Alodia Prejzner

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Alodia Prejzner, z domu jestem Piechowska. Urodziłam się w 1932 roku.

  • Gdzie mieszkała pani rodzina przed wybuchem II wojny światowej?

Rodzice moi mieszkali w Warszawie na ulicy Wilanowskiej 13. Mieszkali tak aż do maja 1940 roku. W 1940 roku przeprowadzili się na ulicy Grójecką 20c i tam właśnie Powstanie zastało moją mamę, mojego pięcioletniego brata i mnie. Ojciec mój był w pracy. Pracował jeszcze bardzo wiele lat przed wojną aż do samego Powstania.

  • Czym zajmował się pani ojciec?

Mój ojciec był handlowcem. Pracował w firmie Bracia Pakulscy. To była bardzo znana przed wojną firma.

  • Czy mama pracowała?

Nie. Od momentu jak ja się urodziłam, moja mama nie pracowała, w ogóle przez cały ten okres.

  • Czy pani uczyła się przed wybuchem wojny?

Nie. W trzydziestym dziewiątym roku, we wrześniu powinnam iść do pierwszej klasy szkoły podstawowej, szkoły powszechnej wtedy. No niestety to było wszystko przesunięte w czasie. W każdym razie muszę powiedzieć, że po ustaniu działań wojennych poszłam potem do szkoły, ale dość krótko chodziłam do tej szkoły, bo w szkołach były piece, powybijane szyby i przytrafiła mi się taka bardzo zła rzecz: miałam odmrożone wszystkie palce u rąk. Tak że odebrano mnie z tej szkoły i dopiero do szkoły poszłam w następnym roku.

  • Czy pamięta pani wybuch II wojny światowej?

Znaczy może taką rzecz pamiętam – pamiętam naloty. Bo ojca mojego nie było, bo był w wojsku. Była tylko mama ze mną i mój kilkumiesięczny brat, który się w kwietniu, w trzydziestym dziewiątym roku urodził. No i po prostu pamiętam ten okres, kiedy się siedziało parę tygodni w tej piwnicy.

  • Czy rodzina poniosła jakieś straty w czasie działań wojennych w trzydziestym dziewiątym roku?

Nie, nie, nie, nie. Ojciec mój potem wrócił w październiku, w trzydziestym dziewiątym roku i od razu potem przystąpił do pracy i pracował w dalszym ciągu…

  • Ojciec brał udział w działaniach wojennych?

W trzydziestym dziewiątym tak.

  • Czy pani wie, gdzie walczył?

Wiem, znaczy nie pamiętam, jak to… Był w ogóle… Z okresu I wojny światowej był żołnierzem 21 Pułku Piechoty imienia „Dzieci Warszawy”. Ale już jak dostał powołanie do wojska w trzydziestym dziewiątym roku, w sierpniu, to wiem, że jego pułk już poszedł, a on znalazł się w Radomiu. I potem szedł na wschód. Ale na szczęście jakoś tam nastąpiły te wszystkie… rozprężenie, że tak powiem, i wrócił w październiku z powrotem do Warszawy. Najpierw wrócił do Otwocka, bo tam rodzice mojej mamy mieszkali. Tam się przebrał w cywilne ubranie

  • To było w którym roku?

Trzydziestym dziewiątym, tak.

  • Czy zmieniło się życie pani rodziny po wybuchu wojny, w czasie okupacji?

No na pewno, tak jak i wielu, że tak powiem, osobom, wielu rodzinom. Ale nie było tak, żeby był w domu głód. Tego nie mogę powiedzieć, tego nie stwierdzam na pewno.

  • Ojciec pracował tam, gdzie poprzednio?

Tak, tak, tak. Ojciec pracował tam, gdzie poprzednio. Na ulicy Kruczej róg przy Widok był sklep braci Pakulskich i tam bardzo długo pracował, do momentu kiedy… Bo potem ten sklep zamienili na dla Niemców i folksdojczów. I długo, dość długo… To wszystko napisał w swoim takim pamiętniku. We wspomnieniach to opisał i to zostało przekazane przeze mnie do Muzeum Powstania Warszawskiego. W każdym razie dość długo tam pracował, ale potem nastąpiła jakaś wsypa, bo miał już kontakty z członkami Armii Krajowej, i pan Pakulski, który był wtedy szefem głównym tej firmy, przeniósł go do sklepu na ulicy Koszykowej, przy Śniadeckich. I tam był do samego Powstania. I tam po prostu był, tam też wspomina, co robił, co tam się działo w czasie Powstania, co tuż przed samym Powstaniem. Ojciec był w takiej sekcji, to, co ja wiem, takiej bakteriologiczno-dywersyjnej. Tam właśnie opisuje troszkę w swojej książce te wspomnienia. No a potem pomoc dla Powstańców olbrzymia, bo to przecież były bardzo dobre sklepy, zaopatrzone i tak dalej.

  • Czy pani uczyła się w okresie okupacji?

Tak. Chodziłam do szkoły. Jak rodzice się przeprowadzili później na ulicę Grójecką, chodziłam do szkoły…

  • Kiedy państwo przenieśli się na ulicę Grójecką?

W maju 1940 roku. Chodziłam potem na pensję do pani Sadkowskiej. Z tym że nie pamiętam, czy chodziłam do końca czterdziestego roku, czy do końca czterdziestego pierwszego roku. Chyba do czterdziestego pierwszego roku. Niemcy potem zabrali ten dom i pensja się niestety musiała… I chodziłam do szkoły podstawowej, też w okolicach ulicy Filtrowej, ale nie pamiętam dokładnie, jak ta ulica się nazywała. Tak że taka była moja [edukacja].

  • Ile lat pani skończyła w tym czasie?

Wie pani, że się nie zastanawiałam. W każdym razie pamiętam, że w czterdziestym czwartym, czterdziestym piątym roku, jak moi rodzice się, że tak powiem, spotkali i… Może ja wrócę jeszcze [do wcześniejszych wydarzeń], żeby była jakaś taka ciągłość. Powiem tak, że w czterdziestym [czwartym] roku poszłam do piątej klasy i ją po prostu skończyłam. Bo była jeszcze taka historia, że jak wybuchło Powstanie, moja mama była tylko z bratem i ze mną, ojciec był w pracy właśnie w firmie Pakulskich. Czwartego sierpnia wpadli Niemcy do naszego budynku. To był zresztą nowoczesny dom, bo on był wybudowany podobno w trzydziestym piątym czy szóstym roku, więc był nowoczesny.

  • Może wrócimy wkrótce do tych wiadomości. A gdyby pani jeszcze mogła powiedzieć, czy rodzina była związana z działalnością konspiracyjną w czasie okupacji, przed wybuchem Powstania?

Mój ojciec, mama nie.

  • Czy pani ma jakieś wiadomości na ten temat?

Właśnie mam raczej małe i związane tylko… Bo ojciec nigdy nie mówił, nigdy nie mówił. Mimo że dożył pięknego wieku, bo dziewięćdziesięciu trzech lat, nigdy ojciec nie wspomniał. Bardzo, bardzo skąpe informacje były.

  • Czy może pani zetknęła się z taką działalnością przed wybuchem Powstania, tajną prasą na przykład? Widziała pani gazetki?

Nie. Nie, tego właśnie ojciec chyba bardzo unikał.

  • W takim razie przejdźmy już do wybuchu Powstania.

Pierwszego sierpnia, jak wybuchło Powstanie po południu, to już potem wszyscy zeszli do piwnicy. Moj ojciec był bardzo taki zapobiegliwy, tak że liczył się, wiedział o tym na pewno, że będzie wybuch Powstania. Zawsze było tak, pamiętam, że gdyby były jakieś działania wojenne, to na pewno nikt z nas przez co najmniej miesiąc nie umrze z głodu – takie były rozmowy. I rzeczywiście piwnica była bardzo dobrze zagospodarowana, bo nawet to ja tego nie pamiętam, ale moja mama opowiadała, że nawet w słoikach było po prostu mięso czy tłuszcze, czy coś takiego było, czy konfitury. Wszystko było na wszelki wypadek przygotowane. W każdym razie 4 sierpnia wpadli Niemcy ze strasznym wrzaskiem, krzykiem, z bronią nastawioną, no i kazali wszystkim wychodzić. Oczywiście nawet dzieci musiały wychodzić z podniesionymi rękoma. I oni zaczęli krzyczeć bardzo, bardzo głośno. Ja tego nie rozumiałam, bo nie zdałam języka, ale [krzyczeli], że nas wszystkich rozstrzelają. I wśród nas była pani, która (z opowiadań moich rodziców) znała bardzo dobrze język niemiecki, ponieważ była wysiedlona z Poznania i gdzieś pracowała po prostu. Ona zrozumiała, co ten Niemiec tak strasznie krzyczy, i zaczęła histerycznie – to pamiętam jak dzisiaj – zaczęła bardzo histerycznie krzyczeć. Bardzo długo krzyczała. Z tym Niemcem potem tam wymianę miała, rozmowy i okazało się, że oni chcieli rozstrzelać wszystkich, bez względu czy mężczyźni, czy kobiety, czy dzieci, dlatego że uważali, że ktoś z naszego dachu strzelał do nich. No ale dzięki tej pani… Ona uratowała wszystkie kobiety i dzieci. I taka zapadła decyzja, żeby wszystkie kobiety pootwierały swoje mieszkania, a mężczyźni zostaną na dole. I pamiętam jak dzisiaj, szłam z moją mamą, trzymała nas za ręce i właśnie słyszałam strzały. I właśnie w tym momencie, kiedy kobiety szły na górę po schodach otwierać mieszkania, to zginęło, ja nie pamiętam ile, ale moja mama zawsze mówiła, że jedenaście osób, jedenastu mężczyzn zginęło. Z tym że w tych jedenastu jeden to był młody człowiek, który tuż przed samym… Znaczy już brama była zamknięta, ale jeszcze go dozorca wpuścił, zupełnie nieznany, a drugi to był jakiś kuzyn dozorcy. Tak że musiało być dziewięciu lokatorów tego domu.

  • Ten dom mieścił się przy ulicy...

Ulica Grójecka 20c, to jest między ulicą Niemcewicza a placem Zawiszy. Obok był drugi dom 20b, gdzie był schron, taki publiczny. Potem tam zostały podobno przebite te [przejścia], żeby ludzie… Bo tam strasznie dużo ludzi zginęło w tym publicznym schronie. W każdym razie, wracając do tych strzałów i zabicia tych naszych sąsiadów, mężczyzn, to oni po prostu rozstrzeliwali na progu schodów do piwnicy. Bo do piwnicy schodziło się nie tak, jak teraz się schodzi, tylko schodziło się kiedyś z podwórza. I tam rozstrzeliwali, potem po prostu podpalali i tam niestety zwęglone były te ciała.

  • To działo się którego dnia?

Czwartego sierpnia.

  • Jakie były dalsze losy pani rodziny?

Jak już kobiety wszystkie z powrotem wróciły i dzieci, doprowadzono nas do wyjścia i przepędzono na drugą stronę ulicy Grójeckiej. To była strona nieparzysta. To [było] tak mniej więcej, jak teraz na Ochocie znajduje się chyba Urząd Miejski. Tak mi się wydaje, że tam jest jakiś urząd, to mniej więcej właśnie w tym miejscu było. I tak było do 10 sierpnia. Dziesiątego sierpnia znowu mnóstwo tych żołnierzy się pokazało i powiedzieli, że pędzą wszystkich mieszkańców na Zieleniak.

  • Czy pani w tym czasie widziała Powstańców?

Nie. Ani jednego nie widziałam. W każdym razie pamiętam tę drogę na Zieleniak. Przechodziło się z rąk do rąk „własowców”. Oni zabierali wszystko, co człowiek tylko miał bardziej wartościowego. Moja mama miała zegarek na ręku, to zerwał jej ten zegarek i jeszcze uderzył ją w twarz. Potem następny szukał. Znowu mama nie miała, miała torebeczkę małą, nic więcej. Szukał, nic się znalazł, to we włosach mamie szukał. Potem następny mi w warkoczach szukał. Obwieszeni zegarkami w ogóle. To jest obraz, który zostaje do końca. I tak się właśnie znaleźliśmy na Zieleniaku.
Ta noc na Zieleniaku była też przeokropna. Ale taki był moment. Jedna z pań, nie pamiętam, czy to był ktoś z naszego domu, czy to był ktoś po drodze, że tak powiem. W każdym razie to była osoba, która po prostu zamiast zabrać jakąś walizkę, to ona zabrała zrolowany dywan. I ciągnęła go z ulicy Grójeckiej na Zieleniak przez całą tą trasą. I ten dywan spełnił swoją rolę. Jak zapadał zmrok w noc, to pod tym dywanem były ukryte wszystkie młode dziewczyny. Ile się tylko dało. A na brzegach tak obsiadły starsze kobiety ten dywan. A po środku były dzieci poukładane, prawda, do snu. I dzięki temu te kobiety ocalały. No i następnego dnia potem oczywiście znowu wymarsz.

  • Kiedy to było?

Dziesiątego nas wypędzili, czyli to musiało być następnego dnia. Bo to była jedna noc na Zieleniaku.

  • Czy pani była z mamą?

Z mamą i z bratem. No i te parę osób wtedy, te sąsiadki, które się tam jakoś trzymały.

  • Czy pani widziała czy słyszała o zachowaniu tych „własowców”?

Ja słyszałam straszne krzyki. Słyszałam krzyki. Przecież miałam jedenaście lat skończone, więc na pewno nie spałam jak małe dziecko, pięcio- czy czteroletnie to uśnie jakoś tam. Pamiętam jeszcze tylko taki jeden obrazek straszny. W momencie kiedy wszystkich już wyprowadzali z tego Zieleniaka przez bramę, to po mojej prawej stronie stały zasieki. I pamiętam jak dzisiaj, przed nami było młode małżeństwo i miało dwoje dzieci na rękach. I jeden z tych żołdaków chciał koniecznie tę młodą kobietę zabrać, która trzymała małe dziecko, i ten mąż zaczął ją bronić. I on strzelił do tego mężczyzny. Ta kobieta się też przewróciła. Te dzieci gdzieś zostały podawane. To są obrazy, które zostają na całe życie, mimo że człowiek jeszcze był niepełnoletni.
Potem to straszna droga na Dworzec Zachodni. Pamiętam jak dziś ten okropny czołg, „tygrys”, w tych czarnych mundurach ci żołdacy. No i potem do tych pociągów nas ładowali. To były pociągi elektryczne. Do Pruszkowa nas tam odwozili. Muszę powiedzieć, bardzo muszę powiedzieć, pochwalić. To trzeba naprawdę [docenić] polskich kolejarzy, polskich kierowników pociągu. Były takie gołębniki w tych takich wagonach, w takich przedsionkach. To już zanim pociąg ruszył, to dawali takie sygnały, żeby po prostu młodzi ludzie się tam ukrywali, jak najwięcej żeby się tam schowało. I pamiętam, że mama moja była też z nami w tym przedsionku i też pamiętam, jak tam jedno po drugim ci młodzi ludzie jakoś wchodzili do tych [przedsionków]. I później jeszcze wiedzieli, że nie mogą w Pruszkowie wysiąść tak jak wszyscy. Wszyscy wysiadali przecież na tę rampę, natomiast kolejarze wracając z powrotem na Dworzec Zachodni, zatrzymywali się między Pruszkowem a Dworcem Zachodnim i wypuszczali tych młodych ludzi w polu. Ratowali ten sposób młodych ludzi. I kobiety, i mężczyzn.
  • Kiedy pani znalazła się w Pruszkowie?

To musiało być już jedenastego. Dziesiątego nas wypędzili, a jedenastego już nas przepędzili [z Zieleniaka]. Bo to w czasie po prostu tylko się rozciągnęło. Nie wiem, czy to było po południu, czy to było południe, czy to było pod wieczór, tego nie pamiętam. W każdym bądź razie pamiętam straszne ilości, okropne ilości, bo przecież przywozili nie tylko z Ochoty, ale na pewno już wtedy i z innych dzielnic, pewnie z Woli początkowo przywozili, straszne ilości. Oczywiście najwięcej było ludzi w średnim wieku i starszych. W każdym razie moja mama, nie wiem, to jest jakieś takie czasami wyczucie człowieka… Bo tam było kilka hal. I ciągle jak wpadali Niemcy i segregowali na tej hali, to moja mama z tym dwojgiem dzieci gdzieś starała się przejść do drugiej hali. W każdym razie to było chyba około dwóch dni. Po tych mniej więcej dwóch dniach znalazła się moja mama z nami w takim transporcie, gdzie byli już bardzo starzy ludzie, bardzo chorzy i bardzo dużo osób, przeważnie kobiet z dziećmi. No i do takiego transportu ona się właśnie dostała.
Ten transport dojechał tylko do Skierniewic. I w Skierniewicach znowu kazano nam wysiadać. Nie pamiętam, czy to nie były już bydlęce wagony, być może. Tak, to były bydlęce już wagony. W każdym razie na tej rampie nas tam ustawiano i kręcili się młodzi ludzie z opaskami RGO. Mój brat miał wtedy pięć lat. W ogóle miał przepiękne włosy, bo miał całą głowę kręconą i takie bardzo jasne, blondynek był. I koło naszego... Bo tak, stałam ja, moja mama i mój brat. Ten mój brat się ciągle kręcił, jak to dziecko, przechodził ciągle na moją stronę. I koło nas kilka razy zatrzymał się młody człowiek. Bardzo wysokie i też takie kręcone, bardzo jasne włosy miał jak mój brat. W pewnym momencie zatrzymał się i pyta się: „A, chłopczyku, o ty jesteś chłopczyk, chłopczyku, jak się nazywasz?”. Mój brat mówi, że Wojtuś. „A, Wojtuś. To wiesz co? To ty nie pójdziesz na cegielnię”. No i do mojej mamy mówi, żeby się nie martwiła, bo będą przepędzali cały ten [transport] przez Skierniewice, przez miasto na cegielnię, i żeby się nie martwiła, jak jej dzieci znikną. No i rzeczywiście ja pamiętam, że jakoś taki był zakręt i ja w pewnym momencie poczułam takie straszne szarpnięcie. Dwie młode dziewczyny, dwie młode dziewczyny i jesteśmy w sklepie, w takim sklepiku, co to schodziło się jeszcze po schodach, jakby ze dwa stopnie poniżej. Oczywiście mój brat zaczął strasznie płakać, bo mamy nie było, ale za jakieś może pięć, dziesięć minut ten młody człowiek przyprowadził moją mamę. I na tym nie skończyła się jego rola. Zabrał moją mamę i nas do swojej mamy i swojej siostry, którzy wszyscy mieszkali w Skierniewicach. Ten młody człowiek miał jakieś szesnaście, siedemnaście lat. Potem rodzice moi mieli dość długi kontakt właśnie z jego mamą i z jego siostrą po wojnie. Ta pani, okazało się, że też była zupełnie z innego rejonu, tylko tam się znalazła, bo jej mąż był, zdaje się, oficerem. Niestety, chyba nie wrócił. I ten młody człowiek skończył wyższe studia, skończył szkołę morską i był kapitanem Żeglugi Wielkiej, ale niestety był młodym człowiekiem, dosyć młodym człowiekiem i zmarł w siedemdziesiątych latach. Wtedy kiedy w 2003 roku pisałam to wspomnienie, to cały czas o nim myślałam. Bo muszę powiedzieć taką rzecz, że potem ze Skierniewic... Moja mama, moja babcia miała rodzinę koło Łowicza w Łyszkowicach. I dzięki właśnie tym państwu Pulińskim, którzy dali znać tam, do tych Łyszkowic, przyjechali po moją mamę, po brata i po mnie furą i zabrali nas. I tam byliśmy aż do 1945 roku, znaczy dokąd działania [trwały], front przeszedł, jak front przeszedł.

  • Od kiedy pani była w Skierniewicach?

Proszę panią, w Skierniewicach w ogóle byłam, znaczy od momentu, prawda... Więc mogę tak [policzyć], jedenasty był Pruszków, potem było chyba dwa dni, to byłby trzynasty, może trzynasty, może 14 sierpnia. I tam według słów mojej mamy to by wyglądało na to, że byliśmy około tygodnia czasu. I jeszcze taka rzecz, moja mama wiedziała o tym, że mój tato miał przyjaciela adwokata w Skierniewicach. Jak potem już po tych paru dniach tam się do niego udała z taką wielką prośbą, że gdyby miał jakieś informacje o ojcu, to żeby po prostu moją mamę zawiadomił. I tak się stało. Ojciec wychodził 4 października z Warszawy.

  • A gdzie był poprzednio?

Właśnie na ulicy Koszykowej róg Śniadeckich, cały czas. W każdym razie mój ojciec, jak go wieźli do Pruszkowa i potem dalej, bo był w Niemczech, to wypisywał wszędzie, mając różnych przyjaciół i znajomych, kartki, że jest w drodze i że jeśli ktokolwiek wie o losie jego żony i dzieci, to po prostu on się będzie odzywał. Taka kartka dotarła do właśnie tego przyjaciela mojego taty w Skierniewicach. Później ojciec jak się znalazł w Niemczech, to napisał znowu do tego [przyjaciela] jeszcze raz, że jest tu i tu, i ten pan dał znać do mojej mamy i dał znać do ojca. W ten sposób po prostu wiedzieliśmy, że tata żyje, że będzie wiedział, gdzie jest moja mama.
Mój ojciec znalazł się niedaleko Hamburga. Wtedy był w Niemczech okres cukrowniczy i pracował w cukrowni. Zresztą bardzo dużo ludzi tam spotkał, swoich znajomych nawet i dawnych klientów tak samo. Potem, jak się skończyła kampania cukrownicza, to doszły takie słuchy (niemiecki znał), że tych już niepotrzebnych pracowników, chorych będą wysyłali z powrotem do Polski, w kierunku na Kraków, bo tam są ludzie potrzebni do pracy. Mój ojciec palił fajkę. Tam na tę cukrownię czasami do bardzo chorych ludzi przychodził lekarz, stary lekarz, Niemiec, i też palił fajkę. I mój ojciec po prostu któregoś dnia poszedł do pana doktora na wizytę, paląc cały czas fajkę. I mówi, że dowiedział się, że ma być transport, że ma być kilka osób wysłanych do Polski i że chce koniecznie wracać, bo ma informację, że żona i dzieci żyją, i że prosi pana doktora o pomoc. Zaniósł panu doktorowi tytoń, pani doktorowej perfumy (ojciec pisze o tym w tych wspomnieniach). Pan doktor powiedział do mojego ojca tak: „To co palisz, to pij, a to co pijesz, to pal”. I ojciec po kilku dniach takiej kuracji jak stanął na komisję lekarską, to ledwie miał siłę chodzić. W każdym razie on wrócił do Polski i chyba trzech czy czterech panów i jakaś pani. Po prostu się już nie nadawał do pracy. No i oczywiście miał się zgłosić do pracy w Krakowie czy w Piotrkowie Trybunalskim, już nie pamiętam tego dokładnie. Oczywiście się nie zgłosił. Udało mu się dojechać do tego Łowicza, a z Łowicza już dotarł do Łyszkowic i też to wszystko jakoś tak....

  • I kiedy to było?

Dwudziestego czwartego grudnia 1944 roku. W dzień Wigilii dotarł do Łyszkowic. Wszedł jakiś człowiek, taki zarośnięty, w butach z cholewami, z plecakiem jakimś. Ciocia mojej mamy mówi do mojej mamy: „Przyszedł jakiś biedny człowiek, daj mu chleba”. A mój ojciec mówi: „Dzień dobry, witam”. No i wszyscy mówią: „Witamy, witamy”. A ja ojca poznałam po głosie i krzyczałam wniebogłosy: „Tata, tata wrócił!”.

  • Czy pani ojciec brał udział w Powstaniu?

Nie walczył z bronią w ręku. Mój ojciec był w takiej dywersyjnej komórce.

  • Czy ktoś z rodziny uczestniczył w Powstaniu, był Powstańcem?

Tak, moi cioteczni bracia. Jeden z braci ciotecznych, który żyje.

  • Jak się nazywa?

Nazywa się Zdzisław Śledziński, mieszka w Krakowie, ma w tej chwili osiemdziesiąt dziewięć lat. Jego rodzony brat, Stanisław Śledziński, niestety już nie żyje, ale też walczył. On był w kolumnie sanitarnej na Starym Mieście, Stanisław. Natomiast Zdzisław walczył w obronie katedry i okolic.

  • W jakim zgrupowaniu?

„Wigry”. W batalionie „Wigry” walczył i później przy obronie pałacu Mostowskich. Zresztą tam kamień nawet jest w okolicach pałacu Mostowskich poświęcony „Wigrom”. Na wszystkie uroczystości jak tylko mógł, kiedy już był na emeryturze, przyjeżdżał do Warszawy. Niestety teraz już od trzech lat nie, nie ma możliwości. Napisał swoje wspomnienia. Napisał z walki, w jakiej brał udział na Starym Mieście w czterdziestym czwartym roku, jak później znalazł się w Mauthausen, co tam się działo w tym Mauthausen. W każdym razie zostały jego wspomnienia własnoręcznie przez niego napisane, zostały przekazane przeze mnie do Muzeum Powstania Warszawskiego. Tu mam wielkie podziękowanie od pana dyrektora Ołdakowskiego, któremu również dziękuję, bo przekazałam również wspomnienia swojego ojca i właśnie braci. Jeszcze jeden z moich ciotecznych braci, Mieczysław Ptaszyński, również brał udział. Jego rodzony brat Janusz Ptaszyński, który zginął. Był bardzo ciężko ranny dwa razy i właściwie zmarł z tych ran w szpitalu na ulicy Chmielnej. Jest pochowany na Bródnie w grobie rodzinnym.

  • Czy pamięta pani, w jakim oddziale walczyli?

Ojej, [w Zgrupowaniu] „Bartkiewicza” obydwaj byli, Janusz i Mieczysław Ptaszyńscy. Jeszcze jest moja cioteczna siostra (znaczy nie żyje już), która była sanitariuszką w Śródmieściu. Ale w którym zgrupowaniu była, nie pamiętam w tej chwili. Wiem, że pseudonim miała „Ewa”.

  • A jak nazywała się?

Halina Błażejewska, z męża później, już po wojnie Lelito.

  • Jakie były pani dalsze losy? Kiedy pani wróciła do Warszawy?

Więc proszę pani, jak ojciec przyszedł w dzień wigilijny do tych Łyszkowic, czekaliśmy, jak przejdzie front. I gdzieś pod koniec stycznia... Mnie się coś wydaje, uciekło to troszkę z pamięci... mnie się wydaje, że to był 24 stycznia, jak moi rodzice ruszyli z dwojgiem dzieci do Otwocka. Dlaczego do Otwocka. Bo w Otwocku mieszkali rodzice mojej mamy. Tam mieli dom i tam mieszkała siostra mojej mamy i jeszcze brat mieszkał w Otwocku z rodziną. Zresztą nie chciał ojciec przez Warszawę, bo siedemnastego było wyzwolenie Warszawy, nie chciał przez Warszawę iść. W każdym razie pamiętam, że przez wiele wsi i miasteczek żeśmy szli na piechotę. Jak ojciec mój obliczył, to gdzieś do tego Otwocka było ze sto czterdzieści, około sto pięćdziesiąt kilometrów. Pamiętam dzień – nie pamiętam, kiedy to było – pamiętam dzień, zapadający taki zmrok, kiedy w Jeziornej przechodzimy przez zamarzniętą Wisłę. Ścieżka na dwie stopy, straszny śnieg i tak co kawałek: Min niet. Te napisy – jak to się utrwala, nawet dzieciakowi się to utrwala. I tak przeszliśmy i wyszliśmy mniej więcej na wysokości Józefowa, Świdra. No, tam już były znane bardzo okolice rodziców. I tak dotarliśmy, ale myśmy szli chyba z tydzień czasu, nawet może i ciut więcej na piechotę. No i oczywiście spotkanie, prawda. Najpierw z mamy bratem i jego rodziną, potem z mamy siostrą, a potem dopiero z dziadkami moimi, czyli mamy rodzicami.
W Otwocku byliśmy gdzieś tak mniej więcej od lutego do sierpnia czterdziestego piątego roku. Mój tata, ponieważ pracował w tym handlu tyle lat, więc miał różne znajomości i miał znajomych. Jeden ze znajomych nawiązał z nim kontakt, żeby koniecznie przyjechał do Sopotu, dlatego że on tam koniecznie sklep chce otworzyć i że dla taty ma posadę. W takich momentach, kiedy rodzice wszystko stracili na tej ulicy Grójeckiej, wszystko, jedyna rzecz, która... no, to później powiem. W każdym razie tam właśnie znalazł tata pracę. No i jak znalazł pracę, to potem po prostu przyjechał do tego Otwocka, zabrał mamę, zabrał mnie. Ja poszłam do szkoły potem już w Sopocie. Tam skończyłam szóstą i siódmą klasę.

  • W którym to było roku?

To był czterdziesty szósty, czterdziesty siódmy rok. No a potem chodziłam do szkoły średniej, skończyłam gimnazjum i później przyjechałam do Warszawy.

  • W którym roku wróciła pani do Warszawy?

W pięćdziesiątym roku wróciłam do Warszawy. To był lipiec prawdopodobnie. Potem tutaj już w Warszawie maturę zrobiłam w pięćdziesiątym drugim roku. Mój ojciec bardzo tęsknił do Warszawy, bardzo tęsknił, mimo że rodzice potem mieli bardzo ładne mieszkanie i dobre warunki. Moja mama nie bardzo chciała wyjeżdżać z tego Sopotu, bo dobrze się tam czuła, ale ojciec bardzo tęsknił. On urodzony warszawiak. I po prostu jak ja przyjechałam tutaj do liceum, to ojciec potem wrócił. Początkowo nie mieszkali, bo nie mieli gdzie w Warszawie zamieszkać, ale mieszkali w Otwocku u dziadków. I to mieszkanie, w którym tutaj mieszkamy, to jest mieszkanie, które mój tata otrzymał z swojej pracy, bo pracował później wiele lat w Ministerstwie Handlu Wewnętrznego. To mieszkanie jest właśnie wybudowane kiedyś dla pracowników i tu mieszkamy. I w tym roku za dwa miesiące miną pięćdziesiąt dwa lata, jak już tu mieszkamy. Wracając jeszcze do takich sentymentów pewnych, to muszę powiedzieć, że moi rodzice w marcu 1945 roku, już jak wrócili do Otwocka, to przyjechali tutaj z mamy bratem, z mamy siostrą do mieszkania naszego na Grójecką. I jedyną rzecz, którą jako pamiątkę odzyskali, to z platerów, dwunastoosobowego [zestawu], jest do tej pory łopatka do tortu. Naprawdę dla nas, w rodzinie to jest cenna pamiątka, tego się w ogóle nie używa, bo to jest uratowana rzecz z Powstania.

  • Inne zginęły.

Inne zginęły, bo na pewno szabrownicy byli. Dlatego że mimo że mieszkania były polewany benzyną, wszystkie były polewane benzyną, jak potem zostały otwarte mieszkania, to opadał tynk. I po prostu to, co się spaliło, to się spaliło, a to, co ocalało, to ocalało.

  • A wracając jeszcze do Powstania, jakie ma pani najgorsze wspomnienia z tego czasu?

Samego Powstania? To jest ten moment, proszę pani, kiedy Niemcy wpadli z tym strasznym krzykiem. To podnoszenie rąk, nawet przez te dzieci – to było straszne. Później moment tego wyczekiwania i rozmowy tej kobiety z oficerem, to było straszne. No a później około tygodnia, po tej drugiej stronie, nie było po prostu co jeść. To było straszne.

  • A czy był dostęp do wody?

Tak, do wody, tak. No, tam ludzie po prostu dzielili się, ale w takiej sytuacji jak nasi mieszkańcy, to było bardzo dużo. Z sąsiednich mieszkań, bo oni wszystkich przerzucili na tę stronę nieparzystą. No a potem, no właśnie jest to najgorsze, tak jak powiedziałam, to wyjście z piwnicy. Potem głód i ta droga na Zieleniak, no i na Zieleniaku.

  • Jakie nastroje panowały w pani otoczeniu?

Raczej bym powiedziała, że ogólny przestrach, ogólny przestrach. Wszyscy się bali. Jeszcze mogę nadmienić taką rzecz, że na Bródnie w 39. alei jest grób, w którym jest pochowanych siedmiu tych panów, lokatorów, którzy zostali rozstrzelani. Ja co roku jestem na tym grobie, od momentu kiedy się dowiedziałam. Bo powiem taką rzecz, dlaczego napisałam swoje wspomnienia w 2003 roku, w marcu, bo w tym samym roku, tylko w styczniu, w „Życiu Warszawy” przeczytałam artykuł napisany przez pana, który wspomina właśnie o Grójeckiej 20c. I okazało się, że on między innymi tam podaje, że tam są pochowani na Bródnie, jest wspólny grób, że są pochowani właśnie ci lokatorzy. Tam zginął w grupie tych mężczyzn jego wujek. I stąd po prostu się dowiedziałam. Nawet zadzwoniłam do tego pana, miałam z nim kontakt. Tak mi się wydaje, że może ten pan jest moim wieku, a może jest nawet trochę starszy. Ale w każdym razie tam od niego to ktoś... W zeszłym roku spotkałam jakiegoś młodszego człowieka, który też przyszedł, pozapalał światła, przyniósł kwiaty. Tak samo jak ja przyszłam. Teraz od tamtej pory to staram się właśnie być co roku już na grobie tych naszych sąsiadów. Jednego szczególnie, bardzo dobrze pamiętam, pana Królaka, który mieszkał piętro wyżej, przed nami, i jednego pana, którego żona była takim lekarzem domowym. Tego pana też pamiętam. To, co pozostało w pamięci dziecka.

Warszawa, 29 kwietnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska
Alodia Prejzner Stopień: cywil Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter