Andrzej Narkiewicz „Bambolo”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Andrzej Narkiewicz, jestem urodzony w Warszawie. Moja rodzina to pięcioro rodzeństwa. Ojciec był pracownikiem Banku Polskiego, a w sensie wojskowym był uczestnikiem kampanii kijowskiej w 3. pułku ułanów.

  • Czyli była taka historia bohaterstwa już w pana rodzinie, tak?

Tak, on był ze swoim bratem, moim stryjem, Janem Narkiewiczem, który z kolei za tę kampanię otrzymał Krzyż Virtuti Militari. Ale niestety tak się złożyło, że w 1939 roku został wywieziony na Sybir i ślad po nim zaginął.

  • Wróćmy jeszcze do pana rodziny. Czy w pana domu było patriotyczne wychowanie? Czy państwo o tym rozmawiali? Bo potem przecież miał pan tę energię i siłę, żeby wziąć udział w Powstaniu.

Przed wojną to i w każdej szkole, i w każdym środowisku dbano o to, żeby młodzież miała patriotyczne spojrzenie na Polskę, na cały świat, więc również chodziłem do szkoły na Krakowskim Przedmieściu, do szkoły ćwiczeń. To była taka eksperymentalna szkoła vis-à-vis wojskowej komendy miasta. Ona się spaliła w 1939 roku. Tam miałem bardzo dobrych nauczycieli, wychowawców, którzy nas szkolili w tym kierunku patriotycznym. Niezależnie od tego dom to była podstawa wszystkiego. Pamiętam spotkania mojego ojca ze swoim bratem, który przyjeżdżał z Kresów Wschodnich, z Baranowicz. No i rozmawiali o swoich wojennych zmaganiach. I to wszystko powodowało, że tego bakcyla żeśmy połykali.

  • I pan się przysłuchiwał?

A niezależnie od tego książki. Mieliśmy bardzo ładną bibliotekę.

  • Pamięta pan jakieś książki z dzieciństwa, które pana tak patriotycznie inspirowały?

No, to były książki wyraźnie dotyczące obrony Lwowa, Orląt Lwowskich. Przede wszystkim to była taka podstawa naszego [wychowania]…

  • A jakaś beletrystyka, powieści, Sienkiewicz?

Tak, Sienkiewicz, „Trylogia” to cała była kilka razy przez nas czytana. Mieliśmy w takim wspaniałym wydaniu, malutkie takie książkowe wydanie, że można było do kieszeni to wsadzić, takie malutkie były te książeczki. No i czytaliśmy to kilkakrotnie, oczywiście z wielką emocją i z wielkim uznaniem. Poza tym mieszkałem na Starym Mieście, na ulicy Świętojerskiej. Mieliśmy kolegów, którzy również jako rodziców mieli wojskowych, lekarzy, ale miałem też i kolegów takich zwykłych, jak to się mówi, dzieci robotników.

  • A czym się zajmowali pana rodzice?

Mój ojciec pracował w Banku Polskim. Był jakimś skromnym urzędnikiem, bo po kampanii kijowskiej było straszne bezrobocie i nie wiem, jego dowódca czy jakiś znajomy wojskowy, pan Chomicz niejaki, właściciel Chomiczówki, tej dzielnicy, wprowadził go do Banku Polskiego i on tam pracował. A mama wychowywała w domu nas wszystkich, nigdzie nie pracowała.

  • Ile było rodzeństwa?

Całe pięcioro, dwie siostry i dwóch braci miałem.

  • I pan był najmłodszy?

Byłem drugi od końca.

  • Czyli prawie najmłodszy.

A teraz jestem ostatni, pierwszy od końca.

  • Proszę powiedzieć, jak pamięta pan 1 września 1939 roku?

To było bardzo znamienna i ciekawa data. Ponieważ my jako rodzina urzędnika państwowego, jakim był nasz ojciec, byliśmy wyposażeni w maski gazowe, bo było takie przekonanie, że Niemcy zaatakują ludność polską gazem jakimś tam bojowym, więc mieliśmy te maski i nie odstępowaliśmy ich na krok. Zawsze z tymi maskami chodziliśmy. Oczywiście szkoły nie było, bo to wszystko było pozamykane, ale do sklepu czy gdzieś to zawsze chodziliśmy z maską przewieszoną przez ramię. Pamiętam w dniu ogłoszenia przez radio alarmu dla całego kraju to słynne powtarzanie: „Uwaga, uwaga, nadchodzi” – to co nieraz słyszymy w audycjach powtarzanych z 1939 roku, to właśnie było. I pamiętam, że w pierwszym dniu chyba spadły na naszą dzielnicę pierwsze bomby.

  • A czy budynek, w którym państwo byliście…

Nasz budynek długo, długo, bo to był jeden z takich większych budynków na ulicy Świętojerskiej, Świętojerska 11 A. Tam dzisiaj jest szkoła pielęgniarek chyba czy szkoła jakiejś sztuki nowoczesnej, czy coś takiego… Nie, szkoła pielęgniarek chyba jest. On długo, długo tam stał. To była kamienica taka pięciopiętrowa, dwupodwórzowa, potężna, ładnie zbudowana i nowoczesna taka. Ten budynek był widoczny z brzegu praskiego. Więc pierwsze działa, które strzelały na Warszawę w tamtą stronę, to właśnie strzelały w ten budynek. Pamiętam pierwszy pocisk, jaki spadł, uderzył gdzieś w okolicy trzeciego piętra w mur i te odłamki odprysły od tego muru i przebiły moją biblioteczkę i książkę, w której miałem wiersze. To był zbiór wierszy chyba Amicisa. Pamiętam taki wierszyk: „Nie rusz Andziu tego kwiatka” i tak dalej.

  • Ale państwo wtedy nie ucierpieli?

I ten odłamek przebił go na wylot. Jak to zobaczyłem, to byłem zrozpaczony, nie wyobrażałem sobie, że coś takiego może się zdarzyć. No i to tak ta wojna w pierwszej chwili nas zaskoczyła. Oczywiście było jeszcze gorzej, bo ojciec został wezwany do opuszczenia Warszawy i wyszedł jak wszyscy mężczyźni z Warszawy. Zostaliśmy sami zupełnie z mamą. Zaczęły się olbrzymie bombardowania i to właśnie w dzielnicy, w której mieszkałem. [Tam] stało wojsko, bardzo dużo tego wojska i ona podlegała bombardowaniu. Zresztą sami wiemy, katedra polowa, Zamek, to wszystko były okolice mojego miejsca zamieszkania, plac Krasińskich. No więc żeśmy mieli niezłą kanonadę w 1939 roku i pamiętam, że bomby spadły również na nasz budynek. Mieszkało bardzo dużo bardzo bogatych Żydów w tym budynku. Oni się tak strasznie bali tych bomb i wszyscy przychodzili do mojej mamy. Mama uprzedzona wcześniej, jeszcze w 1939 roku, przygotowała piwnicę. Żeśmy ją wymalowali, wybielili jakoś, były tam jakieś podstawowe przedmioty, był kufer olbrzymi (takie fajne kufry były kiedyś, okute, w którym była zgromadzona żywność, cukier, mąka, różne rzeczy), no i myśmy tam siedzieli w tym schronie w czasie tych bombardowań. Więc oczywiście wszyscy się schodzili z tego domu, do tego schronu naszego, do tej piwnicy i jakoś, nie wiem, czuli się tam bardziej pewnie wśród nas, że nam się jakoś nic nie dzieje, no to może się im nie stanie.
Tak do czasu kiedy nas stamtąd wysiedlili Niemcy, bo tam miało powstać getto. W pierwszej fazie to właśnie miało aż sięgać po ulicę Freta to getto. Wysiedlili nas stamtąd i zostawiliśmy tych Żydów. Z tym że pamiętam, jak ich terroryzowali i wyganiali z domów, żądając pieniędzy, złota. Nahajami ich tłukli, wyganiali ich na plac Krasińskich i ich pędzili, nie wiem dokąd, do robót jakichś, czy coś takiego. Myśmy się spakowali na furmankę i… To było gdzieś chyba […] na wiosnę. W 1940 roku nas wysiedlili, a zimę jeszcze przeżyliśmy na Świętojerskiej.

  • W tym schronie, tak?

Zima była bardzo ciężka i pamiętam, że w kolejkach po zmarznięte kartofle żeśmy stali po parę godzin na zmianę. Bo nas było pięcioro, to znaczy czworo, bo ten brat najmłodszy był, to on się nie nadawał jeszcze.

  • A czy ojciec wrócił do Warszawy?

Tata wrócił do Warszawy chyba na początku grudnia 1939 roku. Okropnie chudy, zmarnowany, chory, z wrzodami na żołądku, na dwunastnicy. I to jemu się tak strasznie ta choroba rozwinęła, że w rok potem tata niestety umarł na ten żołądek. Miał operację dwunastnicy… […]

  • Nie udało się go uratować.

To znaczy zmarł i został pochowany na Bródnie. Zmarł również mój młodszy brat, który umarł na zapalenie opon mózgowych.

  • Najmłodszy?

Tak i została nas czwórka i moja mama. I tak w czwórkę żeśmy razem przez ten okres pierwszy męczyli się. To znaczy męczyli w ten sposób, że każdy zarabiał na siebie. Już jako dziewięcioletni chłopak, bo tyle miałem, już zarabiałem na siebie. Robiliśmy gwiazdy syjońskie, bo było rozporządzenie niemieckie, że wszyscy Żydzi muszą mieć na sklepach gwiazdy syjońskie.

  • W jaki sposób je państwo przygotowywali?

Ponieważ jeszcze za czasów przedszkolnych moich umiałem posługiwać się laubzegą, czyli taką piłeczką do wycinania dykty, to tą piłeczką wycinałem te gwiazdy syjońskie. Malowaliśmy, naklejaliśmy na deseczki, no i żeśmy je sprzedawali za parę groszy tym Żydom, którzy chcieli kupić, i w ten sposób żeśmy zarabiali na chleb. Później pracowałem, to znaczy nie pracowałem, a handlowałem papierosami, które sami robiliśmy. Również jako dziewięcioletni chłopak po tramwajach, po…

  • A skąd państwo brali tytoń albo całe papierosy?

Kupowaliśmy, mama kupowała. Bo mój ojciec bardzo dużo palił. Może to mu właśnie na ten żołądek zaszkodziło. On sam kupował tytoń i mieszał go. Robił różne mieszanki, czymś tam kropił, dodawał jakieś zapachy. I moja mama trochę tego się nauczyła. W związku z tym później była zaopatrzeniowcem.

  • A to był jej pomysł czy dzieci wpadły…

Moja mama zabrała się za szycie i szyła jakieś bluzeczki, jakieś majteczki, jakieś licho wie co.

  • Czyli radzili sobie państwo?

I próbowała sprzedawać to na rynku, na straganach. A myśmy z bratem robili właśnie te gwiazdy syjońskie i sprzedawali papierosy.

  • A proszę opowiedzieć o warunkach. Czy to wystarczyło, żeby mieć jedzenie czy raczej…

To było minimum minimorum, jakie można było w ogóle uzyskać. Cały czas chodziliśmy głodni, cały czas chodziliśmy niewyspani, bo ciągle trzeba było coś w domu robić, coś pracować, odgruzowywać, chodziliśmy po domach i szkliliśmy okna ze szklarzami zawodowymi jako pomocnicy, więc różnych rzeczy żeśmy się imali, żeby choć parę groszy zarobić. Tak że ten 1939 roku był bardzo ciężki. Jak żeśmy się przeprowadzili ze Świętojerskiej na Grzybowską, bo tam nas Niemcy wysiedlili, na Grzybowskiej mieszkałem vis á vis „Haberbuscha”, tego browaru „Haberbuscha i Schielego”. No i tam się zapisałem do szkoły na ulicę Miedzianą, taka bardzo duża szkoła powszechna była i tam już do końca…
  • Do Powstania?

Do Powstania skończyłem tę szkołę, siódmą klasę w czerwcu, a w sierpniu, jak wiadomo, wybuchło Powstanie. Oczywiście wcześniej należałem do organizacji „Szare Szeregi”.

  • Właśnie o „Szare Szeregi” chciałam zapytać. W którym momencie pan dołączył do „Szarych Szeregów”?

Trzeba powiedzieć tak, że w naszym domu, myśmy mieszkali z tyłu w drugim podwórku, na samym końcu tego całego naszego domu. To było takie mieszkanie, skąd można było szybciutko wyskoczyć przez mur na ulicę Łucką, więc przechodniak taki był. Tam była kiedyś fabryka, jakieś pasy skórzane robili dla wojska, chyba w 1939 roku się spaliła.

  • Wróćmy jeszcze do momentu, kiedy się tam państwo przenieśli…

Myśmy się przenieśli na wiosnę 1940 roku.

  • Ze Świętojerskiej tutaj na ulicę…

Tak, na Grzybowską vis-à-vis „Haberbuscha”. […]

  • Tam było blisko do ulicy Łuckiej, tak? Wracając do tego tematu…

Tak, to znaczy był taki przechodniak i w związku z tym u nas w domu odbywały się różnego rodzaju zebrania. Koledzy sióstr przychodzili, starsi, mieli jakieś zebrania, jakieś wykłady z bronią. Kiedyś jakiś strzał padł. Ale ponieważ to na końcu podwórka, jakoś cisza, nic się nie działo, nikt nic nie wiedział. No i okazało się, że mój starszy brat Wojtek, który jest obecnie w Stanach Zjednoczonych, żyje do dzisiaj i moje siostry też żyją jeszcze, więc on pierwszy wstąpił do „Szarych Szeregów”. Jakim cudem się tam dostał, to trudno mi powiedzieć. W każdym razie oni robili zebrania w naszym mieszkaniu.

  • Proszę powiedzieć, ile pan Wojciech miał wtedy lat?

On był o rok starszy ode mnie, tylko o rok. On był z 1929, ja byłem z 1930 roku, o rok starszy był ode mnie, ale już ten rok to w czasie wojny dużo znaczyło, bo myśmy nie byli dziećmi, tak jak dzisiaj się mówi, że rodzice się boją wysłać, żeby, broń Boże, do autobusu samo wsiadło, bo coś się stanie. Myśmy byli samodzielni, samodzielnie żeśmy się utrzymywali, na życie swoje zarabiali i myśmy byli prawie że jak półdorośli. Tak że ten wiek nasz młody powodował, że myśmy szybko jakoś mężnieli. I Wojtek był pierwszy, który do tej organizacji się dostał, i potem wciągnął mnie po jakimś czasie. Oczywiście nie było to takie proste, że się na listę zapisałem i już od jutra jestem członkiem stowarzyszenia „Szarych Szeregów”. Musiałem zdać najpierw egzamin. Więc koledzy, którzy byli poleceni przez mojego brata, mnie egzaminowali. Egzamin polegał mniej więcej na tym, że miałem wyznaczoną jakąś trasę, niewielką i miałem dotrzeć do jakiegoś miejsca i z powrotem wrócić. Potem pytano mnie: „Ile latarń żeś po drodze zauważył?”. Albo: „Jakie tam były sklepy? Co w tych sklepach było?”. I tego typu…

  • A jak wypadł ten egzamin? Jak pan wypadł?

Egzamin wypadł dobrze, bo mnie przyjęto bardzo szybko i dostałem się do takiego patrolu (bo to nie były zastępy, tylko się nazywało patrole, takie pięcioosobowe, sześcioosobowe) kolegi, którego rodzice trzy domy dalej mieli skład z opałem, i też u niego zbiórki mieliśmy i w innych mieszkaniach i u nas tak samo. Tak że szkoliliśmy się bardzo dokładnie, szkoliliśmy się w lasach, różne biegi harcerskie w Pustelniku, w Drewnicy, w Markach. To tam te lasy to do dziś są praktycznie dzikie.

  • Czy pana mama wiedziała, że pan i pana brat już działacie?

Nasza mama wiedziała.

  • Jak reagowała?

Nie przeszkadzała nam, tylko zawsze nas ostrzegała, że musimy uważać, żeby nie stało się jakieś nieszczęście. Siostry natomiast jakoś stroniły i one nigdy nie dostały się do konspiracji, chociaż i jedna, i druga były dziewuchami takimi, że ho, ho. By się nadawały na sanitariuszki bardzo ładnie. W roku 1941, 1942 byliśmy objęci opieką RGO, Rada Główna Opiekuńcza to się nazywało. Ta Rada Główna Opiekuńcza prowadziła dożywiania w szkołach, tak zwaną garkuchnię organizowali.

  • Cała pana rodzina, tak?

Tak że można było obiadek zjeść jakiś i to było bardzo potrzebne. I również ta Rada Główna Opiekuńcza wysyłała dzieci na kolonie. Byłem dwukrotnie na takich koloniach w Otwocku, w Olinie. Ponieważ to był taki ośrodek dla dzieci, takie prewentorium, czyli nie sanatorium a prewentorium, taki pierwszy stopień dla tych, którzy są zagrożeni gruźlicą. Więc oni dbali o to, żeby młodzież była jakoś…

  • A czy miał pan jakieś symptomy gruźlicy?

Nie, nie miałem gruźlicy, ale myśmy byli zagrożeni, to znaczy pamiętam, że moja mama mówiła, że jakieś prześwietlenie (ja się na tym nie znałem) wykazuje jakieś zwapnienia, jakieś grudki, ale to jest nic groźnego.

  • Rozumiem.

Więc tak to wyglądało. Niemniej byliśmy w tym Olinie dwukrotnie. I ja byłem, i brat był, i moja młodsza siostra również tam była, przez RGO skierowana. I okazało się, że tam byli wspaniali instruktorzy i to byli harcerze, instruktorzy harcerscy, którzy ćwiczyli nas normalnie jak w jakimś obozie harcerskim. Chodziliśmy jednakowo umundurowani, w kapeluszach takich skautowskich. Zbiórki, musztra, terenoznawstwo. Oni nas szkolili do przyszłych [zadań]…

  • Czy Niemcy się nie domyślali, że w tym prewentorium mogą się odbywać jakieś szkolenia?

Właśnie dziwiłem się, jak to jest, ale nikt tam nas nie odwiedzał. Jedyne co, to nas Niemcy kiedyś odwiedzili, kiedy w okolicznych domach (tam były domy takie drewniane) wysiedlali Żydów i wtedy ich wyganiali i robili getto i likwidowali tam te domy.

  • Zabierali ich do getta w Warszawie?

To jedyne, co Niemców widziałem w tej okolicy, a tak to ich tam w ogóle nie widziałem. Nigdy nie było ich. Chodziliśmy do Świdra kąpać się, więc w ogóle tam było bosko, jak to się mówi.

  • Czyli mógł pan trochę zażyć dzieciństwa, dzięki tym pobytom. Był to taki odpoczynek od pracy?

Ten miesiąc to było zbawienie dla nas, nabieraliśmy sił, opaleni, zdrowi. Między innymi właśnie z bratem… Bo pani mnie pytała tutaj o mój pseudonim, skąd on się wziął. Więc myśmy byli, karnację mieliśmy murzyńską, i brat, i ja. On jeszcze więcej czarny ode mnie. [Ja miałem pseudonim] „Bambolo”, on był „Sambo”, a jeszcze jeden z naszych kolegów, też blisko był w Powstaniu, „Bambo” się nazywał, inny „Dżambo” się nazywał. Tak że cały patrol Murzynów i stąd te nasze pseudonimy.

  • Przez opaleniznę, tak?

Tak, tak że jak żeśmy się w Powstaniu spotkali w trójkę: Zbyszek Przytuła, Andrzej Narkiewicz i Wojciech Narkiewicz, wszyscy z jednego patrolu z Woli, to wszyscy się dziwili, bo jeden się nazywał „Bambolo”, „Sambo”, „Bambo”. Trzech takich było orłów.

  • Wróćmy do „Szarych Szeregów”. Proszę jeszcze opowiedzieć trochę więcej o tym momencie jeszcze przed Powstaniem, o tym okresie od momentu wstąpienia do 1 sierpnia 1944 roku. Co się jeszcze działo?

Działo się bardzo dużo. Myśmy mieli wspaniałego instruktora, który do dziś dnia żyje, Tadeusz Wiśniewski, miał pseudonim „Pantera”. To był chłopak dużo starszy od nas, bo on już maturę zrobił przed wojną. On po pierwsze był superinteligentny, był naprawdę wykształcony bardzo dobrze i dbał o nasze wykształcenie, więc po prostu myśmy nie mogli się nie nauczyć czegoś. Sprawdzał nasze stopnie, chodził do szkoły, robił wywiady, jak się uczymy. On był na etacie Armii Krajowej, nie wiem, z jakiegoś tytułu dostawał jakieś pieniądze, to te pieniądze przeznaczał na buty dla nas, na jakieś jedzenie, na jakieś wygody dla nas, dla swoich harcerzy.

  • Ilu miał podopiecznych?

Byłem na Woli, były tam dwa hufce, Hufiec „Giewont”, w którym byłem, i były trzy drużyny w tym i był dugi Hufiec „Giermkowie Wolności” i też miał trzy drużyny. Chłopców w drużynie nas było około trzydziestu, więc w sumie nas było około stu pięćdziesięciu w tych dwóch hufcach.

  • A pod „Panterę”, tego chłopaka, o którym pan opowiadał, podlegało ilu chłopców?

On był hufcowym, więc pod niego…

  • Czyli cały hufiec.

Tak, to cały hufiec podlegał. Ale niezależnie od tego on był jeszcze komendantem „Zawiszy”. „Zawisza” to był najmłodszy szczebel „Szarych Szeregów”.

  • „Zawiszacy”.

To byli chłopcy do lat piętnastu, powiedzmy, bo później od piętnastu wyżej, to były BS-y, „Szkoły Bojowe” i wreszcie najstarsi to byli GS-y – „Grupy Szturmowe”. To już oni brali akcje z bronią w ręku i tak dalej. Myśmy się szkolili wojskowo, terenoznawstwo, znajomość terenu miasta, wszystkie jakieś miejsca, przechodnie, tak zwane. Najrozmaitsze rzeczy robiliśmy. Poza tym braliśmy udział również w akcjach wywiadu, WISS (Wywiad i Informacja „Szarych Szeregów”), więc obsadzone były przez nas określone odcinki tras wyjazdowych z Warszawy, na przykład na Wolę, gdzieś na Nowy Dwór. Myśmy raczej na Woli wszystko obsadzali i musieliśmy liczyć, ile samochodów, ile furmanek, jakie formacje. Wszyscy znaliśmy doskonale stopnie niemieckie od feldfebla po generała… Tak że musieliśmy określać, jaka to formacja, bo znaki formacji też żeśmy znali wszystko. Potem z tych naszych krótkich notatek robiło się meldunki i te meldunki dokądś szły, nie wiem [dokąd].

  • A proszę powiedzieć, jak się harcerze uczyli tych formacji. Czy mieli państwo jakieś rysunki, zdjęcia?

Po prostu mieliśmy plansze, takie pomoce naukowe i z tych planszy trzeba było się wkuć na pamięć.

  • Były potem jakieś egzaminy, ktoś przepytywał?

Nie, myśmy sobie wierzyli na słowo. Na słowie harcerza polega jak na Zawiszy, więc myśmy sobie wierzyli na słowo i jak ktoś mówił, że zna, to znał. Co jeszcze myśmy robili? Braliśmy udział w rozlepianiu różnych plakatek takich z klejem. Językiem się brało i na przykład na słup gdzieś, na przystanek tramwajowy, jakaś karykatura czy jakiś napis dziwny.

  • A pamięta pan jakieś konkretne, jak wyglądały?

Było dużo takich, bo miałem kolegę, który był grafikiem i jest do dzisiaj, i on robił takie karykatury niemieckie. Na przykład wózeczek, mam taką karykaturę w domu, wózeczek z dzieckiem i Niemcy z bergmanami do tego dziecka się zamierzają do strzelania albo jak do spadochroniarza alianckiego strzelają. Tego typu jakieś nalepki żeśmy przyklejali na takich widocznych miejscach, głównie na przystankach. To dzisiaj się tak mówi, że to jest takie przylepić… Ale to człowiek drżał, widział wszędzie oczy jakieś skierowane na siebie, że go ktoś za chwilę za kołnierz złapie i po prostu to był wielki wyczyn.

  • Podnosiło się ciśnienie, czuło się adrenalinę w tym momencie.

Ale później na zbiórkach musieliśmy zdawać relacje gdzie, kto, ile nalepił i w którym miejscu i tak dalej.
  • Czy jakaś rywalizacja była?

Była rywalizacja. Jedni nalepiali prawie Niemcom na samochodach i tak dalej. Tak że różne rzeczy żeśmy robili. Przede wszystkim było szkolenie takie typowo harcerskie, na sprawności harcerskie, szkolenie wojskowe, terenoznawstwo, musztra. Trochę żeśmy, jako najmłodsi, również mieli szkolenia o broni, takie podstawowe.

  • Ale czy to było teoretycznie, czy strzelaliście?

Nie, tylko teoretyczne. No i w końcu doszliśmy do takiego momentu, że trzeba było zrobić tak zwany bieg harcerski, zdobyć pierwszy stopień, czyli tego młodzika harcerskiego. No i przyrzeczenie, więc było to wielkie wydarzenie. Bieg harcerski to zdawałem wczesną wiosną 1944 roku. Jeszcze był śnieg z deszczem, w lasach Strugi. Mieliśmy tam dobić, dojechać taką „ciuchcią samowarkiem”. Rozpoznawczym znakiem były kolorowe szpileczki, z łebkiem kolorowym, różne, żółte, niebieskie, zielone i tak dalej. No i myśmy się po tym poznawali, kto jest kto, bo tych chłopaków tam sporo było. Był taki rozkaz, że każdy, kto dojdzie do pierwszego punktu, do tej przeszkody pierwszej, gdzie będzie egzamin zdawał z czegoś, to przed tym jeszcze musiał zrobić jakiś dobry uczynek. I to było najgorsze. Jaki tu dobry uczynek zrobić? Więc długo się skrobałem w głowę. Jak szedłem, to widziałem, że jakaś babcia sanki ciągnęła z chrustem. Zaraz pomogłem jej ciągnąć i oczywiście dobry uczynek miałem zaliczony. Na tych przeszkodach różnych były bardzo trudne rzeczy, bo na przykład w takim mokrym lesie, a to był lasek młodniak, to nie był las, bo to jeszcze do dziś ten lasek jest taki bardzo rachityczny, trzeba było rozpalić ognisko jedną zapałką. Wszystko mokre wkoło i tak dalej. Był taki kolega, do dzisiaj żyje, który był egzaminatorem na tym punkcie, mówi: „Ach, teraz mam orła, który tu przyszedł, to na pewno jedną zapałką zapali”. No i struchlałem, myślę sobie: „Jezus , Maria. Co tutaj będzie?”. Ale ponieważ byłem w Olinie, tam żeśmy ogniska palili, wiedziałem, jak to się robi. Nieraz rozpalałem, więc myślę sobie: „Dam sobie radę”. Oczywiście nazbierałem szybciutko kory brzozowej, nałuskałem ją, jeden… i ogień. Oni wszyscy zbaranieli, bo tam ich kilku stało, że co się stało, że raptem jedyny chłopak, któremu się udało zapalić ognisko w takim [czasie]… No i zdałem oczywiście. Później mieliśmy przyrzeczenie. Przyrzeczenie było w fabryce narzędzi Dziewulskiego na ulicy Towarowej.

  • Też w tych okolicach.

Tu niedaleko. To była fabryka, której właścicielem był dziadek jednego z naszych kolegów, z naszej drużyny.

  • Dlatego mogli państwo się tam spotykać spokojnie.

Tak, więc którejś pięknej niedzieli, to było przed Wielkanocą (chyba w Wielki Czwartek czy w Wielką Środę, już nie pamiętam dzisiaj) żeśmy się spotkali tam. Trzeba było wchodzić po kolei, delikatnie, pojedynczo, po dwóch meldować się w odpowiedni sposób. No i w końcu spotkaliśmy się na takiej świetlicy, która była udekorowana flagami państwowymi. Przyszedł nasz hufcowy, był proporzec, bo mieliśmy własny proporzec również. Na ten proporzec składaliśmy przyrzeczenie harcerskie i otrzymaliśmy krzyże harcerskie. No, to już byliśmy harcerzami pełną gębą. Był nakaz komendy „Zawiszy”, żeby krzyży, broń Boże, nie nosić przy sobie. Ale kto tam tego słuchał… Wszyscy żeśmy nosili te krzyże i wszyscy żeśmy się nimi szczycili. Najczęściej przypinało się do dziurki na pasku skórzanym odwrotnie, krzyż do środka. To były przykręcane, bo dzisiaj są na agrafkę, byle jakie, robione te krzyże. A przedtem były solidne, z numerem serii i tak dalej.

  • Czyli ryzykowali panowie, a po prostu był to powód do dumy, tak?

No był to powód do dumy. To był kwiecień, a już niedługo nastało Powstanie, to znaczy wybuchło Powstanie i z tymi krzyżami żeśmy poszli oczywiście do Powstania.

  • Przejdziemy teraz do Powstania Warszawskiego. Proszę powiedzieć, gdzie pana zastało, gdzie pan był?

Mnie Powstanie zastało – trzeba powiedzieć nas harcerzy – zastało w swoich domach na Woli. Myśmy byli wszyscy… Jedni mieszkali na Młynarskiej, inni na Kolejowej, inni gdzieś jeszcze. Mieszkałem na Grzybowskiej, na Grzybowskiej w kilku miejscach koledzy mieszkali. Nas wszystkich Powstanie zastało w swoich domach, ponieważ był rozkaz komendy „Zawiszy”, komendy „Szarych Szeregów”, że najmłodszego pionu „Szarych Szeregów”, czyli „Zawiszy”, nie obejmuje się alarmem powstańczym. Ci najstarsi GS-y, czyli „Zośka”, „Parasol”, oni byli objęci alarmem; BS-y czyli Bojowe Szkoły, to oni byli przydzieleni do różnych dowództw jakichś terenowych Armii Krajowej i po prostu pełnili rolę gońców, łączników i tak dalej. Oni byli objęci i mieli swoje przydziały, natomiast my „Zawiszacy” siedzieliśmy w domach i każdy czekał, co się dalej stanie. Liczyliśmy, bo mieliśmy wspaniałą organizację… Jeden jakiś sygnał i już… Wszyscy mieliśmy plany alarmowe, każdy każdego zawiadamiał i wszyscy mogliśmy w jednej chwili być gotowi do działania. Tymczasem nic się nie działo.

  • Czyli byli panowie tak jakby w gotowości.

Czekaliśmy cały czas w napięciu, że coś się stanie, zazdrościliśmy Powstańcom.

  • Czyli było takie rozczarowanie…

Pomagaliśmy im w budowaniu barykad i tak dalej. Przy „Haberbuschu” to się wiele ciekawych rzeczy działo, bo i zaraz obok była na rogu Żelaznej i Chłodnej żandarmeria, wacha, z którą też były bardzo poważne przejścia.

  • Proszę powiedzieć coś o atmosferze w Warszawie, jaka była 1 sierpnia.

No, to była rzecz nie do powtórzenia. To była jedna wielka – nie wiem, jak to nazwać – furia entuzjazmu, coś takiego.

  • Czyli mnóstwo pozytywnych emocji, tak? Wiara.

Tak, bardzo dużo. Myśmy w tych pierwszych dniach czekali, że coś się stanie, że ktoś nas zawoła, zmobilizuje i tak dalej. Nic się nie działo. Tymczasem trzeciego dnia przyszedł do nas nasz kolega, o którym wspominałem, „Bambo”. On miał w dniu wybuchu Powstania dyżur na ulicy Brackiej. Tam był punkt alarmowy „Szarych Szeregów” i stamtąd byli wysyłani łącznicy w różne miejsca Warszawy, z różnymi meldunkami i on tam miał dyżur. To były dyżury całodniowe, tak że jak tam się weszło, to cały dzień człowiek siedział. I nie zdążył wrócić do domu, tam go zastało Powstanie. Ponieważ to było na Brackiej, zaraz vis-à-vis BGK, tego Banku Gospodarstwa Krajowego, gdzie było pełno Niemców. Oni zostali sterroryzowani i nie mogli stamtąd wyjść i przez trzy dni tam siedzieli. Kombinowali jak tutaj się wydostać, jak się przedostać przez Aleje, bo Aleje Ujazdowskie były pod obstrzałem, jak się przedostać na tę stronę, na plac Napoleona, gdzie była „Pasieka”, czyli komenda „Szarych Szeregów” na Świętokrzyskiej. W końcu udało im się, jakoś przeskoczyli przez te Aleje i ten Zbyszek „Bambo” przyszedł do nas, został wysłany, żeby ściągać chłopaków jak najwięcej, żeby przyszli tutaj na Świętokrzyską, że będą potrzebni i tak dalej. On przyszedł do nas do domu i mówi: „Wojtek, Jędrek – bo brat Wojtek, ja Jędrek – idziemy”. – „Zaraz, ale musimy mamie coś powiedzieć”.

  • Właśnie, jak zareagowała mama?

A mama już by nas nie puściła, więc żeśmy zrobili w ten sposób, żeśmy ją oszukali paskudnie. Powiedzieliśmy: „Mamusiu, bierzemy kubły, idziemy po wodę”. Wyszliśmy z piwnicy, zostawili kubły na podwórku i dziurą hyc na Łucką i z Łuckiej już nas… Mnie nie zobaczyła do końca Powstania. Brat tam dwa razy chyba w czasie Powstania jakoś nawiązywał kontakty z mamą. Ale już nie tam, bo nasz dom został doszczętnie spalony. Te miotacze min, „krowy” spadły, spaliło się wszystko do piwnicy, po pianinie tylko rama metalowa została. Nic nie zostało. Mama była na Zielnej, róg Zielnej i Złotej, tam cukiernia była, w której pracowała moja siostra. Tam ona miała znajomych i w piwnicy siedzieli przez całe Powstanie.

  • Siostra też przez całe Powstanie, tak?

Cały czas byłem na służbie i nie wiedziałem nawet, że tam moja mama jest. Nie miałem żadnego kontaktu z nimi. Dopiero po kapitulacji się spotkałem z mamą po raz pierwszy.

  • Proszę powiedzieć, bo wspomniał pan o Niemcach w Powstaniu. Jak pan zapamiętał, jak oni się zachowywali?

Przez te trzy pierwsze dni wyczekiwaliśmy w bramie. Cała młodzież z tego domu wyczekiwała w bramie, że coś się stanie, że będą potrzebni, że Powstańcy ich zawołają i wszyscyśmy żeśmy byli w pogotowiu w bramie. Więc widzieliśmy, co się dzieje na ulicy. Oczywiście były już porobione barykady, bo nas proszono o to, więc różne żeśmy porobili barykady w poprzek ulicy. Zza tej barykady można było nos wyścibić i widzieć całą ulicę. I widziałem wielokrotnie od strony Towarowej, jak stały „Tygrysy”, w Grzybowską strzelały i rozbijały te barykady, po kolei rozbijały pociskami. Bo to była trasa dla przejazdu ich wojsk i ona była momentalnie zablokowana. To była jedna i druga, to była ulica Wolska i Chłodna.

  • Trzy takie główne, tak?

Tak, no i Leszno też, Młynarska, Górczewska. To były trzy takie trasy i oni o to dbali. Widziałem, jak tutaj, nie wiem, Grzybowska 73, tu zaraz przy rogu… Tam jest teraz Wydawnictwo „Bellona”, w tym domu. Tam mieszkał mój kolega, syn dozorcy. Dwóch ich tam mieszkało. Pamiętam, że z tego domu… Widać to było od nas z Grzybowskiej, to znaczy od „Haberbuscha” było widać, jak „ukraińcy” wypędzali ludzi i rozstrzeliwali na ulicy. To widziałem na własne oczy, jak oni to robili. Widziałem również, jak dziecko wyciągnął matce i o ścianę go huknął. To też widziałem. Tych „ukraińców” później…

  • To Ukraińcy byli?

Tak, to byli „ukraińcy". Tych „ukraińców” Polacy później zgarnęli i widziałem takiego jednego, jak go prowadzili ulicą Wronią w stronę placu Kazimierza, tam gdzie był Dom Słowa Polskiego, pijany zupełnie. I tych zegarków to miał… a pierścionków to na każdym palcu, że te palce to miał rozczapierzone, nie mógł ich złożyć. To był bandyta po prostu, on rabował tylko.

  • Czyli takich dzikusów przywieźli z Ukrainy?

To widziałem na własne oczy. Tych trupów to tam mnóstwo było. Ale jak już przyszedł Zbyszek po nas i wróciliśmy na Świętokrzyską, to tam już zaczęliśmy normalną służbę w Harcerskiej Poczcie Polowej, już byłem w oddziale komendanta „Kuropatwy”, harcmistrza Góreckiego „Kuropatwy” „Gozdala”, który był komendantem Harcerskiej Poczty Polowej w całym Powstaniu Warszawskim, byłem jego łącznikiem i do końca Powstania razem z nim żeśmy zmieniali różne stanice. Najpierw był Prudential, to znaczy drapacz chmur. Później był na rogu Zgoda i Moniuszki, w szkole takiej, która została zbombardowana. Przenieśliśmy się bliżej Alei Jerozolimskich, na Szpitalną, też nas stamtąd wygonili. W końcu trafiliśmy na róg Koszykowej i Mokotowskiej, tuż pod barykadą, gdzie po drugiej stronie byli Niemcy, a my tutaj. Tak że słychać było szwargot i byliśmy tuż koło Niemców.

  • Doprecyzujmy jeszcze, kiedy przeniósł się pan z Woli na Śródmieście? Kiedy pan już zaczął te działania w poczcie polowej? Pamięta pan, który to był dzień?

Trzeciego dnia Zbyszek Przytuła „Bambo” przyszedł do nas na Grzybowską i tego samego dnia myśmy przyszli na Świętokrzyską, na plac Napoleona.

  • Czyli 3 sierpnia.

Jeszcze pamiętam, że palił się drapacz chmur, niektóre piętra, bo jego zdobywał jakiś oddział „Kilińskiego”… Chorąży pseudonim „Garbaty”, pamiętam, zdobywał i zawiesił flagę na górze, na tej metalowej wieżyczce takiej, która była na samej górze tego drapacza chmur.

  • Czy ten widok flagi podniósł morale wśród wojska?

O, tych flag było wszędzie pełno, w każdym oknie, w każdej bramie były flagi. Tak że to było coś niesamowitego. Pamiętam, że pierwsze, jak żeśmy przyszli, to od razu „Kuropatwa”, nasz komendant, zorganizował nas w taki wąż i podawaliśmy naczynia z wodą, z kubłami, do tego drapacza chmur, takim łańcuchem jeden do drugiego, jeden do drugiego. A tą wodę braliśmy z takich olbrzymich zbiorników, które były na placu Napoleona, czyli na [dzisiejszym] placu Powstańców, tuż przed dzisiejszym hotelem „Warszawa” były wybudowane przeciwpożarowe olbrzymie baseny i z tych basenów żeśmy wodę sznureczkiem podawali na górę, żeby gasić ten ogień. To była taka pierwsza akcja. Potem żeśmy w tym budynku mieszkali parę dni. Pamiętam, że mieliśmy bocianie gniazdo na górze, na ostatnim piętrze tego Prudentialu i stamtąd obserwowaliśmy Warszawę. Podawaliśmy w meldunkach, gdzie były bombardowania, gdzie się co pali. Pamiętam, że któryś z kolegów zauważył na Pradze, na […] Zielenieckiej czołgi ruskie i to w meldunku również podał. Pamiętam, że później było nawiązanie telefoniczne kontaktu, ale to już nie myśmy to robili, to już się dowiedziałem po wojnie o tym.

  • Mam jeszcze takie pytanie. Jeśli roznosili panowie pocztę, to mieli panowie dużo kontaktów z ludnością cywilną. Jak reagowała ludność cywilna?

Powiem krótko. Tej poczty tak dużo nie roznosiłem, ale roznosiłem. Ponieważ byłem gońcem osobistym „Kuropatwy”, to miałem inne zadania, przy nim pełniłem swoją służbę. Ale również parę razy, kilkanaście może, chodziłem z listami. Na przykład na ulicy Widok. To była ulica, która była pod takim ostrzałem, że z Dworca Głównego… że tam mysz się nie mogła prześlizgnąć. Tam bez przerwy kule świstały i trzeba było tą pocztę dokądś dostarczyć. Doszedłem do takiego domu kiedyś. Bramę od razu otworzyli, jak zobaczyli, że leci jakiś harcerz z opaską, bo to wszyscy mieliśmy opaski, krzyże na piersiach. Byliśmy już umundurowani w takie robotnicze, szare drelichy. Miałem buty saperskie, mały rozmiar jakiś, nie wiem, skombinowali mi. Tak że wyglądaliśmy tak raczej po wojskowemu. No i jak otworzyli tą bramę, to od razu kartka, nazwisko takie, takie, to ojej, co się działo! Oczywiście chcieli nas… Niektórzy chcieli pieniądze dawać za to, żeśmy nie przyjmowali. Oficjalnie było powiedziane, że mają składać książki w punktach, gdzie były skrzynki pocztowe, że tam mają składać książki, które będą wysyłane do szpitali i rozdawane dla rannych. Ale nie wiem, czy tych książek tam zebrano, osobiście nie widziałem. Natomiast ludność nas raczyła cukierkiem, a to kostką cukru, a to czymś, a to jakiś kawałeczek chlebka razowego, prawie półsuchego. Bo myśmy nic nie jedli, myśmy nic nie mieli do jedzenia. Nie wiem, jak przeżyłem. Chodziliśmy do sali „Haberbuscha” na Prostą z centrum Śródmieścia Północ, żeśmy chodzili z workami i braliśmy jęczmień. Ten jęczmień na młynkach do kawy (takie były malutkie młyneczki) się mełło, wody trochę i żeśmy robili placki i to było całe nasze jedzenie. Tak do końca Powstania, cukier i te placki. Tak że nic żeśmy nie jedli. Cały czas byłem głodny… Konia z kopytami bym zjadł.
  • Nie chorował pan podczas Powstania?

Raz zachorowałem i to dosyć poważnie nawet zachorowałem. Mianowicie zostałem wysłany, to było chyba 2 września, w okolice dawnego Arbeitsamtu. To znaczy to jest miejsce na rogu Kredytowej i Mazowieckiej, taki budynek. Tam była zgrupowana kompania harcerska „Bartkiewicza”. Niosłem im tam listy czy jakiś meldunek, czy coś. Jak tam doszedłem, to było natarcie Niemców, od Ogrodu Saskiego i od Nowego Światu, w tą stronę na plac Napoleona. Wydostałem się, tam gruzy były cały czas, zbombardowane to wszystko, dostałem się do Prudentialu, do drapacza chmur, wiedziałem, gdzie tam co jest, bo myśmy tam mieszkali. Dostałem się na dole do takiej restauracji, „Maksim” tam był. Kominki tam mieliśmy w czasie Powstania i tam znalazłem kubełki takie plastikowe z jakimś miodem, nie miodem, nie wiem, co to było, i się tego najadłem. Głód zasyciłem, ale wyjść nie mogłem, całą noc musiałem tam przesiedzieć. Dopiero przyszedłem na drugi dzień na Szpitalną, a tam nikogo nie ma, żywego ducha.

  • Którego to było?

Drugiego września. Okazuje się, że zarządzono ewakuację wszystkich harcerzy, całej poczty polowej, na drugą stronę Alei. Oni poszli i mnie zostawili, psia kość! Nie wiedziałem, gdzie oni są. Najgorsze było z tego to, że dostałem gorączki. Szedłem w tej gorączce, bo w końcu ktoś powiedział mi, dozorca czy ktoś, że oni poszli na drugą stronę Alei Jerozolimskich. Więc poszedłem na tą barykadę. Nie mieliśmy żadnych problemów, bo jako łącznicy „Pasieki” mieliśmy specjalne przepustki z czerwonym paskiem. Jak się to pokazało, to bez hasła, bez niczego nas przepuszczali.

  • Czy ostrzał był wtedy silny?

Tam był zawsze ostrzał tej barykady. Ale najgorsze było to, że tam zawsze była olbrzymia kolejka, bo ludzie i wojsko chciało i w jedną i w drugą stronę przejść. Ten ruch tam regulowali i po parę osób w tę stronę, po parę osób w tę puszczali. Tak że jak przechodziłem i mnie puszczali, to był krzyk, że co tutaj, jakiegoś gówniarza puszczają, a oni muszą czekać. A ja miałem taką…

  • To dzięki przepustce mógł pan w pierwszej kolejności przejść.

Tak. Na środku tej barykady spotkałem się z moim bratem i ze Zbyszkiem „Bambo”, którzy szli w tą stronę.

  • Po pana?

Nie, nie po mnie. Oni z innym jakimś zadaniem i na połowie barykady żeśmy się… I oni mi powiedzieli: „Idź tu i tu, tam są nasi”. Doszedłem na ulicę Wilczą, gdzie były biura, tak to można powiedzieć, poczty polowej Śródmieścia Południe. Tam była cała kontrola listów i tak dalej. No i tam doszedłem, ale już byłem zupełnie prawie że nieprzytomny i mi powiedzieli, że nasi są na Hożej. Usiadłem w korytarzu i prawdopodobnie straciłem przytomność, bo się znalazłem na Hożej na drugi dzień. Na pryczy siedziałem strasznie chory, ledwo żywy…

  • To znaczy zatruł się pan tym czymś, co pan zjadł?

Widocznie [tak] i dostałem okropnej biegunki, okropnej biegunki. Mój komendant „Kuropatwa” wykurował mnie bardzo szybko. SS Wein mi podawał. Szklaneczkę małą wypijałem tego wina, to było czerwone wino i to wino mnie postawiło na nogi.

  • Żadnych innych leków, tylko wino?

No, jakieś tam dostawałem…

  • Ale to wino SS Wein…

Tak, SS Wein (takie było niemieckie wino) mnie postawiło na nogi i po paru dniach wróciłem do służby już takiej końcowej naszego zgrupowania, bo to już Powstanie się zbliżało do końca.

  • Czy może przypomina pan sobie zadania, które miał pan dla „Kuropatwy”. Bo mówił pan o tym, że listy w poczcie polowej nosił pan tylko kilkanaście razy.

Tak.

  • Natomiast miał pan dużo zadań właśnie przy „Kuropatwie”.

Otóż chciałem powiedzieć tak. Na samym początku Powstania to chodziłem z „Kuropatwą” i odwiedzaliśmy wszystkie tak zwane stanice Harcerskiej Poczty Polowej, które były w całej Warszawie. Ponieważ on robił niejako inwentaryzację tego stanu posiadania, gdzie kto jest, ilu chłopców i tak dalej. Chodziłem z nim, więc miałem dosyć niezłe rozeznanie. Pamiętam, że jednego dnia, na samym początku zameldowaliśmy się z „Kuropatwą” chyba u generała „Montera”, dowódcy Powstania, i on składał meldunek o tym, że została utworzona przez harcerzy poczta polowa. Mówił, że tu jest stanica na Złotej, że jest stanica na Poczcie Głównej, że jest stanica tu, że jest na Powiślu. Te wszystkie miejsca oznajmiał „Monterowi” i pamiętam, że była taka olbrzymia mapa sztabowa na takim wielkim stole i chorągiewkami zaznaczał jakiś oficer operacyjny te punkty, które referował, meldował „Kuropatwa”. Pamiętam, że chyba na drugi czy na trzeci dzień w „Biuletynie Informacyjnym” ukazał się rozkaz „Montera” o utworzeniu poczty polowej i o apelu, żeby listy były krótkie, zwięzłe i tak dalej.

  • A jak pan zapamiętał „Montera”? Bo był pan w tym samym pomieszczeniu, w którym on…

Nie wiedziałem, że to jest „Monter”. Wiedziałem, że to jest jakieś naczalstwo wielkie, bo tam było się dostać bardzo trudno. Pięć razy trzeba było się meldować.

  • A gdzie się państwo spotkali? W samej głównej siedzibie?

Na Moniuszki, on miał na Moniuszki… Już trudno mi powiedzieć, w którym to miejscu. Ale jakiś wielki budynek był i tam żeśmy się spotkali, żeśmy się do niego zameldowali. To było takie jedno [zdarzenie].
Chodziłem z „Kuropatwą”, bo on koniecznie chciał zorganizować dobre zaopatrzenie dla tych harcerzy, którzy jemu podlegają. Jak mu opowiadałem, że w browarze „Haberbuscha” jest dostatek wszystkiego, to nie wierzył i mówił: „Chodź, musisz mnie zaprowadzić”. Prowadzałem go tam. Niestety kiedyś go chcieli zaaresztować, ponieważ on miał panterkę niemiecką na sobie, czapkę niemiecką tych strzelców górskich, taką szpiczastą troszeczkę.

  • I to nie było niebezpieczne w takim stroju?

On to dostał od żołnierzy albo „Zośki”, albo z „Parasola”, którzy na Starym Mieście na Stawkach zdobyli takie umundurowanie. Oni byli od stóp do głowy ubrani w takie mundury. A tu, w Śródmieściu jako jeden z nielicznych miał tą panterkę jeszcze wtedy i jego brali za jakiegoś niewiadomo kogo. Jak pamiętam, żeśmy doszli do… Bo to były stajnie „Haberbuscha” na Prostej przy Żelaznej, tak frontem do Żelaznej. Na dole stały konie, a na górze były olbrzymie, deskami ułożone stropy. Pełno było jęczmienia tam, owsa i jakichś innych nasion. Trzeba było mieć przepustkę specjalną od kwatermistrza Warszawy, żeby dostać trochę do worka na potrzeby, na jedzenie i tak dalej. Myśmy chcieli to rozeznać. Jego chcieli zaaresztować. Dopiero jak pokazałem swoją legitymację łącznika i poczty polowej, to dopiero udobruchałem tych i go puścili.

  • A pamięta pan, z jakiego byli oddziału ci żołnierze?

Na ulicy Żelaznej to chyba wiadomo, kto tam był. To albo były oddziały „Hala”, albo… Nie wiem, kogoś z „Chrobry II”. Trudno mi powiedzieć, kto to był. Ale mało tego, myśmy poszli dalej jeszcze. Mianowicie poszliśmy na ulicę Łucką i z Łuckiej tą dziurą przeskoczyłem na moje podwórko…

  • Obejrzał pan dom.

Zobaczyłem spalony dom, bo stamtąd chciałem go przeprowadzić do „Haberbuscha”. Bo tylko było hyc przez podwórko na drugą stronę i jesteśmy u „Haberbuscha” w browarze, tym właściwym browarze. No ale niestety, zobaczyłem tam starszego kolegę ze swojego podwórka, który z karabinem stał, w bramie barykada była i mówi: „Jędrek, dalej nie pójdziecie, bo po tamtej stronie, w tamtej drugiej bramie, pierwszej od ulicy, już »ukraińcy« z diegtiariowem czuwają i was nie przepuszczą, żeby nie wiem co”. Więc żeśmy wychylili nos, zobaczyliśmy, co oni robią – dymią, jakieś ognisko palą, coś tam robili.

  • A w jakiej to było odległości? Dokładnie ich panowie widzieli?

Przez podwórko. No to ile to było? Dwadzieścia, trzydzieści metrów, nie więcej. No i wróciliśmy stamtąd. Pamiętam, że na następny dzień „Kuropatwa” zebrał kolegów i cała karawana wielbłądów poszła z workami po to…

  • Pamięta pan, kiedy to było dokładnie? We wrześniu ta karawana przeszła do browaru?

To nie było we wrześniu, to było wcześniej.

  • W sierpniu jeszcze?

To było w sierpniu, a we wrześniu też chodziliśmy, zza Alej już chodziliśmy. I to opisuje Jurek Kasprzak w swojej książce „Tropami powstańczej przesyłki”. Tylko on pisze tam nie o stajniach „Haberbuscha”, tylko o browarze „Haberbuscha”, a to jest nieporozumienie, bo browar Haberbuscha był na ulicy Grzybowskiej i to było po stronie Niemców, tam się nikt nie dostał. A tu gdzie chodziliśmy po owies i po jęczmień, to były stajnie „Haberbuscha”.

  • Czyli troszkę nieprecyzyjnie. Czy jeszcze pan sobie przypomina coś? Bo co kolejna akcja, to jest coraz ciekawiej.

Chodziłem z meldunkami. Już będąc po tamtej stronie Alej, w Śródmieściu Południe, na przykład chodziłem z meldunkami na plac Dąbrowskiego. Tutaj przy Królewskiej. Tam dowództwo było… Nie wiem jakie, ale jakieś bardzo ważne dowództwo było, i tam chodziłem z meldunkami. Co było w tych meldunkach, też nie wiedziałem. Pamiętam, jednego razu wracałem po oddaniu tego meldunku i na ulicy Jasnej, która była w gruzach po pierwsze piętro, całkowicie zburzona. Jakieś podwóreczko i tłum ludzi. Patrzę, co tam się dzieje. A to ludzie tam stali i beczki z olejem jakieś były i każdy chciał tą beczkę dla siebie, żeby kubełek tego oleju mieć. To był jadalny olej. Pamiętam bardzo dokładnie, jak przyszedł jakiś żandarm, bo żandarmi też byli w czasie Powstania. Ale polski żandarm, ze sznurem takim na mundurze, no i wszystkich odgonił. Powiedział, że to jest rozbój, co oni robią. Wyjął pistolet, strzelił w te beczki i pamiętam, że tylko sikał ten olej. Nikomu nic nie dał, ludziom nie dał i zmarnował to wszystko. Myślę sobie: „Co za człowiek? Jak to tak można?”. Powiedziałem to „Kuropatwie”. „Kuropatwa” chciał robić z tego jakiś użytek, ale machnęliśmy ręką, bo były inne zadania.
Mianowicie dostaliśmy zadanie zrobienia podkopu pod ulicę Natolińską do bramy, w której Niemcy się zabarykadowali, i to była taka twierdza nie do zdobycia. Więc żeśmy kopali tam chyba ze trzy noce, ze trzy dni. Myśmy oczywiście robili to pod nadzorem saperów.

  • To jeszcze w sierpniu było?

To było już pod koniec września. Chodziliśmy tam wyczerpani nocami, grzebaliśmy ten piach, bo to w piachu się… Wózeczek był z kubełkiem, na wózek piach i ktoś wyciągał na lince, a tutaj się pogłębiało otwór i miał być atak dołem. Pod bramą mieli wysadzić strop i tamtędy tych Niemców zaskoczyć. Górą miał też pójść atak i mieli to wszystko zdobyć. Ale niestety już nie zdążyli, bo Powstanie się skończyło.
Co jeszcze chciałem powiedzieć? Że chodziłem na przykład z meldunkami stamtąd na ulicę Sienną do dowództwa „Chrobry II”. To jest dzisiaj dobrym marszem dwadzieścia minut, piętnaście może, piechotą. A ja jak wychodziłem rano gdzieś o ósmej, to wracałem o dziesiątej wieczór. Tak było trudno się przedostać przez Warszawę pod ostrzałem i przez Aleje Jerozolimskie i przeskakiwać różne ulice, które były pod ostrzałem granatników, gdzie tutaj… Na to się mówiło „dziki zachód” długi czas po wojnie.

  • Na którą część Warszawy?

To był jeden płat gruzów po małym getcie i widać było wyraźnie, jak tylko takie obłoczki, obłoczki, obłoczki. A to granatniki waliły, bez przerwy waliły granatniki w te gruzy, żeby tam broń Boże nikt nie przeszedł, bo tam ludzie po wodę chodzili, tam studnie były. Później się dowiedziałem, w ostatnim dniu, jak wychodziłem z Warszawy, że na rogu Żelaznej i Grzybowskiej był olbrzymi magazyn granatników, gdzie tysiące tych granatników było. I stamtąd tak to strzelali w te gruzy.

  • Stąd to natężenie.

Tak że jak przychodził człowiek z takiego rajdu po całym dniu, to nie było odpoczynku, tylko trzeba było się meldować i od razu na bocianie gniazdo, na obserwacje, na punkt obserwacyjny.

  • To w ogóle panowie nie spali?

Myśmy spali, idąc. Byliśmy tak zmordowani, że się przyłapywałem wielokrotnie, że szedłem ulicą i nie wiedziałem, jak ją przeszedłem. Tak że ta służba, to nie była taka, jak się dzisiaj mówi: „A, roznosiciele radości, harcerzyki, ach! Jak oni sobie tam…”. To była ciężka służba, ciężka służba. Myśmy byli niedojedzeni, głodni, brudni. Nie pamiętam, czy się kiedykolwiek kąpałem czy myłem. W ogóle nie pamiętam tego. Dzisiaj staram się z kolegami przypomnieć, kiedy myśmy się myli, kiedy… Nic nie pamiętam tego. Tak że to była ciężka służba.

  • Czy pan był ranny?

Właśnie chcę powiedzieć, że ani razu przez całe Powstanie nie byłem w schronie. To znaczy w tym sensie, że się chowałem, że coś takiego. Bo przechodziliśmy pod spodem, to oczywiście tak. Cały czas na wierzchu, cały czas pod ostrzałem, cały czas pod bombami, pod ogniem snajperów i ani razu nie byłem draśnięty nawet. Wyszedłem… jedyne co, to byłem chory właśnie wtedy po zjedzeniu jakiegoś pseudomiodu.

  • Ale to sam sobie pan niestety zaaplikował. Ktoś czuwał.

Tak że miałem jakiegoś dobrego anioła stróża.
  • No właśnie. Proszę mi opowiedzieć teraz może o takim najlepszym i najsmutniejszym wspomnieniu z tego okresu walk, między sierpniem a początkiem października.

To najlepsze, to powiem o tym pierwszym, drugim dniu, gdzie ta euforia była taka olbrzymia. Pamiętam jedno takie bardzo budujące, pozytywne, to mieliśmy kominek harcerski w Prudentialu. Właśnie na dole w tej wielkiej sali było całe dowództwo „Pasieki”, czyli komendy „Szarych Szeregów”. Było dowództwo Batalionu „Kilińskiego”, które zdobywało gmach Prudentialu. Kupa żołnierzy, kupa wojska. Przyszedłem na ten kominek, bo to było wieczorem. Nasz komendant „Kuropatwa” grał pięknie na pianinie i on zawsze prowadził tego rodzaju kominki. Pamiętam, że było przyrzeczenie harcerskie w czasie Powstania, na którym jeden z moich kolegów, jeszcze żyjący, składał to przyrzeczenie. Pamiętam, jak właśnie chorąży „Garbaty” opowiadał o zatknięciu tej flagi biało-czerwonej na gmachu Prudentialu. Ale nie to było ważne dla mnie, takie wzruszające. Jak w pewnym momencie zaczęliśmy śpiewać i huknęła pieśń. Oczy postawiłem. Skąd oni to znają? Przecież myśmy się tego na zbiórkach uczyli, a nie oni. Skąd oni to znają? Wtedy dopiero zrozumiałem, co to jest harcerstwo i na czym to polega, że to jest wspólna jakaś akcja wielka, że to co myśmy robili, to robili i inni też i wszyscy znaliśmy to samo.

  • A co to była za pieśń? Pamięta pan?

To była pieśń… Hymn BS-u. To był taki bardzo… „Zdobędziem kraj po Odrę, Po Bałtyk i po Dniestr, Dunaju fale modre, Ukrainy dumny step”. Dzisiaj się tego nie śpiewa, ale myśmy wtedy to śpiewali.

  • Niepoprawny politycznie obecnie.

No właśnie.

  • A to najgorsze wspomnienie?

A najgorsze wspomnienie moje to było takie, że myśmy już po kapitulacji… Była zbiórka na ulicy Wilczej, tam gdzie była poczta harcerska, były resztki Batalionu „Zośka”, resztki Batalionu „Parasol”, które z Mokotowa przedarły się do nas kanałami. Myśmy stanęli jako ci harcerze tej poczty polowej, jeszcze nas najwięcej było. Komendant „Szarych Szeregów” „Orsza” czytał rozkaz, jakieś odznaczenia, mianowania, awanse i tak dalej. I na końcu powiedział: „A teraz zarządzam rozwiązanie »Szarych Szeregów«. Oddziały chłopców starszych GS, BS, wychodzą razem z wojskiem – podał trasę – natomiast „Zawiszacy”, ci harcerze, którzy nosili pod ogniem bomb meldunki i narażali swoje życie, wy sobie idźcie z ludnością cywilną jako młodzież, jako dzieci, bo wstyd by było, żeby do niewoli takie dzieci szły”.

  • To było przykre.

Nas rozpuścili, żebyśmy sobie poszli z rodzicami, kto miał oczywiście. Mało tego, z pudełeczkiem szedł nasz drużynowy Tadek Jarosz „Topaz”, żyjący do dziś, i każdy musiał odpiąć krzyż harcerski i oddać. I się mówiło, że to wszystko zostanie zakopane i po wojnie otrzymamy wszystko. Każdy wiedział numer swojego krzyża i tak dalej, że wszystko dostaniemy. Oczywiście to zostało wykopane przez Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, gdzieś zniszczone. Prawdopodobnie gdzieś to może jeszcze jest, ale ślad po tym zaginął, bo i cała dokumentacja i te nasze wszystkie krzyże. To było dla mnie… bo przestałem być raptem harcerzem, przestałem być wszystkim. Jak już mi krzyż zabrali, idźcie sobie won i tak dalej. Później drogą gehenny ludności wolskiej przeszedłem na Dworzec Zachodni. Razem z bratem żeśmy szli, widzieliśmy jeszcze pełno trupów i ślady zbrodni na Woli, na ulicy Wolskiej, na Górczewskiej.

  • Miejsce masowych mordów, tak?

Żeśmy szli nietypową trasą, bo wszyscy szli na Dworzec Zachodni Alejami Jerozolimskimi, Grójecką i do Dworca Zachodniego. A myśmy sobie pozwolili pójść na Wolę i tam żeśmy szli. Żywego ducha nie było, ani jednego Niemca nie widziałem po drodze, nic. Żeśmy sobie włazili, gdzie chcieli, bo Niemcy wszyscy się skupili tutaj na pilnowaniu ludności, która wychodziła, a tam już nikogo nie było. W związku z tym łaziłem po tych różnych bramach i widziałem stosy nadpalonych trupów i tak dalej. No była to rzeczywiście… Najgorsze wrażenie to było pod mostem, pod wiaduktem na Górczewskiej, tam była olbrzymia egzekucja. Jeszcze o tym nie wiedziałem, ale widziałem, że tam coś czerwonego, jakieś kałuże czerwone są pod tym wiaduktem. A to ta krew tam spływała, bo to na górce jak rozstrzeliwali, to wszystko spływało i tam było coś strasznego. No i dostaliśmy się na ten Dworzec Zachodni, do wagonów nas zapakowali.

  • To były wagony bydlęce, tak?

Nie, dostaliśmy nawet taki, przyznam się, pulmanowski elegancki wagon. Mój brat był w piętę ranny i poszedł do środka wagonu, usiadł w środku i miał miejsce. A ja siedziałem z moją matką na pomoście.

  • A kiedy spotkaliście się z mamą? Kiedy swoją matkę pan odnalazł?

Odnalazłem już po tym, jak nam zabrali krzyże i nas rozpuścili. To brat mnie zaprowadził, bo on wiedział, gdzie jest, i się spotkaliśmy na Zielnej.

  • A czy ona też z wami szła przez Wolę?

Też.

  • A siostry też?

Razem i siostry też.

  • Wszyscy, czyli całą rodziną szliście?

Tak i ja z mamą uciekłem z tego pociągu we Włochach. On jakoś przyhamował, żeśmy wyskoczyli z tego pociągu i pamiętam, że chyba ze dwa dni to spałem w takiej półwykończonej willi, że szczury chodziły po ścianach, takie wielkie jak koty.

  • A kto uciekł? Tylko pan i mama czy jeszcze ktoś?

Tam sporo osób uciekło wtedy.

  • Ale pozostałe rodzeństwo też?

A reszta rodzeństwa pojechała do Pruszkowa i stamtąd pojechali do Niemiec. Już się z bratem więcej nie zobaczyłem, bo on pojechał do Niemiec, później wyjechał do Stanów. Siostra wróciła z Niemiec w 1949 roku. A z mamą dostałem się do Zaborowa koło Puszczy Kampinoskiej, bo tam żeśmy sobie naznaczyli taki punkt zborny w razie jakiejś draki. No i tam pracowałem u państwa Mikołajczyków (on był ogrodnikiem w takim majątku ziemskim zarządzanym przez Niemców). Spotkaliśmy się tam ze Zbyszkiem „Bambo”, który również się tam znalazł…

  • A trzeci kompan?

A Wojtek pojechał do Niemiec.

  • Aha, właśnie, bo to brat był trzeci.

Mój brat pojechał do Niemiec, tak. Zbyszek pamiętam, Wigilia była, Boże Narodzenie i on tak od rana chodził, chodził, mówi: „Andrzej, ja tutaj nie zostaję”. Wziął swój plecaczek, a mieliśmy takie niemieckie plecaczki z cielakiem, założył koc, zrolował i przez Puszczę Kampinoską do Nowego Dworu, bo on pochodził stamtąd i wiedział, że tam jest jego ojciec. Na kolei tam gdzieś pracował i poszedł tego ojca szukać. Ze Zbyszkiem spotkałem się w 1985 czy 1986 roku, bardzo długo po tym. Był komandorem na statkach, traulerach, przetwórniach, był pierwszym mechanikiem.

  • On jeszcze żyje, przeżył?

Na Falklandach był. On mi powiedział, że w wagonie kolejowym urządzali sobie Wigilię i on do tego wagonu trafił i z ojcem się w Wigilię [widział]. Tak że miał wyjątkowe szczęście. A ja zostałem w tym majątku i tam pracowałem aż do tak zwanego wyzwolenia.

  • Właśnie, co się z pana działo już po wojnie? Jak pan się odnalazł?

Po wojnie to mieliśmy tragiczną sytuację, bo tak: mieszkać nie było gdzie, na grzbiet nie było co włożyć, bo wszystko się spaliło. Mieszkaliśmy kątem u mojej cioci, która mieszkała na rogu Górczewskiej i Płockiej.

  • Czyli wrócili państwo do Warszawy? Pamięta pan, kiedy dokładnie państwo wrócili do Warszawy z tego dworku?

Tak wróciliśmy do tej Warszawy w sierpniu 1945, bo we wrześniu poszedłem już do szkoły. Chodziłem do szkoły średniej. Zdałem egzaminy na ulicy Ożarowskiej, na Kole. Była taka szkoła, gimnazjum mechaniczne, 2. Miejskie Gimnazjum Mechaniczne. To taka słynna szkoła była, no i rok chodziłem do tej szkoły. Moja mama i siostra starsza, która się znalazła, też z Pruszkowa uciekła, ale potem w Warszawie się znalazła, zabrała nas i żeśmy pojechali do Jeleniej Góry. Ona tam pracowała na kolei, dostaliśmy mieszkanie i tam chodziłem do szkoły. Stamtąd wyjechałem do Elbląga. W Elblągu mieszkałem w internacie, skończyłem szkołę średnią, zacząłem pracować.

  • Liceum czy jakąś szkołę zawodową?

To była szkoła przemysłowa tak zwana. Bo to inaczej jak dzisiaj się wszystko kształtowało. Tam nas posądzili o sabotaż, bo podpalili nową halę, jak Bierut ją otwierał. Była zabawa…

  • W którym to było roku?

To był 1949 rok i musieliśmy uciekać, bo nas posądzili (UB za nami chodziło), że to myśmy [podpalili]…

  • A czy UB kiedykolwiek pytało o pana historię warszawską?

Tak, w tym internacie wychowawca, który również był ubowcem… Ale on był chory na gruźlicę i był w jakichś niełaskach i on mi powiedział: „Słuchaj, o ciebie się stale ktoś dowiaduje. Musisz zmienić szkołę”.

  • Czyli ostrzegł pana?

Tak. Pojechałem do Szczecina. Na dworcu się znalazłem w środku nocy, bo mnie tam koledzy zwerbowali, że: „Przyjeżdżaj do Szczecina, jest praca”. Bo skończyłem tą szkołę przemysłową, to już miałem papiery czeladnicze.

  • Ile miał pan lat wtedy?

To był 1948 rok, to już miałem osiemnaście lat, to już byłem kawał chłopa.
  • To już dorosły.

W tym Szczecinie siedzę, środek nocy, zburzone to całe miasto, wkoło pełno gruzów i tak nie wiedziałem, co robić. Wiedziałem, że jakaś ulica Krzywoustego, ale gdzie ona jest, to Bóg raczy wiedzieć. Myślę sobie: „Przeczekam tu do rana”. No i tak po tym dworcu chodzę, jakiś facet do mnie podchodzi i mówi: „Czy pan tu do pracy przyjechał?”. Mówię: „Tak”. – „A ma pan jakąś pracę?”. Mówię: „Nie mam”. – „A chce pan pracować?”. – „Chcę”. – „To proszę przyjść do mnie – i dał mi bilecik – do ratusza jutro. Ja panu tą pracę dam”. Spojrzałem na ten bilecik, jakieś nazwisko było. Później się okazało, że to byli tacy, którzy tam decydowali o różnych sprawach.

  • Urzędnicy?

Jakieś pełnomocnictwa miał. Wiem, że jak do tego urzędu się zgłosiłem, to na Wałach Chrobrego było, to tam kilometrowe kolejki były do tego urzędu. Wszyscy chcieli pracy, nikt nie miał pracy. Z tym bilecikiem nie stoję w kolejce, tylko walę prosto.

  • Tak jak przechodził pan przez barykadę, to przeszedł pan przez urząd. Zawsze jakiś odpowiedni dokument.

No i pokazałem ten bilecik, że ja do tego pana. „A, to do kierownika pan idzie”. Poszedłem i on mi dał pracę. Pracowałem… Aha i powiedział mi: „To wszystko są niewykwalifikowani, pan ma dyplom czeladniczy. Pan ma pierwsze miejsce, pana natychmiast zatrudniam”. I skierował mnie do zakładu Ursus numer 2 w Szczecinie. Taka była filia tego Ursusa pod Warszawą. Tam pracowałem na tokarni jako tokarz metalowiec i różne części dla tego Ursusa obrabiałem. No ale tam pracowałem chyba pół roku, przyszedł do mnie personalny i mówi: „Panie Narkiewicz, obserwujemy pana i pana szkoda, żeby pan tu pracował. Pan powinien iść do szkoły, dalej się szkolić”. Jakiś dziwny personalny był, kurczę. Mówię: „No ja mam zamiar chyba się jeszcze dalej uczyć, ale musze parę złotych zarobić, bo nie mam ani mieszkania, ani co na grzbiet włożyć”. No i on mnie namawiał, żebym do ZWM-u się zapisał. Nie chciałem się zapisać, broń Boże, do ZWM-u i powiedziałem, że chcę iść na szkołę morską. „Na szkołę morską się nie dostaniesz, jak nie będziesz w ZWM-ie”. Tak mi powiedział. No i papiery złożyłem na tą szkołę morską, ale niestety, nie wiem, co się dalej z nimi stało, czy byłem przyjęty, czy nie, bo w międzyczasie moja siostra wróciła z Niemiec i zabrali mnie, ściągnęli mnie. Szwagier przyjechał do mnie, mówi: „Pakuj się, od jutra jesteś w Warszawie. Zabieram cię”. I się skończyło.

  • Kiedy siostra wyszła za mąż?

To był 1949 rok już, ona wróciła…

  • A jeszcze w Niemczech wyszła za mąż czy po powrocie?

W Niemczech wyszła za mąż, miała córkę Dorotę, która do dziś żyje i mieszkała na Żoliborzu, w alei Wojska Polskiego, w takiej willi. Też tam mieszkałem, miałem taki pokoik w suterenie. Chodziłem do szkoły, zrobiłem maturę, po maturze wstąpiłem na politechnikę.

  • Do której szkoły pan chodził?

Chodziłem na Spokojną do liceum fototechnicznego.

  • A potem co się działo?

A potem poszedłem na Wydział Chemiczny na Politechnikę Warszawską. Skończyłem Politechnikę Warszawską i pracowałem w Fabryce Gazów Technicznych na Targówku. Długi czas tam pracowałem. W końcu przeszedłem do zjednoczenia, które budowało kompletne obiekty chemiczne, byłem głównym specjalistą i tam długi czas pracowałem. Wyjeżdżałem za granicę na różne budowy i między innymi prowadziłem budowę w Bułgarii w cukrowni.

  • W jakich to było latach, jak pan wyjeżdżał?

To już było pod sam koniec, 1989 rok. Bo nigdy do partii nie należałem i miałem zawsze ostatnie miejsce w kolejce.

  • Wcześniej nie mógł się pan przebić?

Tak, ale w międzyczasie jeszcze robiłem w cukrowni Wrocław oczyszczalnię ścieków, pierwszą w Polsce biologiczną oczyszczalnię ścieków. Wykorzystanie biogazu i to wykorzystanie było takie, że ten biogaz uruchamiał turbinę i generator, który dawał prąd i ten prąd z powrotem oddawaliśmy do sieci. Tak że było to niemalże perpetuum mobile. Ale to się skończyło, potem powstały inne oczyszczalnie biologiczne. Polska technologia została do kosza wrzucona, bo pokazały się zachodnie, woleli zachodnie, bo tam dolary szły, a tu szły złotówki polskie. Co się z tym stało, to nie wiem, bo już nie śledziłem.

  • A założył pan rodzinę swoją?

Założyłem rodzinę, mam dwóch synów i córkę. Wszyscy wykształceni, pracują, zadowoleni z życia.

  • Żona jest z Warszawy?

Żona jest z Warszawy, ze studiów, pobraliśmy się na studiach, na ostatnim roku. Do dziś żyjemy sobie pięknie, w Falenicy domek mamy, malutki taki, ale własny.

  • A dzieci są w Polsce?

Zbudowałem w międzyczasie chałupkę na Mazurach własną, mamy daczę, czyli taką można powiedzieć całoroczną, że i w lecie, i w zimie. Jest ciepła woda, wszystko tam jest.

  • W końcu jest pan inżynierem.

Tak że dużo mnie to kosztowało, dwadzieścia lat to budowałem, ale zrobiłem i właśnie jutro mam zamiar tam wyjechać.

  • Jeszcze tak na koniec naszej bardzo miłej rozmowy zapytam pana o ocenę Powstania, bo to jest bardzo żywo dyskutowany temat. Jak pan po latach patrzy na Powstanie?

To, że miasto legło w gruzach, to jest rzecz niepowtarzalna i nie do wybaczenia, że tak nasi dowódcy to potraktowali. Chcę powiedzieć taką rzecz, z własnego podwórka, że byłem w zorganizowanym bardzo dobrze hufcu, który się nazywał Hufiec „Giewont” na Woli. Mieliśmy bardzo dobrych dowódców, mieliśmy doskonałe wyszkolenie. Jak przyszło Powstanie, żadnego z nich nie widziałem na oczy. Ten poszedł do „Parasola”, tamten poszedł do „Zośki”, ten poszedł tu, ten poszedł tam. O chłopakach, tych swoich podwładnych, zapomnieli. Nie mieliśmy ich w ogóle, zostaliśmy sami sobie panami i władcami. Kto chciał, to przystąpił do Powstania na własną rękę; kto nie, to siedział w piwnicy z rodziną swoją i się męczył. Więc tutaj mam wielki żal, że było to nieskoordynowane, że oni sami się przeliczyli skalą tego, co się stało. Ale kto mógł przypuszczać, że siła złego na jednego, że tylu będzie przeciwników miało to Powstanie. Że po pierwsze Stalin nas okropnie zdradzi, bo on wstrzymał całą ofensywę, żeby się to Powstanie wykrwawiło. Dzisiaj to wiemy już dokładnie i to, że myśmy czterdzieści lat byli na manowcach historii, tak trzeba powiedzieć, bo nie wolno było mówić o tym, że człowiek był w Powstaniu, czy był w Armii Krajowej, bo od razu więzienie. Nasi koledzy siedzieli przecież we Wronkach, bardzo wielu ich było, za to właśnie, że byli w Powstaniu. Tak że o to mam wielki żal, że jakoś nie zadbano o tą ludność cywilną, której tyle zginęło. Bo Mazurkiewicz, to dzisiaj wiem z literatury, dowódca „Brody”, tych oddziałów, które walczyły na Woli, chciał w pewnym momencie wyprowadzić to wojsko do Puszczy Kampinoskiej i skończyć z tym Powstaniem, żeby ominąć miasto, bo on widział, co tu się dzieje, co tu Niemcy robią z ludnością cywilną. On chciał uniknąć tego, ale nie pozwolono mu i tak się stało, jak się stało. Tak że żołnierz był dobry, ale dowództwo było bardzo kiepskie i ja to dzisiaj tak oceniam.




Warszawa, 7 czerwca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rejmak
Andrzej Narkiewicz Pseudonim: „Bambolo” Stopień: listonosz, służby pomocnicze Formacja: Harcerska Poczta Polowa Dzielnica: Śródmieście Północne i Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter