Andrzej Oborski

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Andrzej Oborski, urodziłem się w 1936 roku, ostatniego dnia sierpnia. Prosty rachunek pokazuje, że w czasie Powstania kończyłem osiem lat. To jest okres, kiedy człowiek ma już ciągłość pamięci.

  • Gdzie państwo mieszkali przed wrześniem 1939 roku?

Mój ojciec był oficerem Wojska Polskiego. Skończył politechnikę na koszt wojska, dlatego że dawniej nie było wyższych uczelni wojskowych i wojsko kierowało na uczelnie cywilne na swój koszt podchorążych i ojciec był skierowany na politechnikę, ukończył Politechnikę Warszawską i służył w stopniu kapitana. Rodzina mieszkała początkowo w Legionowie, ale to krótko, a potem [w Warszawie], w rejonie Czerniakowskiej i Szwoleżerów. Ale rodzina ze strony mojego ojca mieszkała w Lublinie, chociaż pochodziła z głębokich kresów południowo-wschodnich, z Żytomierszczyzny, tylko przed bolszewikami uciekając, przesiedlili się w 1921 roku. Natomiast rodzina ze strony mojej mamy, z którą, że tak powiem był większy kontakt, bliższy, bo było bardzo liczne rodzeństwo, pochodziła z kresów północno-wschodnich, z Mińska. Dziadek był maszynistą kolejowym w Mińsku do roku 1919, kiedy to jak się nasi cofali z Mińska, dziadek załadował rodzinę do wagonu i wysłał aż do Poznania. Później dziadek podjął pracę, to znaczy jeździł na front z transportami w 1920 roku. Później podjął pracę jeszcze w parowozowni w Brześciu i tam przeszedł na emeryturę i przejął taką gospodarkę wzorcową, to się tak nazywało wtedy. Rząd tworzył [takie gospodarstwa], ponieważ ta Białoruś była strasznie zacofana i ta ludność jeszcze orała tam sochami, młóciła, przepędzając bydło po zbożu i tak dalej, nie mówiąc już o tym, że nasiona, bydło i tak dalej, to wszystko już było, nazwijmy to, zdegenerowane, więc rząd tworzył tak zwane wzorcowe gospodarstwa, które miały wprowadzać na tą wieś białoruską taką nowoczesną uprawę i przede wszystkim nowoczesne nasiennictwo zbożowe i nowoczesne bydło dobre. I dziadek, mimo że był mechanikiem z zawodu, taką gospodarkę przejął. Moja mama, kiedy już zbliżał się poród, wyjechała na lato właśnie do rodziców, stąd ja się urodziłem w miejscowości Horodziej Dolny, to się teraz nazywa Haradeja po białorusku, koło Nieświeża. Tam była stacja kolejowa dla Nieświeża. Później tam tak samo mama jeździła na wszystkie wakacje, bo ojciec to odbywał służby w różnych garnizonach, więc te mieszkania służbowe […] to raz było tu, raz było tam.

  • Czym zajmował się pana ojciec?

Ojciec był kapitanem Wojska Polskiego, inżynierem po Politechnice Warszawskiej, saperem, więc zawodowym oficerem. Musiał służyć ileś tam lat za to, że wojsko zapłaciło mu za studia, bo przed wojną uczelnie były płatne. Tak jak dziś jest na Zachodzie wszędzie. I ktoś musiał zapłacić. Albo ktoś miał pieniądze własne, albo jak nie miał pieniędzy własnych, to płaciła za niego firma, samorząd. W tym wypadku za ojca płaci wojsko, jak wojsko chciało mieć specjalistów do pracy.

  • Czy pana mama pracowała?

Mama nie, bo mama kończyła studia na SGGW [tuż przed wojną] i gdzieś tam zaczęła pracę, ale to takie było [krótkie]. Ale kończyła tu przed wojną studia na SGGW.

  • Czy miał pan rodzeństwo?

Tak, młodszą siostrę. I mama znalazła się w wakacje 1936 roku, tuż przed rozwiązaniem, u rodziców w Horodzieju, no i ja się urodziłem stąd na Białorusi. Przez cały PRL w dowodzie wpisywałem miejsce urodzenia ZSRR, bo wtedy tak tylko się wpisywało. W 1939 roku [mama też przyjechała do dziadków na wakacje]. Jak weszli Sowieci [17 września 1939 roku], to oczywiście od razu te wywózki się nie zaczęły. Wywózki się zaczęły dopiero na początku roku 1940. Nawet mama tam znalazła pracę w jakiejś białoruskiej szkole, bo od razu polikwidowali polskie, potworzyli białoruskie. Znała ten język, bo się wychowywała w dzieciństwie na Białorusi, tak że [mogła pracować] jako nauczycielka. Też [wujek] znalazł taką pracę. Ale w 1940 roku, jak się zaczęły wywózki, to już groza na Polaków padła. Kto podlegał wywózce? Wywózce podlegali przede wszystkim ludzie związani ze służbą państwową, a więc policjanci, leśnicy, poczciarze i tak dalej, a poza tym zamożniejsi gospodarze, wszyscy polskiego pochodzenia, polskiej narodowości. Tam się dzieliło tą narodowość według wyznania: Kak katolik, eta Palak, kak prawosławny, eta Białorus, tak mówiono wtedy. Zresztą do dziś jest tam tak samo, jeżeli pojadą państwo na Białoruś w tej chwili, to jest dokładnie to samo. No i naszej rodzinie dał znać o tym, że jest przeznaczona do wywózki, w końcu lutego, czy na początku marca 1940 roku, pewien znajomy Żyd z Horodzieja. Bo tu trzeba powiedzieć, że te miasteczka na kresach, one się nazywały z żydowska sztetły. Te sztetły to miały osiemdziesiąt procent, czasem więcej, ludności żydowskiej. Ta ludność tam pod Sowietami… różnie bywało, w większości współpracowała [z okupantem sowieckim], ale ten stary Żyd dał nam znać. A jego syn był zastępcą komendanta NKWD w Baranowiczach. […] [Ten] syn, zawiadomił, [swojego ojca, że nasza] rodzina [będzie wywieziona. Stary Żyd] załatwił tak zwane putiowki do Białegostoku, w Białymstoku kontakt na przemytników, którzy przemycali przez Bug, bo bardzo dużo ludzi uciekało wtedy. […] Uciekało ludzi, chodziło przemytników – jak to zawsze bywa z granicą. I rodzina tak jak stała, wyjechała. Dziadek już wcześniej rozdał bydło, rozdał gospodarstwo okolicznym sąsiadom, Białorusinom. I rodzina wyjechała oficjalnie, no bo mieli te „putiowki” załatwione przez tego Żyda, [nie wiem] się nazywał. [To jest] przykład, [jak] Żyd uratował Polakowi życie.
I potem przez zieloną granicę, to musiało być mniej więcej gdzieś w rejonie Siemiatycz. A skąd wiem? Dlatego że potem się ulokowali wszyscy w Kosowie Lackim, a Kosów to jest naprzeciw Siemiatycz, bo tam na plebanii było zorganizowane już takie wielkie centrum przyjmowania uchodźców. Przy czym umowa sowiecko-hitlerowska przewidywała, że jak zostaną złapani uciekinierzy z terytorium Związku Radzieckiego, to Niemcy zwracają ich Sowietom i odwrotnie, jak zostaną złapani ludzie uciekający do ZSRR [są zwracani Niemcom], to byli głównie Żydzi, tudzież chłopscy przemytnicy, którzy po prostu chodzili na przemyt, bo tam wszystkiego zaczęło natychmiast ować, a tu jednak jeszcze po niemieckiej stronie było. I tak z różnymi przygodami, w czasie zamieci śnieżnej, przez zamarznięty Bug myśmy się jakoś cudem przedostali. Po jednej i po drugiej stronie chodziły patrole z psami – po jednej pogranicznicy z psami, po drugiej Grenzschutze z psami, ale jakoś się udało szczęśliwie.

  • I kiedy to było?

To był przełom lutego i marca [1940] roku, ta pierwsza fala wywózek w Sowietach. A ojciec mój, oczywiście zmobilizowany z jednostką wojskową, trafił przez Przełęcz Tatarską na Węgry i z Węgier do ówczesnej Jugosławii […]. Zarówno z portów jugosłowiańskich, jak i z portów rumuńskich zabierały [polskich żołnierzy] statki francuskie, bo to była umowa, i polskich żołnierzy przewoziły do Marsylii, czy do Tulonu i tam się formowała już armia polska we Francji generała Sikorskiego. Ojciec przez Węgry, dlatego że w bagażu ojca, który [niezrozumiałe] we Francji znalazłem w 1958 roku, był bilet właśnie na nazwisko ojca plus dziewięćdziesięciu ludzi do Splitu. Stąd przypuszczam, że on [wypłynął] ze Splitu. W każdym razie znalazł się we Francji i jak Francuzi puścili front, to niestety na skutek błędnej polityki i, że tak powiem, [słabej] umiejętności dowodzenia generała Sikorskiego, który kazał do ostatniej chwili trzymać ten front i towarzyszyć Francuzom, wielu Polaków lub wiele polskich oddziałów i pododdziałów znalazło się w okrążeniu, znalazło się w dramatycznej sytuacji. [Oddziały] nie mogły dotrzeć do portu, a jak dotarły, to tam były atakowane, bombardowane przez [samoloty]. Ojciec ze swoim pododdziałem zmierzał do La Rochelle i stamtąd [mieli być] ewakuowani do Anglii. Niestety ojciec nie miał szansy, zginął w miasteczku Thouars. Tam jest pochowany na cmentarzu cywilno-wojskowym, parafialno-wojskowym.

  • Kiedy to było?

To był rok 1940, dokładny dzień kapitulacji Francji, to znaczy 21 czerwca, wtedy Francja się rozpadła i kapitulowała. Ale żołnierze francuscy byli zdemoralizowani, opuszczali front już wcześniej i [polscy] dowódcy niższych szczebli donosili do dowództwa centralnego, do generała Sikorskiego, że nie ma co tego frontu trzymać, dlatego że tylko się kończy otoczeniem przez Niemców bądź rozbiciem jak 1 Dywizja Grenadierów. No ale tak było, jak było. W każdym razie ojciec poległ, a mama znalazła się tu, sama […].
Dlaczego myśmy się znaleźli w Warszawie? Dlatego że w Warszawie siostra mojej babci, to znaczy ciotka mojej mamy ze strony matki, była dentystką, miała gabinet dentystyczny. Przed wojną dentystka to było dość dobre sytuowanie materialne, tym bardziej że mąż był lekarzem. I oni kupili sobie mieszkanie na Żoliborzu, na Krasińskiego. No i to był jedyny punkt zaczepu po tej stronie, gdzie rodzina mogła się znaleźć, dziadkowie, mama z dziećmi, wuj też, bo i wuj się tam znalazł wtedy, zwiał przed niewolą niemiecką i przed niewolą sowiecką. No i ci, którzy byli jeszcze gdzie indziej, ściągnęli. I potem moja mama znalazła [pracę]. Początkowo mieszkaliśmy u ciotki. Rodziny wtedy były bardzo solidarne, przyjmowano wszystkich. Myśmy spali pokotem w takim salonie, bo mieszkanie typowe żoliborskie, trzypokojowe: salon i dwa pokoje i w jednym jeszcze ciotka miała gabinet, a w drugim mieszkał syn i ciotka. A syn to właśnie ten profesor Witold Kieżun, którego zdjęcie tu widnieje przy wejściu, który żyje do dziś, powstaniec warszawski.
I początkowo myśmy tam mieszkali u ciotki, a potem mama znalazła pracę, ponieważ skończyła SGGW. A trzeba powiedzieć, że Niemcy tutaj dla rolnictwa [na terenie] GG stworzyli (mówię o stronie gospodarczej, nie mówię o stronie politycznej, czy społecznej), że tak powiem, obszar dość dużej swobody działania. Dlaczego? Dlatego że u siebie swoich chłopów musieli brać jako mięso armatnie, szczególnie już potem, w drugiej fazie i to GG było takim zapleczem żywnościowym dla Niemiec. Więc rolnictwo tu się rozwijało nieźle i te instytucje rolnicze tak samo. I była taka izba rolnicza, która zresztą istnieje do dziś, istniała przed wojną, i mama tam znalazła zatrudnienie. Dzień pracy wynosił za okupacji dziesięć godzin, nie tak jak teraz, osiem, oczywiście z sobotami włącznie. W niedziele się nie pracowało. No i potem wuj znalazł gdzieś też zatrudnienie, drugi wuj otworzył jakiś sklep z częściami maszynowymi, taki dla rzemieślników, i rodzina mogła wynająć sama mieszkanie na ulicy Słowackiego 25, czyli tam myśmy spędzili okupację, począwszy gdzieś od wiosny roku 1940 do czasu wypędzenia nas po Powstaniu. Ja zacząłem chodzić do przedszkola, do zmartwychwstanek. Klasztor zmartwychwstanek mieści się na rogu dzisiejszej Popiełuszki (wtedy to była polna droga, nawet chyba nazwy nie miała, może miała nazwę Stołeczna) i Krasińskiego, która też już od dojścia do tej obecnej Popiełuszki zamieniała się w podmiejską szosę brukowaną kocimi łbami z rowami po bokach. No i tam chodziłem do przedszkola. I poszedłem do pierwszej klasy, która była, no, w pewien sposób tajna. Czemu była tajna? Bo Niemcy nie zezwalali zakonnicom na prowadzenie szkoły, więc myśmy się uczyli w ten sposób, że nie pisaliśmy w zeszytach, tylko się pisało rysikami na tabliczkach i jak jakaś kontrola, to się natychmiast ścierało i były zajęcia przedszkolne, jakieś śpiewy, tańczenie krakowiaków i tak dalej. I 1sierpnia wybuchło Powstanie… Aha, jeszcze okres przed powstaniem dość ciekawy, to pamiętam bardzo dobrze. [Ostanie dni lipca].

  • Czy ktoś z rodziny był związany z konspiracją?

Tak, […] w konspiracji była moja mama – żona oficera, to koniecznie. Wujowie [także]

  • Na czym polegała działalność pana mamy?

Mama przeszła kursy sanitarne przede wszystkim, dlatego że kobiety były głównie po kursach bądź w sanitariacie, bądź w łączności. Tutaj było główne [działanie kobiet]. W walkach kobiety na ogół nie brały udziału, na ogół, poza jakimiś sytuacjami wyjątkowymi, ale to zaraz do tego wrócę, bo jeszcze chcę wrócić do okresu przed Powstaniem. Mama chodziła w żałobie, bo wtedy wszystkie kobiety, które były wdowami, nosiły ostentacyjnie żałobę. To był taki czepiec, welon czarny, opadający na plecy. W 1944 roku w lipcu mama wyjechała ze mną na wakacje, zresztą ze swoją przyjaciółką, której syn też tutaj nagrywa, który był powinowatym rotmistrza Pileckiego. Wyjechaliśmy na wakacje do Urli, bo tam się znajdował majątek, takie duże gospodarstwo Izby rolniczej, wzorcowe, administrowane przez Niemca. Był tam tak zwany Treuhänder. To był Niemiec mówiący po polsku, zresztą pochodzący gdzieś z terenów Polski. Jak wiadomo, przed wojną mniejszość niemiecka wynosiła około miliona ludzi w Polsce. Większość z nich niestety podpisała folkslistę i poszła na współpracę z gestapo. I to była właśnie niezwykle niebezpieczna sytuacja, kiedy było pełno [Niemców] mówiących biegle po polsku, bez żadnego akcentu. Bo oni kończyli polskie szkoły, polskie studia, niektórzy byli agentami gestapo... ale [to] takie wtrącenie na boku. Był Treuhänder i tam był ten majątek w Urlach, który się nazywał Julin, który istnieje do dziś. Nie wiem, do kogo on [dziś] należy, może też do Izby rolniczej, a może do SGGW należy, trudno mi powiedzieć. Ale pod koniec lipca [1944 roku] zaczęło być przy pogodnym niebie słychać burzę, tak jak właśnie latem nieraz słychać gdzieś daleko burzę się zbliżającą – to była już nawała artyleryjska, już Armia Czerwona nacierała z rozpędem. Zajęła Białystok, zbliżała się do Małkini, no i tam już było słychać. I mama i przyjaciółka mamy wróciły z nami do Warszawy wtedy. Jeszcze tu dodam taką ciekawostkę, że most kolejowy na rzece Liwiec, który był niezwykle ważnym mostem dla Niemców, bo to była jedna z głównych linii zaopatrzeniowych, linii wycofywania wojsk z frontu północno-wschodniego, na Białystok, Wilno, Mińsk i tak dalej, ten most kolejowy był pilnowany przez Rosjan w służbie niemieckiej, tak zwanych własowców. Pamiętam, jak oni przychodzili do tego naszego gospodarstwa, ale jeszcze wtedy zachowywali się przyzwoicie, bo Niemcy ich trzymali krótko. Tam kupowali to mleko, to tego, tam, starali się kupować. I myśmy właśnie z tym moim przyjacielem, który nagrywał przede mną (Ostrowskim) wleźli do psiej budy i zaczęliśmy na nich szczekać i pamiętam, jak oni wołali, po raz pierwszy wtedy usłyszałem [rosyjski], zapamiętałem z rosyjskiego: Wot, smatrij sabaka, smatrij, sobaka – to taka ciekawostka. Zresztą tam działała tajna podchorążówka AK, w lasach łochowskich, która była jakoś zakotwiczona w tym gospodarstwie, dlatego że uczniowie średnich szkół rolnych (bo takie były za niemieckich czasów, tak samo jak były średnie szkoły mechaniczne, Wawelberg działał, no, Wawelberg to było więcej jak średnia), byli w AK i oni tam formalnie byli na praktykach, a jednocześnie szkolili się w lasach w partyzanckim dziele.
Przyjechaliśmy do Warszawy. Pamiętam, jak na stacji w Urlach wjeżdżał pociąg, załadowane strasznie były wtedy te wagony […] z takimi stopniami po bokach, i tłum ludzi na stopniach. Oczywiście w pierwszych dwóch wagonach jechali Niemcy, którzy sobie wyglądali przez okna, zupełnie luźno było. Mama jakoś wcisnęła dzieci i [siebie]. Dotarliśmy do Warszawy, na dworzec Wileński. Wylądowaliśmy w domu na ulicy Słowackiego 25, tam gdzie mieszkaliśmy, i właśnie wtedy, pamiętam doskonale, że ta burza, ten odgłos takiego gromu dalekiego już było słychać w Warszawie.
  • I kiedy to było?

To był… przypuszczam, że to musiały być ostatnie dni lipca, tak przypuszczam. Jaka tutaj jest ciekawostka? Otóż przez Warszawę ciągnęły ogromne tłumy uciekinierów ze wschodu. W tej chwili nie potrafię [powiedzieć], czy to byli Ukraińcy, czy to byli Niemcy, czy to byli Mołdawianie, ale przypuszczalnie to byli Niemcy z Ukrainy, z Mołdawii, gdzieś z tych terenów, plus Ukraińcy, którzy kolaborowali z Niemcami, tam samo uciekali. W każdym bądź razie baby były w takich długich, typowo wiejskich dla kresów sarafanach i w chustkach na głowie. I ludzie stali na brzegu chodnika, my dzieci też podziwialiśmy to… Strasznie nas to śmieszyło, podobało się. I te baby co chwilę podbiegały: „Chleba, wody – parzą usta – chleba wady”, i tak dalej. Przy tych furmankach często szli żołnierze niemieccy w obdartych mundurach, trzymając się kłonic ze zmęczenia, bo już nie potrafili iść sami. Czasami w konwoju tych furmanek trafiała się ciężarówka na holzgas, z tym charakterystycznym zbiornikiem, takim z tyłu, za szoferką. A po torowisku tramwajowym na Słowackiego przelatywał od czasu do czasu oficer niemiecki na koniu, z takim krótkim pejczem, i strzelał z tego pejcza. To pamiętam doskonale, bo takie momenty to dziecko widzi. W każdym bądź razie ci Ukraińcy, Niemcy, czort wie, kto to był, ciągnęli tak długo i non stopem, że prawa strona jezdni ulicy Słowackiego stała się żółta od wdeptanego nawozu końskiego, tyle tego było. Gdzie oni tam szli? No szli na Modlin prawdopodobnie, bo w tym kierunku, a gdzie tam ich dalej z Modlina Niemcy ewakuowali? Czy na Ostpreußen, czy na Danzig, czy coś, to już nie wiem. I jednocześnie było słychać tą „burzę” przy pogodnym niebie i ludzie mówili: „O, to sowiecka artyleria”. [...]

  • Gdzie pana zastał wybuch Powstania?

Wybuch Powstania zastał mnie oczywiście na ulicy Słowackiego 25 i pamiętam doskonale długie serie karabinów maszynowych. A jeszcze przyszła do nas kobieta z Marymontu, która przywoziła mleko. Marymont to była taka dzielnica, dziś to jest blokowisko, [wtedy] ni to wieś, ni to miasto, coś takiego. Ludzie tam mięli krowy na łąkach, trzymali kozy, zresztą kozy w Warszawie też trzymali ludzie. Tu jeszcze wtrącę, że warszawiacy rozwiązali sobie znakomicie problem zaopatrzenia poprzez wykorzystanie trawników i skwerów miejskich. Otóż wszystkie trawniki i skwery miejskie, nawet te wąskie, między chodnikiem a jezdnią, były zamienione na kartofliska, wszystko. Pamiętam doskonale te kwitnące kartofle, jak w maju 1944 roku na plac Wilsona chodziłem czy do przedszkola. Plac Inwalidów to było jedno wielkie kartoflisko. Jednocześnie Zarząd Miasta Warszawy, który był polski pod nadzorem niemieckim, dał ludności cywilnej łąki nadwiślańskie, które ludność przekopała w rejonie ulicy Próchnika i obecnej ulicy Gwiaździstej. Te ogródki działkowe istnieją do dziś. Na ich terenie, na części stoi stadion Marymont i myśmy akurat mieli działki w tym miejscu, gdzie stadion się znajduje. Te działki były elementem wyżywienia ludności. Co się uprawiało? Uprawiało się głównie fasolę, groch, czyli te produkty, które można było magazynować na zimę, oraz ziemniaki. To było podstawowe. A poza tym w piwnicach hodowało się króliki, myśmy też hodowali w piwnicy króliki. Cała piwnica była zabudowana klatkami i mieliśmy króliki. My dzieci zawsze te króliki lubiliśmy, dlatego nam dziadkowie nie mówili, że króliki się zabija na obiad, bo [byśmy] nie jedli, tylko że: „Ach, zapomnieliśmy zamknąć okienko od piwnic i królik taki, a taki uciekł, dlatego klatka jest pusta”.

  • Czyli z rodziną pan spędził okres Powstania?

Z rodziną, to znaczy z dziadkami. […] Z mamą już trudno powiedzieć „razem”, dlatego że mama poszła do Powstania i tak samo wuj, brat mamy poszedł…

  • Jakie były losy pana mamy?

Mama poszła do Powstania już pierwszego dnia, jak była mobilizacja. Początkowo była w tak zwanych ruchomych patrolach sanitarnych, między innymi wyciągnęła kilku rannych, ale to już tak na marginesie, z takiej zburzonej willi na ulicy Wyspiańskiego. Bo te domy, które teraz stoją na rogu ulicy Popiełuszki i Wojska Polskiego, to już są powojenne domy. Tam były wille i już potem takie piaszczyste ugory. Na Żoliborzu walczył taki mały oddziałek (nie wiem, czy on miał siłę plutonu, trudno mi powiedzieć, to już historyków trzeba spytać) komunistów, tak zwanego AL, ale wtedy się nie patrzało, komunista, nie komunista, leżą tam ranni Polacy. Mama poszła i wyciągnęła takiego człowieka, rannego pana. Zaciągnęła go do szpitala razem z koleżanką. Szpital był zorganizowany w forcie [parku] Żeromskiego, tu gdzie dziś jest ten dom kultury Żoliborza. To była stara prochownia, stary magazyn amunicji z carskich czasów, więc on miał trzy kondygnacje podziemne, tudzież z góry na gruby mur stropu nałożoną grubą warstwę ziemi. Tak że był odporny na uderzenia jakichkolwiek pocisków. Szpital znajdował się na pierwszej kondygnacji. Między innymi sanitariuszką w tym komunistycznym plutonie była najstarsza córka Bieruta i mama też ją wyciągnęła, bo była ranna w obie nogi. Nie mogła pomóc swoim rannym i sama wymagała pomocy. I oni też się znaleźli w tym szpitalu, taki tutaj szczegół...
Aha, szkoła na rogu ulicy Wojska Polskiego i Felińskiego, na której ja mieszkam teraz, vis-à-vis, to była olbrzymia przedwojenna szkoła zbudowana w latach dwudziestych, kiedy zarząd miasta postanowił, że tereny forteczne, dotychczas prawie niezaludnione, bo tam nie wolno było murować żadnych budynków do czasu odejścia Rosjan [w 1915 roku] i potem Niemców [w 1918 roku] – będą przeznaczone na dzielnicę mieszkaniową. To tak na marginesie, że pierwsi oczywiście byli oficerowie, którzy dostali tam działki, zasłużeni w wojnie dwudziestego roku, stąd nazwa Żoliborz Oficerski. To jest obecna ulica Śmiała, Hauke-Bosaka. A później już dalsze [okolice] to byli różni ludzie, na ogół zamożni, tu na ulicy Felińskiego, bliżej kościoła to już byli jacyś finansiści, bankierzy, wille w stylu modernistycznym projektowane przez profesora Pniewskiego, takie charakterystyczne. No i ta szkoła, ponieważ przewidywano, że ten Żoliborz się będzie rozwijał… Aha, jednocześnie zaczęło działać WSM. Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa to była taka potężna, prężna organizacja spółdzielcza, która że tak powiem, została jakby urodzona przez partię socjalistyczną, przez Polską Partię Socjalistyczną, stąd ona zawsze miała takie trochę lewicowe tendencje, ale lewicowe w tym dobrym pojęciu patriotycznym. No i zbudowano tą wielką szkołę. Tam była szkoła podstawowa, tam było liceum. Między innymi obecny profesor Witold Kieżun chodził tam do podstawówki. Niemcy w 1940 roku czy w 1941, nie wiem, bo nie znam szczegółów, w każdym bądź razie jak się zaczął front wschodni, to w tej szkole zorganizowali wielki szpital polowy Wehrmachtu. To było wygodne, bo to było blisko torów Dworca Gdańskiego, więc pociągi sanitarne jak przychodziły na Dworzec Gdański, to tych pokieraszowańców tam przewożono na noszach, przewożono furmankami, bo transport samochodowy w służbach, że tak powiem, pomocniczych niemieckich to był rzadki. To ogólnie służby frontowe miały, a [Niemcy] mięli permanentny paliwa i furmankami dowożono tych rannych i tam ci ranni… dlatego zamienili to w wielki szpital. A ten odcinek ulicy Felińskiego, na którym mieszkam teraz, pomiędzy Wojska Polskiego a Generała Zajączka (bo za Generała Zajączka już nie było zabudowy, to już jest zabudowa lat dziewięćdziesiątych), ludność została wysiedlona i tam objęli mieszkania lekarze niemieccy i pielęgniarze niemieccy, którzy pracowali w szpitalu. Byli na tyle kulturalni, że nie zdewastowali tych mieszkań. Jak się zbliżał front, jak już było słychać tą burzę, to Niemcy ewakuowali ten szpital, wszystkich rannych. Oni się spodziewali, że będą walki o Warszawę, tak przypuszczano i Warszawę zdobędą Sowieci. Oni wszyscy tak myśleli, nikt właściwie nie przypuszczał, że będzie Powstanie. Przypuszczano, że będzie krwawa obrona Warszawy przez Niemców z łomotaniem Warszawy artylerią sowiecką z drugiego brzegu, co przynosiłoby ogromne straty. Tak uważano wtedy, tak mi wuj opowiadał i tak tu sądzono. Niemcy ewakuowali ten szpital, ale nie zdążyli ewakuować całego zaopatrzenia sanitarnego, to znaczy łóżek, pościeli, leków, aparatury, która tam była w szpitalu, i tak dalej. Tego pilnowała taka kompania, jak mój wuj opowiadał, „dziadków” z Wehrmachtu, bo Niemcy, już mając wykrwawione mięso armatnie, brali do sześćdziesiątego roku życia do wojska na front ludzi. To już takie dziadygi naprawdę nieraz były. I te „dziadki”, jak nasi [zaatakowali], aha i „Żywiciel” wydał rozkaz zdobycia tego szpitala czy post – szpitala jak najszybciej po to, żeby właśnie mieć to zaopatrzenie sanitarne, którego owało naszym. Zaatakowała to kompania, w której był mój wuj, brat mamy. Te „dziadki” uciekły natychmiast na Dworzec Gdański. Dworzec Gdański był bez przerwy w rękach Niemców. Nie udało się go nigdy zdobyć, mimo strasznie krwawych strat poniesionych przez Powstańców, dlatego że oni go wściekle bronili, bo to była podstawowa linia ewakuacyjna z jednej strony, z drugiej strony zaopatrzenia ich wojsk na froncie wschodnim, który już wtedy się znajdował gdzieś pod Wołominem. I nasi zdobyli [szpital] i ten sprzęt przenosili do fortu Sokolnickiego. Wyszedł kontratak batalionu SS, który stacjonował w Instytucie Chemicznym na Rydgiera, bo tam już ten Instytut Chemiczny istniał przed wojną. Tam już przed wojną powstawała ta dzielnica Żoliborz przemysłowy, z której niestety dziś niewiele zostało, bo wszystko domy deweloperskie zabudowują. I w tym Instytucie Chemicznym stacjonował batalion SS. Oni zawsze ćwiczyli na tych ugorach, tutaj, za Zmartwychwstankami, my dzieciaki potem, pamiętam, biegaliśmy na [okopy] łuski zbierać, kto więcej łusek zbierze. Oni kontratakowali, ale nasi odparli kontratak. Szpital oczywiście jak wszystkie obiekty niemieckie w Warszawie był obudowany bunkrami. Jeden bunkier pozostał nawet do dziś, nawet niedawno jacyś eksploatatorzy usiłowali tam w nim grzebać, no a ja się wtedy śmiałem i powiedziałem: „Panowie, jeśli cokolwiek było tu w latach czterdziestych, to zostało dawno wyniesione” […]. Poza tym były takie bunkry pojedynczych strzelców na rogu ulicy Bitwy pod Rokitną i na rogu ulicy Felińskiego. Wuj właśnie w takim bunkrze siedział, miał mausera, którego sam zresztą zdobył, bo taka była metoda… Niestety tragedią Powstania był broni i amunicji do tej broni. To był największy dramat na początku i zmobilizowanym mężczyznom i chłopcom […] wydawano po prostu rozkaz: „Pożyczamy ci karabin, [ale] czy peema, czy szmajsera masz sobie zdobyć sam”. I wuj zdobył na jakimś tam zabitym Niemcu. Wuj wyskoczył z bunkra i w momencie jak przyklęknął i złożył się, żeby strzelać do tych ostatnich uciekających ulicą Wojska Polskiego, w górę esesmanów, to któryś z esesmanów się odwrócił, strzelił i tak akurat się złożyło, że kula trafiła wuja w zatokę Highmora, roztrzaskując mu czaszkę. To była kula tak zwana dum-dum. Niemcy takich używali, chociaż to było zakazane, bo to było zbrodnicze. To były [naboje] stępione, które po wejściu w ciało rozrywały się. I wuj został położony z zabitymi w ogródku botanicznym tej szkoły, w tym miejscu teraz dom stoi. W pierwszych dniach Powstania przestrzegano pewnych obyczajów i czekano na przyjście księdza, żeby odprawił wieczorem egzekwie. Wieczorem jak ksiądz przyszedł, to wśród tych kilkunastu zabitych okazało się, że jeden się rusza i przeniesiono go do szpitala i wtedy mama… A jednocześnie to się zbiegło z rozkazem „Żywiciela”, że kobiety, które mają dzieci, mają przejść z patroli ruchomych sanitarnych do służby szpitalnej. Dlatego że była bardzo duża śmiertelność wśród dziewcząt i kobiet, które były w patrolach sanitarnych. Ponieważ mama miała dzieci, no to mamę przeniesiono do szpitali. I tam właśnie trafił wuj i mama całe [Powstanie] się nim zajmowała. Proszę sobie wyobrazić, wuja operował (oczywiście żadnej penicyliny wtedy nie było, penicylina w Stanach Zjednoczonych była wtedy nowością) taki doktor Szulc, nosił pseudonim doktor Raczek, przedwojenny mistrz Polski w strzelaniu do rzutków, więc miał bardzo pewną rękę. Szpital wyglądał w ten sposób, że nad stołem operacyjnym wisiała płachta, żeby się pył nie sypał z sufitu, wisiała żarówka, a elektrownia już była odcięta i żołnierz na rowerze pedałował. Zamiast tylnego koła do łańcucha podłączono agregat i w ten sposób żarówka świeciła i operowano rannego. I tak doktor zoperował, że wuj [wyleczył się], potem wzięli go Niemcy, rannych wzięli do niewoli, ten szpital z Żoliborza ewakuowali do Tworek, bo w Tworkach oczywiście wymordowano psychicznie chorych i częściowo już zamieniono na szpital Wehrmachtu, a częściowo na szpital [jeniecki], ale potem [Niemcy] zgodzili się, żeby mieszkańcy podwarszawskich miejscowości: Pruszkowa, Milanówka, Komorowa, Grodziska, Brwinowa, zabierali tych rannych [powstańców] do siebie. J [wuj] trafił [do] znajomych znajomych, ale to już inna sprawa. W każdym bądź razie powiem tylko tyle, że mimo śmiertelnej rany, […] (tylko przez przypadek nie został zakopany), żył 93 lata, przy czym do ostatnich miesięcy był w dobrej formie, a już w 1945 roku, w maju objął nadleśnictwo w Borach Tucholą pod Tucholem, wyganiając tam jakiegoś sowieckiego majora, który tam urzędował. Wuj znał rosyjski, znał mentalność Rosjan i umiał z nimi dyskutować, zresztą podobnie jak ciotki moje i tak dalej…

  • Z jakim zgrupowaniem był związany pana wuj?

Z Grupą „Żywiciel”, która walczyła na Żoliborzu, natomiast do jakiego wchodził…

  • Jaki batalion?

Do jakiego batalionu to nie potrafię powiedzieć. Chociaż czytałem kiedyś na ten temat książkę Podlewskiego, ale wyleciało mi z pamięci.

  • A pana mama?

Moja mama cały czas była w szpitalu, była związana ze służbą sanitarną. Przypuszczam, że służba sanitarna podlegała bezpośrednio zastępcy „Żywiciela” do spraw medycznych. Tak sądzę, bo tak w wojsku te rzeczy wyglądają. I teraz koniec Powstania…

  • Czy pan spotykał Powstańców?

Tak, Powstańców spotykałem, dlatego że chociaż nam dzieciom nie wolno było opuszczać podwórka i wychodzić na ulicę, bo na ulicy świstały kule, no to może dwa czy trzy razy przez uchylone drzwi frontowe wyjrzeliśmy na ulicę Słowackiego. Pamiętam barykadę, pamiętam, jak takie piękne stare topole, które rosły na Słowackiego, przy torowisku tramwajowym ścięte były, leżały na barykadzie. Dziś już nie ma po tych topolach śladu, chociaż po wojnie jedna rosła przy placu Wilsona, to pamiętam. Ale o co chodzi? Zasada była taka, że między domami przez piwnicę poprzebijane były przejścia. No bo jak był jeden dom, który należał do jednego właściciela czy do jednej spółdzielni, drugi do drugiej, to był oddzielony murem. I przez te mury przebijano przejścia, żeby Powstańcy, nie narażając się na straty na otwartym terenie, ulicy, mogli przechodzić. Właśnie pamiętam, jak oddziały powstańcze przechodziły, i zapamiętałem, że oni wszyscy byli w granatowych kombinezonach, takich jak pracownicy zakładów mechanicznych nosili. Gdzieś musieli zdobyć taki magazyn. Wszyscy byli w brązowych kombinezonach i hełmach. Oczywiście uzbrojeni, jedni mięli karabiny, drudzy mięli pistolety i tak dalej.

  • A czy widział pan Niemców?

Niemcy nie. W czasie Powstania ani razu Niemców nie widziałem. Natomiast pamiętam, że 5 sierpnia (to właśnie babcia mówiła) podjechał czołg niemiecki pod barykadę. I spod tej barykady, znaczy właściwie nie tyle spod barykady, tylko podjechał pod barykadę, która była tu, przy Potockiej, przy obecnej ulicy Czaki, [obok] szkoły pożarnictwa, i walił w tą barykadę, która była w pobliżu naszego domu, z armaty. Potworny huk, dym leciał i tak dalej. Pamiętam, żeśmy się tam dusili od tego tynku.
Poza tym inny szczegół, który pamiętam. W nasz dom trafił pocisk z działa kolejowego. To było ciężkie działo. Właśnie na Dworcu Gdańskim Niemcy te działa mieli na pociągach pancernych i z tych dział bombardowali Warszawę. Na szczęście pocisk nie wybuchł. Gdyby wybuchł, to byłby z nami koniec, zasypałoby nas. I pamiętam, jak mężczyźni starsi, bo tylko tacy byli w domu, znosili ma jakichś płachtach ten pocisk. On tam na trzecim piętrze wylądował, prawda, w mieszkaniu, przebijając mur. Znosili ten pocisk na podwórze. Potem nam kazano, wszystkim dzieciom do piwnicy zbiegać, bo oni po prostu rozbrajali go i wyciągali materiał wybuchowy, który był potrzebny. A sam pancerz pocisku, sam korpus pocisku, został zakopany na obecnej Sierpeckiej. Tam zakopali go. Tam zresztą było zupełnie inaczej, tu gdzie teraz teatr „Komedia”, to były tereny fortu. Tam były takie wały forteczne jeszcze. Więc Niemców w czasie Powstania nie widziałem. Natomiast moja mama od czasu do czasu przychodziła ze szpitala, jakoś się przedostawała. I właśnie podziemnymi przejściami, całym ciągiem domów wuesemowskich wzdłuż Słowackiego, przeskakując przez Toeplitza, Krechowiecką, [przechodziła]. Aha, i jeszcze taki szczegół. Trafiła bomba lotnicza czy wiązka bomb lotniczych w narożnik budynku, który był na sąsiednim podwórzu, oddzielonym od nas tylko parkanem z siatki. I ten narożnik po prostu się zawalił, zniknął. Był potworny kurz. Duszący, pamiętam jak nas dusiło. To straszny pył. Zmorą to też był ten pył. Stąd też Powstańcy warszawscy (to już mi mówił mój kuzyn) każdy marzył, żeby mieć pepeszę, dlatego że pepesza była absolutnie odporna na kurz [i pył]. A te wszystkie szmajsery, steny angielskie, to wszystko w pyle, w kurzu się zacinało. To nie była broń do walk w mieście. A pepesza wytrzymała. Każdy marzył, żeby zdobyć pepeszę. Pepesze zdobywano na ogół na „własowcach”. Bo oni byli uzbrojeni w broń sowiecką. To im [Niemcy dawali], bo umieli się z tą bronią obchodzić. Więc jak Niemcy zdobywali broń radziecką, to im dawali.

  • A jakie nastroje panowały w pana otoczeniu?

No takie bardzo, bardzo patriotyczne. Bardzo takie…

  • Przez cały czas?

Przez cały czas. Nie słyszałem żadnych narzekań. Aha, no i jeszcze jak się zawalił ten narożnik, prawda, ten kurz, myśmy wyszli, jak kurz opadł i tu raptem otwarta przestrzeń. Absolutnie nic nie ma. I proszę sobie wyobrazić, że mimo tego zawalenia się czteropiętrowego domu (to jest czteropiętrowy dom, który stoi do dzisiaj, bo jego odbudowano dokładnie w tej samej formie, jaki był przed wojną) nikt nie zginął. Nikt nie zginął. Stropy piwniczne wytrzymały. Natomiast byli polegli [na naszym podwórzu], zginął jeden Powstaniec. Powstaniec, który jako obserwator siedział za kominem na dachu domu i dostał od jakiegoś strzelca wyborowego niemieckiego zwanego gołębiarzem i spadł na nasze podwórze. Pochowany. Także kilka osób było pochowanych. Po prostu taki cmentarzyk był pod siatką [ogrodzenia]. Jeszcze dodam, że na tym sąsiednim podwórzu domu (już nie pamiętam, jaka była nazwa tej spółdzielni, to jest róg obecnej Krechowieckiej i [Słowackiego], ta ulica, która do teatru „Komedia” prowadzi) była rzeźnia powstańcza. No tak niezbyt ciekawie, ale człowiek musi jeść, żeby przeżyć. Otóż przeprowadzano najpierw krowy, z Marymontu, kozy i tak dalej, a potem konie i tam to zabijano. To tak z dzieciństwa się utrwaliło, jak to była rzeźnia powstańcza. A potem przyjeżdżały, albo furmanka, albo ręczne wózki, albo przyjeżdżał taki śmieszny samochód, (Niemcy mieli takie trójkołowe samochody z przednim kołem napędzanym łańcuchem, z dwutaktowym silnikiem) i to zabierały, rozwoziły to po oddziałach, po jakichś kuchniach [polowych]. I teraz przychodzi koniec Powstania… Aha, moje urodziny przypadły akurat w środku Powstania, 30 sierpnia, i pamiętam, że mama przyszła na moje urodziny specjalnie ze szpitala. Miała przepustkę i odwiedziła mnie. […] I teraz przychodzi koniec Powstania…
  • A z kim pan się przyjaźnił w czasie Powstania? Czy pan miał kolegów?

Tak, dzieci z podwórka. Dzieci z podwórka przede wszystkim. Bo to była… Dawniej [kultura podwórkowa]. Teraz ta kultura… [Może] trudno to nazwać kulturą, [raczej] obyczajowość podwórkowa zaniknęła. Dawniej w dużych miastach była kultura podwórkowa. Teraz może ona jeszcze [jest] na Pradze, w jakichś szczątkach gdzieś tam jeszcze egzystuje. Otóż dzieci z danego domu bawiły się razem na podwórku. Na podwórku, no nie […] na placu zabaw jak dziś, ale były trzepak, na którym się fikało, była piaskownica, która zawsze była. Jakieś były te [przyrządy] do zabaw dla dzieci. Więc to były dzieci z podwórka. Czasem z sąsiedniego podwórka, różnie to bywało. No i…

  • W co się bawiono?

A różnie się bawiono. Myśmy się bawili w klasy, skakano, ale też bawiono się w partyzantów i tak dalej, takie różne zabawy. Bo to do dzieci przenikało.
I teraz przychodzi moment kapitulacji Powstania. Ja tylko pamiętam, że nagle ustały wszelkie strzały i powiedziano nam, że możemy wychodzić na podwórko. No i potem przyszedł administrator budynku, bo to był budynek należący do spółdzielni jakiejś. Aha. Jeszcze taki szczególik dość ciekawy [z przed Powstania]. Od strony Słowackiego, od frontu, były w suterynach sklepiki. Teraz w jednym mamy zakład fotograficzny, w drugim jest kwiaciarnia, w trzecim jest jakiś sklep z artykułami chemicznymi. I w tym z artykułami chemicznymi, obecnie, miała sklep spożywczy niejaka Szmitowa, która podpisała folkslistę. No i ją zaczęto bojkotować. Tak że ona, pamiętam, się wyniosła. „No, Szmitowa musiała uciekać, bo nikt u niej nie chciał kupować”, dlatego że podpisała folkslistę. [...]

  • Czy docierały wiadomości z innych dzielnic, co się dzieje?

Nie, nie. Do mnie jako do dziecka nie docierały. Aha, jeszcze taki szczegół. W czasie Powstania znalazła się u nas taka młoda para żydowska. To doskonale pamiętam. Szczególnie tą młodą Żydówkę, taką dość tęgawą, typową, o oczach [czarnych]. I on chciał koniecznie być przyjęty do AK. Powiedziano mu: „Jak zdobędziesz broń, to cię weźmiemy, bo my nie mamy broni”. Nasi przeprowadzili atak na olejarnię, na zakłady olejarskie na Marymoncie. Olej był bardzo cenny. Cenne było również siemię lniane, bo to służyło jako pokarm dla wojska, bo głód był już pod koniec. I on właśnie tam poszedł z naszymi, ktoś mu tam pożyczył karabin, żeby kropnął jakiegoś Niemca i zdobył [broń]. No niestety on sam zginął. I pamiętam, jak ta Żydówka strasznie lamentowała, jak rwała sobie włosy. Co się z nią stało po Powstaniu, nie pamiętam.
W każdym bądź razie ostatni dzień Powstania była cisza. Ani jeden strzał, nic, absolutnie. No i potem przyszedł administrator, żeby wychodzić. No więc [można brać] tylko to, co można wziąć w rękę. Więc babcia takie dwie małe walizeczki półokrągłe miała, [wzięła] w rękę. Dziadek, który już miał lat osiemdziesiąt parę, to jemu trudniej było coś nieść, jakiś plecak niósł. A my dzieci też dostaliśmy plecaki, głównie z sucharami, bo to było podstawowe [wyżywienie]. Suchary suszono, licząc się z tym, że Powstanie czy walki o Warszawę będą dość długie i ludność po prostu robiła suchary. Tak samo u nas w domu. No i właśnie myśmy wyszli na ulicę i na ulicy, pamiętam doskonale, ustawiali nas w kolumnę żołnierze rosyjscy w niemieckich mundurach. Natomiast oficerowie mieli mundury Wehrmachtu, ale mieli czapki Kubanki, takie toczki z czerwonym denkiem, z białym czy czarnym krzyżem, w zależności jaki stopień mieli. To doskonale pamiętam. Oczywiście ci Rosjanie... to już dowiedziałem się potem z historycznych opracowań, jak ten generał Källner, który podpisał kapitulację, wziął ich krótko w garść, żeby żadnych [rabunków] i gwałtów nie dokonywali. Niemniej dokonywali, zdarzało się. Jakaś dzicz potwornie zdemoralizowana. I doskonale pamiętam, jak myśmy stali i babcia z takim jednym sołdatem w furażerce mówi: Na szto... – a babcia z dalekich Kresów, więc znała doskonale rosyjski – na szto ty paszoł z germancami?”. [niezrozumiałe] „Amerikance, Angliki, tutaj ruski już nad Wisłą”. A on mówi: Ja nie znaju. Ja był w kansomolie, wsie szli, tak i ja paszoł. No i tak to było. I ci „własowcy (ja nie wiem, czy to byli „własowcy”, czy to byli Deutschen Kozaken, tego nie wiem, w każdym bądź razie Rosjanie) doprowadzili nas do Hali Marymonckiej.

  • Kiedy to było?

To było chyba 30 września. Ładny pogodny dzień był. Nas ciepło ubrano, więc nawet w ciągu dnia, pamiętam, pociliśmy się. Zaprowadzono nas do Hali Marymonckiej. Dla dzieciaków to było wielkie, ciekawe przeżycie. No, bo nareszcie przejść się po tym siedzeniu w piwnicy po tylu dniach. Z tym że muszę powiedzieć, że my jako dzieci głodu w sensie takiego, co to kiszki przygniata do kręgosłupa, nie odczuwaliśmy. Dlaczego? Dlatego że rodzina zrobiła spore zapasy sucharów i makaronu i mieliśmy te króliki w piwnicy. Jednak [pożywienie] jakieś było… Oczywiście byli złodzieje, rabusie, jak to zwykle są, ale jednak jakoś nie kradli nam tych królików z piwnicy. I te króliki w piwnicy trzymaliśmy. One wzbogacały, że tak powiem dietę…

  • Czy mieliście także dostęp do działek?

To znaczy trudno powiedzieć „dostęp”. Trzeba było się czołgać do działek, które były na terenie obecnych Sadów Żoliborskich, [także] tego skweru, [gdzie teraz] jest Domu Kultury „Żoliborz”. Tam ludzie chodzili, czołgali się, bo to było, powiedzmy, ryzyko iść wyprostowanym, i przynosili jakieś warzywa, co były, podstawowe.

  • Czy woda była cały czas?

Woda była dość długo. A później powiercono studnie. I z tych studni była woda. Powiercono studnie i z tych studni była woda. Wiem, że babcia chodziła po wodę. Wtedy babcia nie była jeszcze taka stara. Miała siedemdziesiąt dwa lata, więc była krzepka. I nosiła tą wodę. Z tym że dziadek osiemdziesięcioletni też chodził po wodę. [Pamiętam jak przez jakiś czas wodę wiadrami przynosili dwaj żołnierze węgierscy. Byli w żółto-zielonych mundurach, mocno sfatygowanych. Na głowach mieli furażerki – ale inne niż niemiecki. Kim byli? Jeńcami czy dezerterami? W każdym bądź razie zakwaterowani byli w sąsiedniej kamienicy (ulica Słowackiego 23) i pracowali przy powstańczej ubojni (rzeźni), która znajdowała się na podwórzu tej kamienicy. Babcia parę razy dała im po misce makaronu – za doniesienie nam wody. Modlili się razem z mieszkańcami obu kamienic przed figurką Matki Boskiej na naszym podwórzu. Skąd się u nas znaleźli – nie wiem. Zapewne z węgierskiej jednostki wojskowej, która stacjonowała na Młocinach i w Łomiankach. Tu trzeba wyraźnie podkreślić, że Węgrzy nie tylko nie brali udziału w tłumieniu Powstania – ale krążyły informację o pomocy i ułatwieniach z ich strony – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].

  • A jak wyglądały noclegi?

Noclegi wyglądały w ten sposób, że piwnice… Wyburzono mury w piwnicach i zrobiono poza konstrukcyjnymi murami, przynajmniej w naszym domu, taką jakby troszkę większą salę i tam były ułożone sienniki. Oczywiście sienniki napchane słomą (wtedy żadnych materaców plastikowych nie było) i po prostu myśmy na tym spali. Dzieci kładło się wcześniej, a dorośli potem przy świecach jeszcze siedzieli sobie, bo prądu nie było.

  • Czy pan się spotkał z przejawami życia religijnego?

Tak, tak, każdego… Bardzo często (nie wiem, czy każdego dnia, ale bardzo często) w kącie naszego podwórza była [modlitwa] przed figurką... Trzeba powiedzieć, że tak jak dziś państwo zobaczą na Ząbkowskiej, na Brzeskiej, na Łochowskiej figurki w podwórkach, tak samo tu, w lewobrzeżnej Warszawie, na tych wszystkich podwórkach tych domów spółdzielczych były figurki Matki Boskiej czy krzyże. I tam, jak trochę było spokojniej, to odbywały się msze święte. Oczywiście, tak, tak. Było, bardzo takie... Ludzie się modlili. No wiadomo – jak trwoga to do Boga, prawda. Tak że nawet ludzie, którzy byli tam z tego WSM-u (jak mówię, to była taka lewicująca inteligencja przedwojenna), jednak stali się bardzo religijni.
Ale wracając do tego… No i ci „własowcy”… ci Rosjanie nas popędzili do Hali Marymonckiej. Tam do Hali spędzono… tu gdzie obecnie jest hala targowa, tam nas spędzono. Noc spędziliśmy, jakoś tam żeśmy nocowali. Dzieci, już nie pamiętam, na jakichś płaszczach, czymś tam. No i potem następnego dnia już Niemcy nas przejęli. Niemcy nas pędzili przez wieś Słodowiec, to pamiętam doskonale. Wieś Słodowiec znajdowała się w tym miejscu, gdzie obecnie przebiega trasa AK, w takim obniżeniu. Przez tą wieś Słodowiec… Zresztą my na tą wieś Słodowiec chodziliśmy często. Mama nas tam na kozie mleko prowadzała. (Trzymali tam kozę, która jak wiadomo wszystko zje.) I potem przez Powązki, ulicą Powązkowską. Pamiętam doskonale mur cmentarza, ten narożnik na rogu Powązkowskiej i Okopowej. Wzdłuż cmentarza do Wolskiej, Wolską i do Pruszkowa. No na Wolskiej takie było nieprzyjemne wrażenie, bo leżały popalone zwłoki ludzkie na jezdni, których [Niemcy] nie sprzątali, tylko polewali benzyną i palili po prostu. Dla dzieci to był wstrząs, bardzo duży. Potem Wolską nas pędzili... Wtedy do Pruszkowa oczywiście nie było tej ulicy Globusowej, jaka jest obecnie. Taka była wąska ulica Sieradzka, prowadząca do Włoch, i ta ulica Sieradzka kończyła się na granicy Warszawy i dalej już pierwsze domy to były Włochy. A Niemcy mieli tak administracyjnie ustalone, że Włochy to było miasteczko podwarszawskie, więc ludności Włoch nie mordowali, nie aresztowali. Tak że od tego miejsca ludzie normalnie mieszkali w domach. A to, co było przedtem, Sieradzka, Wolska, to wszystko wymordowali w czasie tej słynnej rzezi Woli. No i myśmy weszli do Włoch, przeszli przez Włochy i [szliśmy] tą starą szosą, tutaj wzdłuż torów, pod wiaduktem, przez Ursus, […] (to już było tak nad wieczorem), a wzdłuż szosy stali ludzie, mieszkańcy podwarszawskich okolic, i wyłapywali samotne matki z dziećmi, starców z dziećmi i tak dalej, żeby pomóc. Wtedy właśnie po raz pierwszy poczułem głód, bo od dwóch dni prawie nic nie jedliśmy, tylko nędzne jakieś suchary. I myśmy skakali na pola, wyrywaliśmy marchew, prawda. Konwojowali nas tacy starzy wermachtowcy na rowerach. Nawet niektórzy po polsku mówili, bo chyba ze Śląska pochodzili czy coś. Mówili: „Wy nie uciekajta, bo nas hitlerowcy rozstrzelają, jak będzieta uciekać”. Ale patrzyli przez palce, jak ludzie wieli. No i właśnie te rodziny podwarszawskie wyciągały takich właśnie, jak matka samotna szła z dziećmi czy coś. Nas wyciągnęła taka rodzina w Piastowie. Zabrali do siebie, jak zobaczyli dwoje staruszków i dwoje małych dzieci, które prowadzą. No i pamiętam ogromną rozkosz, ach – dali nam chleba z masłem!
No i w tym Piastowie myśmy… A rodzina, ponieważ szykowała się już, warszawiacy byli zapobiegliwi i w jakiś sposób ustalali kontakty, jak się potem spotkać. Bo jak mówię, przypuszczano, że będą walki o Warszawę, ludność Warszawy będzie wypędzona, bo Warszawa zamieniona na Festung, prawda, czy Powstanie. Tak czy owak ustalano jakieś kontakty, gdzie rodziny mogą się w jakiś sposób skontaktować. No i taki jakiś powinowaty czy krewny synowej, jednej synowej babci, był taki lekarz w Skierniewicach i u niego właśnie ustalono ten kontakt. Tam babcia pojechała. Myśmy z dziadkiem i tym państwem z tego Piastowa zostali. Babcia jakoś tam dotarła. Bo ta kolejka EKD ona kursowała. Z Dworca Zachodniego kursowała cały czas. Z początku [babcia] dotarła do Grodziska, z Grodziska dostała się do Skierniewic. No i tam właśnie babcia się dowiedziała, że wuj jest i mama jako jeńcy w tym szpitalu w Tworkach. Jakoś tam przeszła i pamiętam, że po raz pierwszy spotkaliśmy… Aha, i ciotka, właśnie ta synowa, ciotka najmłodszego syna mieszka w Żyrardowie, bo najpierw mieszkała na Mokotowie i wcześniej była wypędzona z dzieckiem. Mieszka w Żyrardowie w takiej kamieniczce pożydowskiej. Taki maleńki pokoik mieli, nie wiem, ile miał, może cztery metry na dwa, i tam spaliśmy na podłodze. Pamiętam, że myśmy mieli za zadanie zdobyć jak największe ilości gazet. A Niemcy wydawali taką propagandową gazetę, bo to tylko takie były, jak to Niemcy zwyciężają na wszystkich frontach i tak dalej. Na schodkach stał taki gruby Niemiec i rozdawał te gazety. My staraliśmy się stać w kolejce po […] po papier, prawda. No i myśmy dzieciaki przebierały się. Ja się za dziewczynkę przebierałem. Siostra za chłopca. Bo jak on zobaczył, że drugi raz jakiś dzieciak bierze, to przepędzał […]. I myśmy na tych gazetach spali na podłodze, prawda.

  • Kiedy to było?

To był rok czterdziesty czwarty. Październik. Październik, bo chodziliśmy przed dworzec w Żyrardowie zbierać kasztany. Aha. A przez Żyrardów jechały pociągi z ludźmi wywożonymi z obozu w Pruszkowie. Ci, którzy doszli do Pruszkowa, potem Niemcy rozwozili ich, ewakuowali, rozsyłali tam po różnych miastach, do Częstochowy, do Piotrkowa, do Radomska, do Kielc i tak dalej. I ludzie wyrzucali [zwinięte karteczki]. To były na ogół węglarki, ponieważ nawet nie mieli wagonów krytych wtedy w dostatecznej ilości. To były węglarki. I z tych węglarek wyrzucali karteczki, prawda. Gdzie jest, czyj los i tak dalej. I dzieci miały za zadanie chodzić wzdłuż torów kolejowych, zbierać te karteczki, które czasem tam aż w pole wiatr poniósł od tego pociągu. I był taki centralny punkt, gdzie te karteczki się oddawało. Nie wiem, kto prowadził ten punkt, ale tam było takie… chyba RGO. (RGO to była taka organizacja charytatywna, na działalność, której Niemcy się zgodzili. Rada Główna Opiekuńcza). I pamiętam, że RGO wydawało zupki dla warszawiaków. Myśmy chodzili na te zupki. Zupki były wydawane w synagodze, w synagodze w Żyrardowie. I muszę powiedzieć, że jak ja w roku dwutysięcznym pracowałem przy uruchamianiu fabryki telewizorów Thompsona w Żyrardowie, to pytałem miejscowych ludzi, ludzi młodych, którzy się urodzili po wojnie, ukończyli studia, bo tam takich przyjmowała firma, czy wiedzą, gdzie była synagoga. Nikt nie wiedział, gdzie była synagoga. Otóż ta synagoga została rozebrana już po wojnie. Dlatego że w czterdziestym czwartym roku, w październiku, ona jeszcze istniała, a Niemcy już mając ten front wschodni, który się walił, prawda, już się takimi rzeczami jak rozbiórki nie zajmowali. Jeżeli nie rozebrali tego wcześniej, to nie rozebrali tego potem. I dopiero jeden z inżynierów młodych powiedział: „Mój ojciec pamiętał, że synagoga stała w tym i w tym miejscu, w Żyrardowie”. Jak mówiono, została rozebrana przez władze Polski Ludowej po wojnie. A tam w tej synagodze wydawano właśnie te zupki. Pamiętam doskonale te wnętrze, gwiazdy Dawida, menory i tak dalej, wymalowane.

  • Pan pomagał przy zbieraniu tych karteczek.

Tak. Ja też chodziłem i moja siostra chodziła, i taka kuzynka, i jeszcze tam [ktoś], chodziliśmy zbierać te karteczki. Odnosiliśmy do jakiegoś punktu, tam gdzie nam pokazano, gdzie mamy oddać te karteczki.

  • A jakie były losy pana mamy?

Moja mama znalazła się ze szpitalem w obozie niemieckim w dawnych Tworkach, jak mówiłem. Cześć pawilonów (nie wiem, jak tam było) jednego skrzydła w Tworkach została zamieniona na obóz jeniecki. Warunki były straszne, bo ci jeńcy ranni na słomie leżeli i tak dalej. Wszy oczywiście, to była plaga. Ale tam był komendantem taki stary Austriak. Nasi go trochę postraszyli, że jeżeli nie przymknie oka na zabieranie rannych, to będzie wisiał na gałęzi (tam taki stary dąb był) – [tak opowiadano]. No i on przymknął oko i podjeżdżały w nocy składy kolejki… Obecnie się nazywa WKD, wtedy się nazywało EKD. Podjeżdżały te składy kolejki i rozwożono tych rannych po prywatnych domach, po willach. Tu w tym rejonie Milanówka, Brwinowa, Komorowa mieszkało sporo zamożnej ludności. No i wuj mój trafił do takiej rodziny, takiego pana, który pochodził z Pomorza i był wysiedlony z Pomorza. Wiecie państwo, Niemcy wyrzucali ludność z Pomorza i Poznańskiego, prawda, tutaj do GG, [tych] związanych z państwem polskim i tak dalej. I on otworzył firmę handlu ziemniakami. Jemu się dobrze powodziło, wynajął willę i przyjął wuja do siebie. Ja pierwszy raz wuja ujrzałem u niego w tej willi na tarasie. Pamiętam, że to musiał być początek listopada, bo liście już wszędzie leżały, a poza tym był siwy szron wszędzie. Natomiast mama nas odnalazła wcześniej w tym Żyrardowie, prawda, i rodzina postanowiła wynająć pół chałupy na wsi pod Skierniewicami, żeby być razem. Tam ściągnęli wtedy, jeden brat mamy, ten brat ranny, mama z dziećmi i [ciotka z córeczką. No i dziadkowie]. Ta wieś się nazywała Wycinki, w gminie Dębowa Góra, pod Skierniewicami. Myśmy tam mieszkali [do kwietnia 1945 roku].

  • Kiedy to było?

Myśmy jechali furmanką wynajętą z Żyrardowa do tych Wycinek dwie doby. To musiał być listopad, dlatego bo już szron leżał. I po drodze zatrzymaliśmy się na noc w jakimś gospodarstwie. Nie wiem, gdzie to było, to było wpół drogi między Żyrardowem a Skierniewicami. I pamiętam też taki szczegół, że myśmy tam... Ci gospodarze podali jedzenie, a jedzenie to się składało z gotowanej marchwi poszatkowanej, ale oblanej skwarkami, a więc bardzo dobre. W pewnym momencie otworzyli drzwi od takiej komórki i wyszło takich dwóch ludzi w spłowiałych mundurach. No i wuj zaczął rozmawiać z nimi po rosyjsku. Okazało się, że było to dwóch rosyjskich oficerów, którzy zwiali z niewoli niemieckiej i usiłowali przedostać się do Armii Czerwonej, nie wiedząc, jaki los będzie tam czekał. Ale byli ugoszczeni przez tych polskich chłopów, przez tych polskich gospodarzy. No i też tam siedli i jedli, prawda, tą marchew z nami. To taki szczegół pamiętam.
No i myśmy tam dojechali [następnego dnia] do tej chałupy i tam mieszkaliśmy. Boże Narodzenie było też dość biedne, ale już był chleb. Na wsi zdobywało się jakieś jedzenie. Nie wiem, skąd rodzina miała jakieś pieniądze, w każdym bądź razie jakoś sobie radziła. Bardzo biednie było, ale największym problemem to były podarte buty, które naturalnie na mrozie powodowały, że nogi marzły, i to było okropne dla dzieci.
I teraz pamiętam moment nadejścia Rosjan. Najpierw poprzedniego dnia babcia powiedziała: „Słuchajcie, tam do tego skrajnego gospodarstwa wpadła furmanka z Niemcami. Połapali kury, gęsi podusili, zabrali na furmankę i w panice zaczęli uciekać”. A następnego dnia myśmy byli na wiejskiej drodze, śnieg leżał, mróz taki, i przez naszą wiejską drogę przeleciał oddział kawalerii [sowieckiej]. Oni mieli na mundury narzucone takie białe płaszcze maskujące. I: „uuuu”, wyjąc, prawda, przelecieli. To musieli być jacyś Kałmucy, bo wiadomo, Armia Czerwona była armią wielonarodową, chociaż naturalnie przeważali w niej Rosjanie. Ale ludy kolonialne, rosyjskie, były tam włączane. W przeciwieństwie do Francuzów czy Anglików Rosjanie nie tworzyli osobnych oddziałów u siebie. Na przykład z Ormian, na przykład Turkmenów czy coś tak jak to robili Francuzi, prawda. Gdzie pod Monte Cassino walczyli Marokańczycy pod dowództwem oficerów francuskich. [...] I teraz najpierw przeleciał ten oddział kawalerii, a potem wjechały dwa czołgi i zatrzymały się. Pamiętam, jak wujo mi mówił, że jeden czołg to był rosyjski, a drugi czołg to był amerykański. Oni w ramach Lend-Lease dostawali bardzo dużo uzbrojenia amerykańskiego. Ale tylko zatrzymali się na skraju wsi. Ci czołgiści tam otworzyli klapy, popatrzyli, popatrzyli i odjechali. Dla dzieciaków to była sensacja.
I potem [jeszcze] epizod z Niemcami to kolumny jeńców niemieckich pędzonych szosą ze Skierniewic na południe, do takiej wsi Głuchów ta szosa prowadzi. Dlaczego ich tam pędzili? Widocznie tam mieli jakiś punkt zborny czy coś. I drugi szczegół, że babcia poszła z nami do Skierniewic. Mimo tych butów dziurawych jakoś sznurkami powiązanych, poszliśmy do Skierniewic, bo liczyła, że z dziećmi będzie[nas] większa ilość i [przydzielą] jej żywność czy coś. To było drugiego, trzeciego [dnia] po wyjściu [Niemców]. I w Dębowej Górze, to jest gminna wieś, do dziś gminna wieś, przed magazynem czy młynem jakimś, gdzie stała straż niemiecka, bo tam żywność była magazynowana, leżało [dwóch] zabitych Niemców. To byli wartownicy, którzy do ostatniej chwili jej pilnowali, a ich po prostu nie zdjęto. Otóż, nie wiem, czy państwo wiedzą, że zasada była taka na froncie Armii Czerwonej, że do niewoli brano tylko większe związki taktyczne. Jeżeli złapano pojedynczych [żołnierzy] czy kilkunastu, to nikt się nie bawił w odprowadzanie […], tylko ich po prostu rozwalano. Ja później (tu trochę wybiegam naprzód) jak mieszkałem na Pomorzu w nadleśnictwie u wuja, jak chodziłem do szkoły w Tucholi, to przy rowie szosy do Tucholi były te niemieckie groby, które się tym wyróżniały, że po prostu był prostokąt piasku zamiast trawy przy rowie i leżał zardzewiały hełm. Dlatego Niemcy się panicznie bali, żeby nie zostać sami. Ale oni uciekali w takiej panice, tak ogromna dezorganizacja panowała w armii niemieckiej, że oni się po prostu gubili. Nie wiedzieli, gdzie są ich oddziały, żadnego transportu nie mieli, nic. [...]
  • Kiedy Rosjanie tam się pojawili?

Więc Rosjanie się pojawili, to był chyba 18–19 stycznia, jakoś tak.

  • Jakie były dalsze losy pana rodziny?

Rodzina tam siedziała do Wielkanocy. Mama od razu zgłosiła się w Skierniewicach do formującego się Urzędu Powiatowego i jako rolnik z wykształcenia dostała nominację na dyrektora szkoły rolniczej, która została utworzona w majątku państwa Bielickich w Rzędkowie Starym pod Skierniewicami. Kilkanaście kilometrów od nas, od tej wsi. No jak już mama jakoś to wszystko uporządkowała, to na Wielkanoc nas zabrała. Myśmy się tam przenieśli do majątku. Majątek dostał konie od wojska. Były konie, były krowy. Krowy to były zdobyczne, prawda, bo Rosjanie pędzili ogromne stada krów. Zresztą te ciężkie mleczne krowy padały po drodze, bo one nieprzyzwyczajone do takich marszów długich. I to przeważnie Tatarzy je pędzili.
Ale jeszcze wracając do tej właśnie mieszaniny Armii Czerwonej. Otóż u nas na podwórku założyli, w tej wsi Wycinki, założyli taki à la warsztat remontowy dla samochodów. Głównie te zisy [„półtoratonówki”] były, ale także amerykańskie studebakery. I tam ci mechanicy pracowali. No i wartownik stał przy bramie, no to zawsze, jak to w wojsku, na bramie stoi wartownik, i babcia kiedyś do niego podeszła i mówi po rusku. On mówi: Ne paminaju, ne paminaju, na Berlin, na Berlin, za Stalinu, za rodinu, na Berlin – tylko to potrafił powiedzieć.
Jeszcze powiem, że były jakieś rabunki. Były rabunki, były próby gwałtów, jednego ruska [złapali]. Z tym że w Polsce można było pójść na posterunek Smiersza czy NKWD, poinformować o tym, i oni się bardzo ostro zajmowali takim amatorem gwałtu czy rabunku. [...] I u nas za stodołą jednego zastrzelili. Nie wiem, co on tam majstrował, ale normalnie został zastrzelony żołnierz Armii Czerwonej. Nawet nie przez pluton, przyszło trzech sołdatów z „enkawodki” i zastrzelili.

  • Czy państwo wrócili do Warszawy?

Proszę panią, nie. Nie od razu. Myśmy zamieszkali początkowo w czterdziestym piątym roku w tym majątku Rzędków. Ja tam zacząłem chodzić do wiejskiej szkoły, do czwartej klasy od razu, bo umiałem pisać i czytać, a więc miałem tą przewagę nad tymi dziećmi. A wuj, brat mamy, który skończył też SGGW, leśnictwo przed wojną i już nawet zaczął pracować przed wojną w lasach, zgłosił się do Torunia, do powstającej Dyrekcji Lasów Państwowych. Bo tam jeszcze były wtedy walki w Gdańsku i Pomorze obejmowały, że tak powiem, swoją jurysdykcją władze administracyjne z Torunia. I wyznaczono wujowi nadleśnictwo, nazywało się Gołąbek. Tak się nazywa do dziś, tam jest leśnictwo, piękny dom, taki jak dwór wielki, pięknie nad rzeką Brdą położony. Pojechał tam właśnie ten wuj ciężko ranny [w Powstaniu], którego mało co nie zakopano 4 sierpnia, jak ten szpital zdobywano, znaczy ten post szpital [po Niemcach]. […] Jak wuj tam już się urządził, to nas sprowadził. Dla mnie, dla takiego chłopca, to było wielkie przeżycie, taka podróż. Ja nawet opisałem [ją] w zeszycie: „Podróż z Rzędkowa do Gołąbka”. Do dziś mam ten zeszyt, pokazuję moim wnukom. I dziwią się: „Dziadku, jak ty ładnie pisałeś”. No bo nas uczyli kaligrafii. Pisało się stalówką maczaną w atramencie, więc musiało się ładnie pisać, bo inaczej był kleks, a nie to, co dzisiaj długopisem.
Jeszcze o tym Rzędkowie powiem. No jak zwykle po wojnie, było niespokojnie, jeszcze działały podziemne oddziały niepodległościowe, mówili, że taki dawny ogrodnik dworski był tam łącznikiem NSZ-u. Jego potem aresztowali.
Pamiętam, jak UB przyjeżdżało i nawet mamę zabrali na jeden dzień na przesłuchanie do Skierniewic, te ubeki. Pamiętam, jak była wiejska zabawa we dworze urządzona, i na tą zabawę przyjechali Rosjanie tankietką. Zajechali, taki krąg tam zniszczyli z kwiatami przed tym dworkiem – to pamiętam.
Pamiętam jeszcze, że ciotka, najstarsza córka dziadków, bo dziadkowie mieli pięcioro dzieci, mieszkała całą wojnę w Gostyninie. Jej mąż był dyrektorem szpitala psychiatrycznego w Gostyninie. Jak Niemcy wydali rozkaz, żeby wyselekcjonował chorych, to on popełnił samobójstwo. I ona była wdową i mieszkała z synem i córką w Gostyninie. I z tego Gostynina, jak tylko Rosjanie weszli, to dostała się do nas. Jak ona się dowiedziała, że my mieszkamy w tej wsi, w tym w majątku Rzędków, bo to już było w Rzędkowie, to już było wiosną, w maju, to nie wiem. W każdym razie dotarła tam. Komunikacji kolejowej jeszcze nie było żadnej, bo to czterdziesty piąty rok, maj, to jeszcze wojna trwała. Jeszcze transporty Rosjanie przerzucali z Niemiec, szybko […] na Daleki Wschód. [...] Komunikacja kolejowa jeszcze normalna nie istniała. […] Polskich samochodów było bardzo niewiele, dlatego że nie było jeszcze systemu dystrybucji paliw. Można tylko było kupić na lewo za wódkę paliwo u Rosjan. No ale ciotka z tego Gostynina się dostała. Głównym atutem ciotki to była jej przebojowość i biegła znajomość języka rosyjskiego. Zatrzymywała ciężarówki rosyjskie i ją podrzucali. Jakoś nic jej nie zrobili, bo ona umiała [ich nieźle zrugać]. No i ta ciotka przyjechała z Gostynina właśnie, wpadła do nas.
No a potem, w końcu października, myśmy się załadowali na wagon [w Skierniewicach]. Już ruch kolejowy cywilny był zorganizowany, w październiku czterdziestego piątego. Mama wynajęła wagon w Skierniewicach. Wuj przyjechał, jakoś też się dostał, bo już jednak chodziły pociągi pasażerskie, często bardzo różnymi drogami, dlatego że wszędzie były mosty pozrywane. Niemcy, prawda, uciekając w panice, zrywali mosty. Zresztą często na pohybel sobie samym, dlatego że ich oddziały często zostawały z tyłu i nie mogły się wydostać, były otaczane przez Krasnają Armię. [...] Niemniej była już komunikacja i ten nasz wagon doczepiali albo do pociągów pasażerskich, albo towarowych. I pamiętam, że myśmy jechali ze Skierniewic przez Koluszki do Łodzi. W Łodzi na Widzewie, dlatego że Łódź Fabryczna była dworcem czołowym, przez Widzew... A w Łodzi mieszkała najmłodsza siostra mojej [babci]. Łódź była wcielona do Reichu i Niemcy nawet dali niemiecką nazwę Łodzi Litzmannstadt na cześć generała, który zdobył Łódź w trzydziestym dziewiątym roku. Ale Łódź była niezniszczona. Większość ludności polskiej [pozostała]. Inteligencji trochę wysiedlili, ale większości nie wysiedlili, dlatego że po prostu zakłady włókiennicze pracowały dla armii niemieckiej, […] więc musieli mieć robotników. Tak samo, na tej samej zasadzie getto łódzkie tak długo mogło funkcjonować, bo oni pracowali w tych zakładach włókienniczych. Ciotka była lekarką. Skończyła zresztą studia na tak zwanym Żeńskim Instytucie Medycyny w Kijowie. To był jedyny Żeński Instytut Medycyny w imperium rosyjskim. Nie wolno było mężczyznom i kobietom studiować razem medycynę. Tak już odbiegam grubo [od tematu]. No niemniej była lekarką i pracowała w Łodzi, więc rodzina poszła tam odwiedzić ciotkę. Tak że ja pamiętam, bo to dla dziecka przeżycia. Także kura nam uciekła, bo myśmy kury wieźli, kaczki wieźliśmy ze sobą. Krowy nie mieliśmy swojej, bo krowy były w majątku szkoły rolniczej, ale kury, kaczki… Kurak nam tam uciekał i [my] dzieciaki po torach ganialiśmy tą kurę. To takie przeżycia. No i potem z Łodzi do Zduńskiej Woli i ze Zduńskiej Woli magistralą węglową, która była niezniszczona, bo ona biegła północ–południe, więc dla frontu nie miała znaczenia, do Bydgoszczy. Przez Bydgoszcz. Zatrzymaliśmy się na stacji w Maksymilianowie. To jest taka stacja zaraz za Bydgoszczą i to pamiętam doskonale – olbrzymie złomowisko parowozów. Na polu, na bagnach jakichś, przy torze kolejowym, leżały zrzucone tam parowozy. Czy to Niemcy, czy Sowieci zrobili, czy nasi, już nie wiadomo. To też zapamiętałem jako dzieciak, to w tym Maksymilianowie. No i potem z Maksymilianowa do Wierzchucina i z Wierzchucina do stacji Cekcyn. Do stacji Tuchola pociągi nie dochodziły, dlatego że był zerwany most na Brdzie. Dlatego że ta linia biegła z Działdowa przez Brodnicę, Grudziądz do Chojnic, biegła na zachód i Niemcy wysadzali. Pociągi dochodziły do Cekcyna i z Cekcyna nas odbierał furmanką taki bardzo ciekawy pan leśniczy. Potem się okazało, że to jest szef sztabu oddziału „Łupaszki”. On nosił pseudonim „Kaczorowski” wówczas, w rzeczywistości nazywał się Dębski. On jako leśniczy zakamuflował się Borach Tucholskich, ale to już inna historia, to Powstania nie dotyczy.
Jeszcze mogę opowiedzieć o czterdziestym szóstym roku, [bo] w Borach Tucholskich działały oddziały [majora] Łupaszki. Do nas parę razy w nocy „łupaszkowcy” przychodzili. Oni płacili, nie rabowali, ale wuj zawsze prosił, żeby oni udawali, że napad zrobili. No bo jednak UB z Tucholi parę razy przyjeżdżało. Wuj dwu- czy trzykrotnie był aresztowany, na przesłuchania do UB był wożony. Niemniej wszyscy nadleśniczowie, leśniczowie posiadali broń, oficjalnie dostawali. Wuj miał takiego mosina rosyjskiego. Chodził z nim na polowania zresztą.
Ja tam zacząłem chodzić do […] szkoły. Na Pomorzu, jak państwo wiedzą, nie było szkół polskich w czasie wojny, wobec tego przyjmowano dzieci do szkół na zasadzie, które na jakim poziomie zda egzamin. I stąd ja chodziłem do piątej klasy, gdzie było ogromne zróżnicowanie wiekowe. Ja miałem lat dziewięć, a byli chłopcy siedemnastoletni, którzy się chwalili, że pistolety pod ławką czyszczą i tak dalej. No i jeździłem rowerem do tej Tucholi. Pamiętam te groby Niemców i nieraz, zimą szczególnie, gdy o czwartej się wracało, to już było ciemno, gdy się wracało, i ja strasznie się bałem. Tak nieprzyjemnie było [niezrozumiałe]. Natomiast Rosjanie byli pochowani… Tam walk nie było specjalnych, na szczęście, ale niemniej jakieś tam były. Rosjanie byli pochowani na takich polnych cmentarzyskach, że tak powiem. Pamiętam, były słupki z krasnoj zwiezdoj, prawda, i nazwisko żołnierza. I potem w czterdziestym szóstym roku wszyscy byli ekshumowani na cmentarz żołnierzy radzieckich w Tucholi. A te niemieckie porosły no to zarosły trawą. Nikt nie wie. Dzisiaj gdy jakąś szosę się modernizuje, poszerza się, to się wykopuje jakieś kości. To właśnie bardzo często są albo żołnierzy niemieckich, albo uciekinierów niemieckich. [...]
No i tam mieszkaliśmy. Mama zaczęła pracować w nadleśnictwie jako sekretarka u wuja, jako asystentka. Ale potem zaczęły się jakieś plotki, że zatrudnia rodzinę, że to, i mama postanowiła pojechać do Warszawy. Myśmy zostali z wujem i dziadkami właśnie. Mama podjęła pracę w Warszawie, też w swojej specjalności. Wynajęła pokój na Poznańskiej 15, taki skromny pokoik. Myśmy tam przyjeżdżali nieraz do mamy. Pamiętam Warszawę czterdziesty siódmy.
Pierwszy raz byłem w Warszawie – po wojnie oczywiście – w czterdziestym szóstym roku, wiosną, dlatego że mama tam jeszcze spod Tucholi postanowiła zrobić objazd rodziny. Już ta komunikacja jako tako funkcjonowała. Myśmy byli wtedy u ciotki w Łodzi najpierw. Potem się, pamiętam, jeździło takimi wagonami, gdzie okna były zabite, pasażerskie wagony, ale okna były zabite dyktami i było tylko takie małe wycięte okienko w środku, prawda. No, taki był tabor wtedy. No i potem do Gostynina, z Gostynina do Warszawy. Pamiętam, wtedy ciężarówką pojechaliśmy. Dla chłopaka dziewięcio-dziesięcioletniego to było wielkie przeżycie, sensacja. Dojechaliśmy do Warszawy. Warszawa oczywiście ruiny. Cała Wolska to były wypalone domy, ale środkiem jechał tramwaj. Jakoś to tak strasznie wesoło było. Czerwono-żółty tramwaj jechał środkiem ulicy Wolskiej, „dziesiątka”. Zresztą „dziesiątka” tam chodzi do dziś. No i w Warszawie myśmy zatrzymali się u jednego z wujów, znaczy braci mamy, który był architektem i od razu stanął do odbudowy Warszawy. Zaczął pracować, bo ukończył studia w trzydziestym dziewiątym roku na architekturze. Zaczął pracować w BOS-ie, a w ten sposób się uchronił, że po prostu uciekł z transportu jenieckiego i zrobił sobie lewe papiery. Przez okupację siedział w Warszawie i potem Powstanie [przeżył] na Mokotowie. I zaczął pracować w tym Biurze Odbudowy Stolicy, w BOS. A architekci no i konstruktorzy, ci, którzy, że tak powiem, pierwsi byli w tym BOS-ie, dostali mieszkania w tak zwanych fińskich domkach, które stoją do dziś, państwo to wiedzą. [...]

  • A jak nazywał się pana kuzyn?

To nie był kuzyn, to był mój wuj, najmłodszy brat mojej mamy. Bo jak mówię, moja rodzina była bardzo liczna. Nazywał się Gieysztor. Tak jak profesor Aleksander Gieysztor, który też był bratem, ale stryjecznym, mojej mamy.

  • Jak miał na imię?

Jerzy Gieysztor. Jego jest cała Praga II. Projektem jego jest ten budynek vis-à-vis hotelu „Sheraton”.

  • Kiedy pan na stałe wrócił do Warszawy?

Ja na stałe do Warszawy wróciłem w czterdziestym dziewiątym roku. Już od razu poszedłem do szkoły średniej. Szkoła średnia mieściła się na Mokotowie. Mokotów, ten stary, jak państwo wiedzą, nie był w ogóle zniszczony. Szkoła mieściła się tam, gdzie do dziś się mieści. Szkoła nosiła numer 85 i do dziś nosi numer 85, [mieści się] na rogu Sandomierskiej i Narbutta. Aha, gdzie myśmy zamieszkali? Otóż zamieszkaliśmy [początkowo] u wuja w fińskim domku, w tym fińskim domku, do dzisiaj [istniejącym]. No po prostu wtedy ludzie byli inni. Nikt nie szukał komfortu dla siebie, tylko starał się pomóc innym, mimo że tam było ciasno, bo to były dwa pokoje, kuchenka nieduża, łazienka. To trudno nazwać łazienką, bo to było tylko toaleta, umywalka, nawet prysznicu tam nie było, myło się w misce. Ale my dzieci, a jeszcze wuj miał swoją córeczkę, no to my dzieci spaliśmy we troje w jednym pokoju, ciotka z wujem w drugim, a teściowa wuja spała w kuchni na kanapie. A jeszcze ciągle przybywali jacyś goście, jacyś ludzie. A to z obozu wracali koledzy wuja, a to to. Nocowali po prostu pokotem. Tak było dawniej. No i wróciłem do [Warszawy].
Mama dostała [w końcu] przydział niedużego pokoiku na Puławskiej 1, takiej kawalerki z wnęką kuchenną. Pamiętam, że ja na biurku spałem wtedy i do tej szkoły na Narbutta chodziłem. Następnego roku, nie pytając rodziców o zdanie, zamieniono tą szkołę na szkołę TPD. Otóż nie wiem, czy państwu coś mówi nazwa TPD. Nazwa TPD to jest skrót od Towarzystwa Przyjaciół Dzieci. Były to lewackie, lewicowe szkoły już przed wojną organizowane przez Towarzystwo Przyjaciół Dzieci. A za komuny to były całkowicie komunistyczne szkoły. I nas, że tak powiem, wtłoczono, nie pytając o zdanie, do tej szkoły TPD numer 3, która wkrótce przeniosła się do nowego budynku na ulicę Wiktorską, gdzie obecnie znajduje się liceum imienia Kochanowskiego. No i tam już w końcu zdałem maturę, no bo już przed maturą trudno się było przenosić. Zresztą myśleliśmy... Bo mama dostała mieszkanie na Nowolipkach, tam miało powstać liceum, powstało z opóźnieniem, obecnie imienia Poniatowskiego. A ja się liczyłem, że tam się przeniosę. No ale opóźnienia były w budowie i zdałem maturę, zanim tam się [liceum otworzyło]. Ale to już nic z Powstaniem nie ma wspólnego. Czasy PRL-u.

  • Wracając do Powstania. Które wydarzenie najbardziej utrwaliło się w pana pamięci?

Chyba rozwalenie przez bomby tego budynku z drugiej strony podwórza. To się wbiło w pamięć.

  • A które najgorsze?

No właśnie to. A […] pamiętam, myśleliśmy, że się podusimy. Że po prostu się podusimy od tego strasznego pyłu, który się unosił w powietrzu. Nie można było oddychać. No i potem to wypędzanie z Warszawy.

  • A co było najlepsze, jakie najlepsze wspomnienie?

No... bawiliśmy się z dzieciakami w Powstańców, w wojsko na podwórku. Jak był spokojniejszy dzień, to pozwolono nam na podwórze wychodzić, tam się bawiliśmy. Trudno powiedzieć, jakie było najlepsze. Raz zajrzeliśmy do naszego mieszkania. Była taka ogromna dziura w murze wywalona przez pocisk, więc... Mieszkanie było na drugim piętrze, tutaj od strony ulicy Poczobuta. No mniej więcej tyle, prawda, co pamiętam.

  • Czy Powstanie wywarło jakiś wpływ na pana życie?

Proszę panią, na pewno. Na pewno wywarło. Na pewno wywarło, bo dziecko w tym wieku poddane strachowi… Myśmy jak nas wypędzali, to nie wiem, tam kobiety zaczęły krzyczeć, że będą nas rozstrzeliwać, więc [dziecko] podane takiemu strachowi, takiemu ustawicznemu stresowi – to zostawia ślad na całe życie. To zostawia ślad na całe życie w charakterze i w [systemie nerwowym]. To nie ulega wątpliwości.

  • A teraz, gdy pan patrzy na Powstanie, to jakby pan je ocenił?

Proszę panią, z jednej strony można powiedzieć, że było szaleństwem rozpoczynanie Powstania bez broni, bo uzbrojenie Powstańców to praktycznie nie była [poważna] broń. To była broń strzelecka, w dalece niewystarczającej ilości. Natomiast nie było takiej broni jak granatniki przeciwpancerne. Z drugiej strony, no jednak Sowieci dochodzili już do Wisły. Patrole sowieckie pojawiły się na Zaciszu, to już było wiadomo. I było wiadomo, że Niemcy zorganizują obronę Warszawy, bo ściągnęli w pobliże Warszawy oddziały. Dzięki temu mogli potem tak […] stłumić [Powstanie], prawda, to. Wie pani, trudno powiedzieć. Tak jak powstanie z 1863 roku, w którym też moi przodkowie uczestniczyli i tam pradziadek czy prapradziadek był ranny w bitwie pod Lachowiczami. Potracili tam dobra wszystkie, byli zsyłani i tak dalej. No to też było szaleństwo, bo wiadomo było, że z bronią myśliwską przeciwko armii carskiej potężnego imperium nie mają żadnych szans. No ale Polacy są zawsze na tyle naiwni, że liczą, że inni nam pomogą, prawda, że demokracje Zachodu nam pomogą. Tymczasem demokracje Zachodu się wypięły i zawsze się wypną. Teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. Ta pomoc niesiona nam przez samoloty amerykańskie, polskie, kanadyjskie, brytyjskie, no to była symboliczna. Bo jak Stalin nie pozwalał im lądować na lotnisku w Białej Podlaskiej czy w Białymstoku, no to wiadomo było, że musieli wziąć ogromny zapas paliwa, a ładunków mogli wziąć bardzo niewiele.
Zresztą tutaj jeszcze pamiętam właśnie z Powstania taki szczegół. W ostatnich tygodniach Powstania, może to były ostatnie dwa tygodnie we wrześniu, Rosjanie zaczęli robić zrzuty nad Warszawą, zrzucali na przykład amunicję w skrzynkach […]. Ta amunicja gniotła się. I my dzieci pracowaliśmy – mieliśmy delikatne paluszki, musieliśmy segregować naboje o łuskach okrągłych i naboje o łuskach spłaszczonych. Wiele tych skrzynek oczywiście przy upadku eksplodowało i tak dalej. To była głównie broń strzelecka i właśnie pepesze. No ale trudno z pepeszą walczyć przeciwko działom pancernym uzbrojonym w broń maszynową. Przecież ilość ciężkich karabinów maszynowych [w Powstaniu] to można było policzyć… Najwyżej kilkadziesiąt sztuk. A ja już nie mówię [o tym, że] nie było granatników, nie mówię o artylerii przeciwpancernej. Bez artylerii przeciwpancernej wszystkie czołgi mogły się przedrzeć. No, rzucanie się z butelkami na czołgi, no było to bohaterskie i piękne, ale ponosiło się straszne ofiary. Mogło spalić dwa, trzy czołgi, ale jeżeli szła brygada czołgów, no to nic nie mogły zrobić. Natomiast Niemcy zachowali się właśnie... wykazali się nie tylko okrucieństwem, ale wykazali się niesamowitą głupotą. I to też – bo to tylko nas się obciąża – wykazali się głupotą, dlatego bo gdyby tutaj odstąpili od nas od Warszawy i pozwolil zainstalować się tu władzom polskim, to by wybuchł konflikt między aliantami. Między aliantami zachodnimi, którzy uznawali rząd Polski w Londynie, a Sowietami, którzy tworzyli swój marionetkowy rząd w Lublinie. Jak wiadomo 22 lipca w Chełmie ogłosili, że tutaj powstaje tak zwany PKWN. [Niemcy] mogliby to jakoś rozgrywać, natomiast oni się rzucili, rzucili się z potworną zaciekłością. Przysłali na Warszawę najbardziej zbrodnicze oddziały, oddziały przede wszystkim SS Dirlewangera, złożone z kryminalistów, których werbowano po więzieniach niemieckich. „Pójdziesz do SS, będzie ci darowana kara”, na tej zasadzie. I oddziały tak zwane RONA, Russkaja Oswobotitielnaja Narodnaja Armia. Co było to RONA? RONA to były oddziały, które były wyselekcjonowane z oddziałów ROA (Russkaja Oswoboditielnaja Armia) generała Własowa, złożone z młodych ludzi, całkowicie zdemoralizowanych, i specjalna była taka brygada utworzona do pacyfikacji ludności cywilnej. Oni dokonywali strasznych mordów, okrucieństw i tak dalej. To byli ci… Zapici wiecznie byli. Tam w końcu nasi w Truskawiu, w październiku czterdziestego czwartego zlikwidowali ich prawie całkowicie. Bardzo sprytnie to zrobili, jak wiadomo. Ale oni tu dokonali strasznych mordów. Te zbrodnie obciążają Niemców, te zbrodnia obciążają Niemców, prawda. Nie było żadnej broni przeciwlotniczej. W związku z tym osiem sztukasów, które stacjonowały na lotnisku na Okęciu... Bo szturm na lotnisko Okęcie nie powiódł się, nie mógł się powieść, nie mógł osiągnąć sukcesu szturm na otwartym polu, jakim jest lotnisko, z bronią strzelecką i pistoletami. No cudów nie ma. To tylko ciężka broń mogłaby dosięgnąć. Powiedzmy, czterdziestki piątki mogłyby dosięgnąć. Osiem sztukasów wystarcza, żeby robiąc te loty tam i z powrotem nad Warszawą, siać potworne spustoszenie w Warszawie. Więc przypuszczam, że decydenci sądzili, że Niemcy postąpią w ten właśnie sposób. Że się wycofają z Warszawy, że pozwolą na zainstalowanie się rządu polskiego tutaj, prawda, po to, żeby doprowadzić do rozłamu wśród aliantów. No niestety, potoczyło się, jak się potoczyło. [...]


Warszawa, 25 lipca 2013 roku
Rozmowę prowadzi Elżbieta Trętowska
Andrzej Oborski Stopień: cywil Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter