Andrzej Miłkowski „Misiek”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Andrzej Miłkowski, syn Wojciecha i Jadwigi, z zawodu inżynier budownictwa lądowego po Politechnice Warszawskiej, aktualnie jeszcze pracujący. Żonaty, syn.

  • Proszę powiedzieć, jak pan zapamiętał wybuch wojny?

 

Bardzo specyficzny był początek wojny, ponieważ mój ojciec był pracownikiem Banku Polskiego i został przed samą wojną zwolniony z wojska, jako młody człowiek. Powierzono mu obowiązek przeprowadzenia jednej z ciężarówek ze skarbem państwa. Następowała ewakuacja z Warszawy. Był taki moment, kiedy ojciec wpadł, to był 4 albo 5 wrzesień 1939 roku, czyli już po rozpoczęciu pierwszych bombardowań. Wpadł do domu i powiedział: „Słuchaj, pakujcie się, jesteście wyznaczeni jako rodzina do obstawienia tego transportu, żeby to był kamuflaż, że to nie jest jakiś transport ważny, państwowy, tylko że to jest normalna ewakuacja”. Matka i ja żeśmy szybko spakowali się i wsadzili nas do jednego z wozów transportowych, mianowicie był to wóz wypożyczony z firmy Hartwig, transportowej, meblowej firmy. Na ulicy Bielańskiej w centrali banku, w centralnym skarbcu było załadowanie kilkudziesięciu ton złota w sztabach i na tym złocie żeśmy wyjechali z Warszawy. To był 5 wrzesień 1939 roku, już były bombardowania, już były działania wojenne. Ponieważ ten transport był wieczorem, zapamiętałem łuny reflektorów i balony. To było wtedy w wojsku modne, ochronne balony nad Warszawą, które miały jakoś zabezpieczać przed nalotami, przed samolotami wroga. Potem ten transport szedł przez Lublin. W Lublinie było bombardowanie. Transport został rozpakowany, potem zaraz zapakowany i przez Łuck, miejscowości Polski wschodniej, aż do Czerniowiec. Już była to Rumunia i potem do Bukaresztu, gdzie ojciec został zwolniony z tego transportu, bo transport poszedł drogą morską na zachód.

Ojciec dostał zlecenie od dawnego wojewody śląskiego Grażyńskiego, a swojego przyjaciela z harcerstwa, oddelegowany został jak gdyby do działań na terenie Jugosławii, ponieważ znał bardzo dobrze język chorwacki. Tam miał się zająć przerzutem polskich młodych ludzi na zachód do wojska. Matka i ja osiedliśmy w miejscowości Cerkwenica w Jugosławii, nad Adriatykiem, gdzie powstała kolonia polska złożona z takich właśnie uciekinierów. Powstał tak zwany „Dom Matki i Dziecka Polskiego” pod opieką Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża.

W tym domu powstało normalne życie społeczności, to znaczy powstała szkoła polska i powstało harcerstwo, do którego wtedy wstąpiłem w 1942 roku, założone przez mojego ojca i Stanisława Mielecha.

To była znana postać sportowca przed wojną, szachisty. Trwało życie tej społeczności bardzo intensywne, z pełną szkołą, łącznie z maturami. Chodziłem tam do drugiej, trzeciej i czwartej klasy w czasie wojny.

Potem ta część Jugosławii była okupowana najpierw przez Włochów jako okupantów, a potem przez Niemców jak już się pożarli między sobą.

Jak Niemcy się dowiedzieli, że mają taką zorganizowaną grupę Polaków, to nas zaaresztowano i przez więzienie gestapo w Trieście, potem w Klagenfurcie… Stało się tak, że którejś nocy w tym więzieniu najpierw wybrano wszystkich mężczyzn od czternastu lat do sześćdziesięciu i wywieziono w nieznanym kierunku. Potem młodych, to znaczy dzieciaki, do których się wtedy zaliczałem i starych po sześćdziesiątym piątym roku. Też nas wywieziono. Zostały kobiety, które też zostały przewiezione. Jak się później okazało, ojciec trafił do Dachau, matka do Ravensbrück, a nas wieźli do Oświęcimia. Tak się złożyło szczęśliwie, że w Krakowie w więzieniu, w dawnym klasztorze dominikanek, które zostało przekształcone na więzienie gestapo, transport ten został przy pomocy Rady Głównej Opiekuńczej – RGO to się nazywało – i pomocy Potockich i Tyszkiewiczów (bo w tej grupie były dzieci Potockich i Tyszkiewiczów), został po prostu wykupiony. W nocy nas wytransportowano z tego klasztoru i rozrzucono po różnych domach krakowskich.

Akurat miałem swoją babkę w Krakowie, więc to była bardzo prosta sprawa, znalazłem się u babki. Potem, po jakimś czasie wróciłem do Warszawy, do naszego dawnego mieszkania, do którego się sprowadziła moja babka i ciotka.

A cały dom bankowy na Okrąg 2 został zajęty przez Niemców dla folksdojczów i Reichdeutschów. Zostało w tym domu tylko kilka rodzin polskich, które się przykleiły tak jak w naszym przypadku, nasze mieszkanie zostało przydzielone pani Marii Schneider, która stała się nagle folksdojczką, a była na Starym Mieście krawcową, spokojną kobietą. Miała dwóch synów esesmanów na froncie wschodnim i zezwoliła nam na mieszkanie razem z nią w tym dużym, ogromnym mieszkaniu. Zajmowała tylko jeden pokój, a na czas przyjazdu synów z frontu musieliśmy mieszkanie opuszczać.

Tak że od lutego 1944 roku aż do końca Powstania byłem w Warszawie. Takie to są początki tego całego spotkania z przygodą Powstania Warszawskiego.

  • Jak wyglądało warszawskie uczestniczenie w konspiracji?


W Warszawie to konspiracja powiedziałbym…

tylko od lutego 1944 roku zostałem zapisany przez swoją ciotkę na komplety na ulicy Mokotowskiej 38. To była tajna szkoła po prostu, gdzie chodziłem do klasy piątej. Gdzieś mam świadectwo, to bardzo ciekawe świadectwo, bo to jest pisane ręcznie, pięć przedmiotów i tylko inicjały podpisów są na tym świadectwie. Na zwykłej kartce papieru w kratkę.

W tej klasie, w tej szkole, która miała kilka oddziałów, zresztą bardzo zakonspirowanych, bo dwa wejścia, wyjścia, był zastęp harcerski. Znowu do tego zastępu harcerskiego, już jako wytrawny harcerz, bo należałem od 1942 roku. Właśnie w Jugosławii się do harcerstwa zapisałem. Byłem w młodszym zastępie w szkole. To były tylko takie działania powiedziałbym pomocnicze. Po prostu nie zdążyłem wejść bardziej w tą konspirację. W każdym razie na świadectwie mam malutką lilijkę, która oznaczała, że należałem do harcerstwa.



  • Jak pan zapamiętał wybuch Powstania?


Wybuch Powstania na Czerniakowie. Przed samym Powstaniem był moment, o którym pewnie wszyscy wiedzą, 27–28 lipiec. Był ogromny popłoch wojska niemieckiego i oni masowo uciekali przez Warszawę i z Warszawy. W tym momencie wszyscy ci, cały dom, w którym myśmy mieszkali, który był pełen folksdojczów i Reichdeutschów, oni w panice wszyscy uciekli, pozostawiając meble, bieliznę, wszystkie takie drobne rzeczy, jak również i radioodbiorniki.

Naszym pierwszym zadaniem jeszcze przed Powstaniem było zgromadzenie radioodbiorników z tych mieszkań, przy pomocy dwóch dozorców Polaków, którzy otwierali nam te mieszkania. Myśmy mieli skrytkę w domu, mianowicie po zbombardowanej jednej z klatek schodowych w 1939 roku była zawalona winda i w tej windzie żeśmy ukrywali. To jeszcze był przecież okres okupacyjny przed wybuchem Powstania.

Sam wybuch Powstania, 1 sierpnia, zapamiętałem bardzo tragicznie. Ponieważ kilka minut po godzinie siedemnastej, dwóch, wtedy mi się zdawało, młodych ludzi (nie mówiło się żołnierzy, bo to byli powstańcy), przebiegało przez ulicę Okrąg do ulicy Czerniakowskiej i nagle będąc pod dużym obstrzałem, jeden z nich padł i został zabity, drugi został ranny. Ten moment pamiętamy doskonale, ponieważ nie można ich było ściągnąć stamtąd. Był tak duży obstrzał, że dopiero ten ranny chowając się pod zwłokami tego zabitego, w nocy został ściągnięty na podwórko Okrąg 2, a tamtego pochowaliśmy tej samej nocy. Właściwie pierwszy grób na podwórku, na klombach. Tak że to był pierwszy dzień Powstania, który od razu był dniem bardzo tragicznym, tak trzeba powiedzieć.



  • W czasie Powstania był pan listonoszem. Jak wyglądała pana działalność?


Myśmy na naszym podwórku, wśród folksdojczów i dużej ilości młodzieży niemieckiej folksdojczskiej i Reichdeutschskiej, mieli grupę Polaków, dzieci, byliśmy dziećmi w końcu. Żeśmy wołali na siebie, bo myśmy mieli już pseudonimy przecież. Był Rysiek, to był późniejszy mój zastępowy Rysiek Bryja, który jest wymieniony na tablicy poległych w Muzeum Powstania Warszawskiego, Basia, „Biały”, Krzyś i dwóch jeszcze chłopców z ulicy Wilanowskiej w głębi.

Mieliśmy grupę, która właśnie działała przy radiach i działała na rzecz pomocy panu Adamowi Mglejowi. Były wtedy funkcje obrony przeciwlotniczej domów, uznawane zresztą przez Niemców. Myśmy byli pomocną grupą, jeszcze przed Powstaniem, dla działań opiekuńczo-porządkowych na terenie domu.

Natomiast w czasie Powstania [dołączył] do nas dopiero sztab „Kryski”, bo to był potem budynek sztabu zgrupowania, przyszli dopiero 7 czy 8 sierpnia, już nie pamiętam. Naszym zadaniem przedtem było przygotowanie kwater. Przyszedł łącznik, powiedział, że tu będzie sztab i żeby przygotować im odpowiednie kwatery. Pod kierunkiem tych starszych już, robiliśmy te przygotowania. Naturalnie, worki z piaskiem, lokal od podwórka, żeby nie było ostrzału od zewnątrz. Tak żeśmy się włączyli w sprawy przygotowawcze. To był początek naszej działalności jeszcze przed Powstaniem i samo Powstanie przed przyjściem sztabu „Kryski”. W momencie, kiedy sztab „Kryski” się zainstalował, zgłosiliśmy się jako zorganizowana w cudzysłowie „grupa” i chętnie nas przyjęto. Naszym szefem wtedy był porucznik pseudonim „Siekiera”, pod którego podlegaliśmy.

Potem dopiero powstały pierwsze zalążki poczty, myśmy byli stacją przekaźnikową, myśmy odbierali pocztę ze Śródmieścia albo w ubezpieczalni na rogu Rozbrat i Czerniakowskiej, albo przychodzili do sztabu. Jeżeli to były ważne sprawy, to łącznik miał obowiązek dostarczenia do sztabu, a my roznosiliśmy tą pocztę po punktach wyznaczonych po całym Czerniakowie, począwszy od Podchorążych, Zagórnej, przez Solec, Ludną, cały kwartał dosyć duży do Rozbrat. To była poczta zarówno cywilna jak i poczta służbowa. Nie powiem, że rozkazy żeśmy nosili, chociaż być może i to też się zdarzało, ale zadaniem naszym było dostarczanie korespondencji. To tak było ostro traktowane, że gdy na przykład był adres mylny albo kogoś nie było pod tym adresem, to musieliśmy tak długo szukać, aż znalazło się tego kogoś w innej piwnicy albo w innym domu. Tak że to był bardzo ważny obowiązek. Teraz na przykład w spotkaniach towarzyskich mówię, że dla mnie jest śmieszną rzeczą, że poczta nie potrafi w ciągu trzech, czterech dni dostarczyć listu z Mokotowa do Śródmieścia. Myśmy mieli obowiązek dwukrotnie w ciągu dnia dostarczać pocztę w takich ciężkich warunkach. Tak że to była nasza podstawowa rzecz.Natomiast mieliśmy swój punkt, ławeczkę łącznikowsko – pocztową i byliśmy na każdy rozkaz do dyspozycji porucznika „Siekiery”.

Robiliśmy wszystko, począwszy od wytwarzania bandaży z prześcieradeł, bo przecież mało było opatrunków, przez opiekę nad rannymi, a w ostatnim okresie przez opiekę nad berlingowcami, którzy przyszli i byli ranni. Mieliśmy opiekę w drugim już okresie Powstania nad grupą Żydów, która była wyzwolona z getta warszawskiego, z Gęsiówki, w bardzo złym stanie psychicznym zresztą. Szereg różnych zleceń na bieżąco, które dla nas były wyróżnieniem, można powiedzieć, a była to jednak służba.

 

  • Jak ludność cywilna odbierała wtedy was – listonoszy?

 

tekst To w ogóle się nie da opisać, bo każda informacja nawet ta najgorsza, którą żeśmy przynosili w listach, to była jakaś oznaka tego, że żyje Warszawa jeszcze i jest informacja. W drugą stronę też przecież braliśmy korespondencję od kogoś. Było ograniczenie w korespondencji do dwudziestu słów. Pisali ludzie bardzo dużo, a nieraz było tak, że jeszcze prosili ustnie, że: „Powiedz to a to”. Tak że ta służba była bardzo dającą satysfakcję, jednej i drugiej stronie zresztą. Informacja wtedy była rzeczą podstawową, bo rodziny były bardzo rozbite i niektórzy nie zdążyli powrócić z pracy do domu przecież. Tak że to była bardzo ważna rzecz, ta harcerska służba pocztowa.



  • Czy zetknął się pan w czasie Powstania z żołnierzami strony nieprzyjacielskiej?


Tak, to znaczy brałem udział tylko w jednej akcji, mianowicie zdobycia dziennikarki, to jest na ulicy Rozbrat. Był budynek dziennikarski, gdzie obecnie SLD zajmuje ten budynek. To były ogromne magazyny niemieckie. Brałem udział wtedy jako drugi rzut, nie byłem w pierwszym rzucie bo przecież nie miałem ani broni, ani lat do tego, żeby być żołnierzem. W drugim rzucie żeśmy byli, zresztą zostałem ranny.

Tam miałem kontakt właśnie prawie bezpośredni z Niemcami. Bo te wszystkie inne [kontakty], to oni mieli tak dużo broni i tak dalekosiężnej broni, że bezpośredniego kontaktu nie było. Dopiero w momencie, kiedy zaatakowali już 18 września budynek Okrąg 2, właśnie budynek sztabu. Wtedy to była walka, między pokojami się obrońcy bronili przed Niemcami. Niemcy przelatywali przez podwórko, nieraz wielokrotnie, z jednej strony Niemcy, z drugiej Polacy i to był kontakt tego typu. Natomiast przez pewien moment mieliśmy również opiekę, to znaczy ci starsi, bo byłem jednym z najmłodszych, ale ci czternastoletni z naszego zastępu, który zresztą w książce „Żołnierze Armii Krajowej »Kryska«” wymienieni jako poczta harcerska. Niemniej mieliśmy inne funkcje i między innymi mieliśmy funkcje pilnowania jeńców niemieckich, którzy mieli być sądzeni.

Bo był i sąd polowy przecież, jako normalna działalność administracyjna. W tym więzieniu, w piwnicach więziennych, które były trzy, byli również uwięzieni Reichdeutsche

tekst i folksdojcze złapani na terenie Czerniakowa, którzy nie byli sądzeni, ani nie byli jakoś represjonowani specjalnie, natomiast byli brygadą roboczą. Mieli specjalne kombinezony z wyrysowaną z tyłu swastyką i codziennie byli używani do spraw porządkowych, typu odgruzowania, szukania w zasypanych domach rannych, zabitych, chowania, grzebania i tak dalej. Takie mieli zadania. Jak również pracowali przy cięższych pracach w kuchni polowej i myśmy pilnowali ich po prostu. To były dyżury całodobowe. Piwnice były zamknięte, więc nie było szans, żeby uciekli, ale zawsze któryś z nas stał na straży i pilnował.



  • Wspominał pan o berlingowcach.

 

Tak, to był 14 wrzesień, już było bardzo ciężko. Właściwie wszystkie inne dzielnice, Starówka, Wola, już były poddane. U nas była taka świadomość powszechna, że Czerniaków to jest jak gdyby bazą, przyczółkiem, na którym ma lądować pomoc zza Wisły. Tak to było utrzymywane, aż do samego końca, to znaczy do 22 września. Ten mały skrawek lądu po stronie warszawskiej, był przygotowany na lądowanie wojska z drugiej strony. Takie próby lądowania były zarówno tu jak i na Żoliborzu, na Czerniakowie chyba 14 września. Byli to przeważnie młodzi żołnierze, bez przeszkolenia walk w miastach, tacy prosto z pola wzięci, może i po bojach, ale w otwartej przestrzeni. Mieli natomiast świetną broń jak na nasze warunki wtedy. Tak że byli kierowani na posterunki tego typu, że na przykład mając rusznicę przeciwpancerną, przeciwczołgową, był kierowany przeciwko puszczanym na nasz obiekt „goliatom”. To była specyficzna broń, kilkaset kilogramów dynamitu w takim małym czołgu kierowanym elektrycznie i to była broń, która potrafiła pół kamienicy zawalić. Między innymi trafiła też w nasz budynek Okrąg 2 i nieszczęśliwie tak się złożyło, że ten „goliat” trafił w część, w której był szpital na rogu budynku. Niestety sporo ludzi rannych w tym szpitalu zginęło. Opieka nad wojskami berlingowskimi polegała na tym, że oni nie przystosowani do warunków walki w mieście, bardzo często byli zabijani i ranni. Nie potrafili się jakoś ukrywać, jak myśmy mieli to we krwi, że nie wolno ci było wyprostowanym iść, nie wolno. Musiałeś szukać tego kawałka węgła czy kawałka zburzonego domu, żeby się schować, żeby… „Nie daj się zabić”. Takie było po prostu powiedzenie. Oni tego nie rozumieli i bardzo dużo ich rannych… Potem myśmy mieli obowiązek… Powstał specjalny szpitalik na ulicy Wilanowskiej 18 w piwnicy, właśnie dla berlingowców. Myśmy im jak mogli, to pomagali, to znaczy z polecenia naszych ówczesnych władz akowskich. Pomagaliśmy im na zasadzie takiej: „Podaj wodę. Podaj basen. Podaj to, podaj tamto. Poproś, bo temu morfinę”. Jak jeszcze była morfina, tego typu pomoc była. Natomiast potem oni niestety, cały ten szpital został zlikwidowany przez Niemców, rozstrzelany.

W momencie, kiedy nas wyprowadzali już z Powstania, to był 22 wrzesień, na naszym podwórku, na ulicy Okrąg 2, była właśnie sterta zabitych rannych ze szpitala Okrąg 2, z Okrąg 6 i z Wilanowskiej. Sterta prawie dosięgająca pierwszego piętra zlikwidowanych, zabitych przez Niemców rannych z tych szpitalików.

 

  • Mówił pan o 22 września, czyli to był dla pana już koniec Powstania?

 

Tak, to był koniec. Ta część, która była w stanie się przeprawić na drugą stronę, to znaczy na stronę praską, przez słynny statek „Bajka”. To znaczy on stał zakotwiczony, nie przepływał na drugą stronę, tylko był bazą. Na łódkach, na tratwach, na kajakach, na czym się dało, to została przetransportowana, przepłynęła wpław na drugą stronę. Mimo że świetnie pływałem, bo w Jugosławii musieliśmy się nauczyć pływać, ponieważ mieliśmy Adriatyk pod nosem, to byłem w cudzysłowie obciążony rodziną, to znaczy i babka, i ciotka. Tak że wycofując się z Okrąg, razem zresztą z wojskiem naszym powstańczym w stronę Wisły, doszliśmy aż do Wilanowskiej 3. Jest budynek na Wilanowskiej 3 już prawie przy Solcu i tam się już zakończyło dla nas Powstanie, bo Niemcy go zajęli właśnie 22 września. Była słynna sprawa z księdzem, pseudonim „Rudy”, powiesili go na trzepaku. Stamtąd nas Niemcy zgarnęli i całą kolumną przeprowadzili przez… z powrotem, jakieś przebicia były górnymi piętrami z Wilanowskiej 18 na Okrąg 2. Budynek Okrąg 2 był bardzo ciekawy i dlatego został wybrany na twierdzę, w zasadzie na sztab, ponieważ był on budynkiem narożnym. Z jednej strony była Okrąg, potem była Czerniakowska i z trzeciej strony była Wilanowska, po wojnie nazwana ulicą Gwardzistów. Był to budynek budowany przed wojną, już na warunkach, które zaczęły obowiązywać w budownictwie w Polsce chyba od 1937 roku, gdzie stropy górne i nadpiwniczne musiały być stropami żelbetowymi. Konstrukcja tego budynku była niesamowicie wytrzymała, mocna. Ten budynek otrzymał, jak po wojnie mówiło się, około sześciuset pocisków, kilkadziesiąt bomb i „goliata”. „Goliat” niestety załatwił cały front, ale tak ten budynek właściwie podziurawiony był do końca i istnieje do dziś. Tak że to był bardzo dobry wybór na sztab. Wracając do transportu, przeprowadzili nas na Okrąg. Makabryczny widok był na podwórku właśnie po rozstrzelanych, tak że nie można było iść po asfalcie podwórka, tylko były ułożone cegły, bo tyle było krwi na podwórku. Jeszcze charakterystyczną rzeczą było to, że ponieważ niemieckie wojska rabowały, właściwie to była zbieranina, bo byli Ukraińcy i Niemcy. Rabowali co się dało i na podwyższeniu, na tej krwi była cała sterta pięknych futer, które powyciągali z domów. Tak że to był kontrast niesamowity. Dalszy ciąg tego transportu w kolumnie przez Czerniakowską, Szarą, Rozbrat na tyłach Górnośląskiej, do góry do budynków sejmowych. W budynkach sejmowych była przerwa, ponieważ to był moment, kiedy po raz pierwszy widziałem nad Warszawą samoloty rosyjskie i to bojowe samoloty rosyjskie. Bo do tej pory żeśmy tylko widzieli i słyszeli tak zwane kukuruźniki, które zrzucały akurat na nasz teren nie broń, jak żeśmy się spodziewali, jak sztab się spodziewał, tylko słodycze i cukierki z fabryki Wedla. Ale latały te kukuruźniki, słychać je było. Niemcy się bardzo bali kukuruźników. A 22 września widziałem po raz pierwszy walkę samolotów niemieckich i rosyjskich nad Warszawą. Nie wiem, może to był nasz Dywizjon „Warszawa”. Później się człowiek różnych rzeczy dowiadywał. W sejmie żeśmy przesiedzieli do nocy i potem nocą przez Jazdów, Szpital Jazdowski, do alei Szucha. Tam nas wsadzili do podziemi, do więzienia, bo spodziewali się, że w naszym gronie są akowcy, sztabowcy. Zresztą byli, niektórzy przeszli na drugą stronę, na Pragę ale w naszym gronie byli jeszcze ranni niektórzy. Chodzi o to, żeby wyłowić, żeby wyciągnąć tych sztabowców przez zeznania tej całej ludności. Przecież wszyscy się znaliśmy na tym małym Czerniakowie. Niestety nie udało się Niemcom, nikt nie wydał tych ludzi, mimo że… Bicia nie było, ale presja była ogromna, straszenie i tak dalej. Byliśmy półtorej doby na Szucha. Potem ci, którzy byli ranni, między innymi ja też, zostaliśmy przeprowadzeni na ulicę Litewską 12 do piwnic gdzie był punkt przejściowy dla rannych, żeby mogli dojść do siebie i dalej transportem iść. Po dwóch dniach znowu wzięli nas w kolumnę i przez Puławską, Rakowiecką, aleję Niepodległości, Filtrową do placu Narutowicza i tam był punkt zborny warszawskich kolumn, które się zbierały. Pod akademikiem żeśmy biwakowali. Potem znowu nocą do Dworca Zachodniego i z Dworca Zachodniego krótkim transportem kolejowym do Pruszkowa.

W Pruszkowie normalna już była wtedy selekcja na tych, którzy jadą na roboty do Niemiec, do obozów i tych, którzy zostają zwolnieni ze względu na wiek, starość, czy młodość. W tym wypadku byłem trochę zabandażowany, a poza tym szczeniak. Zarówno moja ciotka, która była ranna w rękę też i moja babka, która miała ranę na nodze, zostaliśmy skierowani do transportu, który został rozwiązany w Sędziszowie.

Tam byliśmy u rodziny kolejarskiej, czego nigdy im nie zapomnę i nasza wdzięczność rodzinna jest niesamowita, bo przede wszystkim nas umyli, przeprali. Kilka dni żeśmy tam byliśmy, a potem wróciliśmy już do Krakowa gdzie mój wuj miał mieszkanie po prostu. To był naznaczony dla całej mojej rodziny punkt zborny. Ci co przeżyli, mają się spotkać w Krakowie na ulicy Wawrzyńca 32.

 

  • Czy w Krakowie był pan do końca wojny?


Tak, w Krakowie byłem do końca wojny, do 17 stycznia. Kraków wyzwoliły wojska radzieckie, zresztą bardzo szczęśliwie, bo Kraków był podminowany, już do wysadzenia przygotowany i to się udało. Tak że tu są duże zasługi pana towarzysza Koniewa. Po wyzwoleniu naturalnie do szkoły poszedłem i od razu do harcerstwa. Doczekałem się w Krakowie powrotu matki z Ravensbrück i ojca z Dachau. Ojciec bardzo późno wrócił, bo miał duże wahania czy wracać, czy nie, jak to część Polaków z tamtych obozów. Ale wrócił i zaczęliśmy odbudowywać nasze rodzinne życie.

  • Kiedy państwo wróciliście do Warszawy?

 

Do Warszawy [wracaliśmy] jeszcze przez Łódź, bo ojciec wrócił do pracy w banku (wtedy już Narodowy Bank Polski nie Bank Polski), jako specjalista. Ojciec zresztą po doktoracie Uniwersytetu Jagiellońskiego, więc uważany był za jednego z lepszych bankowców wtedy. Był oddelegowany najpierw do centrali Narodowego Banku Polskiego, do Łodzi. Myśmy się przenieśli do Łodzi, mieszkaliśmy na bardzo ładnym strychu. Tam też byłem w harcerstwie. Łódź przejęła wtedy funkcję stolicy, były wszystkie ważne urzędy w Łodzi. Potem jak Warszawa zaczęła się już troszeczkę odbudowywać i porządkować, to wróciliśmy do Warszawy i zamieszkaliśmy tu, w tym mieszkaniu od 1946 roku, jako mieszkaniu służbowym.



  • Rozumiem, że jak skończyła się wojna pan pracował i na pewno represje pana nie dotknęły, ale czy kogoś z pana bliskich?


Oprócz tego, że moi rodzice byli w obozach koncentracyjnych, to spora grupa rodzin… nie mam najbliższej rodziny, bo jestem jedynakiem. Ale moje cioteczne siostry, z którymi bardzo blisko żyliśmy, zresztą cała rodzina była zaangażowana w Powstaniu. Jedna była łączniczką, która właśnie przynosiła pocztę ze Śródmieścia na Czerniaków i rozkazy. One 6 stycznia 1945 roku z tego mieszkania w Krakowie na ulicy Wawrzyńca 32, zostały przez gestapo aresztowane. Ponieważ była akcja gestapo w Krakowie, że wszyscy ludzie z Warszawy, którzy zameldowali się, a był taki nakaz administracji niemieckiej żeby wszyscy warszawiacy się meldowali. Ci wszyscy, którzy się zameldowali, zostali tej nocy z 5 na 6 stycznia 1945 roku, czyli prawie dziesięć dni przed wyzwoleniem Krakowa, zaaresztowani i wywiezieni do obozu na Czerwonym Prądniku w Krakowie. Potem, to już są relacje powojenne, do Drezna. Drezno było wtedy bardzo bombardowane i stworzono brygady robocze do odgruzowywania Drezna. Właśnie cała moja rodzina została… To znaczy dwie siostry cioteczne, ciotka, kuzynka, pięć osób, które były wtedy w tym mieszkaniu, zostały zaaresztowane. A osoby takie jak moja babka, moja ciotka, które się nie zarejestrowały, że są, to nie zostały zaaresztowane. Czyli działała administracja niemiecka, tak precyzyjnie działała, że tylko te osoby, a reszta nie. Te moje kuzynki do Polski już nie wróciły, ponieważ moja ciotka Urszula przeżyła Rewolucję Październikową w Kijowie i powiedziała, że nigdy z towarzyszami radzieckimi nie chce się spotkać i one zostały we Francji.

  • Czy ma pan jeszcze jakieś wspomnienie z Powstania, takie wyjątkowe, o którym na pewno nikt nie wie, takie nietypowe?


To znaczy moim osobistym najgorszym przeżyciem, to było jak byliśmy już w sejmie, w tym transporcie ewakuacyjnym z Warszawy. Ktoś przyniósł wiadomość, że mój zastępowy, Rysiek Bryja został rozstrzelany, chłopak, który miał wtedy niecałe szesnaście lat. Tak że z tej mojej grupy siedmiu w ogóle, tych młodych powstańców, młodych ludzi, trochę zaangażowanych w Powstaniu, zginęły dwie osoby. Zginęła Basia i zginął rozstrzelany Rysiek Bryja, pseudonim „Ryś”. To były najtragiczniejsze.A najmilsze wspomnienie to jest to, że zdobyliśmy, w cudzysłowie „szkołę dziennikarkę” na Rozbrat i umundurowaliśmy się. Mianowicie, co się okazało? Że magazyny w tej szkole były magazynami niemieckimi na Afrykę, na wojska w Afryce. W związku z tym wszyscy mieliśmy hełmy korkowe, tropikalne. Mieliśmy sztylpy, na pustynię wysokie buty, sznurowane, mieliśmy piękne skarpety wełniane na tropik i mieliśmy krótkie spodnie. Tak że to jest pozytywna reakcja z tego, że zdobycz nam się przydała. Wspomnień jest bardzo dużo, trudno je klasyfikować czy one są dobre czy złe, ale nieraz mi się śnią.

Warszawa, 12 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska
Andrzej Miłkowski Pseudonim: „Misiek” Stopień: harcerz Formacja: Zgrupowanie „Kryska” Dzielnica: Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter