili Polaków. Przecież tam byli Łemkowie, była mieszanina wychowywana przeważnie przez Ukraińców. Nienawidzili Polaków. Jak przesłuchiwali, to czerpali wiadomości. Wiadomości przekazywali dowódcom pułku, oficerom politycznym i ci z kolei dali dalej. Tak organizowały się sztaby i planowali, gdzie dzisiaj idziemy na akcję. A żołnierz jak to żołnierz – dowódca każe, żołnierz musi.
- Były takie rozkazy, żeby i chałupę spalić?
Nie musiało być rozkazu. Dwie zagrody spaliłem, z których banderowcy się ostrzeliwali, strzelali do nas. To człowiek bez żadnego sumienia pociskami zapalającymi palił. Mało! W chałupie między ścianami człowiek tak mógł się wcisnąć na płask, to prawie cała chałupa była banderowców pościskanych, z bronią, ze wszystkim. Też się porozbijało. Nieraz się paliło ich, nieraz się strzelało aż do upadku. Natomiast banderowcy, jak złapali Polaków, to od razu rąbali. A który Ukrainiec dostał się w ręce Polaków, to Ukraińcy potem, jak wrócił, miał szczęście, że wrócił z powrotem, to go sami zastrzelili, bo nazywali go, że jest zepsuty. Zepsuty, bo był u Polaków w niewoli, to musi być rozstrzelany.
- Na czym się ta wojna skończyła? Wysiedliliście wszystkich Łemków?
Już na zakończenie to mnie tam nie było, bo już nas wycofali na odpoczynek. Bo tak: front, wojna – trzeba było przejść. Żołnierz jest zmęczony, niedożywiony. Karmili śledziami, od ruskich przywozili dorsze gotowane, solone i pęczak. To nie szło tego jeść, to wyrzucaliśmy. Kto trafił w chałupie jakieś konserwy, jakieś coś, świniaka albo krowę, to się dzielili.
- Dlaczego pan podjął decyzję, żeby zostać w wojsku, skoro było tak źle?
To tak z początku było, jak jeszcze wróciliśmy na Rakowiecką do koszar. Tam nas zatrzymali jeszcze przed wyruszeniem na front. Nic nie było, tylko pęczak i dorsze solone, mrożone. To chłopaki wyrzucali po prostu, nie szło jeść. Jak ktoś zjadł, to by pił, pił, pił i by pękł.
- Do kiedy był pan w wojsku?
Do 1974 roku.
- Jakiej szarży się pan dosłużył?
Sierżant sztabowy. Nie chcieli mnie awansować. Wypytywali mnie wiele razy. Wzywali mnie na Oczki do informacji, pytali o Powstanie. Mówię: „Nie wiem, nie byłem w Powstaniu, to nie mam pojęcia. Byłem za młody”.
Nic nie wiedzieli. Żeby wiedzieli, to by mnie załatwili już, to bym na Syberii był, jak mój kuzyn. Na Syberię go wywieźli, ranili go w lecie w nogi, złapali go ruskie i do pociągu, i na Sybir. Tam poznał Rosjankę, fryzjerkę i nauczyła go na fryzjera. Miał dosyć możliwe życie. W 1953 roku go puścili. Najpierw do UB do Rzeszowa, potem na Skaryszewską do UB i ze Skaryszewskiej kazali wezwać rodziców – matkę albo ojca – żeby go zabrali, pokwitowali. Tak mówił wszystko.
- Niech pan powie, czy po Bieszczadach, po UPA, walczył pan jeszcze później?
W Krośnie były oddziały akowskie Żubryda i tam wysyłali wojsko. Miałem to szczęście, że nigdy tam nie byłem, nie walczyłem z nimi. Ale słyszałem co nieco, bo takie plotki były w kompaniach, że Żubryd – zresztą i dużo dowiedziałem się z filmu polskiego, krótkometrażowego – zastrzelił swoją żonę czy kochankę i kolegę, który zabrał mu pieniądze. I takie różne machlojki. Okazało się, że to wszystko kłamstwo, że Żubryda zabił agent UB, który wszedł w jego progi i pełnił obowiązki zastępcy Żubryda, czyli miał bezpośrednie dojście do niego.
- Potem jeszcze gdzieś pan wojował?
Nie, nie. W walce byłem kontuzjowany, miałem uszkodzoną głowę, kręgosłup, kulałem. Skierowali mnie do pracy w administracji. Z linii wycofali i do pracy w administracji na pisarza. Zwykły pisarz, co wypełnia druki czy jak przychodzą listy, to rejestruje. Z czego byłem bardzo zadowolony, fachu nie miałem.
- Czyli na Bieszczadach pana kariera bojowa się skończyła?
Tak, dostałem Krzyż Walecznych, wysokie odznaczenie.
- Dostał pan Krzyż Walecznych za całokształt, czy za jakąś konkretną akcję?
Nie, za całość. Kilku banderowców wziąłem do niewoli, około piętnastu zabiłem.
- Niech pan powie, jak to jest, gdy się zabija człowieka?
Tak jak świniaka.
- Nie wiem, nigdy świniaka nie zabijałem.
Ale widziałem na filmie, jak zabijają.
- Ale uczucia jakieś. W końcu pozbawia pan człowieka życia. Może mieć dzieci, rodzinę, matkę.
Żołnierz frontowy nie ma żadnego uczucia, nie ma żadnej bojaźni, nic.
- To jest tylko figurka, do której się strzela?
Tak, nie myśli. Bo jakby jeszcze myślał, że ty go zabijesz, to prędzej on ciebie zabije. To jest tak zwana samoobrona. Tak że nie ma sumienia na wojnie. Wojna jest wojna.
Warszawa, 2 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz