Nazywam się Barbara Boone z domu Milczarek. Urodziłam się dnia 2 grudnia 1931 roku. W Powstanie miałam dwanaście i pół lat.
Tak, ale w czasie wojny małe dziewczynki dojrzewają szybko, więc w czterdziestym trzecim roku, w jedenastym [dwunastym?] roku życia, wstąpiłam do „Szarych Szeregów”. Z uwagi na to, że moja siostra starsza o sześć lat też była w „Szarych Szeregach”, więc obydwie uczestniczyłyśmy w zebraniach na ulicy Pańskiej 93 (chyba tak), w internacie dziewczęcym. Tam przechodziłyśmy różnego rodzaju zbiórki, przeszkolenia.
Nie, dlatego że po prostu byłam wielką patriotką i chciałam za wszelką cenę gdzieś się dostać, żeby należeć do konspiracji. Brat mój, starszy o pięć lat ode mnie, należał do AK. Ja w moim wieku chciałam coś robić po prostu dla ojczyzny, dla Polski.
W domu tak się mówiło, tylko rodzice nie wiedzieli, że my należymy. Oczywiście byli patriotami, ale nie chcieli stracić dzieci. Więc robiliśmy to, że tak powiem, w konspiracji podwójnej.
Zbiórki na ulicy Pańskiej, przychodziłyśmy na zbiórki i następnie matka nas wysłała do Józefowa na wakacje. Ponieważ siostra już była starsza, obie w Józefowie, właśnie w lasach józefowskich przeszłyśmy przeszkolenie łączniczki i sanitariuszki. Ja je przeszłam, tak jak pani czytała w moich dokumentach, więc przed Powstaniem byłam łączniczką. Przewoziłam różnego rodzaju rzeczy w Warszawie i pod Warszawą. A w czasie Powstania nie dotarłam na Wolę, bo na Woli miałam zbiórkę, ale ponieważ Powstanie wybuchło wcześniej, jak było przewidziane, więc już nie dotarłam na Wolę. No i całe szczęście, bo na Woli wszyscy byli rozstrzelani. Zatrzymałam się w Śródmieściu, w Śródmieściu byłam sanitariuszką.
Drużyna młodych harcerek.
Pani Maria Brejdygant, moja najbliższa [przełożona]. Pani Prandecka była z wyższą grupą.
Nie, to nie był przypadek, bo moja siostra była w szkole ogólnokształcącej pod przykrywką szkoły zawodowej. Prawie wszystkie dziewczyny z tej szkoły należały właśnie na Pańskiej do harcerstwa.
Siostry mojej? „Młody Las”.
Dostawałam polecenia. Raz dostałam polecenie zgłosić się na ulicę Królewską (oczywiście wszystko było zanotowane w głowie, nie wolno było brać żadnych notatek), wziąć paczkę, przywieźć ją do Klarysewa i ostatnią kolejką wrócić do Warszawy. Więc poszłam na ulicę Królewską i patrzę z daleka, że ten dom, ten numer, do którego mnie kierują, przed domem stoi budka z żołnierzem niemieckim. Więc się zastanawiałam, czy ja pomyliłam adres. No nie, ale wchodzę. Wchodzę na drugie piętro, oczywiście specjalne dzwonki. Jedna pani mi otworzyła drzwi, powiedziałam hasło, dała mi paczkę bez słowa. Wyszłam i znowu musiałam przejść koło tego żołnierza, który stał w budce, bo tam Niemcy stacjonowali w tym domu. Myślałam tak: jak on mnie zatrzyma, co mam powiedzieć, że wychodzę od cioci czy po co tu przyszłam w ogóle. No ale nie zatrzymał mnie. Więc poszłam do kolejki. Kiedy jechałam kolejką do Klarysewa, nagle kolejka się zatrzymała i słyszałam niemiecki głosy: Raus! Raus! Raus! Weit! Weit! Schnell! Schnell! Więc ludzie zaczęli wysiadać. I ja, jedenastoletnia łączniczka, zaczęłam się bić z myślami, co mam robić. Czy mam wysiąść z tą paczką? Wtedy jak zobaczą, to cała rodzina będzie rozstrzelana. Czy mam paczkę włożyć pod siedzenie, wtedy jak się nie przyznam, to cały wagon będzie rozstrzelany. Nie wiedziałam, co mam robić. Ociągałam się z tym wyjściem. Miałam na tyle szczęścia, że wyładowali ostatni wagon, jak mieli pięćdziesiąt osób, bo zakładników szukali za jakiegoś zabitego Niemca, i resztę pasażerów puścili, kolejkę. I tak ocalałam. Przyjechałam do Klarysewa. Na stacji czekała na mnie pani, którą wiedziałam, jak poznać. Podałam jej hasło i paczkę, i bez słowa, już jej nie widziałam. Wiedziała, co się tam stało. Nie wiedziała, czy dojadę, czy nie. No i wróciłam ostatnią kolejką. Miałam nieprzyjemność od mamy – gdzie byłam. Oczywiście się nie przyznałam.
