Zdzisław Kondras „Komar”, „Cuurex”

Archiwum Historii Mówionej


Zdzisław Kondras. Jestem inżynierem. W organizacjach Polskiego Państwa Podziemnego funkcjonowałem jako zaangażowany do służb – od Służby Zwycięstwu Polski, poprzez Związek Walki Zbrojnej i Armię Krajową. Urodziłem się w 1924 roku, 27 maja. Matką moją była Leokadia Kondras, [ojcem] Franciszek, ułan z 22. Pułku Żandarmerii w 1920 roku.

  • Proszę opowiedzieć krótko o tym, co było przed wojną, o pana rodzinie, o pana wychowaniu i później – jak pan pamięta wybuch wojny?


Rodzice moi byli bardzo zaangażowani patriotycznie. Matka w obronie Warszawy, w 1920 roku i ojciec, jako już wojskowy, w osiemnastym roku życia wstąpił do organizującej się wówczas polskiej armii i jak poszedł rozbrajać Niemców w Płocku, to matka go zobaczyła dopiero jak wrócił z Kijowa. Tradycje rodzinne były bardzo ugruntowane i w tych warunkach wychowywałem się w Warszawie. Szkołę powszechną rozpocząłem w Warszawie, a kończyłem 12. Miejską, w Parku Traugutta, wśród młodzieży z Cytadeli Warszawskiej. Po skończeniu szkoły zacząłem studia, zresztą marzeniem każdego młodego człowieka była wówczas motoryzacja, więc rozpocząłem szkołę – z trudami zdanego egzaminu wstępnego – gimnazjum imienia Konarskiego, czyli techniczną szkołę ze specjalizacją motoryzacji i lotnictwa, którą po pierwszym roku przerwała mi wojna, 1 września 1939.

  • Proszę powiedzieć, jak pan pamięta wybuch wojny?

 

Wybuch wojny zaskoczył moich rodziców, a również mnie, już dorastającego młodzieńca i pierwsze kroki to było skierowanie się do Garwolina (bo takie były hasła), gdzie mieli umundurować i dać broń. Doszliśmy z ojcem do Zielonki. W Zielonce ojciec skontaktował się ze swoimi przyjaciółmi i został wezwany określonym hasłem do Warszawy, ponieważ był w zapisie żandarmerii, a zatem służb specjalnych. Był wezwany do Warszawy również dlatego, że sztab obrony Warszawy był w PKO, a ojciec mój był pracownikiem PKO, a przy tym bardzo zaufanym pracownikiem, ponieważ był żandarmem ze służby wojskowej. Z Zielonki wróciliśmy do domu i ojciec poszedł do obrony Warszawy. Był przez cały czas obrony Warszawy przy sztabie w budynku PKO, a mnie zostały zadania opieki (mimo że byłem młody) nad moją mamą i jedyną siostrą, którą miałem, Ireną, już nieżyjącą obecnie. Bardzo aktywnie zaczęła się wojna, mianowicie jeden z pułków lwowskich stacjonował w tym rejonie, centrala telefoniczna i łączności była przy naszej posesji, w budynku mojego wujostwa Sienkiewiczów. Dla mnie wojna zaczęła się bardzo aktywnie po pierwsze dlatego, że ojciec poszedł do obrony Warszawy i do bardzo ważnych, odpowiedzialnych służb, natomiast ja, mimo młodego wieku, miałem opiekować się rodziną, a przy tym już był kontakt z cofającymi się jednostkami Wojska Polskiego. Centrala łączności pułku była na sąsiedniej posesji mojego wujostwa. Przez kilka pierwszych dni, dopóki Niemcy nie doszli na wysokość Legionowa i rzeki Narwi, stacjonowali przez cały czas i funkcjonowali z wypadami wojskowymi i działaniami specjalnymi. Jeżeli chodzi o akcje, byłem tak mocno zaangażowany, że reagowałem na wszystkie ataki. Na przykład był nalot bombowy, bomb zapalających na las sąsiedni, u nas. Zdarzyło mi się, od razu, w pierwszych dniach, przed wejściem jeszcze Niemców, gasić las, bowiem spadło tam jedenaście bomb zapalających i z moim kolegą Stasiem Trepą łopatami ratowaliśmy las, zasypując, tylko we dwóch, bo ludzie uciekali w popłochu wielkim. Drugim moim zadaniem było – co pierwszy raz mi się zdarza powiedzieć – jak już weszli Niemcy, to zostawili amunicję na brzegu lasu przed wsią Szamocin. Złożyli amunicję i poszli dalej. Mnie się udało zapalniki, które zostawili przy dużym stosie artyleryjskich pocisków zatopić przy najbliższej strudze, a właściwie grzęzawisku, które było po drodze. To były moje pierwsze zetknięcia z wojną.

Właściwie można by jeszcze mówić o przygotowaniach do wojny i to byłoby bardzo istotne. W przerwie wakacyjnej, ponieważ były napięcia wojenne, poprzez koneksje mego wuja, który miał kolegę, dyrektora technicznego Polskich Zakładów Optycznych, skierowano mnie, jako już zaczynającego technika, do biura konstrukcyjnego, abym się przyjrzał, jak wygląda konstrukcja w biurze konstrukcyjnym Polskich Zakładów Optycznych. [W zakładach] od 3 i 4 września była niszczona i segregowana dokumentacja techniczna – między innymi przecież robili tam optykę i różne sprzęty dla wojska – uczestniczyłem w niszczeniu dokumentacji i segregowaniu tej, która miała być zabezpieczona i wysłana w bezpieczne miejsce. To już było robione pod nadzorem służby specjalnej. Major (nazwiska nie pamiętam) pół żartem, pół serio mówił, że do tej dokumentacji będę przywiązany i pojadę tam, gdzie ona jest, mianowicie powierza mi się to zadanie. Było to niby śmieszne, ale dla mnie było bardzo poważne, bo już chodziłem wówczas w długich spodniach, więc to było dla mnie bardzo budujące, że powierza mi się zadanie. Czy to można było tak traktować? Jaka była czujność wówczas, w tamtych czasach – załatwienie mi tej praktyki uzależnione było od posiadania obywatelstwa. Musiałem mieć obywatelstwo na piśmie, ażeby być zatrudnionym w biurze konstrukcyjnym tamtego zakładu, produkującego między innymi dla wojska sprzęt optyczno-mierniczy.

  • Co się działo dalej? Wojna wybuchła, pan zajmował się matką, rodziną. Z czego pan się utrzymywał? Czy później poszedł pan do szkoły?

 

Myślę, że jeszcze trzeba by było powiedzieć o jednej ciekawej rzeczy. Na wielkie szczęście mój ojciec ocalał i wrócił po kapitulacji Warszawy, ale wrócił już zaprzysiężony w Służbie Zwycięstwu Polski, ponieważ z generałem Czumą i generałem Rómmlem, nie był oczywiście na co dzień w służbie i kontaktach, ale był bardzo blisko i często się z nimi spotykał. W związku z tym był zaprzysiężony przez pierwszego komendanta armii polskiego państwa podziemnego, która występowała i otrzymała już nazwę Służba Zwycięstwu Polski. Ojciec wrócił z zadaniami. Pierwsze zadanie to było przyjmowanie oficerów, dla których zdobywało się cywilne ubranie – przeważnie byli to poznaniacy, oficerowie z jednostek poznańskich, żeby pomóc im w przebieraniu się, w bezpiecznym dotarciu do transportu, a transport wówczas był stąd tylko kolejowy. Miejsce było wybrane chyba dobrze, dlatego że z trzech stron obiektu, gdzie teraz jesteśmy, był las, a jedno tylko wyjście. Komunikacji, poza koleją ze stacji kolejowej Płudy, nie było żadnej. W związku z tym dotarcie do kolei było w pewnym sensie przy moim udziale, i moją, w pewnym sensie, odpowiedzialnością, bo już funkcjonowałem wtedy jako przewodnik oficerów przebranych, którzy musieli bezpiecznie dostawać się do komunikacji [w celu] powrotu do domu. Tak się zaczęła moja służba.

  • Czyli został pan przez ojca zwerbowany?


Przez ojca, który zorganizował tu pierwszy oddział. Zadanie pierwsze to było to, o którym mówiłem, zadanie drugie to było wyszukać ocalałych oficerów, podoficerów i żołnierzy, ażeby z tego tworzyć Służbę Zwycięstwu Polski, zaczątek. Było to ściśle zakonspirowane, wiadomo, że nie były to plutony, jak później, na końcu. W związku z tym trzeba było dobierać od razu nie według umiejętności strzelania, ale według tego, kto co potrafi. Był Feliks Dominiak (dostał pseudonim „Drucik”), który pracował w [budynku] PAST-y, w centrali telefonicznej warszawskiej, gdzie teraz jest siedziba Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Drugim był na przykład pracownik banku, ze względu na to, żeby docierać do takiej ewidencji, która była dla wywiadu niezmiernie istotna. Następnie byli jeszcze inni i zawsze dobierano tak, ażeby pierwsze zaangażowania były związane z doborem kwalifikacji dla wykonywania tych czynności. Pierwszy rok nie poszliśmy do szkoły. Nie poszliśmy do szkoły, angażując cały swój czas, młodzieży, a było nas kilkunastu – zajmowaliśmy się zbieraniem sprzętu wojskowego, nawet był wymontowany karabin maszynowy z polskiego samolotu z wileńskiej eskadry toczącej bitwy lotnicze nad naszym terenem. Poza tym było zebrane około półtora kilometra kabla łącznościowego, jak również sztabowy, czerwony kabel telefoniczny, jako sprzęt wojskowy w nadziei, że polscy żołnierze wrócą i że można będzie ten sprzęt wykorzystać. Tak pośpiesznie wycofywały się polskie oddziały, że nie mogły zabrać całego sprzętu, który tu rozwijano w całej działalności. W związku z tym pierwsze operacje na tym polegały. Istotne są następne. Po uspokojeniu się, zebraniu sprzętu, kabli, resztek amunicji, a nawet karabinów, pistoletów – bo były bitwy doraźne w okolicach, więc my, jako młodzież, staraliśmy się wszystko to, co wojskowe, absolutnie wszystko zbierać, bez względu na to, czy to było do strzelania, czy to było do innych celów.

  • Czy został pan już wtedy zaprzysiężony?


Zaprzysiężony byłem w 1940 roku, w lutym. Zaprzysiężenie było od lat szesnastu. Byłem wprowadzony w te sprawy dużo wcześniej – miałem szesnasty rok, a nie szesnaście [lat] – w związku z tym zaprzysiężony byłem w lutym 1940 roku, już w Związku Walki Zbrojnej.

  • Jak wyglądało zaprzysiężenie?


Na terenie u nas ojciec mój był przed wojną przewodniczącym komitetu rodzicielskiego, szkółki, która tu była. Mimo że już byłem w Warszawie, wśród młodzieży warszawskiej, jeszcze funkcjonował jako przewodniczący komitetu budowy szkoły. Szkoła została zbudowana przed wojną. W szkole było podpiwniczenie i w podpiwniczeniu odbywało się zaprzysiężenie, przy czym każdego oddzielnie, przecież nie było to masowo robione, to było w ścisłej konspiracji. Byłem zaprzysiężony w podziemiach tej szkoły.

 

  • Pan miał już wtedy kontakty z Warszawą, na Białołęce?


Kontakty z Warszawą miałem takie, że [szkołę] 12. Miejską ukończyłem w Warszawie, zresztą z wyróżnieniem. Porządek był bardzo interesujący – otrzymywaliśmy jako nagrodę ukończenia szkoły książkę z podpisem Prezydenta miasta stołecznego Warszawy Starzyńskiego i obywało się to bardzo uroczyście, z orkiestrą wojskową w Cytadeli.

  • Czy już w czasie okupacji, jeżeli chodzi o konspiracyjne kontakty, miał pan już kontakt z centrum Warszawy?


Naturalnie. Przede wszystkim z młodzieżą Cytadeli. Jeden rok chodziłem do gimnazjum [imienia] Konarskiego, do technicznej szkoły, czyli gimnazjum – wtedy nazywało się Techniczne Gimnazjum [imienia] Konarskiego – na wydziale samochodowo-lotniczym. Rodzice kupili posesję w 1933 roku. W posesji, jako letniskowej, byliśmy przez cały okres okupacji, natomiast kontakty – te i później w technicznej szkole kolejowej, którą skończyłem w 1943 roku, miałem z młodzieżą ze wszystkich dzielnic niemal, bo szkoła z mojego punktu widzenia i mojego dowództwa – byłem skierowany ze względu na zdobywanie umiejętności dywersji bojowej kolejowej, a inni byli normalnymi uczniami, nawet nie [byli] zaprzysiężeni. W Armii Krajowej, już na końcu (to była ewidencja od czerwca, która trwała do końca, do wybuchu Powstania) było tylko niewiele ponad trzysta sześćdziesiąt tysięcy, w tej około trzydziestomilionowej czy ponad trzydziestomilionowej Rzeszy, tak że kontakt z Warszawą był bardzo szeroki i akcje były wielkie. Jedną z pierwszych akcji było uczestnictwo w przebijaniu otworów, bo Warszawa przedwojenna miała dwa, a i trzy podwórka, ażeby w przypadku zagrożenia mogli ludzie uciekać, przemieszczać się z ulicy na ulicę, bo z dzielnicy na dzielnicę to byłoby za bardzo powiedziane. W ten sposób uczestniczyliśmy w pewnych warszawskich już przygotowaniach do obrony w zagrożeniach.

  • Powiedział pan, że spędził pan tutaj całą okupację Warszawy.


Tak. Dojeżdżałem do szkoły i pracy pociągiem.

  • Jak wyglądała tu, z boku, okupacja Warszawy?


Bardzo istotne pytanie. Jednym z pierwszych zadań, poza tym, co powiedziałem, było robienie ścisłej ewidencji – wykazów folksdojczy, Reichdeutschy (niższego stopnia), jak również germanofilów. Niedaleko naszej posesji (nie wiem, czy w tym miejscu nazwiskiem operować, ale raczej nie) mieszkała rodzona siostra konkubiny sekretarza generała Franka. Jednym z moich zadań specjalnych była obserwacja, ponieważ przyjeżdżali tylko w nocy autem – obserwacja, która dawała informację o tym, co się dzieje. Tu był początek przedłużenia… przedłużano moje operacyjne zadania do końca, nawet do czasu Powstania, bowiem w drugim dniu Powstania, kiedy mnie już nie było (byłem na zgrupowaniu), podjechał samochód służby niemieckiej, mundurowych i wywiózł tę panią, z dwoma synami do Krakowa i przebywali przez cały czas na Wawelu, bowiem na Wawelu był cały aparat generała Franka. Tu jest ciekawe miejsce i jestem chyba pierwszym, który to powie – mąż tej pani był rewizorem kanałów w Warszawie. Jego nie wywieziono [do Krakowa]. Powieziono go tam, gdzie był sztab Powstania Warszawskiego, mianowicie do Sochaczewa. W pewnych rozmowach, systemowo przeze mnie prowadzonych po wojnie, doszedłem do tego, że on bywał w czasie Powstania – w jakich celach nietrudno się domyślić – dojeżdżając z Niemcami do Warszawy. Jeżeli powiedział mi w ostatniej rozmowie, jednej z ostatnich rozmów, że wyjeżdżając Niemcy, pod naporem wschodniego frontu, zostawili duże ilości żywności (głównie konserwowych), to wiadomo, że ekwiwalent jakiś, który otrzymał nie był bezinteresowny, bo tacy wspaniałomyślni Niemcy nie byli.

Rok 1943 był dla mnie rokiem zakończenia technicznej szkoły kolejowej. Dla mnie, w rozumieniu konspiracji Polskiego Państwa Podziemnego, było to zakończenie szkolenia dywersji kolejowej. W związku z tym, że otrzymałem pewne zadania i one były wykonywane w głównej naprawie parowozów – w niemieckim języku nazywało się to Eisenbahn Auswechselung Werk Warschau Praga – według rozkazów wykonywałem pewne dywersyjne działania, to znaczy niszczenie naprawionych parowozów w miejscach najbardziej czułych. Dwukrotnie mnie Niemcy aresztowali, dwukrotnie przez służby ich niemieckie, usiłowali udowodnić moje winy. Oczywiście ponieważ nie łapali mnie na gorącym uczynku, nie było podstaw do tego, żeby nie puścili, ale przy trzecim zdarzeniu, kiedy zajmowałem się odpowiednim osłabianiem elementów montowanych rozjazdów kolejowych w czasie ich produkcji, doszło do scysji, w wyniku której, po prostu, z miejsca pracy uciekłem i wtedy to dowódca mój kompanii, Jan Raczkowski, zarówno…

 

  • Proszę opowiedzieć o czasie przed Powstaniem.


Skutki dywersji bojowej, dywersji przeze mnie wykonywanej i moich kolegów w głównej naprawie parowozów przede wszystkim.

  • W Warszawie?


W Warszawie, w głównej naprawie parowozów na Bródnie, doprowadziły do tego, że musiałem zmienić miejsce ze względu na zagrożenie i rozkazem zostałem przeniesiony na teren 3. Batalionu. To było w przybliżeniu dużym rok przed Powstaniem.

Zaczęły się nieco inne zadania, mianowicie uczestnictwo w rozpoznaniu i ochronie miejsc zrzutowych zrzutów z Londynu, gdzie raz w miesiącu oficer łącznikowy był zrzucany na terenie, jak również, co zostało na skutek zmian klimatycznych, wiatrów, zniesione, przy transporcie broni zza Buga, z rejonu Wyszkowa na ten teren. Tamta działalność (to do Powstania niemal) polegała na terenowym rozpoznaniu działań, głownie na szlaku między Legionowem a Czarną Strugą. Można by to skonkretyzować w ten sposób, że przerwa i powrót na teren mojej jednostki, to znaczy plutonu 717., było tydzień przed Powstaniem. Tydzień przed Powstaniem było ogłoszone ostre pogotowie i już w tym czasie włączony byłem z powrotem do mojego oddziału, to znaczy do mojego zgrupowania i trudno powiedzieć – [plutonu] 717., bo to się wiązało właściwie z kontaktem z trzema batalionami – i batalionem legionowskim i 2. Batalionem, moim rodzimym 717. i 3. Batalionem, który był w Nieporęcie. Wszystkie trzy bataliony były ustawione pod kątem przygotowującego się Powstania Warszawskiego i w tym czasie już byłem przerzucony rozkazami do realizacji zadań w Warszawie, w Warszawie prawobrzeżnej, czyli na Pradze. Ze względu na przygotowania do dywersji bojowej kolejowej mnie przypadały głównie zadania bojowe kolejowe. Ze względu na to, że moim dowódcą kompanii, a również – ponieważ nie było administracji zastępczej w tym rejonie, pełnił administrację zastępczą dowódca 6. baterii, w której był pluton 717., były również i inne zadania porządkowe – rozpoznania terenu, jak również zabezpieczenia w piekarniach mąki na pieczenie chleba dla żołnierzy, jak również, na przykład, odbijanie Niemcom bydła, które transportowali ze wschodniego frontu, gdzie grupy nasze odbijały transporty – między innymi, nie tylko, ale głównie bawołów białych (to są jednostki bydlęce rzędu osiemset [kilogramów] do tony), organizowanie ubojni i zaopatrywanie ludzi, których Niemcy przepędzali z miejsca na miejsce przed frontem wschodnim, głównie kobiety i dzieci. Między innymi była ubojnia i tu, na sławetnych obecnie Czajkach, jak również w Białołęce, gdzie prowadząc uboje, zaopatrywało się uciekinierów bezpłatnie w mięso i inne produkty. Szczególnie nocą były wykonywane pewne wypady, pod ciągłą obserwacją, w czym uczestniczyłem bardzo czynnie. To były mosty kolejowe, most na kanale obecnym, kolejowy, jak również pod stałą, conocną obserwacją obiektów kolejowych rozdzielni. Ponieważ Niemcy ładowali na transport maszyny, urządzenia i chcieli ogólną naprawę parowozów rozebrać i przewieźć, w związku z tym były akcje ostre. Oczywiście wystrzelaliśmy dość dużą część Niemców, służby kolejowej i nie tylko kolejowej, ażeby uniemożliwić rozgrabianie tych ogromnych zakładów. Proszę sobie wyobrazić, w rzeczywistości dzisiejszej, co znaczy potencjał w transporcie kolejowym, w naprawach kolejowych, parowozowni, trzy tysiące pięćset pracowników. To nie była fabryczka, zakładzik. To był duży potencjał. To był potencjał taki, który niezależnie od tego, co Niemcy prowadzili – w konspiracyjny sposób produkowano w odlewni czerepy granatów i inne elementy, nawet lufy do składania pistoletów automatycznych. Nie mówiąc o samym wykonywaniu, można by mówić o specjalistach, którzy by byli tam zatrudnieni i raczej zainteresowani bardziej sabotażowo jak czynnie, natomiast wykonywali te rzeczy, które w konspiracji były potrzebne. Mówiliśmy o przegrupowaniu.

  • O jakim czasie pan teraz mówi?


O samym Powstaniu. W samym Powstaniu po kilku dniach, można powiedzieć po pierwszym tygodniu, mój udział bezpośrednio w Warszawie w Powstaniu skończył się na przegrupowaniu. Czynny udział w prawobrzeżnej Warszawie, w akcjach – były po obydwu stronach ofiary, ale po naszej stronie raczej nieliczne i to polegało na tym, że przerywaliśmy Niemcom pewne akcje, jak również w założeniu operacyjnym uniemożliwianie dojazdu – gdyby chcieli jechać od strony Modlina – uniemożliwienie im przez wysadzenie w powietrze przejazdów kolejowych i nie tylko przejazdów kolejowych, ale również mostów. Przegrupowanie było bardzo ciekawe, bardzo istotne. Zbiórka była w lesie, przy rozbrojeniu pododdziałów i komunikat o tym, że szczególnie żonaci, mający dzieci, mają wrócić do domu. Była to wielka rozpacz. Był Władysław Kudelski, który zostawił żonę i trzy czy cztery córki w domu, który chciał się zabić, i gdyby broń nie była odebrana, to wielu było takich, którzy w desperacji pozbawiliby się życia. Oczywiście uniemożliwiono te historie. W trakcie przegrupowania oddzielono tych, którzy dostali rozkaz powrotu na miejsce swojego zamieszkania. Druga grupa, jako operacyjna, została bardzo dokładnie uzbrojona, dozbrojona jeszcze z magazynów miejscowych w broń ze zrzutów, broń taką (na przykład PIAT-y), że Niemcy podejrzewali, że mamy artylerię. Wybrane jednostki na tej stronie, pozostawione… Jeden z moich kolegów, starszy sierżant, ze służby specjalnej, został na terenie, gdzie przewidywaliśmy, że wejdą Rosjanie, natomiast mnie rozkazem zadysponowano do włączenia się w transport, poddanie się transportu niby do obozu i założenie było takie, żeby zorganizować rozbicie transportu w drodze, a głównym celem zorganizowanie spośród kolegów (bo byli koledzy z operacyjnych też jednostek), ażeby w pierwszym dogodnym miejscu, gdzie będą Niemcy, zbierali czy angażowali ewentualnie do jakichś prac, żeby się zgłosić i celem było wyjście z ochrony niby do jakiejś pracy i wszelkimi sposobami dotarcie do magazynów materiałów pędnych lotniska w Modlinie, skąd startowały samoloty do bombardowania Warszawy, żeby po prostu podpalić te magazyny. Oczywiście były odpowiednie środki dane. Środki były bardzo bezwzględne – w przypadku oporów, na przykład straży, która była tam ustawiona. Niestety do tego nie doszło. W związku z tym transportem dojechałem nie po lewej stronie (gdzie ewentualnie, mógłbym się połączyć z naszymi oddziałami w Kampinosie), ale ponieważ nas powieźli do Torunia po prawej stronie Wisły dojechałem do Schneidemühlu, do obozu, który był obozem przejściowym Durchgangslager Schneidemühl, tam oczywiście kąpiel, kontakt bez przerwy był między kolegami wśród uczestników obozu. Tam mnie spotkała bardzo nieprzyjemna, zaskakująca mnie wypowiedź jednego, że jednak jadą bliżej Amerykanów, czyli – jak ich Niemcy wiozą, to oni pojadą. Natomiast, korzystając (zgodnie z rozkazem) z nadarzającej się okazji, zgłosiłem się do prac jako ślusarz. Wzięto mnie do smarowania smołą dachów. Długo to nie trwało. Wytypowano mnie do drugiej pracy, do Land Maschinenfabrik August Gruse – to znaczy Fabryki Maszyn Rolniczych w Pile, w Schneidemühlu (to jest vis-à-vis dworca) i jako już specjalistę, który przeszedł szkolenie, bo przecież zeznania różne, nie ukrywałem tego, że jestem absolwentem szkoły kolejowej, ze względu na to, że mieli w stosunku do kolejarzy pewne względy. Tam mnie zatrudniono i mogłem wykonywać dalej to, co mnie polecono, mianowicie dokonywanie rozpoznania, dokładnego ich potencjału. Stwierdziłem, że w Fabryce Maszyn Rolniczych nie produkuje się maszyn rolniczych, robi się granaty, robi się miny moździerzowe. Usiłowano mnie zatrudnić. Poza tym przy pierwszej okazji, stacja była vis-à-vis, zbiegłem tam, żeby uwolnić się, zgodnie z rozkazem. Miałem wykonać zadanie i wracać. Dokonałem rozpoznania po drodze, nie można było wykonać rozkazów, ze względu na to, że nie było żadnych szans wyjścia, dozór był ścisły, i stamtąd transportem kolejowym (pracującemu dano pewne swobody, trudno mówić swobody, bo nas pod eskortą pędzono, ale właściwie nietrudno było wydostać się, a vis-à-vis był dworzec), ponieważ byłem dokładnie przygotowany, zapoznany z dywersją kolejową, to umieszczenie się w odpowiednim miejscu w pociągu, który szedł Schneidemühl–Kraków nie było dla mnie żadnym problemem. Nie tylko że stamtąd wyszedłem i dostałem się na bilet peronowy za dwadzieścia fenigów do pociągu (pociągu jeszcze pustego, bo był odstawiony w rejonie, gdzie kompletowano transporty kolejowe), nawet gdyby (przewidziałem sobie całą sprawę) była taka sytuacja, to mógłbym się tłumaczyć, że jestem kolejarzem. Wprawdzie jestem w rejonie pod wpływami, zatrudniony tu, ale… W ten sposób dostałem się do Krakowa. Z Krakowa do Skierniewic przez Częstochowę, z Częstochowy do Łowicza, a z Łowicza do Kampinosu, w nadziei że po wykonaniu rozkazu stanę i będę mógł meldować swojej dyrekcji. Tak się nie stało. Nie stało się dlatego, że już trzy doby wcześniej wymaszerowali na Jaktorów, zostali pod Jaktorowem rozbici, bo usiłowali z Kampinosu…

 

  • Kiedy to było?


To już było po Powstaniu. Ale z mojego punktu widzenia [Powstanie] jeszcze trwało. Powstanie formalnie zostało przerwane ze względu na rzeź, jatkę, którą Niemcy zrobili, natomiast my, żołnierze Armii Krajowej uważaliśmy, że ono trwa, że po prostu akcje trwają. Przynajmniej ja tak rozumiałem. Bóg zrządził tak, że ocalałem. Noc zagrożenia po przyjeździe do Łowicza i z Łowicza dalej, w drodze do Kampinosu, przechowali mnie bracia w Niepokalanowie i stamtąd do Kampinosu w celu znalezienia jednostki.

  • Jakie były pana dalsze losy?


Udało mi się i właściwie bez żadnej informacji trafiłem na rodziców, którzy stąd byli przerzuceni przez Niemców, przed frontem, na drugą stronę Wisły. Jednak mimo że nie miałem żadnych informacji, tak Bóg zrządził, że swoją rodzinę znalazłem w gminie Kampinos we wsi Wiejca i zorganizowałem transport, przeniesienie. Ale to nie była dla mnie pierwsza sprawa. Pierwszą sprawą było złożenie meldunku. W związku z tym pojechałem do Podkowy Leśnej, bo informacje zasłyszane, mimo że jednostek moich nie było, bo poszli – to już było po tym, jak pod Jaktorowem odbyła się, trudno nazwać bitwa, bo była jatka właściwie, Niemcy ich zdziesiątkowali. Zatrzymali się przy torach, gdzie był pociąg pancerny. Trudno o tym mówić. Nie było mnie tam. Stamtąd pojechałem do Podkowy Leśnej. W Podkowie Leśnej, u państwa Kuchcik (on też był żandarmem Armii Krajowej) złożyłem raport. Przez jego kontakt dostałem dwóch przedstawicieli sztabu, którzy przyszli, złożyłem cały raport z przebiegu począwszy od przydziału do Schneidemühlu, to znaczy do fabryki materiałów wybuchowych. Jeszcze były inne szczegóły rozpoznania, jeszcze były podpalenia lasu Schneidemühlu, różne akcje. Dostałem rozkaz, że mam czuć się wolny o tyle, że jeżeli będzie zachodziła potrzeba, to dostanę odpowiedni rozkaz. W związku z tym wówczas mnie delegowano rozkazem do Łącka. Z Łącka do miejsca mego urodzenia, a to ze względu na to, że wywiad, który ze mną przeprowadzono, wskazywał na to, że mam w środowisku możliwość znalezienia znajomych, a może i dalekich kuzynów i ponieważ Łąck to jest rezydencja Rydza-Śmigłego (a właściwie jeszcze marszałka Piłsudskiego), i lotnisko, w związku z tym oczekiwaliśmy, mimo skończenia Powstania, na zrzuty brygad spadochronowych. Tam zorganizowałem klub, pod pozorem klubu piłkarskiego, drużynę, która po zakończeniu wojny jeszcze funkcjonowała jako jednostka oczekująca na to, co się może zdarzyć.

  • Chciałam jeszcze zapytać o czas przed Powstaniem, o samo Powstanie, wybuch Powstania, bo po tej stronie Wisły Powstanie bardzo szybko się skończyło. Czy pana oddział, w którym pan był, czy jakieś miał plany co do…


Osobiście przepływałem… Byliśmy zapleczem „Żywiciela”. Założenia Powstania, ponieważ mówiłem o tym, że byłem zaangażowany bardzo wcześnie, wtajemniczany nie bezpośrednio w decyzjach, tylko nawet jako ubezpieczenie, ale słyszałem bardzo dużo. Założenie było takie, że między Żeraniem a Jabłonną była przygotowana mobilizacja siedmiu tysięcy żołnierzy. Gdyby Powstanie rozwijało się prawidłowo, to nie tylko tu, bo „Obroża” to było osiem… Powiat warszawski to była „Obroża”. Nazwa „Obroża” – z tej sugestii to wynika. Przepływałem dwukrotnie z rozkazami (oczywiście z pakietami) Wisłę w czasie Powstania, w pierwszych dniach. 20 września nasz oddział przechodził na tamtą stronę, już po podziale, po przegrupowaniu, moje zadania pozostania tu z „Nygusem”… „Nygus” to był starszy sierżant w służbie specjalnej, nie mówiłem do tej pory o nim. Był bardzo zaangażowany i bardzo ciekawy, dowódca grupy operacyjnej, ale jego historia zaczynała się na linii Maginota, bo przed wojną był wojskowym, przez Rumunię przedostał się do Francji, we Francji walczył na linii Maginota, tam go postrzelono z cekaemu, Niemcy go wyleczyli. Pochodził z Ostrowa Wielkopolskiego, a stamtąd nie mógł wrócić ze względów zasadniczych. Poza tym w konspiracji działał tu, więc mnie wrzucono do tego transportu, do deportowania, a „Nygus” został w tym terenie. Właściwie wyszedł znienacka w [mojej] relacji, ale jest to ważne. W dywersyjnych sprawach był dowódcą w bardzo wielu wypadach – i ze względu na znajomość dwóch języków, i ze względu na wiele rzeczy.

 

  • Chciałam zapytać o życie religijne. Mówił pan, że spowiednikiem był ksiądz Wyszyński…


Ówczesny ksiądz Wyszyński, późniejszy nasz wielki [kardynał] był, w zasadzie, w szpitalu po tamtej stronie, w Laskach, ale… Trzeba było znać Wyszyńskiego – był wszędzie. Zbierał rannych, spowiadał. Siadał po prostu na pniu drzewa w puszczy i spowiadał. To znam z relacji. Natomiast ja go znam z okresu sprzed Powstania, ponieważ w Choszczówce miał bibliotekę i w Tarchominie także. Tarchomin był wtedy parafią, nie było Płud, nie było sześćdziesięciotysięcznego blokowiska, które tu jest, tu było zupełnie inaczej. Kontakt z nim w czasie okupacji był, po prostu z tego względu, że on się tu pojawiał. Nikt oczywiście nie programował jego wyjazdu, ale był spowiednikiem. […]Mówi się chłopcy. Ale wśród tych chłopców był lekarz. Nie było wśród nas, żołnierzy, nie było wśród nas różnic żadnych. Tak samo jak mówimy o stopniach – szeregowy. Nie było takiego pojęcia. Po prostu był żołnierzem, dostawał zadania. Ten, kto był odpowiednio przygotowany intelektualnie i zawodowo wojskowo, otrzymywał zadanie odpowiednie do swoich kwalifikacji. Jeżeli był do innych rzeczy… bo na przykład był także taki, który był kuczerem, tak że do Powstania jechaliśmy z zaopatrzeniem, resorówką przez Choszczówkę, załadowana była amunicja, broń, inne rzeczy, niezależnie od tego, co było niesione. Ale wracam do Prymasa Tysiąclecia. Był to człowiek wyjątkowy.

  • Czy pan go spotkał?


Naturalnie. Naturalnie. Niejednokrotnie. On rozmawiał ze wszystkimi. Spotkanie z nim odbywało się w taki sposób, że każdy tak, jak by się indywidualnie z nim spotykał. Taki miał sposób bycia. Ostatni raz go widziałem w katedrze świętego Jana, a przed tym w Wierszach, jak święcił kościółek, bo bywał tam. Z biskupem Kraszewskim także byłem. Najbliżej związany ze mną był biskup Władysław Miziołek. W kościele tarchomińskim jest tablica wmurowana, a obok tablicy stoi dom katolicki. Święcenie tego domu odbywało się na uroczystości 20 września dwadzieścia jeden lat temu.

  • Powiedział pan, że przygotowywane tu były duże ilości materiałów wybuchowych.


Nie, to nie tu, one były w różnych miejscach. Tu było tak: jak ojciec wrócił z obrony Warszawy, było nawiązanie kontaktu. Broń była zdeponowana w broniącej się Warszawie, przed kapitulacją – część broni – w magazynach Spiessa na Placu Teatralnym. Między magazynami Spiessa a więzieniem ciężkim na ulicy Daniłowiczowskiej stał murowany magazyn i tam była zdeponowana. Jedna z pierwszych akcji to był transport broni cysternami strażackimi, już po wejściu Niemców.

  • Gdzie były później przekazywane?


Były magazynowane doziemnie. Przetrzymały się. Nasze oddziały były bardzo bogato wyposażone, jeżeli chodzi o broń. Materiały, o które pani pytała: w naszej organizacji było dwóch [z tym] związanych – jeden, pseudonim „Słoń”, Henryk Słomiak, był subiektem w sklepie Spiessa. Dzięki kierownikowi tego sklepu (to był Stefan Malinowski, także w konspiracji zaprzysiężony) normalnie przez magazyny Spiessa w czasie okupacji były wyprowadzane związki chemiczne. Związki chemiczne te, które były produkowane (mam w szóstym tomie wykaz nazwisk producentów, którzy byli moimi kolegami)…

  • Co się później działo z materiałami?


Były rozdzielane na jednostki.

  • Tutaj?


Nie tylko tu. To było ponad siedemdziesiąt ton w sumie, jeżeli byśmy chcieli to bilansować. Tylko to, co było u na robione. Były również w innych rejonach. Na przykład mam materiał, relację kolegów naszych z Tarnowa, z Mościc przedwojennych. Tam też była produkcja. Saletry wszelkiego rodzaju są materiałami wybuchowymi. Jednej rzeczy nie powiedziałem: wybuch wojny spowodował szybkie wejście Niemców. W miejscowości Winnica nad Wisłą, między Henrykowem a Wisłą, była fabryka barwników. Ale fabryka barwników produkowała także fosgen. Co mogliśmy zrobić używając fosgen? Gaz trujący. Byliśmy w stanie (ale takiego rozkazu nie było) użyć nie tylko te środki, o których mówię. Poza tym, gdybyśmy użyli te siedemdziesiąt ton w miejscach, które mi były znane, to by bardzo dużo obiektów wyszło. Nikt z nas sobie nie wyobrażał, że Niemcy po zakończeniu Powstania wysadzą je w powietrze. Gdybyśmy wiedzieli, to byśmy Niemców wysadzili w powietrze. Tylko myśmy się liczyli z ludnością cywilną. Jeżeli chodzi o udział w Powstaniu: udział w Powstaniu polegał na tym, że w grupach operacyjnych, byłem w pełnej gotowości, wykonanie było może dwa procent tego, co mogło być zrobione. Nie obciążam rozkazodawców, to nie o to chodzi. Nie sięgam do Retingera, nie sięgam do tych spraw, dużej dyplomacji, polityki. Chodzi o to, że mogliśmy to robić i robilibyśmy, ale to… Armia Krajowa różniła się od innych armii na ziemiach polskich tym, że bez rozkazu nic nie wykonano. Powiem więcej – w czasie okupacji, co warto podkreślić, jak ktoś mówi, że miał giwerę, to był w błędzie, bo w tym czasie kiedy… Ja się ukrywałem i byłem w innej sytuacji, ale ci, którzy byli w konspiracji, moi koledzy, jak wychodził do akcji (przed Powstaniem), otrzymywał broń przy zatrzymaniu dokumentów, czyli kenkarty. Po wykonaniu akcji odbierał kenkartę, a zdawał broń. Nie było bandytów. Bez wykonania rozkazu nie było żadnej akcji. Pierwszym komendantem po powrocie z obrony Warszawy mego ojca, z rozkazem zbierania wszystkich oficerów, podoficerów, szeregowych, najstarszy stopniem w naszym rejonie był major Borowski. Rodzina jego mieszkała w Choszczówce. Major Borowski to był inteligentny oficer, po dwóch fakultetach – w Lozannie i Sorbonie – ze specjalizacją niskie prądy czyli łączność. Był znaczącą jednostką naukową, w Oficerskiej Szkole Łączności w Zegrzu, a ponieważ rodzina jego zlokalizowana była… On mieszkał w willi w Choszczówce, w związku z tym był pierwszym komendantem. Jeżeli się spotkamy z jakimiś opisami, to pierwsza organizacja, która powstała, Polskiego Państwa Podziemnego to był właśnie Borowski. I ta pierwsza grupa, grupa dobieranych nie według umiejętności strzelania, ale według kwalifikacji, dobierano kwalifikacje odpowiednie i dbał o to właśnie major Borowski. Stąd się wywodził „Słomiak”, subiekt mało znaczący, ale umiejący wyprowadzać, prawie oficjalnie, składniki do materiałów wybuchowych w ilościach ogromnych. Wspomagał go w tym Stefan Malinowski mieszkający w Legionowie – Przystanku, ale pracujący u Spiessa na Placu Teatralnym. Tędy był związek także z fabryką Spiessa na Żeraniu (właściwie teraz nazywa się to Tarchomin Przemysłowy), gdzie w zakładzie produkowano bardzo dużo związków chemicznych dla różnych celów, między innymi do materiałów wybuchowych. Stąd też można było założyć – i nie tylko zakładano, ale produkowano odpowiednie materiały, łącznie z materiałami do operacji przedpowstaniowych. Można by tu również wspomnieć – i należy– inżyniera Szobierańskiego i Tadeusza Krasuskiego, którzy pracowali na Woli w smolarni. Treuhanderem, czyli kierownikiem, był folksdojcz, ale nie wiedział, co się robi, a tam produkowano gazy łzawiące rzucane w kinach. Były hasła: „Bilet do kina jest kulą w pierś żołnierza polskiego lub państw sprzymierzonych”. W związku z tym robiliśmy i tego rodzaju rzeczy. Mówiłem o przebijaniu, o przechodniakach, ale między innymi były to akcje na kina. Ponieważ w kinach odbywały się kroniki filmowe z sukcesami Niemców na frontach, w związku z tym to było nasze zadanie, zadanie młodych ludzi. To były operacje w ramach propagandy. Więc nie tylko materiały wybuchowe, ale proszę wziąć pod uwagę forgen to fosgen – gazy łzawiące i cały szereg związków chemicznych. Początek mój, bo jestem chemikiem po akademii, kontakty spowodowały to, że wszedłem w taki zakres, że byłem z legitymacją numer trzynaście w ministerstwie przemysłu chemicznego, byłem uczestnikiem organizacji ministerstwa, czyli uczestniczenia w potencjale wytwórczym, co miało związek z tamtym czasem. Do dziś uważam, że jestem ciągle związany z wykonywaniem rozkazu, ostatniego rozkazu komendanta Armii Krajowej. Taki jest mój punkt widzenia, takie jest moje przekonanie i z takim zejdę z tego świata. […]

 

  • Czy był pan po wojnie prześladowany z tego powodu, że był pan w Armii Krajowej?


Tak. Nie, to znaczy w tamtych politycznych ramach?Ostatni mój rozkaz to było lotnisko. Byłem sto dwadzieścia kilometrów od Warszawy, i tam mnie bezpieka wyciągnęła o godzinie czwartej nad ranem z łóżka. Byłem przekonany, że jadę na „białe niedźwiedzie”, bo moich rówieśników, kolegów z 1. Batalionu wywieźli…

  • Gdzie to było i kiedy?


To było w Gąbinie, sto kilometrów od Warszawy i byłem przekonany, że mnie wiozą na białe niedźwiedzie. Aresztowano mnie…

  • Czy to było po zakończeniu wojny?


Po zakończeniu wojny. Jakoś dopadli mnie. Mówiłem, że zorganizowałem klub i miałem nadzieję, że będą zrzuty. Mnie wyciągnęli w nocy i przedwojennego aspiranta na senatora Antosia Rojewskiego, pseudonim „Lew”, z 7. kompanii. Powieźli nas jednak nie na białe niedźwiedzie, tylko do Kutna i wcielili przymusowo do wojska. Był ktoś po drodze mądry, który w ten sposób stworzył parawan, bo niewątpliwie wywieźliby mnie – bo wywieźli moich kolegów. W ten sposób się wybroniłem. Oczywiście nie podpisałem kontraktu na dwanaście lat z zasadniczych względów – nie chciałem przecież być oficerem. Ale też nie jest bez znaczenia to, że moim dowódcą dywizjonu w oficerskiej szkole artylerii (w ten sposób przymusowo znalazłem się w Toruniu) był przedwojenny [oficer], jeden z adiutantów prezydenta Mościckiego. Dowódcą baterii był major Maziarz, oficer z Warszawy. Tak że był pierwszy etap taki, w którym mieliśmy nadzieję, że to nie będzie trwało tak jak trwało. [...]

Warszawa, 4 września 2007 roku
Rozmowę prowadzi Urszula Herbich
Zdzisław Kondras Pseudonim: „Komar”, „Cuurex” Stopień: funkcja oficerska ds. specjalnych poruczeń Formacja: VII Obwód Obroża, I Rejon, 2. Batalion, pluton 717 Dzielnica: Bródno Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter