Andrzej Bukar "Krótki"

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Andrzej Bukar, urodzony 22 lipca 1927 roku w Sulmierzycach.

  • Jaki był pana pseudonim?


Pseudonim Krótki.

  • I jeszcze stopień.


Ostatni stopień – podporucznik.

  • W jakiem oddziale pan walczył?


Walczyłem w 8. kompanii Pułku „Baszta” na Sadybie, czyli w Oazie.

  • Czym pan się zajmował przed 1 września 1939 roku przed wojną?


Przed 1 września 1939 roku, dokładnie cztery dni przed wybuchem wojny, dziadek mój jako pułkownik zawodowy Wojska Polskiego w stanie spoczynku dowiedział się, że należy rodzinę wywieźć znad granicy jak najdalej w kierunku Wisły i Warszawy.

Zapakował nas do trzech, dwóch samochodów ciężarowych wynajętych od Żydów i wywiózł nas pod Wilczynek, tutaj jak jest Grójec, Piaseczno, Wilczynek. Zatrzymaliśmy się w takim małym folwarku u znajomego naszego i zastała mnie wojna 1939 roku. Jako, że byłem przez dziadka wychowywany, przygotowywany do wojska, bo miałem iść do szkoły kadetów we Lwowie, to jak tylko tutaj przyjechałem do Wilczynka, spotkałem już ewakuowany z Góry Kalwarii pułk najcięższej artylerii, który stał już w lasach przygotowany do wojny. Ja się w takim razie od razu w swój mundur ubrałem, bo miałem taki wojskowy mundurek dla mnie szyty, w którym występowałem z dziadkiem na różnych uroczystościach i stałem się gońcem między dowódcą jednej z baterii, a jego podwładnymi podoficerami. Brałem udział w życiu tego pułku przez trzy dni... jadłem kaszę z kotła wojskowego. Jak się dowiedziałem w nocy trzeciego dnia, że będą się ewakuowali, bo okazało się, że szpiedzy niemieccy. Pod Górą Kalwarią mieszkało dość dużo tak zwanych osadników niemieckich, którzy należeli do niemieckiej Kolumny Wywiadowczej. Oni w tym lesie szpiegowali na rzecz Niemców, czyli nadawali poprzez iskrówkę namiary, gdzie stoi pułk w lesie zakwaterowany. W związku z tym, jak ich złapano to natychmiast postanowiono wycofać cały pułk z tego terenu Wilczynka. I ja z tym pułkiem zacząłem uciekać. Normalnie się władowałem do jednego z ciągników takich Ursusów, to były działa ciężkie, kaliber trzysta. Dwa dni pobytu razem z tym pułkiem, w lasach Wilczynka przekonało mnie, że jest jakiś bałagan olbrzymi, jesteśmy nie przygotowani do wojny. To był dla mnie szok, bo byłem raczej psychicznie nastawiony, że nie oddamy ani jednego guzika, jak się mówiło w Polsce. I najlepszy dowód, że nawet pierwszego dnia września po południu, po bombardowaniu Warszawy, przyszedł rozkaz postawienia karabinów maszynowych na stanowiska przeciwlotnicze i okazało się, że nowe karabiny maszynowe z magazynów mobilizacyjnych nie są w ogóle gotowe do strzału, trzeba było je rozbierać i na nowo montować, gdyż woda lała się z chłodnic poprzez zamki do karabinów. To były takie drobne już sygnały, że coś jest… że nie jesteśmy przygotowani do tej wojny. Łączność zupełnie nie istniała między pułkiem, dopiero, o czwartej po południu przyjechał na motocyklu jakiś goniec z Ministerstwa Obrony Narodowej z Warszawy, przywiózł rozkaz, co ma pułk dalej robić. Po wykryciu tych agentów niemieckiego wywiadu, którzy tam w tym lesie zostali złapani przez patrol wojskowy, pułk odmaszerował w nocy w kierunku na Błonie, następnie wiem, że szedł do Twierdzy Modlin. Ukryłem się w jednym z pojazdów ciągnikowych dział i wyjechałem w nocy z tym pułkiem w tą marszrutę. Około godziny dziewiątej czy ósmej rano, dogoniła mnie moja ciotka konno i miała drugiego konia luzaka, wyciągnęła mnie i zabrała z powrotem do Wilczynka. Dla mnie był to szok ze względu na to, że myślałem, że to wszystko będzie dość zorganizowane, natomiast stwierdziłem, że jest ogólny bałagan w wojsku. Oficerowie, którzy dowodzili w tym pułku byli parę dni wcześniej wzięci, wezwani do służby. Na przykład dowódcą baterii dział ciężkich, z którym miałem styczność był nauczyciel, który był pięć lat przedtem na ćwiczeniach artylerii lekkiej, nie znając zupełnie tych dział, którymi miał dowodzić. Ale to takie drobne fragmenty 1939 roku.

Gdzieś koło 6 sierpnia postanowiliśmy wyjechać z Wilczynka w kierunku przeprawy na Wiśle, żeby dostać się na drugą stronę Wisły, gdyż już front niemiecki zbliżał się bardzo szybkimi krokami.

  • A pan mówi o jakich czasach?


1939

  • Czyli jeszcze przed wojną?


Tak. I nie udało nam się przekroczyć już tego. Widziałem straszną ucieczkę Armii Polskiej w 1939 roku, żołnierzy bez oficerów, zupełnie pozostawionych na łaskę losu. Wróciłem z rodziną w nocy bośmy byli tymi wozami, konie i wozy mieliśmy załadowane i w nocy żeśmy wrócili z powrotem do Wilczynka i tak się skończył 1939 rok dla mnie. Następnie w listopadzie 1939 [roku], wróciłem do Pławna, gdzie mieszkaliśmy, to jest koło Gidel w powiecie radomszczańskim, też wozami konnymi z dwoma siostrami i moja mama, bo dziadek poszedł z wojskiem na drugą stronę Wisły. Żeby nas nie wywieźli na roboty do Niemiec tośmy zaczęli pracować w takim majątku ziemskim, który był administrowany przez niemieckiego administratora i który nas krył do pewnego stopnia.

  • Pan tam był z całą rodziną?


Z całą rodziną. Pracowałem w ogrodzie, matka też tam [pracowała] i to dzięki temu żeśmy tam mieszkali przy tym majątku, tośmy się przez okupację jakoś przechowali. W 1942 roku na jesieni odnalazł się mój ojciec, który był w tym czasie tu pod Warszawą i zabrał mnie do Warszawy, na wiosnę 1943 roku. Zamieszkałem z nim na Sadybie na ulicy Okrężnej 64, ojciec mój pracował w gminie Wilanów jako agronom gminy Wilanów. Uczęszczałem do gimnazjum tajnego nauczania, na ulicę Świętokrzyską 27, obecnie gmach telewizji, tam za Prudentialem, ten budynek.

  • Jak długo tam pan się uczył?

 

Mieszkając w Warszawie, na jesieni 1943 roku, poprzez kontakt z grupą młodzieży mieszkającą na Sadybie, a szczególnie na mojej ulicy Okrężnej, zostałem wciągnięty do organizacji Szare Szeregi. To był 41 Szczep imienia generała Sikorskiego. Należałem do grupy, która była organizowana na Sadybie i nazywało się to dokładnie Grupa „Zawisza”, blok „Zamek”. Mieliśmy w tej grupie od czasu do czasu tak zwane szkolenia z zakresu terenoznawstwa, bronioznawstwa, braliśmy udział w takich drobnych sabotażach jak: ścinanie drogowskazów niemieckiej armii na drogach w okolicach Wilanowa, Czerniakowa, czy pisania na murach różnych napisów.

  • Pamięta pan, jakie to były napisy?


„PW” - najczęściej. W ten sposób gdzieś w sierpniu, w czerwcu 1944 roku przed Powstaniem zajęła się nami Podchorążówka AK chyba, i przychodzili już starsi koledzy, którzy prowadzili tak zwaną w Szarych Szeregach Szkołę Bojową. No to już mieliśmy tylko typowo wojskowe zajęcia właśnie z bronioznawstwa. W terenie wychodziliśmy na terenowe zajęcia w kierunku Siekierek, Jeziorka Czerniakowskiego i tam żeśmy się uczyli topografii terenu z map sztabowych i temu podobne. I tak do pierwszego sierpnia.



  • A źródło utrzymania cały czas było to same? Nadal pan pracował?


Nie. Chodziłem do szkoły, ojciec pracował, i byłem na utrzymaniu ojca.

Pierwszy sierpień zastał nas wszystkich w domu. Wszystkich moich kolegów i mnie, nie dotarł do nas żaden rozkaz, gdzie się mamy zameldować na zgrupowanie. Wiedzieliśmy, że na Sadybie są zgrupowania oddziałów akowskich, ale jeśli chodzi o Szare Szeregi nie mieliśmy żadnego sygnału od żadnego z naszych instruktorów, gdzie i co mamy robić.

  • Ale wiedzieli państwo o przygotowanym Powstaniu? O wyznaczonej godzinie?


Wiedzieliśmy, tak jak to się mówi, że już Powstanie wybuchło, bo w Śródmieściu już były strzały, już się zaczęła cała walka, tam było to słychać, a na Sadybie była cisza. Wiedzieliśmy, że na kwaterach są zgrupowane jakieś oddziały. W prywatnych kwaterach, ale to akowskie, więc myśmy czekali cały czas na to, że nas ktoś zawiadomi, co my mamy robić.

I tak szczerze powiedziawszy tośmy przeczekali aż do 15 sierpnia. 15 sierpnia, po wyjściu Niemców z Fortu Dąbrowskiego… opuścili Niemcy Fort Dąbrowskiego, gdzie mieli piekarnię i tam jakiś oddział wojskowy stał, wtedy dopiero ruszyła się Sadyba, czyli ruszyły te zgrupowania na Sadybie, wyszły z podziemia jakby powiedzieć i zajęły tą Sadybę już jako do akcji powstańczej. Jeden z naszych kolegów zgłosił się do dowództwa i wciągnął nas właśnie do tego zgrupowania, które operowało na Sadybie. To było zgrupowanie Oaza AK, podlegające pułkowi „Baszta” z Mokotowa. Zostaliśmy przydzieleni do VIII Kompanii Pułku „Baszta”, jako taka drużyna zwiadowczo-łącznikowa. Byliśmy w tej VIII Kompanii, to jest piąty rejon Sadyba, dowódcą był podporucznik „Jaszczur”, czyli doktor medycyny Szczubełek, całe dowództwo znajdowało się na Forcie Dąbrowskiego. Załoga w ogóle Sadyby liczyła około czterysta osób, z czego może sto osób było uzbrojonych.

  • Pan był uzbrojony?


Nie. W lornetkę. Wiem, że owało bardzo broni dla kolegów, amunicji, i w ogóle uzbrojenie było bardzo słabe. Potem moim dowódcą był taki Roman Kukliński tej VIII Kompanii i ta drużyna podlegała właśnie temu dowódcy Romanowi. Drużyna składała się z: Godlewskiego Piotrka to jest „Ciemny”, Pokrzywnickiego Henryka to jest „Sękaty”, który zginął 2 września zastrzelony przez Niemców, bo się nie rozbroił i „Asa” czyli Andrzeja Sosnowskiego oraz mnie. Nasza działalność ograniczała się w pierwszych dniach do pełnienia tak zwanej roli łączników między dowódcami. Wysyłani byliśmy z różnymi rozkazami.

W zasadzie zetknąłem się z walką dopiero osiemnastego [sierpnia], oddelegowany na barykadę, która znajdowała się na placu Bernardyńskim i zamykała tą ulicę Czerniakowską. Tutaj do placu Bernardyńskiego, przed nami była ulica Chełmska w lewo i po prawej stronie tej barykady były domki prywatne, takie z gołębnikami i jak to się mówi - samorodnie budowane i ze dwie czy trzy wille normalne. Tam na tej barykadzie była cała nasza kompania, tam stał karabin maszynowy i tam było ze trzydzieści pięć czy czterdzieści osób ogółem. W pierwszym dniu był spokój, nie było żadnych ostrzeliwań, w drugim dniu pod naszą barykadę od strony Siekierek, przez kartofliska, bo to tam były pola, ogródki, podeszło paru Niemców jako patrol piechoty, który został ostrzelany, a nawet dwóch czy trzech podniosło ręce do góry i się poddało.

Okazało się, że byli to Ślązacy mówiący trochę po polsku i jakiś Austriak, mieli dosyć wojny, powiedzieli: „Hitler kaput”, oddali się nam i zostali odprowadzeni przez kolegów na Fort do dowództwa. W międzyczasie także zaatakowali nas od przodu dwoma samochodami Niemcy. Jeden to był osobowy BMW i mały wóz, na którym siedziało sześciu czy siedmiu Niemców, też zostali ostrzelani. Tam zginęło wtedy dwóch czy trzech Niemców, samochód ten BMW został uszkodzony i oni uciekli i ten samochód ściągnięto na Fort Dąbrowskiego.

To było tak do 18 [sierpnia]. 19 [sierpnia], dowódca kompanii postanowił zająć domy jakieś sto pięćdziesiąt metrów przed barykadą, czyli posunęliśmy się w kierunku ulicy Chełmskiej i zajęliśmy wszystkie domy znajdujące się po prawej stronie Czerniakowskiej, robiąc flankę obronną od strony wsi Siekierki. Na przestrzeni między tymi domami a Siekierkami normalnie były pola, łąki tak, że była przestrzeń otwarta i myśmy ulokowali się w tych domach właśnie po prawej stronie Czerniakowskiej.

W jednej z tych willi, w której nawet stał fortepian i koledzy tam od czasu do czasu na nim przygrywali, na strychu był wystawiony karabin maszynowy przez okienko, do ostrzału całego przedpola od strony tych łąk od Siekierek. W międzyczasie Niemcy wychodzili od strony ulicy Podchorążych na Czerniakowską i tam trwały walki między innymi oddziałami, nie naszym tylko innymi oddziałami, które tam się znajdowały, jak [dzisiaj] wodociągi. Myśmy się do tego nie włączali. Utrzymywaliśmy taki kontakt między ulicą Chełmską, a naszymi tymi domami. W międzyczasie żeśmy tam troszkę dostarczali żywności do naszego szpitala na Chełmskiej, który już był częściowo zbombardowany, ale jeszcze działał jeden pawilon. Tak żeśmy tam trwali do dwudziestego chyba… nie, dziewiętnastego [sierpnia] po południu krowy systematycznie, zresztą krowa, te miotacze pocisków zapalających i burzących, one stały na Mokotowie na Dworkowej, ostrzeliwały nas systematycznie tak od godziny czwartej do piątej. I tego dnia też ostrzelały nas i nastąpił atak niemiecki na ulicę Czerniakowską, który skończył się tym, że tam zostali oni ostrzelani przez nasz karabin maszynowy i przez inne oddziały, które tam były. [Niemcy] się znowu wycofali. Taka wymiana ognia trwała do dwudziestego pierwszego [sierpnia]. Dwudziestego drugiego [sierpnia], do siedemnastej ostrzelano nas ponownie przez krowy, przyleciały sztukasy, zbombardowały Chełmską i szpital, a na przedpolu od strony Siekierek, od ulicy Bartyckiej, tam gdzie było wysypisko śmieci, teraz jest taki kopiec historyczny, tam pokazały się czołgi i tyraliery piechoty. Zaczęły od tej strony atakować, ostrzeliwać nas od strony właśnie tej Bartyckiej na tym czystym przedpolu, wstrzeliwali się w poszczególne domy, w których żeśmy siedzieli. Myśmy się tam na razie nie odgryzali, bo chcieliśmy żeby bliżej podeszli. Jak się podsunęli bliżej, to tam był Panzerschreck chyba jeden w wyposażeniu naszej kompanii, więc tam któryś strzelił, ale za daleko, potem uszkodził jeden czołg chyba który się zatrzymał, ale ten drugi cały czas strzelał, piechota szła. Dość na tym, że ostrzał artylerii i jeszcze dodatkowych czołgów, które stały na tym kopcu powodował, że nas wygnał ten ogień z tych domów po prawej stronie ulicy. Wygnał nas na pustą łąkę i z tej pustej łąki musieliśmy pod obstrzałem karabinowym wycofać się na drugą stronę Czerniakowskiej w kierunku placu Bernardyńskiego, czyli… Na samej Czerniakowskiej stał też czołg, który ostrzeliwał Czerniakowską tak, że musieliśmy się przeczołgać przez ulicę Czerniakowską, żeby skryć się po lewej stronie tej ulicy i wydostać się spod ognia tych czołgów i tego ostrzału, który był tu od strony tego kopca i ulicy Czerniakowskiej. Tam zginęło sporo kolegów na tej łące. Nas w każdym bądź razie gdzieś koło dwunastu przeczołgało się przez tą ulicę Czerniakowską i kolega Heniek, czyli ten Pokrzywnicki z jednym z kolegów znalazł porzucony karabin przeciwpancerny z 1939 roku, który któryś z kolegów porzucił uciekając. Przytaszczyli go, ale do niego był tylko jeden pocisk, więc w zasadzie ten karabin był bezużyteczny. I te dwanaście czy piętnaście osób znalazło się w takim gospodarstwie sióstr, które prowadziły takie gospodarstwo rolnicze, czy coś, jakiś przytułek, w każdym bądź razie po lewej stronie Czerniakowskiej patrząc od naszej barykady. Tam nakarmiły nas troszkę, dały nam coś pić, każdy pozbierał, co mógł, bo żeśmy pogubili różne rzeczy, koledzy broń pogubili… Ja nie miałem broni, więc nic nie zgubiłem poza jakimiś skarpetkami i cukrem, które miałem w chlebaku. W ten sposób wycofaliśmy się na plac Bernardyński, atak się skończył. Tam przy współudziale innych oddziałów on został zatrzymany, ale Niemcy zaczęli, już masowo wychodzić i podpalać miotaczami ognia ulicę Czerniakowską, czyli bloki w kierunku Chełmskiej. Ze względu na to, że ten oddział nasz został przerzedzony poważnie przez ten ostrzał, byliśmy dość zmęczeni. Tam była taka ciężka służba, bo my mieszkając w tych domach cały czas siedzieli[śmy] na strychach i nie spało się, nie było co jeść specjalnie, był cukier jakiś wysypany na stół w dużej ilości, można było garściami go jeść. Jakiś kolega prawdopodobnie wpadł na pomysł i chyba poczęstował nas jakimiś kotletami z psa pewnego dnia… to pamiętam, że jakiegoś kotleta zjadłem potem się śmieli, że psa zjadłem. Tak się to skończyło. Dwudziestego trzeciego [sierpnia]… dwudziestego piątego [sierpnia] wycofano nas na ulicę Okrężną z tego rejonu placu Bernardyńskiego. W tym czasie moi koledzy, jako gońcy kompanii ciągle byli w biegu, żeśmy nosili rozkazy, chodziliśmy do dowództwa na Sadybę, wracaliśmy z meldunkami, takie żeśmy [zadania] wykonywali... Broni żeśmy nie dostali, bo nie mieliśmy. Broni było bardzo mało.

  • A jakie nastroje panowały w oddziale?


Na razie to wszyscy liczyli na jedną rzecz. Jutro będzie ładna pogoda i dobra noc, na pewno, będą spadochroniarze. Wszyscy czekali z dnia na dzień, że będzie desant spadochronowy armii, normalnie, powiedzmy, polskiej i angielskiej. Spadochroniarzy, którzy przylecą na pomoc Warszawie. To było z dnia na dzień podtrzymywanie tego rodzaju ducha. I z dnia na dzień topniała ta nadzieja. Trzeba sobie powiedzieć. Ludność cywilna w zasadzie chętnie opuszczała te rejony przechodząc na stronę - na Wilanów, czyli tam w stronę Niemców, bo nie chciała się narażać specjalnie na zetknięcie się z walkami. Sadyba [to] było miasto - ogród, była bardzo ciężka do obrony. To nie były bloki, gdzie powiedzmy można było zrobić stanowiska ogniowe czy podobnie, czy można było z pięter rzucać jakieś butelki, czy coś. Tutaj była to ciężka… Zupełnie otwarte pola, ogródki i domki małe. Tak, że wszelkie ostrzały artyleryjskie trafiały bardzo często w cel bardzo dobrze. Jak nas wycofano, na ulicę Okrężną i tam zajęliśmy budynki sześćdziesiąt chyba dwa, sześćdziesiąt, sześćdziesiąt cztery tam gdzie mieszkałem. Tam żeśmy zrobili jeszcze okopy. Okopaliśmy się na wszelki wypadek ataku od strony ulicy Sobieskiego. Koledzy, ci którzy byli strzelcami to tam siedzieli na tych stanowiskach, a nas w trójkę znowu przydzielono do dowództwa batalionu, które mieściło się na ulicy Waszkowskiego róg Zielonej, jako łączników dla dowódców tego odcinka. I tam żeśmy pełnili służbę znowu łącznikową między dowódcami poszczególnych jednostek, i tak to trwało do drugiego września. Drugiego września rano zaczął się atak i ostrzał Sadyby przez brygadę pancerną SS Herman Gőring. Szli normalnie żołnierze świetnie uzbrojeni, tak jak brygada pancerna, wiadomo szturmowa brygada i oni zdobywali dom po domu, strzelając z działek piechoty bezpośrednim ogniem po tych ogródkach, po tych domkach. My byliśmy gdzieś od pierwszej linii frontu jakiś kilometr w tym dowództwie okręgu i jak już widzieliśmy, że pozrywane są linie telefoniczne, łączności nie ma, dowódcy gdzieś powychodzili na linię, to w zasadzie zaczęliśmy się szykować do ewakuacji. Tam w jednym z pokoi tego dowództwa było masę telefonów, było masę dokumentacji jakiejś, legitymacji akowskich, rozkazów, tak jak w dowództwie, to był jeden pokój taki, gdzie się to mieściło. Jak się zaczął ostrzał tej naszej ulicy tośmy z Godlewskim i z „Asem” zaczęli to wszystko jakoś likwidować. Co się udało spalić w piecu, to spalić, co się udało wyrzucić przez okna do ogródka. Jeśli chodzi o aparaty telefoniczne… bo chodziło o to, żeby nie dać podstaw Niemcom, że tu było jakieś dowództwo, tam w piwnicy i w domu, bo to była willa prywatna, było masę cywilnych ludzi, paru rannych też kolegów, którzy w międzyczasie się gdzieś tam przyczołgali. Ich opatrzyły panie, przebrały ich tam jak był któryś z opasek, z tego i już gdzieś koło godziny drugiej, weszli tam Niemcy, wszyscy krzyczeli, wszyscy: Raus! Myśmy siedzieli w piwnicy, z cywilną ludnością, pozdejmowaliśmy krzyże harcerskie, pozdejmowaliśmy opaski. Tych wszystkich cywilów też jakoś tam te kobiety poprzebierały, przyniosły jakieś ubrania, jeśli któryś charakterystycznie był ubrany, jak powstaniec, żeby go nie rozpoznali, bo jeszcze wtedy rozstrzeliwali nas jako powstańców. W ten sposób wyszliśmy z Powstania rozbici psychicznie i w zasadzie nie było mowy o żadnym oporze, bo nie było czym się opierać. Widziałem naszych dowódców, którzy tam z karabinem… dowódca „Barnaba”… przez okno widziałem go jak przelatywał przez ogródek, w kierunku Czerniakowskiego Jeziorka. A reszta, to wszystko było popłoch, ucieczka. Amunicji nie mieli. Nie mieli z czego strzelać. I tak się skończyło, że Niemcy nas wszystkich z tą cywilną ludnością wygnali na Fort Czerniakowski…

Na tym Forcie Czerniakowskim, który zresztą był zawalony parę dni wcześniej, tam było bombardowanie sztukasów i wtedy zginęło część naszych dowódców w tym bombardowaniu, z różnych kompanii. Tam zginął wtedy ten dowódca Szczubełek, „Jaszczur”, nasz porucznik „Roman” zginął.

 

Tam nas zagnali wszystkich na ten Fort. Przyjechał jakiś wyższy oficer niemiecki i powiedział, żeby[śmy] zachowali spokój, że wszyscy będą wyprowadzeni z Warszawy. Uspokoił, żeby tam ludzie czekali na to co oni [powie]… Ludzie czuli, że będziemy gdzieś prowadzeni, to w związku z tym, trzeba przyznać, że wiele osób przygotowywało się już do drogi sposobem polskim. Mianowicie tam były olbrzymie nasze magazyny w tym forcie, mieliśmy tam magazyny odzieży, bele materiałów, to, co w czasie tych pierwszych dni naszego Powstania zostało znalezione po niemieckich sklepach i tym podobnie, to wszystko było oddawane na fort do magazynów. I ta ludność cywilna, która tam została zagoniona, zagonieni byli ludzie z walizkami, ale i bez walizek, z kotkami, z pieskami, z kanarkami… bo każdy łapał w tym momencie… z takiego nerwowego załamania łapał, co miał pod ręką najdroższego, żeby z tym wyjść. I to wszystko towarzystwo było na tym forcie zgrupowane. Nas tam zagnano, trzy tysiące ludzi, cztery. I na drugi dzień koło południa zaczął się marsz w kierunku dworca Zachodniego z Sadyby z fortu, który wyglądał tragicznie, dlatego że niektórzy tak zwani zaradni, korzystając z tego, że w tych magazynach tego towaru było dużo, nabrali wielkie ładunki różnych [rzeczy]. Widziałem bele materiału niesioną przez faceta, drugiego drugą belę materiału, trzeci jakiś dwie bele materiału, kobiety też jakieś tam toboły. Po drodze na skutek skwaru, bo było gorąco, ciepło, ci ludzie rzucali, bo to przecież był marsz dość daleki. Żeśmy byli prowadzeni przez Służewiec, Mokotów na dworzec Zachodni. I to trwało, tak, że nas tam przyprowadzili na ten dworzec Zachodni. My młodzi tośmy się zajmowali czym? Zajmowaliśmy się pomocą takim starszym znajomym paniom, które zostały bez mężczyzn. Komuś walizkę się niosło, to się pod rękę wzięło jakąś staruszkę, w ten sposób... I tak żeśmy znaleźli się na Zachodnim dworcu i stamtąd pociągami elektrycznymi zawieźli nas do obozu w Pruszkowie.

 

W Pruszkowie wypuszczono nas na pewną halę numer 2, na której spotkałem sporo już mieszkańców Sadyby. Tam między innymi kawę rozwoził Walter, ten aktor, który był moim sąsiadem z Sadyby. Ja, chcąc się wydostać z tego obozu, zacząłem udawać inwalidę. Czyli wszedłem do obozu od razu kulejąc. Nogę miałem niby skręconą i zacząłem udawać inwalidę żeby, mówię sobie „trzeba się wydostać do szpitala jakiegoś, żeby wyjechać”. A że znałem trochę niemiecki, a strażnikami byli Ukraińcy i własowcy, to łaziłem po tym obozie i do nich po niemiecku tylko gadałem, oni nie rozumieli nic, machali ręką żebym szedł. Tak się dowiedziałem, że z tej jednej z hal szykuje się transport matek, dzieci i takich pań już mało sprawnych ludzi na rozpuszczenie gdzieś w Polsce. To znaczy nie wiadomo było gdzie, ale gdzieś w Polsce. Chodziło o to żeby nie jechać do obozu do Niemiec. W ten sposób jeszcze spotkałem matkę i babcię mojego kolegi Janka Froelicha, nimi się zaopiekowałem i jak wypędzano nas do pociągu, mnie się nie udało wyjechać do żadnego szpitala. Dwa razy się zgłaszałem na tą furmankę do szpitala, która chodziła dla rannych, ale zawsze mnie wyrzucano, że ze skręconą nogą, to nie nadaje się do szpitala. I z tymi paniami wyszedłem do transportu kolejowego.

Wieźli nas otwartymi wagonami węglowymi, węglarkami w niewiadomym kierunku. Dopiero potem żeśmy się zorientowali, że jedziemy gdzieś w kierunku Piotrkowa. I tak żeśmy dojechali do Opoczna i tam wypuszczono nas w tym Opocznie, wszystkich na kwatery prywatne do kopania rowów przeciwczołgowych. Kto był zdrowy i silny miał kopać rowy przeciwczołgowe. Ale ja stamtąd uciekłem, bo już miałem blisko do rodzinki. Uciekłem poprzez zatrzymywanie się po różnych znajomych majątkach tam w piotrkowskim, dostałem się do Pławna do mojej matki.

  • Kiedy to było?


W październiku 1944. Koniec Sadyby to był drugiego września. Sadyba padła drugiego września definitywnie. Oddziały, te które nie zostały rozbite, to się ewentualnie niektóre przedarły na Górny Mokotów. To było w październiku. Wróciłem w październiku do Pławna i jak się koledzy w Pławnie dowiedzieli, że z Powstania wróciłem, a że żandarmeria kazała mi się zameldować natychmiast, po paru dniach ktoś powiedział, że z Warszawy przyjechałem, i miałem się zameldować na granatową policję do Gidel. W międzyczasie załatwili mi od razu zatrudnienie oficjalne w takiej fabryce maszyn rolniczych i jako pomocnik kowala i tam miałem niby… Miałem taką przepustkę, że pracuję. Jak się zgłosiłem to powiedziałem, że w Warszawie nie byłem tylko pod Warszawą i że tutej przyjechałem do rodziny i już pracuję. I tak przeżyłem.

Tam wszedłem znowu w konspirację z takim oddziałem „Jerzego”, który operował na tym terenie akowskim. Myśmy się nazywali grupą Żandarmeria Polowa Drugiego Rzutu. Zadaniem naszym było… już mieliśmy uzbrojenie i normalnie była meta, gdzie uzbrojenie było zawsze dla nas przygotowane. W dzień pracując wieczorem mieliśmy czasem właśnie takie alarmy, że szliśmy, uzbrajaliśmy się i wychodziliśmy na teren jakiejś wioski okolicznej. Bo myśmy zwalczali tak zwaną, jak by to nazwać, bandyctwo partyzanckie. Masę ludzi w tych ostatnich miesiącach wojny, korzystając z tego, że było masę oddziałów partyzanckich podszywało się pod te oddziały i normalnie okradało wsie. Zabierali dobytek chłopski, krowy, świnie, ładowali na wozy i dawali lewe pieczątki, że na przykład jakiś oddział partyzancki to zabrał. Uzbrojeni w trzech, czterech takich cwaniaków bandytów się znalazło i odgrywali, że są z AL, z AK. I myśmy mieli właśnie za zadanie, bo jeśli na taką wieś był sygnał, że się pokazali jacyś tacy, co tam przyjechali to zawiadamiali nas chłopi przez łączników i myśmy robili z nimi porządek i normalnie musieliśmy ich albo łapać, a jak się nam nie udało, to były strzelaniny. Między innymi w takie strzelaninie zastrzeliliśmy mojego kolegę z klasy, ze szkoły powszechnej z Pławna, chodził ze mną razem i z moja siostrą do szkoły. I w ten sposób do 1945 roku do wyjścia Niemców przeżyłem biorąc udział w takich akcjach tej Grupy Żandarmerii Drugiego Rzutu u „Jerzego”.



  • Jakie było życie codzienne w czasie Powstania, jaki był odbiór ludności cywilnej, walk pana oddziału?


Raczej entuzjastycznie to nie wyglądało, kto mógł, ten opuszczał Warszawę. Bo entuzjazm prawdopodobnie był, ale w pierwszych dniach Powstania. A już wtedy, kiedy myśmy weszli… jak po 15 sierpnia było widoczne, że jesteśmy zostawieni prawie na pastwę losu, komunikaty nie przynosiły żadnych pozytywnych meldunków, to ci ludzie to wyczuwali. Jeśli chodzi o entuzjazm to w tych pierwszych dniach na pewno był, z tym, że malał z dnia na dzień na skutek u broni, amunicji.

 

Bo te nieliczne sztuki broni, które tam koledzy zdobywali, to były nieliczne sztuki, bo oni byli wszyscy bez broni. Byłem przez dwa dni na punkcie obserwacyjnym, na którym mieliśmy jeden karabin samozariadkę rosyjską, karabin szybkostrzelny rosyjski, i do tego było nie wiem, może pięćdziesiąt sztuk amunicji wszystkiego. Ale to nas było do tego karabinu chyba ze czterech. Tylko w czasie służby mieliśmy ten karabin, jak siedzieliśmy na punkcie obserwacyjnym na tej ulicy przy Chełmskiej.

To pamiętam, nocną służbę obserwacji tych łąk od strony Siekierek, tej wsi. Stamtąd podchodziły te patrole niemieckie, które nas atakowały. Więc tam, od czasu do czasu do pokazujących Niemców, którzy tam czołgali się jako takie zwiady, to tam od czasu do czasu ten nasz karabin maszynowy przemówił, to się z tej samozariadki strzeliło dwa, trzy razy w te kartofle. To wszystko były odległości dość duże, otwarta przestrzeń, ale staraliśmy się nie strzelać dużo, żeby nie sygnalizować, gdzie są nasze stanowiska, bo wtedy właśnie dowódcy nam zabronili strzelania, żeby nie pokazywać Niemcom, gdzie my jesteśmy ukryci. Od razu potem były nakierowane na te cele czołgi, ta artyleria czołgowa strzelała potem w te punkty, to nas z tych domów wygnali w przeciągu dwóch godzin, z tych domów było sito. To były domki jednorodzinne, to wszystko zaczęło się palić, walić. Tak, że entuzjazm nasz gasł w miarę tego jak myśmy… w zasadzie nie brali udziału w walce tylko cały czas byliśmy w takiej jakiejś obronie i beznadziei, tak to można nazwać. Wielu z nas myślało, że to potrwa parę dni w rodzaju trzymania się, potem przyjdzie [pomoc]… czekaliśmy na tych spadochroniarzy. Komunikaty były wiecznie, że może tej nocy będzie zrzut, może to, może tamto…

  • Jakie były nastroje wśród ludności cywilnej, jak państwa przyjmowała?

 

Ludność cywilna szczerze powiedziawszy, bardzo chętnie pomagała nam, ale to przeważnie nazwać by można taką inteligencją warszawską, natomiast ten średni taki warszawski proletariat to wolał raczej opuścić Warszawę. Potem był taki rozkaz, żeby przepuszczać ludność cywilną w kierunku Wilanowa, żeby ci, co chcą opuścić, niech opuszczają. I oni wychodzili całymi rodzinami.

  • A spotykali się państwo z życzliwym przyjęciem, wśród ludności?


Udostępniali nam swoje domy, swoje piwnice, nie zabraniali nam zająć jakąś willę, jakiś dom, ale przeważnie już w tych domach nikogo prawie nie było. To tak wygląda jakby… Na Sadybie pewna część ludzi korzystając z tej ciszy do piętnastego troszkę tą Sadybę opuściła. Tam w kierunku na Powsin to wszystko wyszło, jako cywilna ludność opuszczała.



  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania? Takie kwestie jak żywność, ubrania?


To każdy miał swoje. Ja poszedłem na Powstanie w jakichś butach, które mi się rozleciały, to jakieś rzymski, miałem czy coś na nogach i nawet właśnie dostałem tam przy Chełmskiej od tej właścicielki tej willi, buty oficerki po swoim mężu, owinąłem tak w gazety nogi bo byłem… te buty były tego… jakieś skarpety i w tych oficerkach chodziłem. Miałem taki kombinezon, takie robocze spodnie. W tych oficerkach chodziłem, miałem poobcierane nogi strasznie, te moje buty się rozleciały w tym bieganiu. Te buty to jeszcze miałem potem… Wróciłem w nich z Powstania i miałem je jeszcze przez parę dobrych miesięcy już w Pławnie.

A tak życie codzienne - każdy w zasadzie starał się trochę jedzenia zdobyć, nie było zaopatrzenia, gotowały, tam panie nam jakieś obiady, jak się było na kwaterze, to nam jakieś obiady dawali, jeśli miały z czego. Chleba nie było to było ciężko. Z pieczywem było ciężko. Mięsa w ogóle nie było, często takie były jakieś konserwowe czy jakieś słoiki, weki, jakieś owoce z weków, coś takiego. Cukru mieliśmy dużo, koledzy tam gdzieś znaleźli jakiś skład alkoholu, to alkoholu też było kto chciał to mógł się napić.

Papierosów myśmy dostawali takie, nazywaliśmy to Panzerschreck, to były „Junaki”, takie śmierdzące papierosy gilzowe, od których uciekały komary, bo jak żeśmy siedzieli tam na tych stanowiskach w nocy, w kierunku tych łąk, na tych stanowiskach, to te komary nas tam strasznie naprzykrzały się nam, to dostawaliśmy na stanowisko taka setkę tych papierosów i się tylko dymiło, żeby te komary [uciekły]... Życie codzienne nie było specjalnie [dobre]… ani się w czym wymyć...

  • Miał pan kontakty z rodziną?


Rodzinę to właśnie miałem… Ojciec mój jak wyszedł z Powstania to już go nie widziałem, aż dopiero w 1946, czy 1947 roku, bo ojciec mój zerwał kontakty z moją matką przed wojną samą i dopiero go w Warszawie w 1947 spotkaliśmy. To już był chory człowiek i w szpitalu go widziałem. A tak, to byłem cały czas z rodziną, potem z matką i dziadkiem właśnie w Pławnie koło Gidel tam, gdzie wróciłem po Powstaniu i potem już z nimi wędrowałem dalej, stamtąd na ziemie zachodnie wyjechaliśmy do Niemodlina.

  • Ale podczas walk, podczas Powstania utrzymywał pan kontakt?


Z rodziną żadnych. Ojca nie było w Warszawie, więc nie utrzymywałem kontaktu, oddałem im te pół willi, właśnie dla mojej kompanii na kwaterę. Jeszcze w piwnicy mieliśmy dwa wieprzki. Jeden wieprzek był nasz, jeden wieprzek był pani pułkownikowej, tam były kartofle. Takie warchlaki, gdzieś tam po 50 kilo. Wiem, że koledzy jednego zabili i zjedli i potem pułkownikowa miała pretensję do mojego ojca, że zabili jej wieprzka a tamten nasz przeżył Powstanie, miał kartofle i to zjadł. Na tej kwaterze chyba spałem dwa razy właśnie jak nas wycofali z tego Placu Bernardyńskiego, to tam w mieszkaniu spałem chyba dwie noce, ale to się tak spało jak zając pod miedzą i ciągle zrywali nas i gdzieś nas posyłali.

  • A czy w czasie Powstania czytał pan prasę powstańczą?


Tak. Były biuletyny, wychodziły.

  • Pamięta pan tytuły?


Nie. Zupełnie nie. Tutej miasto Sadyba to miasto-ogród. Tam nie było takich przekopów jakichś, takie przejścia to były powyrywane płoty, żeby z jednego ogródka przejść do drugiego i do następnej willi.

  • A czy prasa którą państwo czytali miała wpływ na nastroje, czy dyskutowali państwo o tym, co się dzieje, o tych artykułach, które ukazywały się w tej prasie?


Nie. Zupełnie, bo nie wiem nawet, skąd tą prasę dostawaliśmy. To trudno powiedzieć.

  • Nie odgrywało to większej roli?


Nie. Myśmy słuchali komunikatów, był nasłuch radia, „Błyskawica” chyba nadawała komunikaty ogólne, wiec tam radio gdzieś w dowództwie było, to tam ktoś jak był w dowództwie to słyszał czy to czy tamto, czy padła tamta dzielnica, gdzieś były walki. Bo myśmy tą Warszawę widzieli walczącą i słyszeli na Sadybie, to było oddalone. Gros walk to był Górny Mokotów, Śródmieście i Stare Miasto. A my byliśmy jakby poza miastem. Do nas przeszło sporo oddziałów na przykład z Pragi, w czasie naszych walk, to przyszli z Pragi oddziały, przepłynęły przez Wisłę i przez wieś Siekierki w nocy poprzez naszych łączników takich specjalnych, którzy przeprowadzali ich.

Przychodziły całe oddziały po dwadzieścia, po trzydzieści osób, łodziami przeprawiane z Grochowa. Oni byli na przykład bardzo dobrze uzbrojeni, oni mieli broń błyskawicę polskiej produkcji, bo tu właśnie na Pradze i na Grochowie tę broń składano, te błyskawice były w zakładach kolejowych, Mechanicznych Zakładach Kolejowych produkowane. Tak, że oni przychodzili już uzbrojeni. I wiele właśnie takich oddziałów przeszło do nas. Potem przyszedł oddział taki, który przez Wilanów się przedarł, z Kabackiego Lasu. To byli zaprawieni w boju partyzanci, uzbrojeni w dość ciężką broń, lekką broń, a my byliśmy bez broni na Sadybie. Na czterysta osób to nie wiem czy było pięćdziesięciu uzbrojonych.

  • Jakiego rodzaju to była broń?


Karabiny mausery i jakieś tam pistolety z 1939 roku, takie bardzo często osobiste pistolety małe, damskie, różne, siódemeczki.



  • Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z Powstania? Co panu się najbardziej utrwaliło w pamięci?


Nie mam dobrych wspomnień z Powstania. Byłem tym wszystkim zaszokowany. Przeżywając już 1939 rok, widziałem, że to jest znowu ten sam bałagan.

  • Nie dano panu nadziei?


Jak nie widziałem tych spadających spadochroniarzy, to nie widziałem nadziei. W ogóle na te tematy w zasadzie się nie rozmawiało bo z dnia na dzień, nie było czasu na to. Mnie specjalnie gdzieś koło dwudziestego, dwudziestego piątego… człowiek był taki bez entuzjazmu, wszyscy byli.

Dowódcy nasi poginęli przecież. W tym forcie tam zginęło całe dowództwo, chyba ze dwadzieścia pięć czy trzydzieści osób, to też żeśmy przeżywali. Widzieliśmy to okropne bombardowanie tego szpitala na Chełmskiej, gdzie wynoszono z tego budynku popalonych ludzi. Tam sztukasy to zbombardowały, a jeszcze parę dni przedtem myśmy dostarczali im [jedzenie].

Tam dwóch czy trzech kolegów wybrało się takim wózkiem -dwukołówką na wieś, na te Siekierki do chłopów i tam wiem, że po troszkę po utarczkach, bo ci chłopi niespecjalnie chcieli dawać, jakieś koguty przywieźli, koguty na rosoły dla tych chorych do tego szpitala. Opowiadali potem, że mieli przeprawę z chłopami, że nie dawali chętnie ci gospodarze.

  • Jak pan zapamiętał żołnierzy strony niemieckiej?


Po zajęciu przez tą SS Herman Gőring, to oni nas tylko zajęli, wypędzili, trzeba było wychodzić, bo jeśli by się nie wyszło to rzucali granaty do piwnic. W ten sposób w piwnicach zginęło masę ludzi w związku z tym. A potem na forcie to już nas pilnowali lotnicy niemieccy. Taki stosunek był, oni nas traktowali, że cywilna ludność. Kogo złapali w każdym bądź razie z opaską i z bronią to rozstrzeliwali.

  • Był pan świadkiem zbrodni niemieckiej?


Nie. Nie widziałem.

Znaczy w czasie po okupacji to byłem świadkiem rozstrzelania tych sześćdziesięciu, czy stu osób, już nie pamiętam ile, na ulicy, jak jest obecnie róg Świętokrzyskiej i Nowego Światu, jak te budynki są, to tam stał taki budynek. Pamiętam, że jak ze szkoły poszedłem… grałem w bilard dużo jako młody chłopak i tam były sale bilardowe na górze na Nowym Świecie róg Wareckiej. Z tych okien widziałem właśnie rozstrzeliwanie tych sześćdziesięciu czy stu ludzi, którzy z zakneblowanymi ustami ustawiani byli pod karabiny maszynowe, dwa, i potem wrzucani na samochód. To widziałem, to rozstrzelanie.

W ogóle, jak się do szkoły chodziło, to się czytało plakaty, że rozstrzelano lub powieszono tu tyle, tu tyle. I nasze plakaty też, jak czasem nie zerwali Niemcy to były też kogo zastrzelili jakiegoś współpracującego folksdojcza, czy podobnie. To była taka powiedziałbym podjazdowa wojna uliczna. Cieszył się człowiek jak wrócił z Warszawy, że nie został złapany w łapance. Bo nie wiadomo było kiedy… tramwaj zatrzymali i wygarnęli wszystkich. Sadyba-Ogród była dość spokojna w czasie okupacji. Tam nie było żadnych takich większych łapanek. Poza wpadkami jakimiś, gdzie ewentualnie namierzyli szpicle, to przyjeżdżali już pod dany adres i wygarniali jakąś rodzinę, bo przecież tam na Sadybie była jedna z głównych drukarni w jednej z willi, na Morszyńskiej. Utrzymywała się bardzo długo, ale nikt o niej nie wiedział. Generalnie to cieszył się człowiek, że wrócił do domu, że przeżył. Bo do tej szkoły się jeździło codziennie tramwajem, dwójka chodziła od Sadyby aż na plac Trzech Krzyży, a szesnastka chodziła dalej tu z Wilanowa przez Nowy Świat, aż do Krakowskiego Przedmieścia, gdzieś tam ta szesnastka miała swoją końcówkę. Jeździło się tymi tramwajami. Jak się jeździło? Tramwaje były oczepione zupełnie jak winogrona, myśmy nigdy nie siedzieli w tramwaju tylko zawsze się jeździło albo na cycku albo na stopniach, wyskakiwało się, takie były tramwaje, taka była Warszawa. Kiedyś na Książęcej wskakiwałem do tramwaju, który mi uciekł, zjeżdżał w dół wskoczyłem do tramwaju i jak raz w tych drzwiach stał jakiś niemiecki żołnierz jak mi przyrżnął w gębę to spadłem, dostałem w pysk a on pojechał. Dawniej do tramwajów my, jako młodzież warszawska, wsiadaliśmy, gdzie chcieliśmy. Tak umieliśmy skakać do tych tramwajów, skakało się normalnie w czasie biegu, to wszystko nie była wielka szybkość. Tylko trzeba było uważać bardzo na jazdę tramwajami dlatego, że między szynami stały słupy, które były dla dwóch linii i trzeba było pamiętać, żeby się nie wychylić bo o ten słup się człowiek zabijał. A żadnych takich przyjemniejszych chwil z Powstania to nie pamiętam. Byłem niewyspany, brudny i głodny.

  • A najgorszy moment, najgorsze wspomnienie?


To było w tej piwnicy. Najgorsze wspomnienie to było, jak już widziałem, że tu na ogródek nasz wtacza się działka piechoty i ci żołnierze uzbrojeni po zęby, ostrzeliwali tych naszych kolegów co się wycofywali, co uciekali z innych budynków. A my tylko w tym pokoju czołgając się wyrzucali[śmy] przez okno wszystko co możliwe żeby… Baliśmy się, że jak wejdą to rozstrzelają tych wszystkich cywili i nas. Żeśmy w zasadzie zlikwidowali ten punkt dowódczy Piotrek, ja i ten As. Tam było masę legitymacji akowskich, udało nam się jeszcze wcześniej do pieca włożyć, spalić to.

  • A proszę powiedzieć, co się działo z panem po maju 1945 roku?


Znalazłem się na Ziemiach Odzyskanych. Dziadek mój został pełnomocnikiem wojewody śląsko-dąbrowskiego do odbierania majątków poniemieckich od władz rosyjskich na ziemiach odzyskanych, bo dziadek mój perfekt mówił po niemiecku, po rosyjsku i ktoś go zaanonsował do wojewody Zawadzkiego, był taki znany generał Zawadzki wojewoda śląsko-dąbrowski i on dziadka zrobił tym swoim pełnomocnikiem na cały powiat niemodliński. I tam dziadek obsadzał wszystkich ze znajomych, nieznajomych, na administrowanie poszczególnymi majątkami. Jak Rosjanie opuszczali ten majątek, to trzeba było tam kogoś usadowić żeby ktoś już pilnował tego. Ja wtedy związałem się z takim jednym z panów administratorów, u niego miałem lokum, zbierałem broń, miałem całe archiwum broni różnej, robiliśmy polowania, piliśmy masę wódki, bo gorzelnianego spirytusu było skolko godno. Przez przeszło pół roku, nie robiłem nic, tylko jeździłem uzbrojony po zęby konno albo bryczką, od majątku do majątku i strzelaliśmy do saren, takie się życie wiodło. Organizując życie tych majątków… trzeba było – nalot - karabiny maszynowe postawić w oknach dworu na przykład naprzeciw bramy bo Ruscy znowu mogli wejść w nocy i zażądać znowu oddania tych krów, co dali. Były takie momenty, kiedy albo się od nich za pół litra kupowało dwie, trzy krowy, tylko w nocy już trzeba było pilnować, żeby nie przyszli ich zabrać. Więc były różne komiczne historie, bardzo komiczne. Nie dawaliśmy się jakoś. Z naszą milicją na Ziemiach Zachodnich, w której w tym czasie znalazło się masę partyzantów z AK, z AL.-u, oni wkręcili się do milicji… Między Ruskimi, a policją i naszym wojskiem to były normalne boje. To znaczy, jak w dzień to spokój, ale w nocy to mogły być strzelaniny. Rosjanie byli rabusie. Jak sobie popili, to wszystko ich, więc z powrotem chcieli odbierać. Rabowali te wsie poniemieckie. Trzeba było jechać czasem pomagać tej policji, żeby tych Ruskich ostrzelać, bo mieliśmy czasem lepsze uzbrojenie niż ci policjanci. Ja miałem taką szafę gdańską pięknej broni, z rakietnicami, ze wszystkim z granatnikiem włącznie.

  • Czy ukrywał pan swoje uczestnictwo w Powstaniu?


Nie. Napisałem wszystko w życiorysie. Potem miałem z tego, miałem to, że nie mogłem się nigdzie dostać na jakąś uczelnię. Potem się włączyłem w robotę… Najpierw w 1946 zająłem się kulturą i oświatą wsi w niemodlińskim powiecie, i zajmowałem się organizacja pracy takiej kulturalno oświatowej na wsi, świetlice, biblioteki, bo tam przecież przyjechało masę repatriantów ze wschodu, którzy byli analfabetami zupełnymi. Dla nich kursy były języka polskiego, uczyć ich pisać i czytać trzeba było. Potem dostałem do się do Państwowego Centrum Wyszkolenia Morskiego, w 1947 roku wyjechałem do Łeby, do Gdyni i przez pół roku byłem w Państwowym Centrum Wyszkolenia Morskiego, ukończyłem to państwowe centrum w ośrodku w Łebie był taki ośrodek szkoleniowy, tam się szkoliłem na marynarza. Jak chciałem się dostać na ‘szkołę jungów’ potem w Gdyni, to mnie znowu oficer polityczny zawołał i mówi „Bukar, nie masz co się pchać, bo i tak na żaden statek nie wsiądziesz.” To mi jasno powiedział. Nie miałem problemów politycznych w czasie PRL innych poza tym, że byłem odsuwany od pewnych stanowisk. Ale generalnie na poziomie średnim, to ja mogłem działać jako kulturalno –oświatowy. Potem byłem w XV brygadzie SP też kulturalno-oświatowym, takim jakby nazwać – politrukiem. Tysiąc ludzi, chłopa, w takiej brygadzie, młodych ludzi, budowaliśmy różne… szczególne w szczecińskim budowaliśmy tą wielką kolejową trasę Szczecin Dębie i tych tysiąc ludzi codziennie wyjeżdżało. Ich trzeba było [zająć], mieli świetlicę, mieliśmy orkiestrę, mieliśmy imprezy. Oni zasuwali, oni pracowali bardzo ciężko łopatami, żeby budować ten nasyp z tego piachu i za to prowadziło się jeszcze współzawodnictwo tych chłopców, oni dostawali za to nagrody, rowery, radia i co trzy miesiące zmieniała się brygada, raz była z Krakowskiego, raz była ze Śląska. Nasza kadra musiała to wszystko trzymać w ryzach jakichś tam. Moja brygada wzięła udział w rocznicę Powstania Warszawskiego w Szczecinie, rozbroili ubowców, rozbroili policję, była wielka awantura. Zaczęło się od tego, że jakiś prokurator, któremu kradli jabłka wyskoczył do nich z pistoletem, to go rozbroili i potem się zaczęła draka całe dwa dni, potem przyjechało KBW obstawiło te nasze koszary, jakichś trzech czy czterech prowodyrów aresztowali. To była rocznica Powstania Warszawskiego w Szczecinie, to zrobiła warszawska brygada.

  • W którą to było rocznicę?


To było w 1948 roku. Było zamieszanie, bo przez dwa dni brygada nie szła do pracy. Porozbrajali… Myśmy mieli taką broń wartowniczą i tą broń wartowniczą złapali te chłopaki, jak tam bili tych naszych kolegów, niby policjanci w tym sadzie prokuratora tego w Olsztynie, niby ganiali, to nasi polecieli… Cała wartownia poleciała bronić, bo to była solidarność. Jak się zaczęła walka, to rozbroili tych policjantów, mieli ich broń. My musieliśmy to potem uspakajać, tłumaczyć i jakoś się to rozeszło po kościach. To są takie wspomnienia. Nikt z moich kolegów tych, cośmy przeżyli Powstanie, to nie miał żadnych problemów w PRL, potem tym się nie afiszowaliśmy.

Warszawa, 14 grudnia  2004 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Andrzej Bukar Pseudonim: "Krótki" Stopień: podporucznik Formacja: Pułk "Baszta" Dzielnica: Sadyba Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter