Anna Danuta Malinowska „Warska”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Malinowska, z domu Boruchówna, pseudonim „Warska”. Urodziłam się 7 stycznia 1928 roku w Wilnie.

  • Jaki miała pani stopień wojskowy w czasie Powstania?

Kapral. Ale nawet nie wiedziałam, że dostałam awans.

  • Jakie to było zgrupowanie?

22. Pułk Piechoty, Zgrupowanie „Żywiciel” na Żoliborzu.

  • Proszę mi powiedzieć coś o latach przedwojennych – czym zajmowali się pani rodzice, czy miała pani rodzeństwo.

Ojciec był oficerem w Dowództwie KOPu w Warszawie. Jestem jedynaczką. Jak miałam dwa lata, przyjechaliśmy do Warszawy. Mieszkaliśmy na ulicy 3 Maja, a potem w Alejach Niepodległości 245, gdzie jest blok wojskowy.

  • Dostał Virtuti Militari?

Tak. Dostał Virtuti Militari. Musiałam dowiedzieć się o detalach później, bo przecież ojciec mi nie opowiadał. Odznaczony był przez marszałka Piłsudskiego w 1922 roku. Ale znam numer odznaczenia.

  • Jak tata miał na imię?

Józef.

  • Proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała wybuch wojny w 1939 roku?

Miałam jedenaście lat. Na początku to trochę był szok i zabawa. Ale potem, 7 września dowództwo KOP-u było ewakuowane do Pińska. Mogły również jechać rodziny pracowników dowództwa KOP-u. Pojechaliśmy do Pińska. Podróż była okropna, drogi zawalone uciekinierami i Niemcy bombardowali i strzelali z kaemów do ludzi. Miałam jakieś fotki, które zgubiłam.
Straszna była podróż. Na początku była dobra, bo [mieliśmy samochód]. Ojciec stracił nogę, w 1938 roku. Jechaliśmy autem i przyjechaliśmy do Pińska. Była odprawa, na której zdecydowano, że ojca nie mogą zabrać. Oficerowie i żołnierze chcieli dotrzeć do generała Kleeberga, żeby walczyć przeciwko Niemcom. Ojca zostawili. Dla niego to był okropny cios, ale trudno. Miał amputowaną nogę. Rodziny wojskowe zostały pod jego opieką. Potem przyszedł rozkaz wyjazdu do Dawigródka. To jest na granicy wschodniej. Już nie było żadnych aut. Były zarekwirowane podwody, jechaliśmy drabiniastymi wozami. Nocowaliśmy w szkole, na ziemi, na jakichś siennikach. Rano, o czwartej pobudka, dopiero żeśmy poszli spać. „Wstawać szybko, bo Rosjanie przekroczyli granicę”. Trzeba było stamtąd wiać. Rodziny wojskowe, zaraz by nas zabrali dalej na Wschód. Ojciec z żołnierzami musieli bardzo ostro podejść do tych, co tam mieszkali. Granica była bardzo skomunizowana. Podwody były dane, żeśmy wracali przez lasy, żeby nie napotkać oddziałów sowieckich. To było okropne. Jechaliśmy głodni. Ktoś dał nam chleb wspaniały, pieczony na liściach dębowych i mleko. Tak, to było bardzo ciężko. Mieliśmy jakieś suchary razowe przydziałowe. Wróciliśmy do Pińska. Zaraz, parę godzin potem, przyszli bolszewicy i zabrali ojca do więzienia. Okazało się, że był w więzieniu razem z księdzem trzymany w piwnicy. Mama starała się, żeby im dać coś jeść, bo o mało nie umarli z głodu. Po miesiącu wreszcie zwolnili ojca. Powiedzieli do mamy: „Ty lepiej zabieraj go, przyjadą inni, którzy znowu go wsadzą do więzienia”. Mama miała rodzinę na Wileńszczyźnie, żeśmy jechali pociągami, okropne były warunki, zimno, to już był październik. Dotarliśmy do Wilna i mieszkaliśmy u mojego wuja. Straszne mrozy były w zimę 1939/40, nie było ogrzewania. Chyba było trzydzieści stopni mrozu. W każdym razie to było bardzo przykre.

  • Jak pani trafiła do Warszawy?

Mój ojciec inwalida nie mógł przeprawiać się przez Bug, bo tylko była zielona granica. Potem już tylko przychodzili do nas rewizję robić, jak żeśmy byli w Nowej Wilejce. Mama tam też miała rodzinę. W Wilnie już mieli nas dosyć, trzeba było gdzie indziej znaleźć miejsce. Tak żeśmy się tułali. Dopiero jak wojna wybuchła w 1941 roku, Niemcy poszli na Rosję, wtedy przez pewien czas nic nie mogliśmy zrobić, ale mama zaczęła się starać, musiała chodzić do Niemców prosić o pozwolenie na piśmie, że możemy przejechać przez granicę do Generalnej Guberni.

  • Żeby wjechać do Generalnej Guberni.

Tak. Żeby wjechać do Generalnej Guberni. Wreszcie dostała to pozwolenie. Przyjechaliśmy dopiero w październiku 1942. Naturalnie mieszkania nie było, kto inny mieszkał, przyjaciele pomagali.

  • Jak pani nawiązała kontakt z konspiracją?

Przez starszą koleżankę Janinę Growińską, po której nie ma śladu. Ona była parę lat starsza ode mnie. Ojciec jej był pułkownikiem. Znalazłam jej matkę, gdy przyjechałam po wielu latach do Polski. Mówiła mi, że w ogóle śladu nie ma. Próbowałam, pytałam. Ale cóż, gdzie? Bardzo ciężko było na Zachodzie znaleźć informacje. Różne organizacje, ale naprawdę, to nie było tak, łatwo, tylko to mógł byc przypadek.

  • Jak to było, że pani trafiła do konspiracji?

Jasia Growińska pomogła mi nawiązać kontakt z konspiracją. Był rok 1943, wiosna. Musiałam trochę poczekać i potem podała mi adres i pseudonim osoby, którą mam zobaczyć.

  • Ta koleżanka panią wprowadziła?

Tak.

  • Pamięta pani moment, jak pani składała przysięgę?

Tak, bardzo [dobrze].

  • Jak to się odbyło?

W dniu przysięgi mama mnie zamknęła w mieszkaniu i musiałam wyjść przez balkon. Bała się o mnie. Chciała, żebym odrabiała lekcje czy coś robiła. Nie wiedziała, że idę na przysięgę. To było w maju 1943 roku. Gdzie ta przysięga była? Była w jakimś mieszkaniu. Było nas trzydzieści osób. Może to było na Żoliborzu. W każdym razie to było dla mnie bardzo ważne. Miałam bakcyla patriotyzmu po ojcu. Przechodziłam szkolenia, miałam również kurs sanitarny, ale przekonałam się, że nie mogę sobie zrobić zastrzyku, więc pewnie nie mogę być sanitariuszką. Szkoliłam się również jako łączniczka. Zwiady ulic, chodziłam na patrole, obstawy. Ale nic naprawdę nie wiedziałyśmy. Poza tym roznosiłam „Biuletyn Informacyjny” i różne paczuszki i wiadomości. Ciągle coś było do zrobienia.

  • Gdzie pani wtedy chodziła do szkoły?

Na ulicę Mianowskiego. Dwie siostry Goldman prowadziły tę szkołę. To była szkoła krawiecko-bieliźniarska oficjalnie, ale normalnie były profesorki ze Słowackiego, bardzo dobrego gimnazjum przedwojennego. Naturalnie nawet nie umiałam szyć na maszynie, ale maszyny stały w razie czego, jak Niemcy przyjdą. To był początek 1943 roku. W 1942 roku, jak żeśmy wrócili, to byliśmy tak biedni, że nie było mowy, żeby zapłacić. To była szkoła, że trzeba było płacić. Potem zwolnili mnie z płacenia, bo zorientowali się i dowiedzieli, że nie mamy pieniędzy. Ojciec nic nie dostawał jako inwalida, nie działał w konspiracji w ogóle. Był bardzo chory, druga noga miała być amputowana - nie dał, wolał umrzeć.

  • Proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944 roku? Czy przyszedł jakiś rozkaz, jakaś łączniczka?

Tak. Już trzy dni przed Powstaniem musieliśmy się zgłosić pod adres Mickiewicza 25 na Żoliborzu. Na pierwszym piętrze u jakiejś pani, blondynki, doskonale pamiętam. Było nas ze trzydzieści osób. Czekaliśmy. Porucznik Andrzej Rudnicki, pseudonim „Następ”, to był nasz dowódca. Były różne patrolowe i drużynowe. Ale nie miałam przedtem z nimi kontaktu. Należałam do plutonu artylerii przeciwlotniczej. Nasz pluton miał potem obsługiwać działka przeciwlotnicze. Dowódcą był oficer artylerii przeciwlotniczej. Jego zastępcą był „Barbakan”, nazywał się Kawecki. Mieliśmy również dwa moździerze. To też trzeba było wiedzieć, jak obsługiwać. Chłopcy wiedzieli. Byliśmy bezpośrednio pod dowództwem „Żywiciela”. Myśmy nie należeli do zgrupowania, tak jak „Żubr” czy „Żmija”.

  • Wracając do pani osobistych wspomnień, to pani zbiórka była na trzy dni przed wybuchem Powstania?

Tak. Potem nas zwolnili. Powiedzieli: „Bądźcie gotowe, ale jeżeli chcecie, możecie teraz pójść do domu i czekać na rozkazy”. Potem myśmy chyba miały się na następny dzień zgłosić. W każdym razie dwa dni później, byłyśmy zgrupowane.

  • 1 sierpnia?

1 sierpnia to już byłam na kwaterze. Już 30 lipca, nocowałyśmy pokotem w poprzek łóżek, żeby noc jakoś przeżyć. Na Żoliborzu zaczęło się niestety [wcześniej], jakaś wpadka była. Zaczęła się strzelanina. Niemcy zaczęli się bardzo ubezpieczać. Jeździli budami pełnymi żandarmów po głównych ulicach. Byliśmy w strachu.

  • Co pani robiła? Czy miała pani jakieś dyżury? Czy pani meldunki przenosiła?

Tak, miałam dyżury. Preznosiłam meldunki i rozkazy od dowództwa.

  • Przez cały okres Powstania tam pani była?

Przez cały okres. Kwatera nasza mieściła się przy ulicy Mickiewicza 25 potem 27. Był okres, że nie wiedzieliśmy, co robić, bo nie zostały zdobyte działka, nie mieliśmy PIAT-ów. Dopiero jak zaczęły się zrzuty, to były PIAT-y. To jest artyleria przeciwczołgowa. Potem, już we wrześniu chyba, ze zrzutów mieliśmy PIAT-y i mieliśmy nasze dwa moździerze.

  • Gdzie pani przenosiła meldunki? Była pani łączniczką, gońcem bojowym.

Później już byłam. Przenosiłam meldunki do dowództwa „Żywiciela” i odbierałam rozkazy gdy były, albo czekałam na rozkazy. Dowódca z chłopcami przeniósł się gdzie indziej, nie mówiąc nam, zostawiając ze dwanaście łączniczek. Wtedy się zezłościłam, powiedziałam: „Dlaczego my zostałyśmy? Przecież jeżeli nas nie potrzebujecie, nie po to przyszłam do Powstania, żeby siedzieć tutaj i nic nie robić”. Było nas bardzo dużo.

  • Niech pani teraz opowie, jak pani nosiła meldunki w czasie Powstania.

Meldunki były na piśmie lub ustne. Dowódca dawał i ja z tym szłam przez barykady i rowami. Miałam przepustkę i trzeba było znać hasło. W połowie września było bardzo ciężko, żeby utrzymać ulicę Potocką i Drużbackiej na Żoliborzu. Było piekło. Latałam z rozkazami do nich. Potem musiałam przechodzić przez górkę pod obstrzałem czołgów. Raz byłam uziemiona kompletnie. Dobrze, że był dołek, bo inaczej zacząłby strzelać do mnie.

  • Była pani ranna?

Nie, na szczęście.

  • Pani najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim?

Najgorszy dzień dla mnie to była kapitulacja. Przed kapitulacją byliśmy na stanowisku obserwacyjnym koło dowództwa. Był budynek, który się walił. Schody były takie, że trzeba było przeskakiwać różne dziury. To był dom zwany pod Matką Boską, na ulicy Słowackiego. Dostawałam od chłopców, którzy byli z lornetkami na górze, meldunki na piśmie, co się dzieje, w jakim miejscu są czołgi, gdzie piechota na placu Wilsona. Było to bardzo blisko, atakowali okropnie, czołgi i piechota. To był koniec Powstania – 29, 30 września. Przeskakiwałam uliczkę do dowództwa „Żywiciela”, oddawałam meldunek majorowi „Romanowi” zastępcy „Żywiciela” – mówi: „Nie przeskakuj tak, bo mogą cię trafić”. Miałam kamyczek zawinąć papierkiem z meldunkiem. Kamyczek mógł być przerzucony, papier by pofrunął.

  • W chusteczkę?

Nie. To były bylejakie papiery, na których można w takich warunkach coś napisać.
Myśmy czekali. Przecież Rosjanie ciągle nam dawali wiadomości, że będą desanty, będzie można na stronę Pragi przejechać, że oni nam pomogą.

  • Pani musiała być do dyspozycji cały czas?

Tak. Cały czas.

  • To gdzie pani miała kwaterę?

Wostatnich trzech dniach kwaterę mieliśmy obok dowództwa.

  • W każdej chwili mógł przyjść dowódca i powiedzieć, żeby pani się gdzieś udała?

Tak, ale w nocy przeważnie Niemcy spali i było dość spokojnie (w sierpniu). Nie przychodził, bo w nocy. Wołał: „Goniec bojowy!”. Leciałam. Bardzo chciałam wszystko robić. Oszczędzali mnie. Byłam najmłodsza. Na patrole w nocy chodziłam z chłopakami. Potem dostałam „piątkę”, rewolwer, żeby się w razie czego bronić, bo Ukraińcy pijani na dolnym Żoliborzu robili masakrę (we wrześniu). Byłam najmłodsza. Miałam szesnaście lat w czasie Powstania. (Odjęłam sobie rok by mnie przyjęli do ZWZ).

  • Miała pani jakąś sympatię w czasie Powstania?

Nie. Tylko kolegów i koleżanki.

  • Spotkała pani osobiście „Żywiciela”?

Tak, widziałam go.

  • Jak go pani zapamiętała?

Bardzo miły starszy pan. Wtedy jego adiutant, kapitan „Skoczylas” odbierał ode mnie meldunki, a potem szedł do „Żywiciela”. Tylko major „Roman”, zastępca odbierał meldunki [osobiście]. To były ostatnie chwile. Potem kapitulacja, co było dla mnie straszne.

  • Wyszła pani jako cywil czy jako żołnierz?

Jako żołnierz. Z całym plutonem maszerowaliśmy.

  • Jak wyglądało wyjście z Warszawy?

Chłopak mi dał lornetkę. Myślał, że mi nie zabiorą Niemcy, ale zabrali. To było na Żoliborzu przy kościele świętego Stanisława Kostki, na placu. Trzeba było broń rzucać na kupy. Miałam tylko „piątkę”. U chłopców było okropnie. Jeden chciał popełnić samobójstwo. Miałam taką depresję, że mi jakieś przynosili pończochy czy coś [na pocieszenie]. Gdzie coś było, chłopcy znaleźli, przynosili.

  • Wyszła pani później do obozu?

Tak. Maszerowaliśmy do Ożarowa albo Pruszkowa. Tam czekaliśmy ze dwa dni. Trzeba było położyć się na gołym betonie w nocy. Czerwony Krzyż sprawdzał nazwiska. Potem przyjechały bydlęce wagony, wsadzali nas po pięćdziesiąt osób do bydlęcego wagonu i żeśmy jechali. Byłam w Gross-Lübars koło Frankfurtu nad Menem do Bożego Narodzenia i potem pojechałyśmy (kobiety-więźniowie) na północny zachód do Oberlangen, około dziesięć kilometrów od granicy holenderskiej.

  • Jak wyglądało pani wyzwolenie?

Dostałam w obozie szkarlatynę z odrą. Szkarlatynę po raz drugi w styczniu. Dwa miesiące byłam w izolacji w szpitaliku. Na początku były straszne warunki, bo były wszy. Była sala, gdzie babki leżały pokotem dosłownie na materacach. Miały jakieś różne choroby. Miałam gorączkę i potem zorientowałam się, że coś mi na głowie chodzi. Poprosiłam niemieckiego lekarza o sabadilla. Była również pani doktor Dobrowolska, która opiekowała się chorymi. W ogóle opiekowała się, jeżeli ktoś potrzebował pomocy. Nawet mi dała jakieś skarpetki, bo właściwe w trepach rozłażących się poszłam do niewoli. Poza tym myśmy bezpośrednio poszli do niewoli, 30 września, tak jak staliśmy. Ktoś, kto mieszkał na Żoliborzu, [mógł coś wziąć z domu]. Nie mieszkałam, więc nie miałam możliwości.

  • Dzień wyzwolenia, jak wyglądał?

Dzień wyzwolenia to dziewczęta szalały, a ja miałam bronchit z gorączką. Leżałam na trzecim piętrze na pryczy. Jak człowiek jest chory, to ledwo żyje. Bardzo się cieszyłam. Potem wreszcie ubrałam się, bo zimno było jeszcze, był przecież kwiecień. Wyszłam, ale nie widziałam momentu, jak przez bramę czołg przejeżdżał.Wiedziałam, że Polacy, że nas uwalniają. W ogóle wiedziałyśmy, że niedługo będzie koniec naszej niewoli i wojny.

  • Rodzice przeżyli Powstanie?

Nie. Ojciec zginął na Starym Mieście, tylko nie wiem, w jakich warunkach, śladu po nim nie ma. Nie wiem, co robił, bo był w szpitalu, miał depresję, trzeba było drugą nogę amputować, więc nie chciał żyć. Mama szukała. Przecież ludzi rozszarpywało, Stare Miasto ucierpiało najwięcej.

  • Mama przeżyła Powstanie, tak?

W czasie Powstania mama była w dalszym ciągu tam, gdzie mieszkaliśmy. Ochota, róg alei Niepodległości i Koszykowej.

  • Dlaczego pani nie wróciła do Polski?

Poznałam mojego przyszłego męża i on nie mógł wrócić do Polski. Był bardzo zaangażowany,w konspiracji, przy dowództwach. To była łączność z Londynem. W czasie Powstania był na Starym Mieście, również przy „Borze”. Nie wiem, czy bezpośrednio nadawał, czy nie. Bał się wrócić. Jego koledzy byli wywożeni. Po dziesięć lat [dostawali]. Jeden na Syberię, drugi znowu był w więzieniu parę lat w Warszawie.

  • Mąż, jak się nazywał?

Wojciech Malinowski.

  • Pseudonim?

„Wilk”, „Maryna”. Miał parę pseudonimów. Zapisane są, ale nie pamiętam w tej chwili.

  • Dlaczego pani przyjęła pseudonim „Warska”?

Dlatego że słyszałam to nazwisko w rodzinie. Przypuszczam, że to był pseudonim mego ojca lub stryja.

  • Jak wybuchło Powstanie, miała pani szesnaście lat. Jakby pani teraz miała znowu szesnaście lat, czy poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?

Ciężko powiedzieć. Już teraz, po tylu latach, czy jest sens, żeby tracić naszą ideową młodzież.

  • Ale jakby pani miała znowu szesnaście lat?

Jakbym miała szesnaście lat, to bym pewnie to samo zrobiła.
Londyn, 20 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Anna Danuta Malinowska Pseudonim: „Warska” Stopień: kapral, łączniczka, goniec bojowy Formacja: Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter