Anna Bąkowska „Hanka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Anna Bąkowska z domu Kozielska. Urodziłam się 16 czerwca 1921 w Płocku. W organizacji AK należałam do IV Zgrupowania „Gurt”, pseudonim „Hanka”. Byłam sanitariuszką.

  • Proszę powiedzieć coś o latach przedwojennych. Urodziła pani się w Płocku. Czy miała pani rodzeństwo? Czym zajmowali się rodzice?

Lata przedwojenne, to można powiedzieć, że miałam sielsko-anielskie. Miałam kochających rodziców. Już pominąwszy sprawę materialną, że mieliśmy bardzo dobrze, bo ojciec był adwokatem, ale było takie ciepło rodzinne i w takim [domu] byłam wychowana. Było nas troje – miałam jeszcze dwóch braci, bardzo kochającą rodzinę. Mieliśmy własny dom i nieduży majątek pod Płockiem. Chodziłam do gimnazjum w Płocku, a już maturę zrobiłam w czasie okupacji na tajnych kompletach imienia Gepnerówny w Warszawie.

  • Jak pani wspomina Płock przedwojenny? Jakie to było miasto?

Wspominam je właśnie bardzo przyjemnie. To było miasto nieduże, ale takie, jak zawsze mówili o Płocku: że jest to miasto uczącej się młodzieży i kwiatów. Było bardzo dużo kwiatów, piękne tarasy prowadzące aż nad Wisłę i było bardzo dużo szkół na bardzo wysokim poziomie. Przecież gimnazjum imienia Małachowskiego to jedno z najpierwszych gimnazjów w ogóle w Polsce. Ja chodziłam do gimnazjum imienia Reginy Żółkiewskiej. Tak że bardzo mile wspominam czasy przedwojenne.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?

Myśmy z Płocka wyjechali najpierw do nas – ten majątek nazywał się Woźniki. To nie był duży majątek. [Był] nabyty. Nie był dziedziczny, tylko ojciec kupił [go] z uwagi na to, że właśnie mój młodszy brat wykazywał zawsze wielkie zainteresowanie rolnictwem, zwierzętami. [Ojciec] mówi; „Może w przyszłości on to rozszerzy, rozbuduje”. Myśmy wyjechali z Płocka do Woźnik, bo myśleliśmy, że tam będzie spokojniej, ale był jakiś dziwny szał, że wszyscy w ogóle wyjeżdżali z Płocka. Myśmy też – dwie pary koni, olbrzymi wóz drabiniasty i z tymi wszystkimi tobołkami, że tak powiem (jeszcze znajomych żeśmy wzięli) pojechaliśmy do lasów gąbińskich. To jest po drugiej stronie Płocka, bardzo duże lasy. Tatuś był adwokatem i miał znajomego nadleśniczego. Zatrzymaliśmy się w tej nadleśniczówce. Zostając w Płocku, mielibyśmy bardzo spokojnie, bo niewiele bomb spadło, w paru miejscach tylko. A myśmy pojechali pod najgorszy nieład, bo pod Sochaczewem odbywały się ogromne bitwy, bardzo dużo tam poległo i wojska, i osób cywilnych. Tak że niefortunny był ten wyjazd. Myśmy wszyscy właśnie tam całą tę wojnę 1939 roku przeżyli na leśniczówce w lasach gąbińskich (już zapomniałam, Korzeń się to chyba nazywało).
A już potem, po zakończeniu wojny, zaczął się dla nas bardzo ciężki czas. Tatuś był aresztowany. W kwietniu 1940 roku w Płocku były bardzo duże aresztowania całej inteligencji. [Ojciec] był wywieziony do Dachau, gdzie zginął bardzo szybko.

  • To były oskarżenia tylko dlatego, że był adwokatem?

Tak.

  • To był jedyny powód?

Tak, tak, bo oni już wtedy wszystkich lekarzy, adwokatów, księży... Parę tysięcy [osób] z Płocka aresztowali i przeważnie wszyscy byli wywiezieni do obozów koncentracyjnych, cała płocka inteligencja. Od razu zajęli nasz dom. Myśmy mieli rzeczywiście ładną willę (do tej pory w niej teraz mieszkam) z ogrodem w centrum Płocka. Od razu zajęli to dla Landrata, to jest starosty niemieckiego. Tak że nas od razu wyrzucili i od razu, na samym początku, jak tylko weszli Niemcy, to gestapowcy do nas przyszli i zabrali dwa gabinety ojca. [Tam] były skórzane meble, pamiętam, jedna, druga piękna biblioteka, parę obrazów, dywany – to nam od razu w pierwszych dniach, jak Niemcy weszli do Płocka [zabrali].
Wyrzucili nas z tego domu i myśmy z mamusią pojechali do Woźnik. To jest czternaście kilometrów od Płocka. Był tam nieduży dworek i tam żeśmy mieszkali, ale szybko przyszli Niemcy i oddali [to] tak zwanemu... Ten Niemiec się nazywał Treühander. Pamiętam jak dzisiaj – mój młodszy brat miał jedenaście lat i my też żeśmy byli dorastającą młodzieżą, jak nam dawali... Mieliśmy tam dwadzieścia parę krów, a nam dawali odciąg i to jeszcze Niemcy wymierzali nam litr czy dwa dziennie tego odciągu mleka. Tłuszcz był odciągany, przerabiany na coś, a nam dla dzieci dawali [odciąg]. Żeśmy tam mieszkali pewno ładnych parę miesięcy, może z rok. W międzyczasie, ponieważ groziły nam roboty (że nas z tym starszym bratem mogą wywieźć na roboty do Niemiec) mamusia przez zieloną granicę przetransportowała nas do Warszawy. Wtedy właśnie zapisałam się na tajne komplety.

  • Tam mieli państwo jakąś rodzinę, znajomych?

Mamusia została ze swoimi rodzicami i z młodszym bratem, który miał wtedy jedenaście lat.

  • Pani z tym starszym bratem pojechała do Warszawy, tak?

Tak, do Warszawy.

  • Ale jakichś znajomych państwo tutaj mieli?

Mieliśmy tu masę znajomych! Miedzy innymi przyjacielem moich rodziców był doktór Beczkowicz, bardzo znany na terenie Płocka chirurg, z którym się nawet Niemcy bardzo liczyli. Później, jak myśmy... Już po zakończeniu działań, jak nasze kochane władze przyszły, to potem wszystkich tak zwanych obszarników kazali w ogóle usuwać z majątków i z powiatów do innych miejscowości! Aresztowali nas wtedy i myśmy byli w lochach (tutaj, gdzie obecnie znajduje się policja).

  • Ale to już lata powojenne. Zaraz do tego dojdziemy. Wróćmy do wojny. Tak że tutaj pani z bratem przeszła zieloną granicę. Gdzie w Warszawie pani zamieszkała?

Tak. Gdzie myśmy najpierw mieszkali? Najpierw mieszkaliśmy u naszej kuzynki, a potem żeśmy sobie wynajmowali. Do Warszawy przyjechała jeszcze moja ukochana cioteczna siostra. To była córka siostry mojej mamusi, z którymi żeśmy zawsze byli bardzo blisko, spędzali wszystkie święta, wakacje. Ona też była z nami, przyjechała z Łodzi przez zieloną granicę. Studiowała tajne prawo, a ja studiowałam po zdaniu matury farmację.

  • Jak się nazywała kuzynka?

Barbara Skorupska. Ona prędzej wstąpiła do organizacji niż ja, mój brat też prędzej. Prosiłam [go], żeby mnie zapisał, a on nie chciał. Potem poznałam u znajomych mojego późniejszego męża, który był dowódcą naszej małej grupy. Odbywał z nami ćwiczenia. Pamiętam, kiedy myśmy pojechali poza miasto, kazał nam wykonywać jakieś takie ćwiczenia: padnij, powstań, to, tamto. Miałam też ćwiczenia jako sanitariuszka. Odbywały się na ulicy Chmielnej, na zapleczu składu aptecznego, który miała „Wika” ([ona] była na czele naszych pielęgniarek). Na ćwiczenia chodziło do nas wtedy ze dwanaście, z piętnaście [dziewcząt]. [Zajęcia] się odbywały albo na Chmielnej u „Wiki”, albo na Ochocie, zaraz koło kościoła Świętego Jakuba (to jest chyba Sękocińska). Tam mieliśmy ćwiczenia wojskowe.

  • Pamięta pani może, gdzie należał pani brat?

[IV Zgrupowanie AK „Gurt”, Warszawa Śródmieście]. Później całe Powstanie był razem z nami. Myśmy mieli być na placu Starynkiewicza, a już żeśmy tam nie doszli. Tak że potem byliśmy w Śródmieściu na ulicy najpierw Chmielnej, potem Złotej. Był tam też mój brat i znajomy, który później był moim mężem. Tak że myśmy całe Powstanie tam przeżyli w okropnych [warunkach].

  • Jak brat miał na imię?

Bartłomiej.

  • A pseudonim?

„Głowacz”.

  • Proszę powiedzieć, składała pani przysięgę?

Składałam.

  • Jak to się odbywało?

To było właśnie na zapleczu u „Wiki”. Było bardzo uroczyście. Były koleżanki, koledzy, pamiętam byłam w białej bluzce, chryzantemy... Jak wspominam o tym, to mam łzy w oczach! Chryzantemy stały na stole i wypowiadałam całą regułę... „Wika” też przeżyła, tylko wyjechała później do Australii. Jest teraz w Australii. A jeżeli chodzi o te pielęgniarki, to jeszcze trzy żyją. Bardzo często się spotykamy, zawsze w rocznicę Powstania. Tutaj do mnie też przyjechały i ten dowódca też u nas był jeszcze wtedy, kiedy nie można było w ogóle o AK mówić.

  • Pracowała pani w czasie okupacji?

Tak, to znaczy najpierw sprzedawałam rzeczy, które mamusia nam przysyłała. Później zaczęłam z moją serdeczną koleżanką, z którą chodziłyśmy na tajne komplety farmacji, jeździć na Wolę. Kupowałyśmy w hurtowni cukierki czekoladowe i rozwoziłyśmy je po kioskach. Później, jak już byłam na farmacji, to pracowałam [w aptece] jako praktykantka na Nowym Świecie, ale bardzo mało zarabiałam. Ten właściciel nazywał się Samborski chyba (już teraz sobie nie mogę przypomnieć).

  • W którym miejscu była ta apteka?

Róg Nowego Światu i chyba Świętokrzyskiej. Tak, tam była apteka. Tak że było nam bardzo ciężko. Z tego dobrobytu jako dziecka i dorastającej panny, mieliśmy biedę. Jedliśmy chleb z marmoladą kartkową i było nam bardzo ciężko.

  • A jakieś łapanki, rozstrzeliwania pani pamięta?

Pamiętam doskonale! Przecież wtedy miałam dwadzieścia [lat], potem dwadzieścia [trzy], to doskonale pamiętam. Mój brat był o dwa [lata] młodszy ode mnie. Chodził do szkoły rolniczej „Rostafiński” i mieszkał tam w internacie. Oni tam mieli bardzo zorganizowane podziemie i pracę w AK. Nigdy nie zapomnę, jak kiedyś przyjechał z jakichś ćwiczeń, żeby u nas nocować – przyjechał z karabinem! A był tak zapalony, że jak został ranny w czasie Powstania, to myśmy z moim późniejszym mężem Bogu dziękowali, że jest ranny i nie będzie tak wylatywał! Był taki... Takiego patriotyzmu i takiego bohaterstwa w ogóle się nie pamięta. Teraz młodzież nie ma o tym pojęcia!

  • Pamięta pani powstanie w getcie warszawskim?

Pamiętam. Pamiętam, jak była Wielkanoc, myśmy chodzili po grobach i w kościołach jak to wszystko płonęło... Pamiętam.

  • A Żydów jakichś z lat okupacji pani pamięta?

Nie miałam bezpośredniego kontaktu, ale słyszałam, że Polacy pomagali, nosili tam żywność i przez płot koło Powązek podawali. Ale sama tutaj nie miałam żadnego udziału.

  • Proszę powiedzieć, 1 sierpnia 1944 roku – jak pani zapamiętała ten dzień?

Myśmy właśnie byli u „Wiki” i byliśmy zaskoczeni! W ogóle myśleliśmy, że to będzie trwać trzy, cztery dni! Potem stamtąd myśmy przyszli do jakiegoś mieszkania do krawca. To było na Widok. Ze złotej od „Wiki” tam przyszliśmy i tam byliśmy. Później na Złotej były kwatery prywatne w domach. Najwięcej zapamiętałam łóżko – było tam tyle pluskiew, że myśmy po prostu na stołach spały, żeby nas to tak nie [gryzło. A potem jak Niemcy zostali wyrzuceni... Był taki hotel „Astoria” na Chmielnej, to był burdel niemiecki, ale już bez pensjonariuszek. Już [ich] nie było, jak myśmy tam weszły. Tak że tam już miałyśmy dobrze. Ale ciągle były obstrzały...

  • A co się stało z tymi panienkami?

Nie wiem. Oni widocznie jak ustępowali (bo tu najpierw [Niemcy] byli)... Jak potem nasze oddziały to zdobyły, to już przeszli na drugą stronę Alej (bo [Niemcy] byli po drugiej stronie Alej) i ciągle nas ostrzeliwali z „Polonii”.
We wrześniu (chyba w drugiej połowie września) byłam nawet dosyć ciężko ranna. Jak były zrzuty żywności i Stenów (już Stalin pozwolił, żeby samoloty Warszawie pomagały, bo początkowo w ogóle się nie chciał zgodzić), to nasz dowódca powiedział, że nie wolno tam chodzić, póki się nie ściemni. Ale jak to wszyscy młodzi chłopcy, chcieli już te Steny, tą żywność, bo każdy był głodny. Poszli na [tory]. Zrzuty były zrzucane na torach kolejowych, prawie na przeciwko „Polonii”. Jeden został ranny i z koleżanką, z „Bogną” (jej pseudonim) myśmy poleciały z noszami, żeby go przynieść do szpitala. Wtedy zostałam trafiona w ucho (mam jeszcze trochę małżowinę uszną uszkodzoną). Kulka mnie drasnęła [...] tak że parę dni byłam i głucha i kręćka miałam. Chciałam, żeby mnie dobili, bo mówię sobie – już taka głucha i z kręćkiem... Byłam w szpitalu właśnie na Złotej. Też tak się mną tam zajęli dzięki mojemu późniejszemu mężowi, bo był dowódcą.

  • On już wtedy okazywał pani jakąś sympatię?

Tak, tak! Myśmy się spotkali u naszych znajomych z Płocka, którzy na dwa lata przed wojną przeprowadzili się pod Ursus. Mieli w Płocku mająteczek. Potem kupili tam sobie ziemię i mieli szklarnie. Kiedyś, jak zdawałam maturę, spotkałam pana Kosińskiego na ulicy. Mówi: „»Hanka«, jakaś ty mizerna jest!”. Mówię: „A co? Zdaję maturę”. „To co? Co u ciebie słychać? Przyjedź do nas... żebyś przyjeżdżała!”. To było małżeństwo bezdzietne. Ona bardzo chorowała na serce, a on pełen życia i temperamentu, bardzo młody na swoje lata. Ona widocznie chcąc, żeby go bardziej w domu przytrzymać, to w niedzielę były u nich takie spotkania młodzieży bardzo wartościowej, patriotycznej. Myśmy się u nich spotykali i z wałówkami od nich wyjeżdżali do Warszawy. Zawsze jakiś ser nam dali, jakieś owoce... Myśmy się tam spotkali i tam między innymi był właśnie mój przyszły mąż, tam go poznałam. Potem już, jak mnie wciągnął (bo to dzięki niemu zostałam zapisana do AK), to żeśmy się częściej spotykali. Zaręczyliśmy się w czasie Powstania.

  • Jak wyglądały zaręczyny w czasie Powstania Warszawskiego?

Byliśmy w takim dużym domu, w który walnęła „krowa”. Wszystko było w gruzach, a myśmy wszyscy byli w piwnicy! Tymi okienkami małymi ludzie się pchali, to nim żeśmy wyszli, byliśmy cali umorusani, czarni, ledwo żywi! To były te ryczące „krowy”, co mieli ustawione pod Warszawą. Jak oni już tak naciągali, to każdy się tylko modlił, żeby nie w ten dom, a to akurat w nasz frunęło. Myśmy wyszli tacy umorusani. Jak dzisiaj pamiętam, to była Złota 40 ileś (już nie pamiętam). Było podwórko z figurą Matki Boskiej i tam żeśmy sobie powiedzieli, że jak przeżyjemy Powstanie, to się nigdy nie rozstaniemy i będziemy już razem...

  • Ale nie miała pani ochoty wziąć ślubu właśnie w czasie Powstania Warszawskiego?

Nie, nawet mi w głowie nie było wtedy, chociaż były śluby i doskonale o tym wiedziałam. Normalnie życie się prowadziło, ale nie. Żeśmy mówili, że jak przeżyjemy, to normalnie pojedziemy do Płocka, moja rodzina go pozna, mamusia...

  • Czy okazywał jakoś pani sympatię, jakieś kwiatki dla pani zdobywał czy jedzenie?

Pamiętam, był troskliwy, owszem. Żeśmy zawsze jeździli, tylko się nie przyznawałam... Przyszłam na szkolenie na ulicy Sękocińskiej, to moje koleżanki mówią: „Słuchaj, zaraz przyjdzie porucznik, taki przystojny, ale jaki wymagający! Każe nam się w błoto kłaść!”. A ja w ogóle się nie przyznałam, że się znamy. Jak żeśmy wychodzili, to już oddzielnie. Dopiero później żeśmy razem jeździli kolejką EKD pod Ursus do państwa Kosińskich, a tak to nie chwaliłam się tym, że go znam.

  • Jeszcze niech pani powie, jak ten porucznik miał na imię i jaki miał pseudonim.

Pseudonim miał „Bąk”, a [nazywał się] Leon Bąkowski. Studiował prawo, kończył. Był poznaniakiem i już w 1939 roku był w Warszawie. Od 1939 roku był... Miał szczęście, że po prostu dostał się do bardzo patriotycznego domu, zupełnie nieznajomych sobie ludzi, kulturalnych, mieszkających na Nowym Świecie, którzy byli teściami państwa Kosińskich spod Ursusa. Oni go tak pokochali jak syna. U nich całą okupację jadał obiady i w ogóle bardzo mu pomagali.

  • Pamięta pani swojego pierwszego rannego?

Pamiętam, tak. Miałam taką bardzo serdeczną [koleżankę] Danusię (jakieś półtora roku temu umarła). Jakiegoż ona miała przystojnego narzeczonego Włodka i on zginął, ojej! Na naszych oczach!

  • Niech pani opowie.

Jaki to był śliczny chłopak, a jaki wartościowy, jaki patriotyczny! Już mówiłam o tym, że takiej młodzieży dzisiaj nie ma, z takim patriotyzmem jak w czasie okupacji. Myśmy już tak mieli dosyć tych Niemców! Te ciągłe rozstrzeliwania, ciągłe łapanki, to wszystko – myśmy się już nie mogli doczekać, kiedy nastanie wolność! A ponieważ już wojska rosyjskie były na przedmieściach Pragi, to wszyscy uważali, że to już moment, żeby Warszawę zdobyli i żebyśmy my zabiegali, a nie...

  • Ale to był jej narzeczony? Oni się też zaręczyli w czasie Powstania czy przed Powstaniem?

Nie, już przedtem. Jaki śliczny... Ona potem wyszła za mąż za adwokata, który był kolegą mojego męża.

  • Jak zginął jej narzeczony?

To był wypad naszego oddziału (ale akurat nie brałam w tym udziału) na pomoc Starówce dla wychodzących z kanałów jako osłona. Już wtedy z naszego oddziału zginął między innymi porucznik „Blondyn”, który był wspaniałym dowódcą. Zginął wtedy on i ten Włodek. Jeszcze bardzo dużo [innych] zginęło.

  • Jak Danka miała na nazwisko?

Nie pamiętam, nie wiem.

  • Ale ona pochowała tego swojego narzeczonego?

Tak, tak.

  • Jak odbywały się pogrzeby w czasie okupacji?

Grzebało się po prostu do ziemi, bo nie było w co. Przecież te pierwsze [pogrzeby], to jeszcze były gdzieś tam trumny, ale już później nie było. Na podwórkach, pod takimi miejscami, na placykach [się grzebało].

  • Zapytałam o pani pierwszego rannego.

Ale to nie był ten Włodek, nie, nie. Żebym tak strasznie dużo miała tych rannych, to [nie]. To zupełnie inaczej wyglądało niż to, co mieliśmy na ćwiczeniach: jak ktoś zakłada opaskę, jak się [ją] robi, jak się kładzie na nosze... Jak tu noszy nie było i się na drzwiach nosiło, albo się ciągnęło rannych, więc to wszystko zupełnie inaczej wyglądało w praktyce [niż] jak nam mówili.

  • Jaki był stosunek ludności cywilnej do powstańców?

W naszym miejscu był bardzo życzliwy, bardzo! Wszystko nam przynosili, dawali. Początkowo ludzie przecież mieli zapasy w domach, były zapasy w sklepach, ale później było już okropnie, [straszny] głód był. Pamiętam, był też okropnie niebezpieczny wypad na restaurację „Żywiec”, która była na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. Wtedy tam byłam. To było okropne! Niemcy zaraz po drugiej stronie strzelali do nas! Ale wtedy żeśmy zdobyli w „Żywcu” dużo żywności.

  • A pani najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim?

Dla mnie [najgorsze] było to, jak byłam ranna i byłam taka do niczego. Ani [nie] pamiętałam, kręciło mi się wszystko w głowie, czarno w głowie, to było dla mnie okropne, okropne... W ogóle potem dzień wyjścia z Powstania, już po kapitulacji. Powiedzieli nam, że jesteśmy traktowani jako wojskowi i każda dezercja – kula w łeb! Myśmy szli do Ożarowa, a po drodze był szpaler ustawiony przez Wehrmacht, dosłownie co parę kroków [żołnierz]. Myśmy oddziałami szli. Przede mną szedł najpierw mój brat, potem właśnie mój narzeczony, a ja byłam dalej trochę. Żeśmy szli i chyba na jakimś osiemnastym kilometrze od Warszawy (już trochę byliśmy zmęczeni) Niemcy krzyczą, żeby zatrzymać się na dziesięciominutowy postój. Wtedy ludność zaczęła nam przynosić (bo to przed gospodarstwem) skrzynki z pomidorami, z jabłkami (to była jesień przecież, początek października), a myśmy... Miałam wtedy buty z cholewami, czarną spódnicę, czarną kurtkę żołnierską, opaskę WSK, Czerwonego Krzyża, furażerkę na głowie, plecak. Niemcy krzyczą: „Ustawiać się w czwórki!”. Mówię do Reni: „Słuchaj, jesteśmy przed ogrodami siostry pana Kosińskiego!”. (jednak rodzina Kosińskich ciągle wokoło nas się kręciła). Mówi: „Wiesz, uciekamy! Ale jak?”. Oddałam Danusi cały mój plecak, tylko na tyle jeszcze miałam zdrowego rozsądku, że wyciągnęłam kenkartę, tylko kenkartę i włożyłam tutaj. Złapałyśmy z Renią skrzynki z pomidorami i do [Kosińskich]! Zdążyłam tylko zdjąć furażerkę i kurtkę i byłam w czarnej spódnicy i białej bluzce. Idziemy do nich (siostra miała chyba Bola na imię), a oni przerażeni, bo akurat tam był sztab niemiecki (to był taki fajny dworek). Ale ona kogoś nam dała i drogami nas przeprowadzili do pana Kosińskiego, bo to było niedaleko (tutaj przy szosie, jak się jedzie na [Sochaczew]). To się chyba nazywało Gołąbki. Tam u nich żeśmy... [Pan Kosiński] miał znajomości w gminie i zameldowali nas z wsteczną datą, mnie i Renię, bo tak to byśmy nie mogły tam być (wyłapywali właśnie takich młodych).
Tutaj się zbliża zima, a my ani butów, ani grzebienia, ani szczotki do zębów. Zaczęłyśmy z Renią handlować z Krakowem. Jak dzisiaj pamiętam, za podsadzenie w Sochaczewie, żeby dostać się do krakowskiego pociągu płaciłyśmy pięćdziesiąt złotych. Tu butelka spirytusu, tu jakieś dwa kilo cukru pod płaszczem czy kurtką. Wsadzali nas przez okno i żeśmy [to] woziły do Krakowa, tam sprzedawały i kupowały alkoholomierze. Alkoholomierze [sprzedawałyśmy tym, co] pędzili bimber (we wszystkich miejscowościach podwarszawskich: Milanówek, Podkowa Leśna) i żeśmy sobie zarobiły [tyle], że kupiłyśmy i buty, i palto, i sweter i jeszcze żeśmy prezent zrobiły państwu Kosińskim. Jak dzisiaj pamiętam... Oni wszystko mieli, nie widziałyśmy w ogóle co im kupić! Poszłyśmy na rynek, kupiłyśmy olbrzymią gęś! Śmieli się z nas. Potem Józia, ich pomoc domowa, upiekła nam tą gęś i mieliśmy uroczysty obiad.
  • Pięćdziesiąt złotych to było wtedy dużo?

Dużo było... Tak.

  • Kiedy przyszedł moment wyzwolenia, końca wojny?

Najpierw był wyzwolony Płock, a później Warszawa.

  • Ale jak pani pamięta ten moment?

Ja byłam cały czas właśnie tutaj, u Kosińskich z Renią. Jak tylko tutaj nas opanowali, już wyszli stąd Niemcy, to ja z płocczanką, starszą ode mnie panią, która miała piękny majątek pod Płockiem, na piechotę żeśmy poszły z Warszawy do Płocka. Trochę nas podwiozła wojskowa [ciężarówka]. Jechali w stronę Sochaczewa i trochę nas podwieźli, ale niedaleko. Myśmy tam dwa dni szły, pod Wyszogrodem żeśmy spały. Razem z tą panią doszłyśmy do Płocka. Przychodzę do nas do domu – to był styczeń, mróz jak nie wiem! A u nas tak: drzwi wyrąbane, szyby pobite, bo padła bomba niedaleko, wszystko rozkradzione! Mamusi nie ma. Pytam się, gdzie. Poszła do Woźnik, bo myślała, że coś tam uratuje w spichrzu. I rzeczywiście uratowała trochę pszenicy, żyta i potem za to oszkliła dom i żeśmy doprowadziły [go do ładu]. Ale pamiętam – jak żeśmy spały, to na stole i w czapkach, paltach, bo tak było zimno. A mamusię spotkałam mniej więcej w połowie drogi, bo wtedy jeszcze w ogóle nie chodziły ani autobusy, ani żadnej komunikacji nie było (to było w parę dni po wyjściu Niemców). Jak myśmy przechodziły koło Sochaczewa, to leżeli jeszcze ranni w rowach i zabite konie. Straszny był widok!

  • A narzeczony był w obozie, tak?

Tak, jako oficer – podchorążówkę skończył, był w podchorążówce przed wojną. Był w Murnau jako podporucznik. Mój brat, [Bartłomiej], był w Lamsdorfie, bo był podchorążym. Potem, jak tam się zakończyły działania wojenne, to pojechali do Andersa. Mój mąż odnalazł tam [brata], kazał mu się uczyć, żeby zrobił maturę. Sam po jakimś czasie wyjechał do Rzymu i tam kończył prawo, które mu się później właściwie nie bardzo przydało, bo musiał tu wszystko na nowo powtarzać, wszystkie egzaminy.

  • Pani mówiła, że była tutaj gdzieś więziona w jakichś piwnicach?

Na początku przez nasze władze ludowe... Byliśmy zaliczeni jako obszarnicy! Skojarzyłam to sobie wtedy przy pytaniu, czy mamy jakichś znajomych w Płocku. Właśnie dzięki tym przyjaciołom moich rodziców... To był doktór Beczkowicz – tak bardzo się o nas starał, że nas wypuścili. Oni udowodnili, że [majątek] nie był dziedziczny, tylko nabyty przez ojca.

  • Ale SB wiedziało też, że pani była w Powstaniu Warszawskim, w AK?

Chyba wiedzieli wszystko i dziwne były te przesłuchania, nie w dzień, tylko w nocy. Ciągle nam robili fotografie i z tyłu, i un face... jakbyśmy byli nie wiem jakimi złoczyńcami! Mój brat miał wtedy [szesnaście] lat i na słomie, na barłogu żeśmy tam byli z mamusią, ja i młodszy brat.

  • Ale bili też państwa?

Nie, tylko ciągle to samo, od początku, żeby opowiadać, jak było, co było... Mój mąż miał początkowo... Jak przyjechał w 1946 roku, to od razu UB przyszło, już był u nich zarejestrowany. Przychodzili do nas, ciągle go sprawdzali, jemu kazali się meldować. Gdzie jaką pracę podjął, to zaraz był zwalniany, bo był u Andersa. Potem myśmy już nie mogli tego wszystkiego wytrzymać. Mamusia do nas też alarmowała z Płocka: „Przyjedźcie, bo zabiorą cały dom, jak nie przyjedziecie!”. I tak już byli tam lokatorzy kwaterunkowi, bo mamusia przecież całego domu by nie mogła utrzymać. To była willa, na dole było ze sto pięćdziesiąt metrów i na górze też tyle. To był bardzo ładny dom. Myśmy nie wiedzieli, bo tak nam było bardzo żal z Warszawy wyjechać, całą okupację żeśmy tam byli. Ale mąż mówi, [że] już nie może – żadnej pracy nie może dostać, [to] z czego będziemy żyć?
Przyjechaliśmy do Płocka. Mówi: „Wreszcie się od nich odczepię”. Myśmy nie zdążyli się rozpakować, już byli z UB! Już wiedzieli, że przyjeżdża i że jest, wszystko. To było coś niesamowitego! Jak przyjeżdżał dowódca mojego męża, porucznik „Kłos” (to jego pseudonim), to zupełnie jakby jakaś konspiracja, za Polski Ludowej! W ogóle nie można było nic mówić o Powstaniu! Nie można było nic w ogóle... Myśmy się bali, że on do nas przyjeżdża (bo czasami przyjeżdżał).

  • Kiedy państwo wzięli ślub?

W 1946 roku w grudniu. Mąż wrócił we wrześniu, to żeśmy odrestaurowali pokój na Ochocie i w grudniu żeśmy się pobrali.

  • Ale męża nie uwięzili, nie siedział w więzieniu?

Nie, nie.

  • A pani brat wrócił?

Nie, bo czekał w kolejce na jeden transport, na drugi, a do Polski trzeba było przyjechać przez Londyn, przez Anglię. Bezpośrednio bardzo trudno było przyjechać z Włoch. A mąż miał zawsze więcej szczęścia, jak rozumu ([tak] się wszyscy z niego śmieli) i spotkał kogoś znajomego w ambasadzie, [który] ułatwił mu i bezpośrednio z Rzymu przyjechał. A brat czekał na jeden transport, na drugi... Kto miał jakieś znajomości, to prędzej [wrócił]. Myśleliśmy, że przyjedzie już na nasz ślub. A gdzie tam! Potem poznał Angielkę, pobrali się i wyjechali do Kanady.

  • Brat jeszcze żyje?

Nie.

  • A jaki miał pseudonim?

„Głowacz”. Byłam u niego w Kanadzie dwa razy i mamusia była. […] Wyjeżdżał na północ Kanady, pracował w kamieniołomach i nabawił się raka. Potem miał operację i zawsze mówił (jeszcze nim w ogóle się rozchorował), że jest tam, ale duszą i sercem jest tutaj i chciałby razem z rodzicami w grobie leżeć. Przyjechał, tu dostał krwotoku i tu umarł. [...]

  • Pani w czasie Powstania Warszawskiego miała dwadzieścia trzy lata.

Tak.

  • Mam ostatnie pytanie: czy jakby pani miała znowu dwadzieścia trzy lata, poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?

Może bym i poszła, ale przez te wszystkie przejścia, przez Polskę Ludową i późniejsze rządy, już takiego patriotyzmu, jak miałam wtedy, to chyba [bym] nie [miała]... Wtedy nie było rzeczy, której by się nie zrobiło dla Polski! A teraz już tak trochę człowiek ochłonął.




Płock, 16 października 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Anna Bąkowska Pseudonim: „Hanka” Stopień: sanitariuszka Formacja: Zgrupowanie „Gurt” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter