Andrzej Włodzimierz Sław

Archiwum Historii Mówionej

Imię: Andrzej Włodzimierz Nazwisko: Sław Nazwisko w Powstaniu: Sław Rocznik: 1930 Stopień: cywil Dzielnica: Praga Rozmowę prowadził: Krystyna Cedro-Ceremużyńska Miejsce rozmowy: Warszawa Data rozmowy: 2015-09-10 Dzień dobry, nazywam się Andrzej Sław, urodziłem się 5 września 1930 roku w Warszawie na ulicy Brzeskiej pod numerem 21. Do roku 1935 zamieszkiwaliśmy na ulicy Brzeskiej, po czym przenieśliśmy się na dalekie peryferie Pragi, to jest na Utratę, pierwotnie na ulicę Rosieńską, następnie na ulicę Nałęcz, pod numer 1. Na ulicy Nałęcz spędziliśmy całą okupację, aż do 10 sierpnia, kiedy nasz budynek, w którym mieszkaliśmy, drewniany budynek parterowy, został w nocy spalony.

  • Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym, o rodzicach, czy posiadał pan rodzeństwo.


Wywodzę się z rodziny rzemieślniczej, mieszkającej na Pradze od drugiej połowy XIX wieku. Moi dziadkowie obydwaj, byli majstrami blacharskimi i pracowali w fabryce Wulkan na obecnej ulicy Jagiellońskiej.

  • A ojciec?


Mój ojciec został bardzo wcześnie osierocony. Rodzice ojca – dziadek Jan Sław i jego żona, zmarli na gruźlicę około 1900 roku i pozostawili troje dzieci – najstarszą Stefanię, młodszego Jana – mojego ojca – i jego brata Mariana. Wychowywali się pod opieką dalszej rodziny, ukończyli obydwaj w Warszawie, szkołę Zgromadzenia Kupców i uzyskali kwalifikacje zawodowe księgowych.

  • Czy posiadał pan rodzeństwo?


Tak, posiadałem rodzeństwo – brata, który urodził się w roku 1923 – Tadeusza, który w okresie okupacji był w konspiracji akowskiej.

  • Wracając do czasu przedwojennego, rozumiem, że rzemieślnicza praca pana ojca była źródłem utrzymania dla rodziny?


Nie, mój ojciec nie był rzemieślnikiem, był z tak zwanej kategorii pracowników umysłowych. Niestety okres kryzysu gospodarczego spowodował, że musieliśmy opuścić mieszkanie na ulicy Brzeskiej i wynająć tańsze mieszkanie na peryferiach Pragi.

  • Tam zapewne chodził pan już do szkoły?


Tak, chodziłem. Rozpocząłem naukę w szkole numer 58 im. doktora Tadeusza Hołówki, zamordowanego przez nacjonalistów ukraińskich, posła na sejm Rzeczypospolitej. Szkołą opiekowała się i patronat nad szkołą miała pani doktorowa Hołówkowa.

  • Czy w okresie bezpośrednio poprzedzającym wybuch wojny odczuwało się nastrój zwiastujący to wydarzenie?


Tak, oczywiście. Zbliżająca się wojna była wręcz wyczuwalna w atmosferze, która otaczała i nas w szkole, albowiem w czerwcu trzydziestego dziewiątego roku rozpoczęły się w szkole ćwiczenia obrony przeciwlotniczej. Na sygnały alarmowe wychodziliśmy na korytarz i dwójkami schodziliśmy do przygotowanego schronu na ulicy Sterdyńskiej. Szkoła mieściła się przy ulicy Rzecznej, tak że od szkoły do przygotowanego schronu w piwnicach niewykończonego budynku było gdzieś około dwieście metrów. Tam zupełnie spokojnie parami przechodziliśmy do tego schronu. Oczywiście, na sygnał alarmowy zakładaliśmy na szyję tampony. Instrukcja przewidywała, że na wypadek pojawienia się gazu, tampony należało zwilżyć.

  • Czy pamięta pan dzień 1 września?

 

Tak, oczywiście, bardzo dobrze. Od razu, ponieważ mieszkaliśmy bezpośrednio w odległości nie więcej jak pięćdziesiąt metrów od wielkiej stacji rozrządowej Warszawa Wschodnia, to już wyraźnie było widać zbliżającą się wojnę. Przez stacje przetaczały się polskie transporty wojskowe, jadące z Grodzieńszczyzny w kierunku na Poznań. Oczywiście, była bardzo duża panika, pojawiły się niemieckie samoloty. Początkowo to przyjmowano, ponieważ informacje docierały jednak na peryferie spóźnione, nie było prasy, to początkowo przypuszczano, że jednak mimo wszystko nie jest to wojna, a jakieś ćwiczenia obrony przeciwlotniczej. Szybko sprawa się wyjaśniła, bo na ulicy Matuszewskiej, jedyny właściciel radioodbiornika wystawił go w oknie i z tego radioodbiornika spłynęły komunikaty o zbliżających się samolotach. Oczywiście, te informacje były kodowane. Ale okres poprzedzający wojnę był bardzo znamienny, ponieważ w okolicy mieszkało kilka szwaczek, to widzieliśmy, jak z Centralnej Rozkrojni Mundurów i Odzieży Wojskowej przywożono pakiety skrojonego materiału i one szyły mundury. To już było wyraźnie widoczne.

W okresie poprzedzającym, gdzieś około dwóch tygodni, na podwórku zbierali się mężczyźni i oczywiście były prowadzone dywagacje czy Hitler napadnie na Polskę, czy nie napadnie. Przychodzili tam sąsiedzi, między innymi przychodził pan o wyglądzie Sienkiewicza, z bródką, pan Schultz, który okazał się Niemcem. Mieszkał na ulicy Matuszewskiej pod numerem 5, w drewnianym domu, miał dwóch synów, jeden był rówieśnikiem mojego brata, a drugi był moim rówieśnikiem. Specjalnie nie utrzymywaliśmy kontaktów, ale nie było też jakichś wrogich stosunków, tym bardziej, że nie wiedzieliśmy, że oni są Niemcami.

  • A kiedy to się ujawniło?


Proszę pani, ujawniło się. Przychodził Schultz i on słuchał, co ludzie mówią. Oczywiście, to byli ludzie niejednokrotnie prości, jeden z sąsiadów, bardzo prosty, prawie analfabeta, podsumowywał całą dyskusję, o tym czy Niemcy napadną, czy nie napadną, swoim powiedzeniem: „A na kuniec przyjdzie Japuniec” i panowie się rozchodzili. Kim był Schultz, okazało się po zakończeniu działań wojennych w trzydziestym dziewiątym roku, kiedy na spalenisku jego domu, drewnianym domu, znaleźliśmy spalone karabiny, mauzery ze znakami Gdańsk – Danzig i znakiem miasta Gdańsk. Trzy spalone karabiny.

W czasie działań wojennych byliśmy z rodzicami, od 3 do 8 września. Na skutek bombardowania przez sztukasy, trzeciego dnia września, bomby spadły tak blisko, że będąc w schronie, zostaliśmy zasypani, oberwały się ściany schronu i nas zasypały. Po tym incydencie, zresztą tragicznym, bo jedna z bomb uderzyła w pociąg wojskowy, jadący przy ulicy Podskarbińskiej, zginęli żołnierze całego wagonu, czterdziestu żołnierzy zginęło od jednego wybuchu bomby. Tutaj chcę podkreślić, że były bardzo szybkie i zdecydowane działania naprawcze. Dosłownie w kilka godzin po bombardowaniu, a ono dotyczyło całego zachodniego skraju stacji rozrządowej, bo kilka bomb uderzyło w torowiska, pojawiły się ekipy naprawcze z wielkim dźwigiem, który usunął te zrujnowane wagony i szybko przystąpiono do naprawy torów. Temu towarzyszył drobny incydent, mianowicie gdzieś około godziny siedemnastej, osiemnastej zgłosił się do naszego domu, do mojej mamy, operator dźwigu z prośbą, żeby przygotowała obiad, przyniósł jakieś frukty i produkty do gotowania, ale tak byliśmy sterroryzowani, że mama odmówiła. Powiedziała, że niestety, nie zrobi tego, bo jeśli będzie paliła w kuchni, to dym może zdradzić obecność i lotnik może zrzucić bomby. Oczywiście to było zupełnie irracjonalne, ale proszę sobie wyobrazić, że potężne bomby ze sztukasów z wyciem niesamowitym zrzucane i bomba, która upadła około dwudzistu metrów od naszego domu, wyrwała tak ogromny lej, że w kilka godzin po tym, ten lej wypełnił się wodą. Byliśmy totalnie, totalnie sterroryzowani, wystraszeni. Zapakowaliśmy niezbędne rzeczy i uciekliśmy do lasu, w rejon Rembertowa, na Magentę.

 

  • Jak długo państwo tam byli?


Tam byliśmy do 8 września, kiedy już odgłosy walki od północy docierały do Warszawy. Wróciliśmy, oczywiście poprzedziła to narada z jakimś przypadkowym żołnierzem-cyklistą, który jechał w kierunku Warszawy i mama prowadziła z nim rozmowę czy pozostać, czy wracać do miasta. W rezultacie zapadła decyzja, że wracamy do miasta i byliśmy w Warszawie, w oblężonej Warszawie, aż do wkroczenia Niemców.

  • Cały czas na Pradze?


Cały czas na Pradze.

Oczywiście wrześniowy czas stwarzał wielką, taką atmosferę niepokoju, podejrzliwości. Już 1 września rozeszły się pogłoski, że na przedpolach Targówka złapano dywersantów niemieckich, spadochroniarzy, że złapano jakiegoś spadochroniarza, który był ubrany w sutannę i występował jako ksiądz. Oczywiście to były fałszywe sygnały, a jak dalece panika wśród ludzi występowała, to najlepszy dowód, że na tejże Magencie, kiedy tata szedł ze stodoły, bo zatrzymaliśmy się w lesie, ale na krawędzi wsi. Szedł ze stodoły do domu ogolić się, i pod marynarką trzymał lusterko, ktoś to zauważył i okrzyczano, że mój tata jest szpiegiem niemieckim, który lusterkiem podaje sygnały dla lecących samolotów.

  • Czy i kiedy dotarły do państwa wiadomości o wkroczeniu Rosjan?


Tak, proszę pani.

  • W jaki sposób to dotarło?


Jak to było, to już siedzieliśmy wtedy, opuściliśmy nasz domek drewniany, przenieśliśmy się na ulicę Matuszewską, do domu murowanego. Byliśmy tam w piwnicy, siedzieliśmy w absolutnych ciemnościach i skazani na pomoc wojska, bo tam również byli żołnierze, którzy nas karmili, przywozili jedzenie, głównie gotowany ryż z konserwami i nas karmili. Okna tych piwnic były zawalone workami z piaskiem, niestety świece były wypalone, nafty nie było, było ciemno. Siedzieliśmy w ciemności. Doskonale pamiętam 17 września, jak ktoś przyszedł, i tutaj znów muszę powiedzieć wędrujące plotki wojenne, i z entuzjazmem oznajmił, że Rosjanie idą na pomoc Polakom, że na moście Kierbedzia widziano już pierwszy oddział Rosjan. Jak działała fantazja. Oczywiście jak to wyglądało w rzeczywistości, to my wiemy. Kontakt z żołnierzami, ponieważ pierwsza linia frontu polskiego, pierwsze okopy znajdowały się w odległości około sto pięćdziesiąt metrów od naszego domu, dwa takie wypadki zakodowałem bardzo mocno w pamięci. Jeden, po nocnym ataku żołnierzy polskich na pozycje niemieckie, gdzie nad ranem przyniesiono żołnierza z przestrzelonym kolanem, leżał na moim łóżku i tam go opatrywano. To był taki moment wstrząsający, ten człowiek strasznie cierpiał. No, tu mi się urywa wątek.

  • Proszę powiedzieć, do kapitulacji Warszawy bywali państwo w tym schronie i w tym domu, tak?


Tak. Tak, do kapitulacji Warszawy. A jeszcze chciałem powiedzieć, drugim takim elementem to było zezwolenie przez moją mamę, żeby żołnierz, bo w naszym mieszkaniu żołnierze gotowali nad ranem kawę i żołnierz zaproponował, żebym z menażkami poszedł do okopów. Mama się na to zgodziła, ponieważ w godzinach rannych, w porze śniadania, obydwie strony do siebie nie strzelały. Poza tym, dojście do pierwszej linii okopów było transzejami, a zatem było bezpieczne i z dwiema menażkami kawy byłem jednego dnia rano na pierwszej linii. Widziałem okopy, nawet w tym okopie, do którego dotarłem, na poboczu leżał rozpostarty brezent i na tym brezencie rozłożony karabin maszynowy RKM Browning, rozłożony do czyszczenia. Oczywiście po zostawieniu menażek wróciłem do domu, ale mogę powiedzieć, że w oblężonej Warszawie byłem na pierwszej linii frontu.

 

  • Jak państwo odebrali kapitulację Warszawy?


No, proszę pani, to był dramat, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że Warszawa nie jest w stanie się już obronić. Z tym, że paradoksalnie, my przy pierwszej linii frontu byliśmy mniej narażeni, aniżeli mieszkańcy Warszawy centralnej. Artyleria niemiecka, co się okazało już po ustaniu działań wojennych, wystrzeliwała ogromne ilości pocisków z magazynów z I wojny światowej, względnie po I wojnie światowej. W związku z tym leżało dużo niewybuchów i te domy, które spłonęły w obszarze pierwszej linii frontu i granicy administracyjnej Warszawy, to one spłonęły na skutek zrzucenia ogromnych ilości bomb zapalających. To były cylindry aluminiowe, średnicy około pięćdziesięciu milimetrów i długości około czterdziestu milimetrów z propellerem, tępe, zupełnie stępione i nieliczne egzemplarze, które nie eksplodowały, nie wywołały pożaru, były porozrzucane na przestrzeni kilkuset metrów tutaj na Utracie. Leżało właśnie bardzo dużo pocisków, które nie wybuchły. One były uzbrojone w zapalniki aluminiowe, co już się później nie powtórzyło i w roku czterdziestym czwartym takich pocisków w ogóle już nie było. To były zapalniki z niemieckiej znakomitej firmy Rheinmetal. Wielkie, ciężkie, aluminiowe zapalniki, które po eksplozji pocisku pozostawały prawie nieuszkodzone. One potem były zbierane i dostarczane jako złom do punktów skupu. Tak że sam obszar przy pierwszej linii frontu był stosunkowo bezpieczny.

  • Kiedy zobaczyli państwo pierwszych Niemców na Pradze?


Proszę pani, ja zobaczyłem pierwszego Niemca, który z parabellum szedł wzdłuż torów, sam i taki był ciężko wystraszony, rozglądał się. To był pierwszy Niemiec. Następnie była ogromna awantura, do naszego mieszkania wszedł żołnierz niemiecki i znalazł bardzo dużo zebranych przeze mnie łusek wystrzelonych przez polskich żołnierzy. One były dla mnie wspaniałymi zabawkami, bo to było piękne, mosiężne, świecące się. Kiedy on to zobaczył, zrobił wielką awanturę, że z naszego mieszkania z karabinu maszynowego strzelano do Niemców. Co było bzdurą, bo dom był zasłonięty przez duży, piętrowy dom przy ulicy Nałęcz 2, a za tym nie było absolutnie żadnego pola ostrzału, okna wychodziły w drugą stronę, Niemniej była ogromna awantura, ale została ona spacyfikowana przez mego tatę, który znał język niemiecki z racji pracy w czasie I wojny światowej w Niemczech, w Saarbrücken. Znał język niemiecki i wytłumaczył awanturnikowi, że jest to Kinderspiele, dziecięca zabawa. Niemniej ja się musiałem swoich wspaniałych zabawek pozbyć, wysypać. To był pierwszy kontakt z Niemcami i w zasadzie za wyjątkiem jednego incydentu, który już miał [miejsce] w czasie okupacji, w roku czterdziestym trzecim, z pijanym żołnierzem niemieckim, Ślązakiem, który przyszedł, to nie mieliśmy żadnych problemów z żołnierzami Wehrmachtu.

  • Proszę powiedzieć, kiedy nastała okupacja niemiecka, jak rodzina żyła? Jak wyglądały warunki bytowe?


Proszę pani, trzeba od razu stwierdzić, nie mieliśmy wielkiego dostatku w czasie poprzedzającym wojnę, ale okres wojenny, to już była tragedia. Tu chciałbym powiedzieć o samym dniu zaprzestania działań wojennych i następnego dnia, ponieważ to była bardzo duża stacja rozrządowa, posiadająca kilkanaście torów.

  • Przy Dworcu Wschodnim?


To jest dalej od Dworca Wschodniego, to jest między Dworcem Wschodnim a Kawęczynem, dlatego chciałem pani pokazać to na mapie. Znajdowały się [tam] różne wagony, między innymi w czasie działań wojennych, którego dnia tego nie wiem, spłonęły trzy wagony z amunicją strzelecką. Później tam zbieracze złomu wybierali pociski ołowiane i łuski porozrywane. Widziałem to, to były porozrywane wybuchami łuski, tego było dużo, ale były wagony również z innymi dobrami. Wojna zaskoczyła transporty kolejowe na stacji rozrządowej i oczywiście tutaj już zadziałały prawa wojny. Po prostu ludzie skorzystali z okazji tego okresu takiego bez władzy, bez nadzoru i te wagony zostały obrabowane. W jednym wagonie były metalowe zastawy dla jakiegoś hotelu, a zatem jakieś tam imbryki, platery, tace, no taki sprzęt z restauracji hotelowej. Inny wagon, to znowu były płyty miedzi elektrolitycznej, przeznaczone prawdopodobnie dla zakładów Pocisk na Miejskiej ulicy, bloki cyny. W innych wagonach było żyto, które zostało wyniesione i my też z tego skorzystaliśmy, co pozwoliło nam później przez parę miesięcy wymieniać u miejscowego piekarza, jeden kilogram żyta za jeden kilogram chleba. To był pierwszy moment, powiedzmy, zaopatrzenia. Następnie, w którymś z wagonów były ziarna kakao. Myślę, że to był transport przeznaczony dla Wedla. Był wagon ze skrzyniami, w których znajdowały się kilogramowe ładunki trotylu. Jeszcze była sprawa wagonów z drewnem stolarskim, które przez żołnierzy jednostki saperskiej, która stała na bocznicy, cały pociąg saperów stał od Koziej Górki do granicy Warszawy, to było gdzieś około dwudziestu wagonów. Oni wzdłuż torów na kartoflisku 1 września wykopali zygzakowaty rów przeciwlotniczy. Też to ma istotne znaczenie, że wykopując rów, zasypywali kartofle, później, w październiku, my zasypywaliśmy rów i odkopywaliśmy ziemniaki. Takie były, powiedzmy, pierwsze źródła zaopatrzenia. Oczywiście zaopatrzenie nie funkcjonowało, artykuły żywnościowe zniknęły z rynku. Jeśli chodzi o Pragę centralną, to rejon ulicy Targowej, Jagiellońskiej, Zamoyskiego obficie zaopatrzył się ze składów rzecznych portu rzecznego na Wiśle. Tam były zgromadzone duże ilości ryżu. Można to potraktować jako działanie w jakimś sensie patriotyczne. Sprawa kontrowersyjna, bo rabunek nazywać patriotyzmem, ciężko to zrozumieć, ale gdyby tego ludzie nie zabrali, to wpadłoby w ręce niemieckie.

  • Pozwalało to przeżyć.


Tak, pozwalało to w jakimś stopniu przeżyć. Oczywiście, to nie tylko była sprawa grabieży, bo to chyba tak trzeba nazwać, samych tych, powiedzmy, wagonów na stacji rozrządowej, ale również zdewastowanych fabryk, zbombardowanego zakładu PZI – Państwowego Zakładu Inżynierii, które znajdowały się między ulicą Podskarbińską, Mińską i Terespolską. Wielkie zakłady, gdzie produkowano samochody i sprzęt dla wojska. Tam z kolei, o ile same zakłady to była jedna wielka ruina, to przed samą wojną zostały zgromadzone od strony Podskarbińskiej, z uwagi na brak materiałów, przy płocie, złożone pod gołym niebem, duże ilości opon samochodowych. Te opony samochodowe, oczywiście zostały również rozprowadzone, a co ciekawe, ci, którzy to zrobili na jednym odcinku, bo nie wiem, jak gdzie indziej było, żeby je zabezpieczyć przez Niemcami, zakopali je na polu przy ulicy Księżnej Anny i postawili krzyż. Tutaj, więc już zaczynały działać wręcz niewyobrażalne pomysły, jeśli chodzi o dostosowanie się do okoliczności.

  • Jak układało się życie w czasie okupacji, jeśli chodzi o naukę pana i pana brata?


Proszę pani, w czterdziestym roku już się rozpoczęła nauka, z tym, że nasza szkoła [numer] 58 przestała istnieć, nie wiadomo, co się z nią stało. Po wojnie znaleźliśmy tylko małe wzniesienie gruzu. Czy została zbombardowana, czy została wysadzona, czy tam zostały zgromadzone materiały wybuchowe i eksplodowały, szkoła przestała w ogóle istnieć. W związku z tym społeczeństwo polskie zaczęło się bardzo szybko organizować i w czterdziestym roku ja już poszedłem do trzeciej klasy. Z tym, że zajęcia odbywały się w salach, znaczy to nawet trudno nazwać salami, bo to były prywatne mieszkania bądź, powiedzmy, jakieś altany zadaszone i osłonięte, ale nie miało to charakteru już normalnej szkoły. Tutaj muszę wspomnieć o pięknej postaci prezydenta Starzyńskiego. To było bożyszcze nasze przed wojną, bo prezydent Starzyński oświetlił nam Utratę, prezydent Starzyński układał drogi z kamienia polnego. Prezydent Starzyński doprowadził wodę miejską do dzielnicy. Były dwa zdroje, jeden zdrój był dostępny bezpośrednio z ulicy, a drugi zdrój był, co ciekawe, przygotowany do działalności komercyjnej. Mianowicie, była zaadoptowana budka wartownika, pomalowana na kolor szary, w tej budce siedziała pani Kosińska, która była wdową po żołnierzu z dwudziestego roku i sprzedawała wodę po jednym groszu za wiadro. Ci, którzy chcieli napełnić wiadro wodą, wrzucali do szufladki takiej suwanej, ona ją wysuwała, tam trzeba było włożyć grosz i ona wtedy odkręcała wodę i napełniała wiadro. Była to bardzo mądra działalność, bo po pierwsze, w okresie zimowym zdrój nie zamarzał, a po wtóre, ona w ciągu dnia zarabiała kilka złotych z tytułu sprzedaży wody, a sama siedziała i jeszcze robiła na drutach. To taka ciekawostka, taki smaczek dzielnicy peryferyjnej Warszawy. W każdym razie prezydent Starzyński był bożyszczem. Wybudował szkołę na ulicy Mieszka I, szkołę numer 116, ale ta szkoła została od razu zajęta przez Niemców na koszary.

  • Czy pana starszy brat w czasie okupacji uczył się na tajnych kompletach?


Tak, on się uczył, ale ja nie jestem w stanie powiedzieć, co to była za szkoła. On pracował w sklepie nasiennym na ulicy Senatorskiej, przy Pałacu Blanka zaraz narożny budynek. To był sklep Samenzentrale, centrala nasienna. W tej centrali nasiennej, między innymi te nasiona, które tam trafiały, również trafiały do nas na stół.

  • Jak wyglądało w czasie okupacji takie codzienne życie, z czego rodzina żyła? Z tego, co brat zarobił?


Proszę pani, to było o tyle trudne, że tata podejmował różne działania, niezbyt efektowne. Był pracownikiem umysłowym, nie miał kwalifikacji, ale żeby ochronić się przed aresztowaniem i wywózką do Niemiec, zakontraktował się do pracy w znakomitej firmie inżynieryjnej Rudzki, która miała siedzibę na ulicy Wiejskiej. Kupił sobie na Kercelaku taki topór, który niczym nie przypominał siekiery ciesielskiej i tam zaangażował się jako pomocnik cieśli. To było tragikomiczne, niemniej dawało ochronę przed wywózką i pracował w kilku miejscach w firmie. Ta firma zajmowała się naprawą mostów i między innymi tata pracował w Małkini-Treblince przy odbudowie mostu kolejowego. Ja tam byłem, oczywiście jest to wydarzenie warte zarejestrowania, ponieważ ja musiałem przejść pieszo z Małkini do Treblinki, do mostu. Po drodze miałem spotkanie takie, które mogło się tragicznie skończyć, na bocznicy, o czym nie wiedzieliśmy zupełnie, przy bocznicy prowadzącej do obozu w Treblince, między Małkinią a mostem na Bugu, stało dwóch gestapowców z psem. Musiałem koło nich przejść. Przeszedłem, ale to była już zasługa mojego anioła stróża, który zakładał na mnie czapkę-niewidkę i ja przenikałem. Przyszedłem już na stanowisko robocze, tam, gdzie ojciec pracował, bardzo późno, kiedy już robotników nie było, bo oni schodzili do baraków przy pierwszym moście kolejowym, to odległość jest, nie wiem, dwóch-trzech kilometrów. Na noc schodzili z tej budowy przy bocznicy prowadzącej do obozu i dozorca, który pilnował maszyn stolarskich i całego tego wyposażenia ekipy przy tym moście odbudowywanym, nie pozwolił mi iść do ojca. On sobie zdawał sprawę, że byłoby to bardzo niebezpieczne, w związku z tym kazał mi się zakopać w wióry w stolarni i całą noc tam spędziłem, przy tej bocznicy wiodącej do obozu w Treblince. To była makabryczna noc, bo całą noc było słychać strzały, serie z broni maszynowej. Nie za bardzo wygodnie mi się leżało tam w tych wiórach, bo to było lato, był sierpień. Rano, o samym świcie, wyszedłem tam z tych wiórów, wylazłem z tego warsztatu i wdrapałem się na tor kolejowy. Tam była już draka, bo przyglądałem się, zobaczyłem grupę Żydów bez eskorty, ale z kapo i była jakaś dzika awantura, oni tam zostali sprowadzeni do pracy przy moście i ten Żyd-kapo tłukł pałką jakiegoś Żyda. Nie wiem czy może dlatego, że on tam się chciał oddalić czy może do rzeki zejść, ale na moście był również wartownik niemiecki i on mnie pogonił. Nie strzelał do mnie.

  • Ale wiedziało się, co jest wówczas w Treblince?


Wiedzieliśmy, że jest obóz, ale nie wiedzieliśmy, że to jest obóz zagłady. Może i ludzie wiedzieli, ci którzy, powiedzmy, śledzili, którzy byli w konspiracji, bądź byli mieszkańcami sąsiednich wiosek. Nie przypomnę sobie w tej chwili nazwy tej wioski. W każdym razie, tamci mogli sobie zdawać sprawę z tego co się dzieje, natomiast my nie wiedzieliśmy. Wiedzieliśmy, że jest obóz, że strzelają w obozie, to było normalne, bo oni byli bardzo chętni do strzelania. Między innymi na stacji rozrządowej Warszawa Wschodnia, również strzelali i zabijali ludzi. Tak że, to było przeżycie.

  • Był pan świadkiem takich incydentów na stacji rozrządowej?


Tak. Stacja rozrządowa była dozorowana przez Bahnschutzów, więc ci Bahnschutze to była policja kolejowa, z tym że ona składała się z Niemców i volksdeutschów, tak zwanych zielonych, oni chodzili w mundurach zielonych. Natomiast mieli również służbę polską i wsławili się dwaj Bahnschutze-Polacy, którzy byli umundurowani w czarne mundury i w zasadzie rozróżnialiśmy ich po barwie umundurowania. Byli zieloni i czarni. Czarni to byli Polacy, jeden nosił ksywę Kociłeb, a drugi Okularnik, z racji okularów. Oni mieli na swoim sumieniu zastrzelonych ludzi, ponieważ tam dochodziło do kradzieży, z wagonów głównie był kradziony węgiel, bo nie było węgla. Współcześni nie bardzo mogą zrozumieć, jak można kraść węgiel z wagonu, jak węgiel jest drobną kostką wielkości kilku centymetrów. Otóż w tamtych latach węgiel był wydobywany innymi metodami i na wagonach były przewożone niejednokrotnie wielkie bryły o wadze kilkunastu, a nieraz i kilkudziesięciu kilogramów. A zatem, kradzież węgla była ułatwiona. Taki człowiek wskakiwał na lorę, zrzucał taką wielką bryłę jedną, drugą i od razu uzyskiwał kilkadziesiąt kilogramów. Ale to było związane z ogromnym ryzykiem, bo jeśli znalazł się w zasięgu broni strzeleckiej Bahnschutzów, to niejednokrotnie kończyło się śmiercią.

  • Czy w miarę upływu czasu okupacji dotarła do pana rodziny jakaś świadomość konspiracji, czy ktoś był włączony w działalność?


Tak, atmosfera konspiracji to była, można powiedzieć, wyssana z mlekiem matki. To było jeszcze z okresu poprzedzającego rewolucję dziewięćset piątego roku, kiedy prystaw z cyrkułu z ulicy Wileńskiej przychodził do mojego dziadka i tłumaczył: „No, pan Kwiatkowski, pan ma synów, to pan będzie ostrożny”, nawijał, dostawał pięć rubli złotem i znikał. Oczywiście pan Kwiatkowski miał trzech synów, którzy mogli być potencjalnymi rewolucjonistami. Były, powiedzmy, takie ciągoty konspiracyjne. W tej chwili można mi nie wierzyć, ale jest to fakt, dotyczy mnie i mojego przyjaciela, a działo się to w październiku trzydziestego dziewiątego roku. Kiedy poszliśmy na tory, do bombą przechylonej lokomotywy, ona nie została rozbita bombą, ale eksplozja była blisko i spowodowała, że lokomotywa osunęła się z torów i my tam sypaliśmy piasek w maźnicę. Żadnej indoktrynacji nie było, nikt nam tego nie kazał robić, skąd nam się to wzięło, tego ja nie wiem. Do tej pory nie wiem. Nie mniej, jest to faktem, że w maźnicę lokomotywy sypaliśmy piasek, co było absurdem bez żadnej wartości, bo ta lokomotywa i tak dźwigiem została podniesiona, ustawiona na tory i wstawiona na depo, do remontu.

  • Czy zetknęli się państwo z prasą podziemną w czasie okupacji?


Proszę pani, tak. Tutaj muszę więcej powiedzieć o stacji rozrządowej, my szarpiemy te wspomnienia, ale sądzę, że można będzie z tego złożyć jakąś całość. Mianowicie, po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, na stację rozrządową zaczęło przyjeżdżać bardzo dużo pustych pociągów, opróżnionych po wojsku, po jeńcach. Na Koziej Górce, to była dalsza część stacji rozrządowej od strony Kawęczyna, te wagony czyszczono,wyrzucano zawartość, wyrzucano słomę, opróżniano parasze po jeńcach wojennych, ale to nie rozwiązywało sprawy i Niemcy wybudowali w bardzo szybkim czasie racjonalną oczyszczalnię ścieków. Ustawili tor kolejowy na betonowych słupach, środkiem toru był kanał, wzdłuż torowiska pociągnęli rurociąg gorącej wody, wybudowali kotłownię na parę, a obok nasypu kolejowego wybudowano betonowe bunkry, do których wyrzucano zawartość wagonów. No, więc te wagony były napełnione różnymi rzeczami, powiedzmy, jak były transporty z końmi, to wiadomo, że był nawóz koński, jak jechali przewożeni żołnierze, to była słoma, jak przewożono jeńców, to były parasze wypełnione kałem. To zrzucano do betonowych silosów wzdłuż torów, natomiast wagony były wrzącą wodą wyparzane, czyszczone i wprowadzane do ruchu. Tu, proszę państwa, ciekawą rzeczą było chodzenie na wagony, to się tak mówiło: „Lecę na wagony”. Oczywiście wagony po koniach i po jeńcach nas nie interesowały, natomiast wagony ze słomą po żołnierzach, były niesamowicie atrakcyjne, bo grzebiąc w tej słomie, wynajdywało się różne przedmioty. Najczęściej była to amunicja pistoletowa, czasami był to bagnet, czasami granat, bardzo często ładunki w bakelitowym etui, ładunki do dezynfekcji wody, jakieś drobiazgi, bywało, że znalazło się scyzoryk. To zajęcie nie było bardzo bezpieczne, bo jeśli nie miało się szczęścia, wpadło się w ręce Bahnschutzów, to bili, strasznie bili, ale atrakcyjność tego procederu była tak wielka, że trudno się było powstrzymać. Ja niestety raz zostałem ujęty przez „zielonych” i skatowany u sołtysa Wiśniewskiego na Koziej Górce. Najpierw trzymali mnie w piwnicy, zamknęli mnie, ale mojemu koledze nieodłącznemu – Tadziowi Skorkowi, wspaniała postać, udało się umknąć i zawiadomił moją mamę, że złapano mnie i jestem zamknięty, ale zanim mama przyszła i wynegocjowała moje zwolnienie, to oni mnie strasznie stłukli na świni. Tam, był taki w chlewie potężny wieprz, położyli mnie na tym wieprzu, jeden głowę moją wziął między nogi, a drugi tłukł mnie pasem. Robili to, tak trzeba przyznać, z ogromną satysfakcją dla siebie. Niemniej czy to poskutkowało trudno mi powiedzieć, bo tory były tak atrakcyjne pod wieloma względami, że nie sposób się było oprzeć pokusie krążenia, jeśli nie bezpośrednio na torach, to przy torach. To były wielostronne działania, był przypadek taki, że na Koziej Górce znaleźliśmy coś bardzo dziwnego, mianowicie był świeżo usypany kopczyk. Grób, nie grób, podejrzana sprawa. Na grób za duży, coś musiało być zakopane. Oczywiście, był mój nieodstępny przyjaciel Tadzio Skorek, zaczęliśmy rozgrzebywać. Co się okazało, że wygrzebaliśmy dwa niemieckie płaszcze, wojskowe płaszcze. Jeden płaszcz lotniczy, drugi płaszcz zielony. Bardzo istotna sprawa, bo ten płaszcz uratował życie mojemu bratu w czasie Powstania. Oczywiście te płaszcze zwinięte i w pola, okrężną drogą, z dala od torów, dotarły do domu. Ponieważ Tadzio Skorek był starszy o rok ode mnie, więc jemu w udziale przypadł lepszy płaszcz, lotniczy, popielaty, a ja musiałem się zadowolić zielonym, feldgrau. Muszę tu powiedzieć, że lata okupacji już dawały o sobie znać ogromnym brakiem odzieży. Młodzież wyrastała z tego, co zastała wojna, rękawy kurtek, marynarek sięgały do połowy łokcia. Butów nie było, ja chodziłem w ogromnych, wojskowych butach polskiego żołnierza, zresztą to potem było przyczyną, że niewiele brakowało i bym stracił życie pod tramwajem, kiedy uczyłem się skakać z tramwaju i osunąłem się pod tramwaj, ale mój anioł stróż [czuwał]. No i proszę państwa, różne były takie przypadki.

  • Czy była świadomość tego, co się dzieje na froncie? Czy docierały jakieś wiadomości?


O, front, proszę pani… Były bardzo ciekawe pierwsze wydarzenia czterdziestego pierwszego roku, starzy ludzie kładli się na ziemi, póki jeszcze front był na Bugu, pierwsze dni, kładli się na ziemi i słuchali strzałów, jak ziemia przenosi. Czy się huki zbliżają, czy detonacje się zbliżają do nas, czy się oddalają, ale one się oddalały i w pewnym momencie oddaliły się zupełnie. Tu chciałbym powiedzieć, że wielu historyków warszawskich w ogóle pomija fakt, że przed wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej, Warszawa przygotowywała się do obrony, bo z Warszawy stworzono bastion. Wokół Warszawy, między innymi na Saskiej Kępie, w rejonie placu Przymierza, tam gdzie się kończyła przedwojenna zabudowa Saskiej Kępy, zostały rozciągnięte zasieki, takie potykacze. To były pasy rzędu pięciu, ośmiu metrów na wysokości gdzieś około dwudziestu centymetrów, wbijane pale i na tych palach rozciągnięty drut kolczasty. Oprócz tego normalne zasieki rozciągnięte na stalowych słupkach. Również Niemcy wybudowali wokół Warszawy pierścień potężnych schronów betonowych z działobitniami, między innymi mieliśmy dostęp do takiej działobitni w Wesołej, na Szkopówce, gdzie jeździliśmy w okresie letnim na wakacje. Tam na wydmach piaszczystych była taka działobitnia z potężną płytą stalową. Tak że Niemcy liczyli się z tym, że uderzając na Sowiety, mogą zostać sami zepchnięci. Wzdłuż przy mostach zostały wybudowane wieże. W bardzo ciekawy sposób zostały wybudowane wieże dla przeciwlotniczych działek małokalibrowych, na plaży między Mostem Poniatowskiego, a mostem kolejowym. Tam rosły bardzo wysokie topole, gęste, wysokie topole. Niemcy na wysokości mostu pościnali te topole i na tych topolach usadowili platformy dla tych lekkich działek przeciwlotniczych.

  • Który to był rok, czterdziesty pierwszy?


Czterdziesty pierwszy. Na ulicy Podskarbińskiej, przy bardzo ważnym węźle komunikacyjnym, gdzie przecinały się tory na Lublin i na Brześć, tam był wiadukt kolejowy, wystawili bardzo wysoką wieżę ponad wiadukt i tam też ustawili działko przeciwlotnicze. Na ulicy Zabranieckiej, na krótko przed wojną, zjechała bateria reflektorów przeciwlotniczych, ogromne cylindry średnicy gdzieś około 2,5 metra.

  • To było przed wojną?


Tak, przed wybuchem wojny, dosłownie na kilkanaście dni przed wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej. Tak że Niemcy liczyli się z tym, że mogą być bombardowania. Między innymi również stworzyli bataliony obrony pożarowej. Batalion to może za dużo [powiedziane], grupy takie, Luftschutzraum. Jedna taka grupa była skoszarowana u zakonnic Loretanek na ulicy Szerokiej, obecnie Kłopotowskiego. Z tym, że to się źle skończyło, bo młodzi ludzie, siedzący tam i nudzący się, zabawiali się w głupi sposób. Telefonowali do jakiegoś Niemca i coś mu tam, oczywiście jakieś głupoty opowiadali, ale to nie było problemu i Niemcy zlokalizowali kto i skąd i to się źle skończyło, bo zostali, nie wszyscy, ale byli aresztowani i wywiezieni do Oświęcimia. To były przypadki właśnie, tej niesamowitej głupoty.

  • Czy widział pan również transporty wojska jadące na front?


Tak, oczywiście, to były ogromne ilości. Tak że na głównym szlaku, może inaczej powiem, na wjazd na główny szlak kolejowy, czyli te główne linie prowadzące, to na bocznicach stały po dwa, po trzy transporty wojska niemieckiego. Te pierwsze transporty to oni jechali jak na wycieczkę, to była turystyka. Młodzi, roześmiani, harmonie, „Lili Marleen”, jeszcze jakieś powiedzmy, melodie, harmonijki ustne Hohnera, doskonałe harmonijki, na harmonijkach grali na harmoniach, to był piknik. To były jednostki młode, to nie byli żołnierze starszych roczników, pamiętających I wojnę światową, tylko to były roczniki młode. Później to już się to zmieniło, ale stacja rozrządowa przyjmowała ogromne ilości, wszystkie transporty, które szły. Były takie główne szlaki frontu wschodniego, to Kraków Płaszów i Warszawa Praga, Warszawa Wschodnia, przez Rembertów na Brześć i Warszawa Praga, przez Otwock na Lublin, na Lublin, na Kowel. A z kolei z Dworca Wileńskiego, ale to już był ten szlak mniej obciążony ruchem, na Wilno i na północne Niemcy, ale to oni z kolei mieli transport przez Prusy wschodnie, przez północne. Ale front centralny był głównie zasilany przez Warszawę Główną i Warszawę Wschodnią.

  • Czy spośród tych żołnierzy, których pan widział, byli tylko Niemcy, czy były też inne nacje?


Proszę pani, w pierwszej fazie wojny, to tylko, wyłącznie transporty z wojskiem niemieckim. Ale później to były już formacje sojusznicze niemieckie, to była Błękitna Dywizja hiszpańska, to duże transporty żołnierzy włoskich, absolutnie nieprzystosowanych do frontu wschodniego. To byli ludzie z innej planety – bardzo źle ubrani, to znaczy, ubrania to oni mieli ładne, ale cienkie ubrania, lekkie, kapelusiki z piórkami, to było groteskowe. Część z nich w ogóle nie miała pasów, tylko nosili pasy przewieszone przez piersi z ładownicami. Ich karabiny to były malutkie karabiny kalibru 5 milimetrów, z małym ładunkiem prochowym. Karabinki takie raczej, powiedzmy, bardziej do zabawy, aniżeli do walki. Każdemu takiemu transportowi żołnierzy towarzyszyły wagony, lory z samochodami, z kuchniami polowymi, z całym tym sprzętem, jaki był potrzebny. Oprócz tego, potem jechali Walończycy, to już od Walończyków zbiegł jeden dezerter i tam się plątał koło naszych domów, schodził, był ogłupiały zupełnie, tak jak zwierzak w rzeźni. Uciekł z transportu, nie miał nic, ja od niego kupiłem pas, bez zastanowienia, za dwadzieścia złotych sprzedał mi pas główny. Zresztą ten pas i ten płaszcz memu bratu uratował życie pierwszego dnia Powstania. Po tym, przejeżdżały transporty – Ukraińcy. Tu miałem bardzo nieprzyjemny incydent, mianowicie z transportu ukraińskiego zszedł, przyszedł do naszego mieszkania oficer, mówiący piękną polszczyzną Ukrainiec. To było w ciągu dnia, kiedy nie było dorosłych, ja byłem tylko ze swoim przyjacielem, z Tadziem Skorkiem. Zwrócił się do nas z prośbą, żebyśmy na ulicę Fabryczną w Warszawie dostarczyli list do jego siostry. Tu muszę powiedzieć, że u dziecka bardzo łatwo jest wzbudzić ufność. Jeśli ktoś mówi dobrze po polsku, to znaczy, że on jest Polakiem, my tak rozumieliśmy. A to, że w obcym mundurze, to się różnie zdarzało, ale on jest Polak, mówi po polsku. Nie wiedzieliśmy, gdzie jest ta ulica Fabryczna. To było w mieszkaniu Skorka, a nasze domy były bliźniakiem, więc ja pobiegłem do domu, wziąłem plan pocztowy Warszawy, który sobie do tej pory zachowałem, i na tym planie szukaliśmy, gdzie jest ulica Fabryczna, bo zdecydowaliśmy, że pojedziemy i ten list do jego siostry dostarczymy. W tym momencie wszedł drugi, pijany oficer, Ukrainiec. Zaczął się awanturować, jak zobaczył ten rozłożony plan, coś tam wykrzykiwał, bełkotał, tego my nie rozumieliśmy, a mnie złapał za kark, wyciągnął nagan, pod żebra i na tory mnie wyprowadzał, to było bardzo blisko. Proszę sobie wyobrazić, że pomoc przyszła z zupełnie niespodziewanej strony. Tam był barak, w którym urzędowali lotnicy, ale nie lotnicy latający, tylko z Luftwaffe, ale z obsługi naziemnej. Kiedy zobaczyli, że ten bydlak prowadzi mnie do transportu, pcha mnie rewolwerem, wyskoczyli, zrobiła się dzika awantura, ten Niemiec zaczął wrzeszczeć na Ukraińca, mnie, wie pani, w głowę, ja za barak wybiegłem, uciekłem, cała awantura się skończyła. To był taki przypadek, że również wśród Niemców byli przyzwoici ludzie.

  • Czy była świadomość tego, że istnieje Armia Krajowa?


Proszę pani, oczywiście że tak, bo przecież brat przynosił literaturę, gazetki, on był żołnierzem Armii Krajowej. W mieszkaniu, to był zresztą idiotyzm, bo dom był wystawiony jak na patelni, z daleka widziany ze wszystkich stron, jednego dnia odbyły się zajęcia szkoleniowe jakiegoś plutonu. Jeden jedyny raz i całe szczęście, bo przecież obok, kilkadziesiąt metrów był barak, gdzie urzędowała policja niemiecka, Feldpolizei z blachami, drugi barak to Luftwaffe, a trzeci barak to był barak komendy włoskiej, Comando Supremo. Zresztą z tą Comando Supremo miałem taki bardzo ciekawy przypadek, mianowicie wracałem z wagonów, to się tak nazywało, pani już wie, co to były wagony. Wracałem z wagonów i miałem trzy naboje pistoletowe, ale te naboje pistoletowe nie trzymałem w kieszeni, bo już wiedzieliśmy, że jak „czarni” złapią albo kierownik tej kotłowni na oczyszczalni, to macali po kieszeniach, więc ja miałem w czapce. To była wielka zdobycz. Przechodziłem koło tego Comando Supremo włoskiego, w przejściu stał oficer włoski, zawołał mnie, oczywiście nie mogłem odmówić. Podszedłem do niego, on się cofnął, wprowadził mnie do baraku, a na stole stał talerz gorącej zupy i zaprosił mnie do jedzenia. To był przypadek, kiedy pierwszy raz jadłem włoską zupę, ale powstał problem, że przecież ja, jako chrześcijanin nie mogę jeść z czapką na głowie, a w czapce były naboje, więc w tym momencie czapkę umiejętnie zsunąłem z głowy, zwinąłem do kieszeni, a minestra, którą pierwszy raz jadłem, była doskonała. Zresztą, nie był to pierwszy kontakt z żołnierzami włoskimi, drugi mógł się bardzo źle skończyć. Kiedy kapitulował marszałek Badoglio i Włochy wycofały się z wojny, przez stację rozrządową wracały oddziały włoskie. Te, które nie odmówiły posłuszeństwa Mussoliniemu, bo ci, którzy odmówili posłuszeństwa Mussoliniemu, zostali w liczbie około 7000 rozstrzelani w Dęblinie. Tam jest masowa mogiła tych, którzy nie chcieli przysięgać na Mussoliniego. W godzinach południowych ja od sąsiada, który miał krowy, zawoziłem mleko, jak wracałem ze szkoły, na Franciszkańską ulicę pod 11, gdzie mieszkali nasi kuzynowie – Leon Rejmer ze swoją żoną Teresą, która mieszkała z nim jako konkubina, a jej nazwisko rodowe to była Sara Gleichgewicht – Żydówka. Ja tam jej córeczce, która się urodziła w czterdziestym roku, zawoziłem pół litra mleka codziennie. Oczywiście to był profit dla mnie dość duży, bo kiedy przywoziłem mleko, to była pora obiadowa i zawsze dostawałem coś tam do zjedzenia – tutaj odpowiedź jest na pani pytanie, jak utrzymywaliśmy się przy życiu. Idąc z mlekiem, w pobliżu domu, zawołał mnie żołnierz włoski. Podszedłem, był bardzo przyjaźnie nastawiony do mnie, próbował ze mną jakąś konwersację, coś się dowiedzieć, zrozumieć, gdzie jest, jaka to miejscowość, bo to było generalne pytanie wszystkich żołnierzy, Niemców, nie-Niemców. Kto się znalazł na rozrządowej, to pytał gdzie jest, co to za miejscowość i która godzina – weryfikacja czasu, bo oni przyjeżdżali z Europy zachodniej, bądź ze wschodu. Niewiele myśląc, pokazałem na ładownicę, żeby on mi dał naboje, bo ja już byłem starym konspiratorem, proszę pani, to pani pytała o Armię Krajową, to był oczywiście znany fakt, znana rzecz, oczywista rzecz. On niewiele się namyślając, otworzył ładownicę, wyciągnął kilka naboi i dał mi. One były piękne, kaliber pięć milimetrów, okrągły pocisk, długi, świecąca mosiężna gilza. Podziękowałem mu, schowałem do kieszeni i pojechałem z tym mlekiem. Trzeba sobie wyobrazić, że ja wpadłem w zasadzkę na ulicy Ząbkowskiej, jadąc tramwajem, między ulicą Tarczyńską a Markowską, tam, gdzie jest monopol spirytusowy. Idealne miejsce dla Niemców, bo nie było gdzie uciekać, z jednej strony mur fabryczny, z drugiej strony kilka bram, które obstawili i z tramwaju wszystkich wywalają. Ja też wychodzę, w tramwaju nie mogę tych naboi wysypać, mam je w kieszeni, co zrobić? Do rynsztoka nie mogę rzucić, bo tam piękna kostka, chodnik, czysto, biały dzień, widać, żandarmi, przy kapliczce stoi oficer gestapowiec, nadzorujący całą akcję. No i znów ten wspaniały anioł stróż. Podchodzę do oficera, do tego gestapowca, grzecznie otwieram bańkę z mlekiem, pokazuję mu, że to jest Milch für kleine Kinder, i: Raus. Ja wychodzę. Jadę na Franciszkańską ulicę pod 11, do Żydówki Sary Gleichgewicht, proszę pani, i mam w kieszeni włoską amunicję. Oczywiście ja z tą włoską amunicją wracam do domu. Czy ja rozumu nabrałem z tego powodu, to trudno powiedzieć, bo jeszcze miałem lepsze wpadki. Ale tutaj jedną rzecz powiem. Po wielu, wielu latach dochodzę do wniosku, że dzieci nie należało wciągać do konspiracji, bo jednak dziecko to ma tylko dziecięcy rozumek.

  • A w jakim stopniu był pan wciągnięty, co pan wtedy wiedział?


Proszę pani, co ja wiedziałem? Wiedziałem, że jest normalnie opór, że normalnie funkcjonuje, że są działania dywersyjne, że na stacji rozrządowej odbywa się dywersja, chociaż nie taka, jak jest opisana. Jest taka książka o froncie kolejarzy, jak się tę książkę czyta, to się odnosi wrażenie, że Niemcy w ogóle nie mieli szans, żeby niemieckie koleje funkcjonowały. Bez szans byli, bo były same wybuchy, same detonacje, same wysadzanie pociągów, sama dywersja i totalnie, w ogóle nic się nie działo, co nie jest prawdą, bo pociągi funkcjonowały. Czy dywersja była? Była. Jaka dywersja? Często był jakiś dywersant, a przypuszczam, że robił to jeden człowiek, odcinał węże hamulcowe od wagonów, co powodowało, że pociąg nie mógł już używać hamulców, w związku z tym maszynista musiał wcześniej hamować i hamował całą masą lokomotywy. Oczywiście gdyby, powiedzmy, Bahnschutze czy ktokolwiek ze służby niemieckiej złapał takiego człowieka, to wiadomo, kula w łeb, ale takich przypadków było kilka. Ja znalazłem obcięte węże hamulcowe, natomiast nie było ani jednego przypadku, żeby doszło do jakiejś dywersji z użyciem materiałów wybuchowych, rozerwaniem szyn, czy coś w tym rodzaju. Jeden był wypadek, gdzie wykoleił się transport z żywcem, z krowami. Tu jeszcze o krowach to muszę powiedzieć, bo tutaj jest ciekawy przypadek, o którym mało kto wie. Wykoleił się na zakręcie, przy Zabranieckiej ulicy, w miejscu, gdzie Zabraniecka łamie się, wykoleił się pociąg z bydłem rzeźnym, do rzeźni warszawskiej jechał. Oczywiście to było wielkie nieszczęście, te biedne zwierzęta były poturbowane, bo wagony się poprzewracały. I znów tutaj niemiecka organizacja, dosłownie nie minęła godzina, jak zostali przywiezieni rzeźnicy z rzeźni, którzy sprawili te zwierzaki uszkodzone, załadowano to na wozy, na samochody, wywieziono i w krótkim czasie dokonano naprawy. Ale, proszę państwa, była jeszcze jedna rzecz. Krótko po rozpoczęciu działań wojennych z Sowietami zaczęły nachodzić transporty żywca, wiezionego, głównie bydła, z terenów Podola, Wołynia, z Rosji, z tym że to było [bydło] takiej płowej barwy. Najbardziej tragiczne to były krowy, które przewożone były niedojone, to był jeden wielki ryk i płacz tych krów niemalże, bo nie dojone i niepojone. W konwoju, to po kilkanaście wagonów tych zwierzaków wieźli, więc ci konwojenci jak pociąg zjechał na bocznicę, to sprowadzali kobiety, robili werbunek w okolicznych domach, żeby z wiadrami przychodzić i żeby doić te krowy. To nie tylko krowy, bo już szedł normalnie rabunek terenów wschodnich. Jak poznawaliśmy? Że na przykład wzdłuż torów spotykaliśmy rozsypane ziarno słonecznikowe. Wiadomo, że nie Niemcy je uprawiali. Oczywiście na lewym torze, bo na prawym to było co innego, na prawym był bobik. Trafiało się, że był rozsypany bobik.

  • Co to jest bobik?


Bobik to jest taki pastewny bób. Małe ziarnka, dużo mniejsze od normalnego bobu i to była siła napędowa dla koni niemieckich. Uprawiany w Niemczech, w zachodniej Europie, wieziony na wschód, na zaopatrzenie, na furaż dla jednostek taborowych.

  • Proszę nam powiedzieć, czy w miarę upływu czasu i lat okupacji świadomość tego, że zbliża się wybuch Powstania, była jakoś zaznaczona, czy jednak to było…


Proszę pani, to była pewność. To był pewnik. Dzisiaj, kiedy czytam jakieś artykuły, dywagacje uczonych głów na temat Powstania czy może wybuchnąć, czy może nie wybuchnąć, kto podejmie decyzję i tak dalej, gdyby widzieli to, co my widzieliśmy 30 sierpnia na Pradze, kiedy żołnierze bosi, kiedy oddziały węgierskie przez Pragę, niemieckie, zaprzęgi konne, ciągnące krowy, brudni, nieogoleni, ciągnęli przez Warszawę i ktoś mi mówi, że był problem z Powstaniem. Ludzie by z kijami wyszli. Następnego dnia, 1 sierpnia to ludzie by z kijami wyszli, tyle że wszystko się odwróciło. Niemcy bardzo szybko opanowali sytuację i już w ostatnich dniach lipca wszystkie tory zostały ogołocone z transportów. W drugiej połowie lipca ze wschodu, od Lublina jechały pociągi, pociąg w pociąg, lokomotywa w ostatni wagon, załadowane wszelkim sprzętem, z rabunkiem i ze sprzętem wojskowym. Jednocześnie opróżniano tory Warszawy Wschodniej, rozrządowej, Warszawy Pragi, już przestała funkcjonować komunikacja, to jeszcze były wakacje. Ja ze swoim kuzynem zrobiłem taką podróż do Wesołej, do Woli Grzybowskiej, tam właśnie w rejon tych piaszczystych bunkrów. Las był już wycięty, przedpole dla ostrzału było zupełnie oczyszczone, wycięte drzewa, ten młodnik poskładany w takie pryzmy do podpalenia i odwróciło się. Zaraz w krótkim czasie pokazały się oddziały pancerne „Wiking”, „Hermann Göring”, „Adolf Hitler” Standarte. I znów 11 września, front się ustawia na Utracie, jesteśmy w piwnicy, przy wyjściu z naszego domu, gdzie jesteśmy – okop i już MG stoi, na klatce stoi feldwebel z „Adolf Hitler” Standarte. Wojsko – czyste buty, wyszorowane, wymyci, ogoleni, zawinięte, zielone koszule. Oni dbali o swój wygląd.

  • Jaki to był dzień?


To był 10 września, już rozpoczynała się akcja na Pragę. Wychodzimy z piwnicy i tenże podoficer niemiecki, hitlerowski pomaga mamie założyć na plecy bagaż, instruuje jak wychodzić, w którym kierunku się udać.

  • Czy możemy jeszcze wrócić na chwilę do 1 sierpnia? Jak dzień 1 sierpnia odebrali państwo na Pradze?

 

Proszę pani, 1 dzień sierpnia, to niewiele brakowało, bym stracił życie. Wyglądało to w ten sposób, że w godzinach południowych brat już szedł na Powstanie. Ubrał się, wyposażył, wziął plecak, do plecaka włożył dwa opatrunki, które dostał, notabene jeden opatrunek jeszcze zachowałem i przekażę go [Muzeum Powstania]. To były opatrunki robione w jakimś zakładzie, tak bym powiedział, metodą chałupniczą, w jakiejś aptece, zapakowane w taki kremowy, grubszy papier i owinięte celofanem. Włożył do plecaka te dwa opatrunki, opaskę biało-czerwoną, bez żadnego napisu i poszedł na Powstanie. Wiadomo, że szedł na Powstanie, to były godziny południowe. Pożegnał się z mamą, pożegnał się ze mną, ojca nie było, bo ojciec był już w Niemczech, był w obozie w Bawarii. Kilka godzin było takich niejasnych. Nic się nie działo, taka cisza, bezwład. W pewnym momencie, gdzieś między godziną szesnastą a siedemnastą zaczęła się strzelanina w pobliżu naszego domu. Usiadłem na oknie, oczywiście tak usiałem na oknie i wychyliłem się bardzo mocno w kierunku, gdzie słychać było ostrzał i zobaczyłem, że po linii wrześniowych okopów wzdłuż granicy miasta przechodzi tyraliera, ale to był moment, bo tam wizja była bardzo wąska. Przechodzi tyraliera, strzelanina na moment, oni giną, strzelanina ucicha, ja jeszcze jestem wychylony, w tym momencie pada strzał. Nade mną, przez okno i naprzeciwko w ścianę, zegar był i zegar dostał, tylko jęk tego zegara, jak dostał kulę. Ona była dla mnie przeznaczona. Ja się oczywiście zsunąłem do pokoju, szybko wybiegłem na strych, bo wiedziałem, że strzelają gdzieś albo z nastawni, albo gdzieś z torów kolejowych, żeby zorientować się, co się dzieje. Tam do okienka nie podszedłem, bo jednak już była szkoła wojenna, natomiast przez sęk, przez dziurę po sęku próbowałem zorientować się, gdzie, kto i skąd strzelał. Okazało się, że nic nie wypatrzyłem. Jeden jedyny strzał, który był dla mnie przeznaczony – anioł stróż skierował tę kulę wyżej, zegar tylko zajęczał straszliwie, bo to był taki zegar becker, nakręcany, wydzwaniał godziny, dostał.

 

  • Jak minęły następne dni?


Proszę pani, my już uciekliśmy z tego domu, przenieśliśmy się do murowanego domu, do domu państwa Poniatowskich. Pan Poniatowski był pracownikiem firmy Franaszek – produkcja tapet i błon rentgenowskich. Pan Franaszek swoim pracownikom obiecał, że ci, którzy czują się ewentualnie zagrożeni, a są z Pragi, bo tu na Pradze przewidziano na przedmościu działania wojenne i największe niebezpieczeństwo, mogą przyjść na Wolską i tam są przygotowane schronienia, przygotowane zapasy żywności. W tej sytuacji zajęliśmy to mieszkanie po państwu Poniatowskich i tam byliśmy do 10 września. Z tym że ja kursowałem, tutaj muszę powiedzieć, że kursowałem między Utratą a Saską Kępą, bo gdzieś od 5 sierpnia Praga była zupełnie bezpieczna. Można było bezpiecznie chodzić, z tym że ulice były zupełnie wyludnione, były puste. Ale ja miałem taki trakt przez ulicę Kawęczyńską, Markowską, Brzeską, Targową, Zieleniecką, parkiem Skaryszewskim do ulicy Saskiej, skok przez Waszyngtona, do ulicy Saskiej, Saską do Francuskiej i na Paryską 10 do mojego stryjostwa, które zamieszkało w czterdziestym roku na Paryskiej 10, po wyrzuceniu ich z Belwederskiej, też spod numeru 10. Te obydwa domy stoją szczęśliwie, i ten na Belwederskiej 10, i ten na Paryskiej 10. Ja tam odbyłem kilka takich kursów.

  • Ale działań wojennych tam już nie było?


Nie, nie było działań, na Saskiej Kępie był spokój. Była tylko w tym czasie jedna wielka obława, gdzie spędzili ludzi na rondo Waszyngtona i gnali dalej, wypędzali, ale mojemu stryjostwu się jakoś udało umknąć z tej obławy.

  • Jak wyglądała Warszawa z drugiej strony Wisły?


Płonąca, płonąca Warszawa, dymy nad Warszawą.

  • Czy wiadomo było, co się dzieje w poszczególnych dzielnicach Warszawy?


Nic. Praga było zupełnie pozbawiona jakiejkolwiek informacji. Nie było ani informacji radiowej, [co] zrozumiałe. Dowódca Pragi wydał rozkaz przejścia do konspiracji. Była nieudana próba przejścia z pomocą (oczywiście to tak się nazywa, ale pożal się Boże) tego oddziału, który został rozwiązany. Zamiar był taki, że [przejdą] przez Grochów i Czerniaków.

Kontynuacja nagrania zarejestrowana 19 października 2015 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Krystyna Cedro-Ceremużyńska.

  • Nawiązując do naszej poprzedniej rozmowy, chciałabym, aby zechciał pan jeszcze wspomnieć o losach dwóch osób z najbliższej rodziny, wymienionych przez pana w opisie pierwszego dnia Powstania. Mianowicie wspomniał pan, że ojciec był w Bawarii, w obozie pracy, a z uprzedniej rozmowy wynikało, że pracował w fabryce Rudzkiego i w ramach tej pracy reperował most w Małkini-Treblince i tam zresztą odwiedzał pan ojca. Jak to się stało, że ojciec znalazł się w obozie?


W końcu marca 1944 roku Niemcy zorganizowali ogromną obławę, która objęła całą dzielnicę Utrata. Około godziny czwartej rano wtargnęli do mieszkania, w ogóle do mieszkań, i ze wszystkich domów wyprowadzali mężczyzn na plac, który znajdował się w klinie między ulicami Zabraniecką, a księżnej Anny, w pobliżu torów kolejowych. Tam spędzono wszystkich zabranych z mieszkań i tam odbyła się selekcja, trwało to gdzieś do godziny dwunastej. Ja oczywiście nie zostałem zabrany, żandarm wyprowadził ojca i mojego starszego brata. Gdzieś około godziny ósmej czy dziewiątej pobiegłem dla zorientowania się, co się dzieje. Na ulicy Zabranieckiej, na wprost zgromadzonej grupy, Niemcy ustawili karabin maszynowy i obok stały wiązki grantów, pałkowe, niemieckie granaty, obwiązane samymi ładunkami. Dwie takie wiązki obok karabinu maszynowego stały, odbywała się selekcja. Około godziny dwunastej zwolnili mojego brata, który miał papiery zatrudnienia w Landwirtschaft, w handlu nasionami, natomiast mój ojciec w całej grupie został odprowadzony na Durchgangslager, na ulicę Skaryszewską. To w jakimś sensie było dla nas już pewną ulgą, bo wiadomo było, że nie będą rozstrzelani czy wywiezieni gdzieś do Oświęcimia. Natomiast wszystko wskazywało na to, że z ulicy Skaryszewskiej zostanie wywieziony do obozu pracy. Próby nawiązania kontaktu powiodły się tylko częściowo, natomiast całkowicie nie powiodła się próba wykupienia ojca z tego obozu przejściowego.

Nie pamiętam w tej chwili dat, [ojciec] został wywieziony przez Austrię, przez Wiedeń do Bawarii, do miejscowości Selb, gdzie był zatrudniony w fabryce Rosenthala, w fabryce produkującej porcelanę techniczną – Isolatoren-Werke Selb Rosenthal. Przy czym praca ta nie polegała na wypalaniu porcelany, natomiast w piecach przeznaczonych do wypalania porcelany były topione elementy zestrzelonych samolotów. Tam wytapiano aluminium, które dalej było przesyłane do zakładów. Oczywiście, ojcu się stosunkowo dobrze, względnie dobrze powodziło. Był to już okres schyłkowy Niemiec, w związku z tym traktowanie robotników przymusowych było nieco łagodniejsze, tak że nawet mógł uzyskiwać przepustkę i wychodzić na zewnątrz do miasta i w bufecie kolejowym, za pieniądze, które przesyłaliśmy, nabywać Kartoffelsalat – to co mógł dostać. Oczywiście, było to bardzo istotne. Niemcy również w tym czasie dopuścili do wysyłania paczek żywnościowych dla robotników przymusowych w Niemczech. W ten sposób „odbarczali” swoje trudności zaopatrzeniowe. My zorganizowaliśmy się w ten sposób: ponieważ brat ojca, Marian, był liczącym się pracownikiem, a w zasadzie współwłaścicielem fabryki konserw na Solcu, firmy… To była firma Werner i Cyrański, pod zarządem niemieckim, a w trzydziestym dziewiątym roku stryjek został wyznaczony przez dowódcę obrony Warszawy jako osoba odpowiedzialna za dostawy konserw dla wojska. To stwarzało nam doskonałą sytuację, że w puszkach z etykietą grüne Erbse, czyli zielony groszek, wysyłane były puszki zawierające smalec, cebulę, ale również przesyłki pieniężne i spirytus. Puszki zamykane w fabryce, dostawały etykietę grüne Erbse i na chwałę niemieckiej poczty, podkreślam, wszystkie paczki zostały doręczone i były doręczane w bardzo krótkim okresie jak na warunki wojenne, gdzieś w ciągu sześciu, siedmiu dni z Warszawy do Bawarii paczki do obozu docierały.

 

  • Drugą osobą, o którą chciałabym pana spytać, a która była wspomniana w kontekście pierwszego dnia Powstania, jest pański brat. Ponieważ mówił pan, że w okresie okupacji udało się wraz z przyjacielem, penetrując okolice, znaleźć ukryte w ziemi dwa płaszcze wojskowe i jeden z tych płaszczy uratował pana bratu życie w czasie Powstania. Takim drugim elementem był pas wojskowy, który pan kupił od dezertera niemieckiego. Proszę opowiedzieć o losach brata w Powstaniu.

 

Brat 1 sierpnia w godzinach przedpołudniowych pożegnał się z mamą i ze mną. Ubrał się w płaszcz, ten płaszcz oczywiście ze względu na to, że był on używany już przed Powstaniem jako normalna odzież, był przefarbowany z koloru feldgrau na kolor czarny. Ubrał ten płaszcz, wziął plecak, plecak zresztą pochodzący jeszcze z oblężenia Warszawy z trzydziestego dziewiątego roku, z tymi swoimi niezbędnymi rzeczami i udał się na punkt zborny do zakonnic, na skrzyżowaniu ulic Sierakowskiego i Szerokiej, obecnie ulicy Kłopotowskiego. Tam był punkt zborny oddziału na Powstanie. Oczywiście, jak państwo wiedzą, Powstanie na Pradze trwało bardzo krótko z uwagi na to, że nie było po prostu przygotowane. Praga nie była przygotowana, młodzież poszła na Powstanie do Warszawy. Praga była wyludniona, nie było przygotowanych tam magazynów broni, iluzorycznych magazynów broni. Tak że w godzinach popołudniowych, gdzieś około godziny czwartej czy piątej, dowódca jednostki, nie wiem jakiego szczebla, ale podjął decyzję o rozformowaniu plutonu i przejściu do konspiracji. W związku z tym, brat mój wracał ulicą Ząbkowską, Kawęczyńską i musiał przejść przez tory. Tam spotkał, zajechał [mu] w jakimś sensie drogę, pociąg pancerny, który ostrzeliwał Pragę. Ten pociąg pancerny jeździł po torach i krótkimi seriami ostrzeliwał Pragę. Z pociągu, który się zatrzymał przy przejeździe kolejowym, wyszedł oficer, przywołał mojego brata i przepytał go na okoliczność, co się tutaj, w tej okolicy dzieje, czy są jakieś działania partyzanckie, czy coś takiego. Mój brat znał język niemiecki, bo już w czasie okupacji uczył się. Zresztą miał również pomoc w nauce języka niemieckiego z tej racji, że mój ojciec w czasie I wojny światowej pracował w Gelsenkirchen i w Osnabrück. Wrócił w dziewiętnastym roku z dość dobrą znajomością języka niemieckiego. Znajomość języka niemieckiego w tym wypadku, w rozmowie z tym oficerem bardzo się przydała. Brat upewnił oficera niemieckiego, że w tym rejonie nic się nie dzieje, nie ma żadnych działań. Ale jego wygląd zewnętrzny wprowadził w błąd rozmówcę, bo był ubrany w czarny niemiecki płaszcz, miał niemiecki pas i czapkę typu narciarka, bardzo podobną do czapek, jakie nosili Niemcy. Wyglądał, jak człowiek ze służby niemieckiej. No i na tym się skończyło, zasalutowali sobie i rozeszli się. Gdyby Niemiec zajrzał do plecaka, wiadomo, że brat byłby zastrzelony.

Pozostały czas, aż do wkroczenia armii sowieckiej, to brat się w zasadzie ukrywał. Niemcy, bodajże dwukrotnie, robili obławy na ukrywających się, ale szczęśliwie się udawało. Szczęśliwie, bądź nieszczęśliwie, bo jedną taką obławę ukrywał się w ruinach poprzednio spalonego domu, gdzie była bardzo wysoka temperatura i to zawarzyło na zdrowiu, tak że w roku czterdziestym siódmym brat mój zmarł na serce.

  • Kiedy pan po raz pierwszy zobaczył na Pradze żołnierzy polskich i żołnierzy radzieckich?

 

Tu będzie pewne zaskoczenie, bo polskich żołnierzy zobaczyłem w sierpniu czterdziestego czwartego roku, na ulicy Kawęczyńskiej, kiedy kursowałem między Utratą, między ulicą Sortową, czyli Nałęcz, a ulicą Paryską 10, gdzie mieszkało moje stryjostwo. Mianowicie spotkałem dwóch żołnierzy idących na ulicy Kawęczyńskiej, mniej więcej na wysokości wyjazdu z zajezdni tramwajowej, ubranych w mundury zielone, nieznane mi zupełnie, w furażerach, na czapkach mieli orły, też zupełnie nieodpowiadające orłom Wojska Polskiego, pasy mieli brezentowe z naszywką skórzaną. Minęliśmy się – ja szedłem w kierunku domu, na Utratę, a oni szli w kierunku ulicy Targowej. Uśmiechnęli się do mnie i to był kontakt. Jak później się zorientowałem, byli to dezerterzy z armii Berlinga. To było pierwsze spotkanie. Oczywiście chłopcy zrobili na mnie bardzo dobre wrażenie, bo byli inteligentni, widać było, że są to ludzie inteligentni. W każdym razie na pewno byli to dezerterzy z armii Berlinga. Zresztą na przedpolach Pragi… W moich zbiorach są ulotki adresowane do żołnierzy Berlinga.

 

  • Czy w połowie września, kiedy już Wojsko Polskie i Armia Czerwona zajęły Pragę, wiedział pan coś o desancie, który się szykował, o desancie „berlingowców” na lewobrzeżną Warszawę?


Tu bym chciał cofnąć się, bo nie wyczerpaliśmy tutaj okresu Powstania na Pradze. Mianowicie ja kilkakrotnie odbywałem przejścia z Utraty na Saską Kępę, na Paryską 10 i tam też się działo z Powstaniem.

8 bądź 9 września czterdziestego czwartego roku został rozbity skład żywności Armii Krajowej, który znajdował się w spalonych fundamentach przystani żeglarskiej nad Wisłą. Ta przystań żeglarska nie budziła niczyich zainteresowań, bo była zawalona kłodami drewna, ale w samych tych pomieszczeniach piwnicy, był skład żywności na wypadek Powstania. Ponieważ ten skład został rozbity, nieliczni mieszkańcy Saskiej Kępy wynosili stamtąd suchary, wędzone boczki, jeszcze jakieś tam produkty. Mnie również – nie brałem w tym udziału, ale że tak powiem, z drugiej ręki, dostałem trochę tych sucharów, które zresztą były zapleśniałe, niemniej przy totalnym głodzie i niedoborze środków żywnościowych był to bardzo istotny dla mnie podarunek.

Jeszcze był jeden element bardzo taki, związany z Powstaniem Warszawskim. Mianowicie w nocy z 9 na 10 [września] do domu, w którym mieszkał mój stryj, Marian Sław z żoną i z dwojgiem dzieci, przyszła kobieta, ale sytuacja była nader dramatyczna, bo już na Saskiej Kępie stały oddziały pancerne, szykujące się do obrony przedmościa praskiego. Stryj na czas działań wojennych zajął pralnię w piwnicy, natomiast do tej pralni i do sąsiednich piwnic zeszli żołnierze z obsługi czołgu. W tym momencie przyszła kobieta, co w zasadzie nie było jakimś wielkim wydarzeniem, ale po pewnym czasie przyszła następna, ubrana w panterkę i w buty z cholewami. To oczywiście spowodowało, że dowódca czołgu poderwał się i od razu zorientował się, z kim ma do czynienia. Pani, która przyszła w panterce i w butach z cholewami, zaczęła opowiadać dyrdymały, że był nalot, że były bomby, że spadały bomby, że ona szuka swojego synka, który gdzieś jej tu zaginął. Oczywiście dowódca czołgu nie dał się temu zwieść. A stryjek też znał język niemiecki, bo też w czasie I wojny światowej był w Niemczech, a oprócz tego kontynuował i doskonalił znajomość języka, więc szybko się dogadali, zorientowali. Przy czym dowódca czołgu okazał się człowiekiem bardzo przyzwoitym. Jedyne co powiedział: „Słuchaj, ja powinienem cię rozstrzelać, bo ty kłamiesz”. Na tym się skończyła awantura z kobietami. Kobiety te zażyczyły sobie, żeby na drugim piętrze budynku, w skrajnym oknie po prawej stronie wywiesić białe prześcieradło – jako zasłonę, jako firankę, co miało być znakiem, dla Powstańców Warszawskich, bo one były z Powstania Warszawskiego, przeszły z Warszawy, łączniczki, że szczęśliwie przedostały się na Pragę, na Saską Kępę. Oczywiście stryjek to zrobił, bo nie wiązało się to z żadnym ryzykiem, bo rozciągnięte prześcieradło mogło wyglądać jako normalna zasłona czy firanka. I to w zasadzie, w tym momencie skończył się incydent z dwiema kobietami. Niemiec okazał się bardzo przyzwoitym człowiekiem. Wziął pocztę polową do mojego ojca, do Selb i mój tata w czasie Powstania, czyli we wrześniu czterdziestego czwartego roku, dowiedział się, że cała rodzina żyje, że my żyjemy. Pocztą polową, niemiecką list został przesłany. Więc to są te zdarzenia… Brak mi tutaj słów i powiedzmy ustosunkowania się do tego, ale między bydlakami i zwierzętami znajdowali się przyzwoici ludzie.

  • To były już dni września?


To już był 10 września, konkretnie 10 września.

  • Czy do pana świadomości dotarł fakt zestrzelenia Liberatora nad parkiem Paderewskiego, co miało miejsce w sierpniu?


Tak, ale jeszcze wrócę do tematu, o którym mówiłem, o tych łączniczkach. To była, po wojnie okazało się, że to była Solska, późniejsza żona premiera […] A drugą panią to była pani […], w każdym razie osoby historyczne. Jedna była rozumna, a druga była głupia. Przechodziła na stronę prawobrzeżną w umundurowaniu Powstańca Warszawskiego. Cóż jeszcze istotnego z czasu Powstania? Padło pytanie o Liberatory. Tak, nie podam daty, bo jej nie pamiętam, a nie chcę tutaj tworzyć, wyrwał nas potężny huk motorów. Wybiegliśmy przed dom, ale to było gdzieś w połowie sierpnia, wybiegliśmy przed dom i w świetle reflektorów, na bardzo niskiej wysokości, to było wręcz niewiarygodne, zobaczyliśmy Liberatora w świetle reflektorów, on był złapany w reflektory, nie miał szans. Przeleciał od Grochowa, nad Utratą, w odległości trzystu metrów gdzieś od naszego domu i nad Targówkiem, i przeleciał na północ. Prawdopodobnie ten został zestrzelony nad Puszczą Kampinoską. Nie był to ten, który został zestrzelony w parku Paderewskiego, na pewno nie.

Później ze zrzutami wiąże się jeszcze, już po wkroczeniu armii sowieckiej, wiąże się taki trochę, powiedziałbym nawet w jakimś sensie, wesoły element. Mianowicie kiedy w południe pojawiła się ogromna armada samolotów na błękitnym niebie, czyściutkim, ja to obserwowałem z Pragi, z Utraty, leciały z kierunku zachodniego, w kierunku na Piaseczno, Otwock, Karczew, tutaj. Leciały bardzo wysoko i w pewnym momencie zaczęły spadać spadochrony, gąszcz białych spadochronów. W tym czasie, ale to już było we wrześniu po wkroczeniu wojsk sowieckich, na torach stacji rozrządowej pracowały sowieckie „strojbataliony” – „strojbaty”. To byli „kałmucy”, nie Rosjanie, ani Ukraińcy, ani Białorusini, tylko gdzieś tam z republik azjatyckich żołnierze… Ponieważ oni przechodzili na stronę niemiecką w dużej liczbie, w związku z tym ich trzymano na tyłach i zatrudniano w „strojbatach”. Żołnierze ci, przerażeni, zaczęli uciekać w kierunku Rembertowa, w kierunku łąk, Marek, Ząbek, w kierunku na północny wschód uciekali, bo przypuszczali, że jest to niemiecki desant wojskowy. Później cała Praga, właściwie to te przedpola Pragi, były zasypane drobnymi paseczkami folii srebrnej. Nie wiedzieliśmy co to jest, ale całe kłębki leżały folii srebrnej. Po latach się dowiedziałem, że leciały pierwsze samoloty, które wysypywały tę folię, a było to w celu oślepienia niemieckich stacji radarowych.

To takie, powiedzmy, są incydenty z czasu Powstania. Był jeszcze jeden epizod, bardzo niesympatyczny, mianowicie, tylko nie jestem w stanie podać daty, informację tę otrzymałem od swojego brata, który jednak utrzymywał kontakty konspiracyjne w czasie Powstania, ta informacja od niego pochodzi. Któryś z oddziałów czy jego oddział, w każdym razie jakiś oddział z Pragi, z Targówka, podjął decyzję przyjścia na pomoc Powstańcom w Warszawie i uradzili w ten sposób, że będą przechodzili przez Grochów – ulicą Podskarbińską, przez Grochów, Saską Kępę, na Czerniaków. A żeby nie być obciążonym bronią, ponieważ to poruszanie się po Pradze było zupełnie swobodne i nie narażało na aresztowanie czy… W każdym razie było względnie bezpieczne, zdecydowali się rykszą wysłać broń i zaopatrzenie przez ulicę Podskarbińską, na Grochów. Tu niestety, łączniczki, dwie łączniczki, które na rykszy miały tę broń, na wierzchu były worki z kartoflami, zostały sprawdzone, zrewidowane na przejeździe kolejowym na ulicy Podskarbińskiej, aresztowane, a jaki je los spotkał, to wiadomo.

  • Czy wiedział pan o desancie na Czerniaków i Marymont?


O Marymoncie to nic, natomiast jeśli chodzi o desant na Saskiej Kępie, to jak najbardziej, dlatego że w domu Paryska 10, na drugim piętrze, to właściwie taka mansarda była, była ustawiona lorneta nożycowa stanowiska dozoru artyleryjskiego żołnierzy „berlingowców”. Poza tym na torach rozrządowych trwały przygotowania i tam saperzy robili łodzie, natomiast żołnierze z tych sowieckich „strojbatów”, robili elementy mostów – już się przygotowywali do budowy mostów przez Wisłę. Tak że organizacja, logistyka Armii Czerwonej, trzeba przyznać, była na poziomie. Oni zwozili z lasów, z rejonu Wesołej, Wesołej-Rembertowa, wycinali lasy, zwozili drewno, bale, obrabiali, nawet mieli tam taki tartak polowy, obrabiali i montowali elementy, konstrukcję mostów. Później bardzo szybko wybudowali most wysokowodny na ulicy Karowej i drugi most kolejowy przy Cytadeli.

  • Czy była świadomość tego, na jakim etapie jest Powstanie w Warszawie?


Byliśmy zupełnie odcięci. Wiedzieliśmy, że Warszawa płonie, że słychać było strzały. Z ronda Waszyngtona widziałem sztukasy pikujące na Warszawę i eksplozje, natomiast absolutnie nie mieliśmy żadnej wiedzy. Radia nie było, nikt nie miał radia, oczywiście to zrozumiałe. Żadnej łączności, konspiracja praktycznie nie istniała, została rozbita. Żadnych wiadomości nie mieliśmy. Jedynie starzy ludzie nocami, wieczorami, kładli się na ziemi i słuchali nadchodzącego frontu wschodniego, co ze wschodu.

  • Kiedy dotarła wiadomość o kapitulacji?


Nie dotarła, my nic nie wiedzieliśmy. Może ludzie wiedzieli na Pradze, może ci, którzy byli bliżej Wisły, ale my nic nie wiedzieliśmy. Później prawdopodobnie dotarły wiadomości, już po wkroczeniu „berlingowców” na Pragę.

  • Pamięta pan te wydarzenia, jak to wyglądało?


Tak, doskonale to jest wryte. Musimy się cofnąć do dnia 10 września. 10 września byliśmy w piwnicy domu należącego do państwa Poniatowskich. Ci państwo Poniatowscy, jak może już wspomniałem, przed Powstaniem wyszli do zakładu Franaszka i my tam… A jeszcze dlaczego się znaleźliśmy w domu Poniatowskich? Bo dom drewniany, w którym mieszkaliśmy, został spalony. Pewnej nocy obudzono nas i obydwa domy – Skorków i Mlądzkiego płonęły. Zostały spalone i my w tej sytuacji przenieśliśmy się, czy nawet już byliśmy u Poniatowskich, a opuszczone domy drewniane spłonęły. Prawdopodobnie ktoś dawał znak, że przeszedł szczęśliwie i gdzieś tam się znajduje – taki barbarzyński zwyczaj był. 10 [września] rozpoczął się szturm na Pragę, gwałtowny ostrzał artyleryjski, wybuchy min, wybuchy „Iwanów”, nie każdy wie, co to jest „iwan”, ale jest to, powiedzmy, odpowiednik niemieckiej „krowy” masowo użytej w czasie Powstania – nie mylić z katiuszą. To też rakietowy pocisk, ale miał taki ogromny łeb jajowaty, wypełniony materiałem wybuchowym. Tam w piwnicy zjawili się u nas dwaj żołnierze niemieccy, wprowadzili do piwnicy oficera, który był ranny. Miał przestrzelinę uda w pobliżu pachwiny i zajęli się jego opatrunkiem, próbowali go opatrzyć, założyć mu opatrunek, ale robili to bardzo niezdarnie. W związku z tym, moja mama, która miała przeszkolenie sanitarne, odsunęła tych żołnierzy, założyła mu prawidłowy opatrunek. Doskonale pamiętam, bandaż został założony metodą „w kłos”, wiązany „w kłos”. Ci Niemcy jeszcze chwilę… Zachowywali się bardzo przyjaźnie, jeszcze chwilę w tej piwnicy naszej [byli]. Co bardzo istotne, ona miała, niestety wejście z góry i nakrywana była klapą. Wydostali tego oficera, pomogli mu wydostać się z tej piwnicy i oczywiście poszli gdzieś tam, w kierunku jakiegoś lazaretu niemieckiego. Natomiast my zostaliśmy w tej piwnicy i w bardzo krótkim czasie nastąpiła eksplozja, klapa się zawaliła, runęły futryny drzwi, to wszystko zostało zwalone na tę klapę, znaleźliśmy się w potrzasku. Całe szczęście, że nie pękły stropy ani ściany, natomiast nad nami, na strychu, licząc się z działaniami wojennymi, my z bratem napełniliśmy dwumetrowy zbiornik wodą pod wpływem wybuchu ten zbiornik się rozszczelnił i zaczęła nas jeszcze zalewać woda. Próby wydostania się przez rozbijanie ściany nie dały żadnego efektu, po prostu nie mieliśmy siły, żeby kilofami, a były kilofy w piwnicy przygotowane, żeby cokolwiek zrobić. Cegły w ogóle nie odskakiwały, nawet na ułamek paznokcia cegła nie odskakiwała. Po prostu nie mieliśmy siły. Całe szczęście, że ta cała klapa, która nas zatrzasnęła, nie uszczelniła się zupełnie, tak że był dostęp tlenu, nie dusiliśmy się. Po jakimś czasie przyszedł sąsiad, który poszukiwał swojej żony. Jak zobaczył zawalone wejście, zaczął nas nawoływać: „Czy kto tam żyje? Żyjeta?”. „Żyjemy, oczywiście”. No i sąsiad, Marek Mlądzki nas oswobodził, pozdejmował te zwalone drzwi, futryny, gruz, to wszystko usunął, wyszliśmy do budynku po przeciwnej stronie ulicy, notabene do budynku, w którym w trzydziestym dziewiątym roku w piwnicy przeżyliśmy oblężenie Warszawy. Koło południa następnego dnia, do piwnicy wszedł podoficer z… To już były inne oddziały… I wyprowadził nas z piwnicy w trójkę: mama, brat i ja, wyprowadził na światło i tu paradoks: Niemcy ustawiali się do obrony Pragi, przedmościa praskiego, identycznie w tych samych miejscach, w których w trzydziestym dziewiątym roku żołnierze polscy mieli okopy. I tutaj takie dwa fakty, które zaistniały, mianowicie: w końcu ulicy był ostatni dom na Matuszewskiej, ostatni dom drewniany, Niemcy mieli zwyczaj, tam gdzie zajmowali swoje pozycje, podpalali domy, te oczywiście drewniaki podpalali. W ten sposób wyznaczali miejsce swojego stacjonowania, swojej obecności. Kiedy żołnierz niemiecki podpalił, to parterowy domek był, właściciel, stary człowiek, rzucił się z wiadrem wody i próbował gasić. Niestety Niemiec zastrzelił go. A nieco dalej, w tym samym niemalże momencie, przy zajmowaniu stanowisk jeden z żołnierzy znalazł w ogrodzie gęś. Tę gęś miał zachowaną robotnik, który pracował w wodociągach i kanalizacji, nie pamiętam jego nazwiska, to w domu Jońskiego było. Rozpoczęło się szarpanie – Niemiec złapał tę gęś i ją wyrwał, natomiast właściciel bronił tej gęsi. Niemiec zdenerwowany wyciągnął bagnet i dźgnął tego człowieka w brzuch. Sprawa skończyła się śmiercią, bo żadnej pomocy on nie dostał, a Niemiec zabrał gęś i uciekł. Natomiast wracam do nas. To był podoficer, który zachował się znowu bardzo przyzwoicie. Poinstruował nas, jak mamy się wycofać z tego domu, pokazał jaką drogą, wyszedł, pokazał. Mamie mojej pomógł założyć, bo nie było plecaków – umówmy się, tylko ludzie nosili to w jakichś takich, powiedzmy, tobołkach na plecach. Taki tobołek na plecy pomógł mamie założyć, ułożyć, wskazał drogę i w ostatniej chwili, kiedy już rozwinięte linie niemieckie… Tu doskonale widzę, jak na ulicy Nieświeskiej stoi czołg, potężny czołg, gdzie czołgiści naprawiają gąsienicę, gdzie ogrody są porozrywane gąsienicami, rozjechane… I druga linia obrony na linii kolejowej przy ulicy Siarczanej. Siarczana ulica, „Siarczanka” fabryka… Już tyraliera żołnierzy niemieckich na ulicy Siarczanej, transportery przy domach. Zwyczajem niemieckim oddziały pancerne – czołgi i wszelkie pojazdy pancerne zatrzymywały się przy domach. Stwarzało to wrażenie przybudowy do domu. Charakterystyczne dla wojsk pancernych niemieckich – jeśli była zabudowa, to zawsze stawał obok domu. Doszliśmy do ulicy Tarchomińskiej, noc, zerwanie… Wybuchy, trzy wybuchy – jasność się zrobiła, potem wybuch, następnie jasność, wybuch, jasność, wybuch, zerwane mosty. Godziny poranne, świt, ktoś przybiega do bramy i woła: „Polacy są na Dworcu Wschodnim!” […] To był 13 września.

  • Jak się rozwijała dalej sytuacja do momentu kapitulacji Warszawy? Co się działo na Pradze?


Nic, nic nie wiedzieliśmy.

  • Kiedy dotarła wiadomość o kapitulacji?


Trudno mi powiedzieć, bo my już nie żyliśmy tym, co się w Warszawie działo. W Warszawie tylko widziała nas na ulicy Franciszkańskiej, na Starówce, Franciszkańska 11, była… Moja rodzina została, Leon Rejmer z żoną i moja ciotka, która nie zdążyła przejść przez most Kierbedzia 1 sierpnia. Przeleżała do późnej nocy przy budynku Schichta i następnie pod osłoną nocy, Bednarską, Miodową, Krakowskim Przedmieściem dotarła z powrotem na Franciszkańską, gdzie tam z kuzynami razem mieszkała.

  • Czy państwo próbowali przedostać się na stronę lewobrzeżnej Warszawy?


To ja pierwszy byłem 19 stycznia, tak, i to od razu na Franciszkańską, ale to już…

  • Jak wyglądała Warszawa?


Spalona – puste, spalone domy. Nie wszyscy dzisiaj… nie bardzo rozumieją widoku Warszawy spalonej – z samolotów, jak to wygląda, że stoją mury. Ale trzeba sobie uświadomić, że budynki dziewiętnastowieczne, a nawet i początek XX wieku miały stropy drewniane, w związku z tym wypalały się, wnętrza się wypalały w taki sposób, że niejednokrotnie drewniane bramy, okna, pozostały niespalone. Tworzyły się potężne palniki Bunsena: w środku ogień, a na zewnątrz zimno było.

  • Czy Stare Miasto to była pierwsza dzielnica, którą pan zobaczył?


Jedno wielkie totalne rumowisko, na Franciszkańskiej 11 rozsypane… Spalony dom, rozsypane pierze. W piwnicy, do której zszedłem, łóżko metalowe i na tym łóżku zeschnięte ciało ludzkie, wysuszone ciało ludzkie. Żadnych informacji, nic, po prostu jedna wielka pustynia. Wróciliśmy po lodzie… Ja wróciłem po lodzie… Mostu nie było – ani pontonowego mostu nie było, ani wysokowodnego. Wysokowodny most to dopiero „strojbaty” budowali, rozpoczęli budowę. Po lodzie i to na wysokości tutaj Ogrodu Zoologicznego. To jedna wielka ruina, sterty ruin, żadnego życia i żadnego śladu po moich bliskich. Ale oni przeżyli.

  • Czy już po utrwaleniu się władzy ludowej był pan świadom represji NKWD i UB w stosunku do ludzi zaangażowanych w Powstanie?


To jest taka dość trudna sprawa. Już „berlingowcy” i rosyjscy żołnierze, nie wszyscy oczywiście, to były jedynie wyjątki, kiedy znaleźli się na Pradze, ostrzegali nas. Z tym że te ostrzeżenia miały taki charakter: „Bądźcie ostrożni, nie mówcie”. My nie byliśmy… Wiedzieli, co się święci, ale były takie przypadki ostrzeżeń.

Natomiast, powiedzmy, jak się prezentowała armia Berlinga, bo Pragę i tutaj Utratę to zdobywała armia Berlinga. To byli żołnierze, których można było od razu posegregować. Żołnierze tacy, powiedziałbym, chłopskiej proweniencji, gdzieś jacyś wieśniacy, marni, mizerni, zahukani, zamknięci w sobie, z innego świata i młodzież, taka nasza młodzież, warszawska młodzież, to byli akowcy z Lubelszczyzny, oni się odcinali, oni się z fasonem nosili. I oficerowie – to już była inna kasta – bezczelna, taka z pyska było widać, że to są panowie. No nie chcę tutaj robić jakichś dalszych dywagacji.

  • Mówi pan o oficerach radzieckich?


Tak, o oficerach radzieckich, ale i oficerach Berlinga, bo przecież tam było bardzo wielu Rosjan, względnie zruszczonych Polaków. Oczywiście, to była już armia innych ludzi.

Zaczęło się szukanie „germańca” – wszędzie włazili bezczelnie, do mieszkania, nie pytając, nie proszeni. Zaglądali do szafy, pod łóżko, do kredensu i wszędzie „germańca” szukali. Była walizka taka na ekskursję przygotowana, na ucieczkę, bardzo mocno ściągnięta skórzanym pasem, to w poszukiwaniu „germańca” nie mógł tego odpiąć, to wyciągnął nóż i pas przerżnął, żeby „germańca” w tej walizce znaleźć. Zaczęły się różnego rodzaju handle. Oczywiście pojawili się poszukiwacze min, szczególnie w ogrodzie, bo w ogrodach szukali min – mieli patyki, takie kijki ze stalowymi drutami i w ogrodach szukali min. To już było co innego. No i oczywiście już zaczęły działać jednostki enkawudowskie, ale…

  • Jak to się objawiało?


Przepytywaniem, rozpytywaniem… A – te rosyjskie a, a… Wyłapywaniem ludzi, legitymowaniem. To już był inny świat. My wiedzieliśmy, przed Powstaniem wiedzieliśmy, jak wygląda okupacja niemiecka, jaki jest ład, jaki jest porządek – paradoksy, ale… I po tym ten niepokój był, potworny niepokój: wiedzieliśmy, co jest, a nie wiedzieliśmy, co nas czeka.

W końcu lipca dostałem od brata paczkę ulotek, z tym że ulotki były drukowane na cieniutkim kartonie, tak jak karty pocztowe. Na jednej stronie tej ulotki był kontur Polski odcięty linią Curzona i dwa czerwone serca: Wilno i Lwów. Jakiś tam tekst był, którego ja nie pamiętam, natomiast pamiętam doskonale kontury Polski, te dwa serca i tę ciętą linię Curzona, i dostałem, że tak powiem, polecenie rozrzucenia tych ulotek po dzielnicy. Oczywiście poszedłem, przed zmrokiem poszedłem pod fabrykę Zgleckiego – beczkową, jeszcze tam gdzieś porozrzucałem – nie było tego dużo, konspiracja cierpiała na brak papieru, to było drukowane zresztą…

  • Ale to było w lipcu?


Tak, w lipcu. W lipcu czterdziestego czwartego roku, przed wybuchem Powstania.

 

  • Jeśli chodzi o czas między wyzwoleniem Warszawy, zajęciem przez Armię Radziecką, a zakończeniem wojny, cały ten czas pan przebywał na Pradze. Jak się wtedy toczyło życie?


To było… Społeczeństwo musiało się organizować, już powstały jakieś tam zalążki tej władzy ludowej. Na ulicy Śnieżnej w fabryce cukierków, tam miała swoją siedzibę, swoje biura, Rada Narodowa, czy jak oni się tam nazywali. Ponieważ dom, w którym mieszkaliśmy, spłonął i my byliśmy pogorzelcami, nie mieliśmy nic… Już funkcjonował kwaterunek. Mama się zwróciła o jakieś mieszkanie do tego kwaterunku i dostaliśmy mieszkanie, ale za łapówkę – po prostu mama zdjęła z palca obrączkę złotą i za tę złotą obrączkę dostaliśmy jednopokojowe mieszkanie w budynku Ziemowita 2. To mieszkanie w czasie okupacji było biurem dystrybucji kartek żywnościowych, ale była tam kuchenka, oczywiście sanitariatu nie było, sanitariat był w piwnicy, ale w sytuacji takiej, kiedy nie mieliśmy w ogóle nic, a zbliżała się zima, to dla nas było rozwiązanie.

  • Jak pan zapamiętał dzień zakończenia wojny? Czy jakoś dało się to odczuć, czy była świadomość tego wydarzenia?


Tak, była świadomość wydarzenia, była świadomość, świętowano to…

  • Było już radio, była prasa.


Tak, no była, oczywiście, to wszystko było, cieszyliśmy się, oczekiwaliśmy na powrót ludzi wywiezionych, to nie da się ukryć, że była to… Ale to było coś, czego się nie da opowiedzieć. Nie było smaku zwycięstwa. Wojna się skończyła, ale kraj był zniszczony, był rabowany. Rosyjskie, te oddziały poszukiwaczy wyciągały wszystko, co można było wyciągnąć – już na Pradze rabowali, nie mówiąc o tym, co się później działo na terenach do Odry. W Warszawie wyciągali kable telefoniczne, wywlekali. Oczywiście też robili rzeczy pozytywne, bo na przykład pomogli uruchomić elektrownię, co było bardzo nagłaśniane, ale podejrzewam, że więcej zrabowali, jak dali, jak pomogli. Natomiast nie było… Nie jestem w stanie tego opowiedzieć, bo byliśmy zniszczeni, obrabowani ze wszystkiego. Po pięciu latach tragiczna sytuacja ubraniowa. Wyrosłem z ubrania, moja marynareczka, to o tak wyglądała, gdzieś mniej więcej do połowy łokcia. Nie było butów, [tylko] drewniaki. Ja chodziłem w czasie wojny w drewniakach. Później tata gdzieś mi kupił wojskowe buty o trzy numery za duże. Ja się zresztą w tych butach przewracałem, bo zaczepiałem, one były ogromne, ciężkie. Sytuacja materialna ludności była tragiczna wręcz. Oczywiście, ludzie się dostosowywali do warunków rożnymi sposobami, nie przebierając w środkach. Tam gdzie, powiedzmy, mogły być okradane magazyny niemieckie w jakiś sposób, to ludzie to robili i robili słusznie, bo była to jedyna droga do przetrwania wojny.

  • Ale tak jak pan mówi, nie było tej radości z faktu zwycięstwa?


Nie było. Nie, nie było.

Warszawa, 10 września i 19 października 2015 roku
Rozmowę prowadziła Krystyna Cedro-Ceremużyńska

Andrzej Włodzimierz Sław Stopień: cywil Dzielnica: Praga

Zobacz także

Nasz newsletter