Tak, tak, jako harcerka.
Tak. Stałyśmy w rzędzie, powtarzałyśmy po naszej drużynowej słowa przysięgi, z ręką podniesioną oczywiście. Więc taką przysięgę składałam. Wszystko było normalnie, że tak powiem, tylko w konspiracji.
W mojej drużynie tak, znaczy mniej więcej. Zdaje się do piętnastu latach były ze mną, a powyżej piętnastu były z moją siostrą.
Cały czas, cały czas. Nawet na Pańskiej miałyśmy poczucie zagrożenia, bo to był internat dla dziewcząt, w każdej chwili mogli wpaść i zobaczyć, co my robimy.
Działać przeciwko okupantowi. Cokolwiek , żeby tylko działać przeciwko okupantowi.
Nie było żadnej ulgi dla dzieci, dla młodzieży. Nic nie było.
Wyczuwało się, że coś będzie, tylko nie wiadomo było, kiedy. I przygotowywano nas do tego właśnie przez szkolenia. W razie jak coś wybuchnie, to przeszłam przeszkolenie łączniczki, bo trzeba było przed Powstaniem. Byłam młodą dziewczyną, to może łatwiej było się prześliznąć młodej dziewczynie jak starszej. I [jako] sanitariuszki w lasach józefowskich, w nocy chodziłyśmy po lesie, szukałyśmy rannych. Jedna leżała i po prostu stękała, że ją boli. Trzeba było znaleźć. Trzeba było znaleźć, gdzie jest ranna, potrafić opatrzyć te… To wszystko był oczywiście sfingowane, nieprawdziwe. Tak że przeszkolenie sanitariuszki. Potem w szpitalu mogłam się opiekować chorymi.
Tylko byłam zainteresowana tym, aby im pomóc. Nie myślałam nawet o tym, co i jak, co będzie. Opiekowałam się między innymi takim siedemnastoletnim chłopakiem, który był spalony w dziewięćdziesięciu procentach. Straszne to było. No i starałam się mu pomóc, jak mogłam, ale niewiele można było mu pomóc.
Cały czas byłam w Warszawie, od urodzenia.
Myśmy się spodziewali, bo mniej więcej przygotowano nas, że może być jakieś Powstanie, tylko nie wiadomo było kiedy. Dali nam zbiórkę właśnie 1 sierpnia, rendez-vous na Pańskiej, żeby się zgłosić na godzinę piątą po południu. Niestety już o jedenastej zaczęły się rozruchy w Warszawie. Ludzie wyskakiwali z tramwai, bo jakaś strzelanina się zaczęła i syreny zaczęły wyć. Więc już przed południem syreny w całej Warszawie wyły. Wiedzieliśmy, że się coś dzieje.
Na Radnej, na Powiślu. Ludzie się chowali po bramach, nie wiedzieli, co i jak. W końcu się dotarło do domu i tak się zaczęło Powstanie.
Powiedziałam matce, że muszę iść zobaczyć, co się dzieje. Brat już poszedł, też nie dotarł do swojego oddziału, tylko dołączył do „Kilińskiego”. Bo wszystko wybuchło za wcześnie dla nas, gdzie mieliśmy rendez-vous dopiero na godzinę piątą. Więc on się dołączył do „Kilińskiego”, ja się dołączyłam do szpitala, z siostrą. Tam gdzie trzeba było, się pracowało, żeby pomóc.
Po prostu spódnica, bluzka, bo było bardzo gorąco (tak jak dzisiaj), i taki plecaczek mały, żeby coś mieć. Jakąś apteczkę się nosiło ze sobą ewentualnie. Ponieważ nie byłyśmy skoszarowane w szpitalu, bo nie było na to miejsca, tylko lekarze i sanitariuszki ewentualnie mogli się przespać w szpitalach, no to jak troszkę było wolnego czasu, to wracałyśmy do domu. Pod obstrzałem cały czas. W piwnicy się przespało parę godzin i się wracało do szpitala.
Po prostu wychodziłyśmy z siostrą z domu, widziałyśmy, że już wszystko się [zaczęło], że już są ranni i tak dalej, i dołączyłyśmy się. Znalazłam, bo był jeden z najbliższych [punktów] na Pierackiego, a na Kopernika był drugi szpital. Też czasami mnie tam odsyłali, żeby tam pomóc, jak nie było dziewczyn do pomocy, że tak powiem. Tak że pracowało się tam, gdzie trzeba było. Chodziłyśmy na Górskiego też z siostrą, do Powstańców. Akurat spotkałyśmy mojego brata. W szpitalu na Kopernika spotkałam mojego kuzyna, który był ranny, ale z odłamkami. Wyjmowałam mu odłamki, chory, ale z odłamkami poszedł walczyć dalej, w obronie elektrowni zginął. Mój brat cioteczny.
Nie, to był dom. W tej chwili to jest Dom Dziennikarza. Nie wiem, co było przed wojną i przed Powstaniem w tym domu, bo niestety nie interesowałam się tym. Gdzie były większe lokale, to nawet w prywatnych lokalach się robiło szpitale. Więc zrobiono tam szpital, ściągnięto łóżka, prycze, jakieś nosze. Ludzie ranni leżeli na noszach, leżeli na podłogach, leżeli wszędzie. Wszystkich trzeba było możliwie prędko ratować.
Właśnie, tego nam brakowało. No ale to już lekarze o tym decydowali. Przydzielali nam, co mam robić, i myśmy to wykonywały.
Wszystko. Karmienie ciężko rannych, wyjmowanie odłamków, robienie zwykłych zastrzyków, nie dożylnych, tylko zwykłych. Wszystko. Byłam przeszkolona do tego, więc…
Więc były prawdziwe pielęgniarki nad nami oczywiście, a myśmy były, że tak powiem, sanitariuszki pomocą.
Też pomagałam.
Tak.
No, ja właśnie wróciłam któregoś dnia do domu... Pod obstrzałem cały czas się chodziło. Zbiegałam ulicą Tamką do Dobrej, wszystko pod obstrzałem – albo piwnicami, albo były takie porobione kanały na ulicach, żeby przechodzić, ale cały czas byłyśmy pod obstrzałem. Raz na Tamce jakiś pan szedł przede mną i tak pocisk padł, że jego głowa tam spadła, a on tu został. Więc to było straszne. Pod takim obstrzałem przechodziłyśmy. Wracałyśmy do domu czasami na noc. Oczywiście wszyscy byli w piwnicach, więc w piwnicy się przespałyśmy i wracałyśmy do szpitala, ale nie co noc, bo nie było możliwości. Potrzebne byłyśmy w szpitalach.
Mnie akurat to nie spotkało. Przechodziłam piwnicami, to czasami klaskali, czasem coś dali, jeżeli ktoś coś miał, to nas częstował, ale nie było narzekań ludności w stosunku do mnie akurat.
Jadłam to, co było. Najpierw ranni byli, a potem my dopiero. Myłam się. Niecodziennie się myłam, bo trzeba było myć rannych. Wody nie było, bo przecież w studniach tylko mieliśmy wodę, trzeba było ją nosić.
Oczywiście.
Tego nie pamiętam, bo to było w takich zakątkach, zresztą też pod obstrzałem. Tego to nie pamiętam. Gdzieś za budynkiem była, ale w którym miejscu, już nie umiałabym teraz powiedzieć. To wszystko tak szybko się robiło, żeby nie być po prostu zastrzelonym przy tej wodzie. A jak wracałam do domu, to wtedy się myłam.
Trudno powiedzieć, czy to był lęk. Była tak silna wola, żeby Powstanie zwyciężyło i przeciwko okupantowi, że myślę, że nie było czasu na lęk. Po prostu robiło się to machinalnie, bez specjalnego myślenia o tym, że może nas coś spotkać. No, spotka, to spotka, a nie, no to nie i już. Tak się traktowało wtedy życie.
Otrzymywaliśmy wiadomości. Ja też nawet się przedzierałam na Górskiego, tam był oddział „Kilińskiego”, stał przez jakiś czas. Spotkałam tam mojego brata.
Szukałam brata, więc… Jak miałam wolną chwilę, [szłam] raz do tej jednostki, raz do tej, pytałam się. Wszystko było w konspiracji. Spotkałam brata. No to jak już wróciłam do domu któregoś dnia, to pocieszyłam rodziców, że brat żyje, bo jak przysłał wiadomość, to oczywiście nie wolno było napisać, gdzie jest. Bo jakby łącznik wpadł w ręce Niemców, to wiedzieliby, gdzie jest polska jednostka, więc to wszystko było w wielkiej konspiracji.
Wszystkie odcinki, które były zajęte przez Polaków, to czuliśmy się na wolności.
Tak i mimo bomb, które leciały, i pocisków, i tej „krowy”, która na nas też [bombardowała], to myśmy się cieszyli, że mamy ten odcinek wolny i że niedługo będzie cała Warszawa oswobodzona. Ciągle żyliśmy tą nadzieją.
Oczywiście, [wprawdzie] nie było na to czasu, ale raczej byłyśmy w bardzo dobrych stosunkach. Tak że kilka koleżanek spotykam teraz, no ale niedużo.
Nazwisk w ogóle nie znałyśmy, posługiwałyśmy się tylko pseudonimami. Nawet nie pamiętam pseudonimu lekarza, który był naczelnym czy coś takiego. Lekarze tak byli zajęci, tak operowali dzień i noc, zmęczeni... To było nie do pomyślenia, co się działo, więc nawet nie zawracałyśmy sobie głowy, żeby im zawracać głowę, jak się nazywa czy coś. Wykonywałyśmy po prostu jak automaty wszystko, co było trzeba. Nie było czasu na to, żeby jakoś „rozrywać”, że tak powiem.
Tak, przyjęli mnie normalnie, bo trzeba było tych ludzi do pomocy. Nie patrzyli na wiek, nie patrzyli... Mówiłam, przedstawiłam się, że byłam w harcerstwie, ale nie patrzyli na to. Po prostu potrzebna była siła robocza, że tak powiem.
Nie, jeżeli ktoś był, to nam było wszystko jedno, kto jest, trzeba było ratować.
No, ten czas wolny to ja nazywam wtedy, jak ktoś przyszedł na zastępstwo, ja mogłam iść do domu się przespać. To zanim poszłam do domu, to właśnie poszukiwałam brata w jednostkach. Pytałam się, czy tu jest Milczarek, czy jest „Kilińskiego”. A drugie pytanie?
Nie, nie miałyśmy na to czasu. Na podwórkach, jak przechodziłyśmy, nawet na naszym podwórku, na Radnej (znaczy nie na Radnej, tylko na innej ulicy, której podwórko wychodziło na nasz dom), to były modlitwy. Odprawiały się msze święte na podwórkach, tak. Robili takie małe ołtarzyki i tam się odprawiały msze święte.
Nie było cmentarza.
Nie było cmentarza w centrum Warszawy. Chowało się rannych tam, gdzie można było, a potem po Powstaniu były ekshumacje rannych na cmentarz.
Za budynkiem. Tam gdzie było miejsce, jakiś wolny placyk, coś, to tam się chowało rannych.
Był ksiądz, dawał ostatnie namaszczenia, tak że więcej nie można było zrobić dla rannego.
To był głównie wojskowy, ale jeżeli jakiś cywil był ranny, to też się nim zajmowano.
Gdzieś od 3 sierpnia, do piątego, do czwartego dokładnie, września. Przez miesiąc, bo czwartego wieczorem wróciłyśmy do domu, żeby się przespać. Piątego rano Niemcy zajęli Radną, Powiśle i zabrano nas.
Tak, był mały szpital na Kopernika. Rozmawiało się między sanitariuszkami, dowiedziałam się, że tam mój brat cioteczny leży, więc pobiegłam do tego szpitala. Podtrzymałam go na duchu, ale on z odłamkami w nogach dwa dni przeleżał w szpitalu. Nie czekał, bo nie był ciężko ranny – tylko z odłamkami, to jednak to są [powierzchowne] rany – tylko wstał i poszedł walczyć dalej. Bo jego brat był zamordowany przez gestapo w czterdziestym drugim roku, więc on był bardzo... żeby jak najwięcej walczyć przeciwko Niemcom.
No więc rano szykowałam się właśnie do szpitala. I na razie trzeba było... Już był taki obstrzał, że trzeba było iść piwnicami. Kieruję się w kierunku piwnicy i lecą granaty. Byli tam ludzie w piwnicach, to zostali pozabijani. Więc ja się wycofałam, wycofałyśmy się z siostrą i wtedy weszli „ukraińcy” w niemieckim wojsku. Od razu zaczęli nas traktować jak nie wiadomo co. Zabrali nam całą biżuterię, wszystkim. Kto miał jakikolwiek pierścionek, zegarek czy coś takiego, to wszystko zabrali na miejscu, od razu. I popędzili nas na Wolę do kościoła.
Właśnie w moim domu nas aresztowano, jak przyszłam na noc. To była ta noc, gdzie gdybym nie przyszła na tą noc do domu, to bym została w Śródmieściu, a rodzice byliby zabrani. A tak się złożyło, że akurat tego wieczoru poprzedniego przyszłam się przespać. Tak że zabrali nas razem. Potem nas rozdzielili z ojcem. Rozstrzeliwali przed kościołem mężczyzn. Ojciec jakoś ocalał. Potem nas pognali. A jeszcze jak nas gnali do kościoła przez całe Aleje Jerozolimskie, to „ukraińcy” wyciągali dziewczyny z transportu, w gruzach gwałcili. Niektóre zabijali, niektóre wypuszczali. Prowadzili nas pod obstrzałem, cały czas pod obstrzałem. Granaty leciały pod naszymi nogami, dookoła nas.
Do kościoła na Woli i tam nas trzymali kilka dni. Potem do Pruszkowa.
Nawet nie było gdzie włożyć palca.
Nic, zupełnie.
Nic. Tak jak stałam, wyszliśmy wszyscy tak jak się stało – w letniej sukience, znaczy spódniczka, prawda, nawet bez sweterka.
Miałam, ale wszystko mi zabrali.
Zagnali nas do Pruszkowa.
W Pruszkowie? Strasznie, strasznie. Najpierw nas ulokowano, ponieważ nas rozdzielono z ojcem, ojca wzięli z mężczyznami – rodzice wtedy mieli po trzydzieści osiem lat, młodzi byli – a nas zabrali do pawilonu na ciężkie roboty. Albo do obozu wysyłali, albo na ciężkie roboty do Niemiec. Po dwóch czy trzech dniach dostajemy kartkę przez kogoś, że ojciec jest w pawilonie numer dwa, pawilon dla chorych. Matka za wszelka cenę chciała się przedostać do ojca. Więc jeszcze jakiś tam pierścionek ocaliła. Dookoła każdego pawilonu chodził Niemiec, dookoła. Umówiła się z Niemcem, dała mu pierścionek i pod drutami, podniosła druty, myśmy przeszły, matka za nami, on się odwrócił, poszedł tam. I przeszłyśmy do tego drugiego pawilonu. I tam też się nie spotkałyśmy z ojcem, bo były dwa drugie. No ale przez ludzi pytałyśmy się, pytałyśmy się i w końcu okazało się, że spotkałyśmy się z ojcem. Przeniosłyśmy się tam też wyjątkowo, dzięki odwadze mojej matki. W tym pawilonie, w Pruszkowie była lekarka Rosjanka. Mój ojciec mówił po rosyjsku. Był bardzo szczupły, w czasie Powstania zapuścił sobie brodę i wyglądał bardzo mizernie. Ta lekarka mówi: „Proszę pana, ja powiem, że pan ma gruźlicę”. A Niemcy się bardzo bali chorób, żeby nie złapać od nas. „I żeby nie wysłać pana do Niemiec, tylko gdzieś w Polskę”. Ona tak wydała papiery ojcu, opinię, że ma gruźlicę. W tym czasie matka zachorowała naprawdę. Dostała krwotoku, a była w czwartym miesiącu ciąży. Dostała krwotoku i trzymali ją dziesięć dni w tym krwotoku, w Pruszkowie. Już prawie była na wykończeniu.
W końcu przyszedł transport dla nas, że wysłali nas wagonami bydlęcymi do Kielc. To było miasto karne, bo tam w lasach było dużo partyzantów. Matkę od razu z tego pociągu zabrano do szpitala, a myśmy szukali jakiegoś pomieszczenia. Przydzielono nam koszary wojskowe, gdzie pchły i pluskwy chodziły po nas. Nie mogłyśmy nawet na tej pryczy się położyć. Pewnego dnia ktoś się zainteresował nami, jakaś pani zaproponowała nam pokój u siebie. Zamieszkaliśmy tam, ale dwa dni później przyszli Niemcy. No i oczywiście ojciec z brodą, z Warszawy, trzeba było dokumenty dać. „Bandyta, bandyta! Bandit! Bandit!”. Zabrali go i wysłali go do Niemiec, do obozu. Nas zostawili, byłyśmy młode dziewczyny. Matka wróciła ze szpitala, tak się skończyła nasza gehenna.
Siostra miała talent artystyczny. Takie były modne broszki, coś takiego, [więc] kupowała organtynę, robiła broszki. Przyczepiało się z tyłu agrafkę, chodziłyśmy, sprzedawałyśmy to na ulicy. Potem mama pomyślała, zgłosiła się do jakiejś cukierni... Bo żony oficerów sprzedawały ciastka na ulicach, więc zgłosiła się do cukierni i zapytała się cukiernika, czy mogą dać nam ciastka, żebyśmy chodziły, sprzedawały. No i zgodził się ten cukiernik, miał zaufanie. Idziemy, ja trzymam te ciastka tak przykryte, ale trzymam. Idzie siostra, matka i idą Niemcy, a jeden wyciąga łapę po to. A ja puściłam i uderzyłam go przez łapę. Siostra i matka mało nie zemdlały. Ja mówię: „Jak to, żeby on wyciągał po moje ciastko rękę. Jak można?”. No więc takie przygody były śmieszne, ale prawdziwe.
Mogło być tragicznie. Ale ja byłam okropna, ja byłam bardzo... W ogóle się niczego nie bałam. Tak że jak przed Powstaniem na dworcu Centralnym byłyśmy, bo jeździłyśmy do tego Józefowa, i Niemcy się pakowali, to ja tak patrzyłam na te Niemki, które zabierały wszystko od nas, mówię do siostry: „Zobacz, nareszcie nas opuszczają”. Ona mówi: „Cicho”. Ja mówię: „Co cicho? Nareszcie nas opuszczają”.
Uciekali, tak, tak, tak. Tak że byłam taka bardzo bojowa, bojowo nastawiona do Niemców.
Nie, nie, już wtedy szkoły nie było. Tak to chodziłam do szkoły podstawowej. Skończyłam szkołę podstawową właśnie przed Powstaniem, w czerwcu i potem miałam iść do gimnazjum. Do gimnazjum już poszłam w czterdziestym piątym, prawie szóstym roku. Tak że opóźniona byłam o rok z nauką, bo wróciliśmy do Warszawy, no to…
To była znowu cała historia. Bo z Kielc wyjechałyśmy z matką do Biecza, bo już w Kielcach nie mogłyśmy się utrzymać. W Bieczu mieszkała jakaś daleka kuzynka i wyjechałyśmy do tego Biecza, pojechałyśmy do niej. I stamtąd jak Biecz został oswobodzony przez Rosjan, ojciec wrócił… No to już było po oswobodzeniu. Ojciec wrócił z Niemiec. Też przyjechał do tego Biecza, bo mama wysyłała… Jakoś odnalazła go, wysyłała kontakty.
I chcemy wracać do Warszawy. Ale nie ma ani pociągów, ani żadnej komunikacji.
Więc ojciec mówiący po rosyjsku załatwił z Rosjanami, że podobno jedzie transport do Warszawy rosyjskich samochodów.
Wojskowych. I nas zabiorą. No więc zabraliśmy się. Dla matki mieli szacunek, zaproponowali jej, żeby usiadła koło szofera, a my z ojcem z tyłu. Jechało ich pięciu, pięć, taka kolumna. Po iluś tam kilometrach przyszli bardzo grzecznie, że przecież nam tu zimno jest, że może każdy z nas się przesiąść do kabiny koło szofera. I ojciec naiwny, uczciwy bardzo był zawsze, zgodził się. Więc jadąc w tych kolumnach, każda z nas w szoferce. Szofer się zatrzymuje. Chciał mnie zgwałcić. Karabin do głowy. Ja się broniłam, jak mogłam. Było bardzo zimno, więc byłam ciepło ubrana. Nie mógł się do mnie dostać, bo bardzo byłam opatulona. I w końcu, no nie wiem, chyba opieka boska czy coś, że wyrzucił mnie z tego Kamionu w nocy na [zewnątrz], byle gdzie i pojechał. Ten, co siostrę wiózł, to jakoś był grzeczniejszy, wyrzucił ją bez gwałtu, a mamę wywieźli. Ojca też wyrzucili. W nocy się szukaliśmy na drodze. Zabrali nam wszystko, co przez ten czas się uzbierało do ubrania i jakieś takie drobiazgi, które ocalały, jakieś zdjęcia czy dokumenty z Powstania – wszystko nam zabrali. Zostaliśmy tak jak staliśmy po raz drugi. No i matkę wywieźli. Potem ojciec ją szukał przez komendanta rosyjskiego. Komendant powiedział, że oni będą wysłani na front za to, ale wątpię, żeby to zrobił. Tak że przygody były straszne. I potem już musieliśmy czekać, aż będzie jakiś transport kolejowy, i dlatego wróciliśmy dość późno do Warszawy.
To już był chyba marzec czy kwiecień. Czekaliśmy na transport tych bydlęcych wagonów, oczywiście otwartych. W Warszawie nasze mieszkanie akurat ocalało, ale było całe okradzione. Piwnica, bo mieliśmy bardzo dużą piwnicę, gdzie stały dwa tapczany, została całkowicie okradziona. Tak że wróciliśmy do niczego.
Zaczęłam szkołę oczywiście już od nowego roku szkolnego, więc miałam ten rok opóźnienia nauki. Zrobiłam studia. Wyszłam za mąż. Miałam dwie córki z mężem Polakiem. Bardzo szybko się rozeszliśmy. I w siedemdziesiątym roku poznałam mojego drugiego męża, obywatela francuskiego. Wyszłam za mąż i stąd się znalazłam we Francji.
Mój brat jak wrócił... Bo tam gdzie mieszkaliśmy, to była kartka i wszyscy, którzy [wracali, pisali], gdzie jesteśmy. Bo już do naszego apartamentu nie można było wrócić, bo już tam ktoś zajął. Więc przydzielono nam mieszkanie bardzo małe w domu obok. I każdy, kto przychodził, patrzył i przychodził do nas. Więc się przyjmowało wszystkich. Ciotka z Ravensbrück przyjechała do nas. Brat wrócił. I były duże aresztowania, więc brat właśnie wyjechał do Biecza, do tej kuzynki, na cały rok, żeby nie był aresztowany, a my z siostrą starałyśmy się udawać bardzo niewinne dziewczynki. Chodziłyśmy do szkoły.
Tak, sąsiedzi widzieli, że wychodzimy, ale nie wiedzieli, gdzie wychodzimy. Myśmy się tym nie szczyciły.
Na razie w ogóle się nie przyznawaliśmy, że należało się gdziekolwiek. Rocznic żadnych nie było. Dopiero po dziewięćdziesiątym ósmym roku zaczęły się rocznice powstańcze w Polsce, na które na każdą rocznicę przyjeżdżałam.
Nie wszyscy, ale są ludzie, którzy krytykują. Ja uważam, że Powstanie było niezbędne, bo zabijali nas jak królików na ulicy. Postępowali z nami gorzej jak z bydłem, nie z ludźmi w ogóle. Więc Powstanie wybuchło w nadziei, że nam pomogą, przyjdzie pomoc. To raz. A dwa, żebyśmy my Polacy oswobodzili Warszawę, a nie Rosjanie. Bo Rosjanie byli już pod Warszawą, cofnęli się. Nie dali Polakom, którzy byli w ich wojsku, nie dali [szansy], żeby przyszli nam z pomocą. Nie pozwolili, Stalin nie pozwolił. Więc gdyby Rosjanie nas oswobodzili, bez Powstania bylibyśmy siedemnastą republiką rosyjską. Powstanie ocaliło jednak Polskę. Uważam, że było konieczne. Tylko nie wiem, czy to była wina organizatorów, czy kogo, że jednak nikt nam nie przyszedł z pomocą.
Z gazet trudno było się do wiedzieć prawdy. Radia nie było, żadnej informacji telefonicznej nie było z nikim. Więc czekaliśmy. Czekaliśmy, co będzie, po prostu. Jeżeli ktoś mógł się skontaktować z kimś, kto przyjechał czy coś, to się dowiadywał, a jak nie, to nie. Czekaliśmy po prostu, nie wiedząc, co będzie.
Dowiedziałam się, ale już później.
Marta Milczarek i Stanisław Milczarek. Brat poszedł z żołnierzami AK do… Nie wiem, nie był oficerem, więc do oflagu czy do…
Do stalagu. Poszedł do stalagu. A myśmy wyszły z cywilną ludnością, bo akurat trafiłyśmy… Gdybym była w szpitalu, to bym wyszła z Powstańcami.
Chyba tak. Byłabym, że tak powiem…
No, z daleka od rodziny, ale między swoimi jednak.
Warszawa, 28 lipca 2014 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek