Anna Pytkowska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Anna Pytkowska, moje nazwisko rodowe Tarnogórska. Urodziłam się w 1933 roku w Warszawie. Mieszkałam w czasie wojny i w czasie Powstania w Alejach Jerozolimskich 77, w tej chwili ta posesja ma numer 83.

  • Kim byli pani rodzice?


Mój ojciec z zawodu był ogrodnikiem i przed trzydziestym dziewiątym rokiem pracował w majątku Bagniewskich na Okęciu. W trzydziestym dziewiątym roku przenieśliśmy się do Warszawy, ponieważ mój brat szedł do gimnazjum, a na Okęcie tramwaj jeździł tylko po jednym torze i na Ochocie była mijanka, więc żeby uniknąć kłopotów komunikacyjnych rodzice przenieśli się do Warszawy. Nie bardzo wiem, co mój ojciec zamierzał robić, czym się zajmować, bo to była taka propozycja tymczasowa, bo mój dziadek w trzydziestym dziewiątym roku przeszedł na emeryturę, a ponieważ miał astmę, postanowił przez rok pomieszkać na działce pod Puszczą Kampinoską, w Izabelinie. Tam był murowany domek, który nadawał się do mieszkania całorocznego. No niestety, całą okupację tam przemieszkał, no bo tak się ułożyły warunki, a my tymczasem zamieszkaliśmy w mieszkaniu dziadków. Jeszcze zostały tam wszystkie ich meble i całe wyposażenie. Nie bardzo wiem, czym ojciec zamierzał się zajmować potem, w normalnych warunkach…

  • Mówi pani już o okresie okupacji?


Tak, ale wiem, z czego się utrzymywaliśmy – po prostu ojciec wykorzystywał różne możliwości zarobku, ale przede wszystkim czymś zawsze handlował albo nie tyle handlował, bo sam tego nie sprzedawał, tylko pośredniczył w handlu, to były papierosy, benzyna. Mama się tym zawsze bardzo denerwowała, bo to było zajęcie narażające ojca na wielkie niebezpieczeństwa.

  • Wspomniała pani, że miała pani brata.


Miałam brata, o pięć lat starszego brata.

  • Jak miał na imię?


Adam.

  • Gdzie i kiedy pani zaczęła chodzić do szkoły?


Zaczęłam chodzić dopiero w czterdziestym roku, bo szkoła, do której byłam zapisana, została zbombardowana i ponieważ było za mało klas, odłożyli moje pójście do szkoły o rok. W czasie okupacji chodziłam przez prawie pięć lat do pięciu różnych szkół, a dlatego tak je musiałam zmieniać, że po roku zawsze były zamykane przez Niemców. Do pierwszej klasy chodziłam na ulicę Tarczyńską. Do drugiej klasy już musiałam chodzić na Miedzianą, i to na wpół do czwartej [po południu], bo tam uczyły się dzieci z różnych szkół. Do trzeciej klasy byłam zapisana… Aha, a ponieważ na wpół do czwartej i wchodziło się bezpośrednio po wyjściu poprzednich klas, to już się rozbierałam na podwórku, żeby zdążyć, i ciągle byłam chora. Rezultat był taki, że do trzeciej klasy byłam zapisana już na Złotą, ale nie byłam ani razu, bo przeleżałam cały rok w łóżku. Do [trzeciej] klasy byłam zapisana na ulicę Hożą [64], do prywatnej szkoły [pani Stopczykowej], no bo mama chciała mnie uchronić przed tymi niezdrowymi warunkami, no ale tam też po roku szkoła została zamknięta. Do [piątej] klasy byłam zapisana na [Nowogrodzką 56 róg] Emilii Plater, też do prywatnej szkoły [Statkowskiej-Jankowskiej], która była szkołą nielegalnie prowadzoną – przechodziłam przez szkołę „modniarską”, przez klasę szkoły „modniarskiej”, no i nasze zajęcia odbywały się nielegalnie.

  • Która z tych szkół, z tych klas, najbardziej pani zapadła w pamięć?


Wszystkie mi bardzo zapadły w pamięć, dobrze je pamiętam, bo tak: w pierwszej klasie był potworny tłok, bardzo dużo dzieci się uczyło. Ja byłam niska i zawsze siadałam w pierwszych rzędach, ale byłam wysyłana na przedostatnią ławkę, dlatego że na Raszyńskiej to były dzieci z Ochoty, trudne dzieci, [więc] ja jako ta grzeczna zawsze lądowałam na przedostatniej ławce i niczego nie widziałam, ale za to „osiołkom” pomagałam, bo w ostatnim rzędzie siedziały dzieci, które nie umiały pisać, czytać i… A ja z kolei gubiłam gumki do wycierania, więc ja im przepisywałam z tablicy, a oni mi za to pożyczali gumkę. Więc takie wspomnienia mam z pierwszej klasy.

Z drugiej klasy, z Miedzianej, były właśnie [charakterystyczne] wspomnienia, które mi bardzo zapadły w pamięci, dlatego że wracając, przechodziłam koło ogrodzenia getta – nie z własnej woli, tylko zawsze ciągnęły mnie tam koleżanki – i tam się odbywały straszne rzeczy: były katowane dzieci, widać było wszystko, co się działo w getcie, bo przechodziłyśmy koło ogrodzenia z drutu kolczastego, więc też bardzo to pamiętam i bardzo źle wspominam.

  • Jakie pani widziała sceny w tym getcie?


Katowania pałą dzieci, prawie aż do momentu, kiedy upadły – małych dzieci, młodszych ode mnie. Tak że tamta szkoła mi się z takimi wspomnieniami wiąże.

Trzecia klasa była… No, trzecią przechorowałam, a [trzecia w nowej szkole] była bardzo sympatyczna, bo to była prywatna szkoła i były zupełnie inne warunki: miłe klasy normalnej wielkości, bardzo miłe dzieci, sympatyczni nauczyciele. A w ostatniej, [czwartej], czułam się strasznie obco, dlatego że ponieważ tam uczyliśmy się przedmiotów z książek, w których były wycięte kartki, wycięte przez cenzurę, a nauczycielki uczyły wszystkiego tego, czego w tych książkach nie było, to nikt mnie nie pytał, bo byłam zupełnie obca i nauczycielki w ogóle nie wzywały mnie do odpowiedzi, a ja byłam nieśmiała, więc się nie zgłaszałam, ale zdawałam dobrze, bo oceniana byłam na podstawie prac domowych.

  • Czyli czuła się pani wyobcowana w klasie?


Czułam się zupełnie wyobcowana.

  • Wróćmy do września trzydziestego dziewiątego roku. Gdzie państwo mieszkaliście we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku?

 

Mieszkaliśmy w tym domu, gdzie byłam w czasie Powstania, w Alejach Jerozolimskich i 1 września zaczął się dla mnie… To był piątek, moja mama była bardzo religijna i w każdy pierwszy piątek miesiąca cała rodzina szła, każdy w takim czasie, kiedy mógł, szła do spowiedzi, szła do kościoła. Każdy szedł do kościoła, do spowiedzi – no, ja jeszcze nie, ale też byłam wysyłana do kościoła. Poszłam sama, bo tak się ułożyły warunki rodziców, że poszłam sama, i rozpoczęło się pierwsze bombardowanie. Byłam tym strasznie wystraszona, ksiądz zamknął drzwi kościoła i powiedział, że nie możemy wyjść, dokąd się bombardowanie nie skończy. W ten sposób dowiedziałam się, że zaczęła się wojna. No, potem były…

  • Która to mogła być godzina?


Koło dziewiątej, dziesiątej rano.

  • Kiedy pani wróciła do domu po tym bombardowaniu?


Wróciłam pewnie w ciągu godziny. To dłużej jak godzinę nie trwało.

  • Czy zobaczyła pani, wracając, jakieś…


Odłamki, leżały odłamki. Nic się wtedy w Śródmieściu nie działo, leżały odłamki, ale nie widziałam żadnych strat ani nikogo poszkodowanego.

  • Jak dalej pani pamięta wrzesień?


Września może tak dokładnie… No, pamiętam, pamiętam. Nie mieliśmy co jeść. Najpierw jedliśmy skórki od chleba, które mama odkładała dla mleczarki, która przywoziła spod Mrozów mleko w bańkach, więc jedliśmy te skórki. Potem już był tylko ryż, a na końcu, jak już było oblężenie Warszawy, to oprócz ryżu z galaretką porzeczkową (obrzydło mi to potem na całe życie)… Nie było nawet wody. Miałam kanarka i mój cioteczny wujek przyniósł mi, ponieważ był studentem i żywił się w Bratniaku na rogu Chałubińskiego i Koszykowej, to z Bratniaka przyniósł mi kieliszek wody dla kanarka – tak brakowało wody – i kawałek chleba, okruszek chleba ze stołówki dla kanarka, bo już pokarmu dla kanarka też nie było. No, poza tym… Aha, siedzieliśmy nie w naszym domu, tylko w budynku na rogu Chałubińskiego i Alej Jerozolimskich, bo to był solidnie zbudowany, bardzo wysoki budynek, siedmiopiętrowy, wysoki, jak na tamte czasy. Tam siedzieliśmy na schodach przez całe oblężenie. Oblężenie, nie pamiętam, ile dni trwało, ale wtedy kiedy było niebezpiecznie, siedzieliśmy tam na schodach.

  • A w nocy?


Też, też, w dzień i w nocy.

  • Czyli rodzice właściwie nie przygotowali się do wojny, nie zgromadzili żadnych zapasów przed wybuchem wojny?


Nie, nie zgromadzili, widocznie to było zaskoczeniem, bo nie tylko rodzice, ale inne znane mi osoby były w podobnych tarapatach.

 

  • Wróciliście po poddaniu Warszawy, tak?


Tak, jak już była Warszawa poddana, to pamiętam, byliśmy nadal bardzo głodni. Niemcy kuchnię polową w Alejach Jerozolimskich postawili na ulicy i wydawali zupę. Mama nie pozwoliła mi pójść po zupę, bo powiedziała, że po pierwsze, może być zatruta, a poza tym od wroga, okupanta, nie mogę brać zupy. No ale dzieci z mojego podwórka… Inni rodzice mieli podobne stanowisko, ale dzieci z podwórka, z któregoś z mieszkań wyniosły miedniczkę, niedużą miednicę, przynieśliśmy tę zupę z kuchni i na podwórku z tej miednicy dzieci jadły.

  • W tajemnicy przed rodzicami?


W tajemnicy przed rodzicami, tak.

  • Jakie sceny pani jeszcze zapamiętała z tego okresu?


Że było bardzo niebezpiecznie, żeby… No tak, po pierwsze, mieszkaliśmy przy ulicy w domu, którego już nie ma, bo się spalił. Spalił się, jak już przechodził front, i podpalacz, który benzyną polewał mieszkania i wzniecał pożary, został przez żołnierzy frontowych zabity na podwórku. Jak wróciliśmy po wojnie, jego zwłoki leżały. No i potem mieszkańcy, jak już zaczęli wracać do domu, przewieźli go po lodzie, po śniegu, bo to była strasznie śnieżna i mroźna zima, na drugą stronę ulicy i został pochowany dopiero, jak się rozmroziła ziemia, w wykopie kolejowym po drugiej stronie ulicy, bo teraz to jest w tunelu, a przedtem kolej w takim odkrytym wąwozie szła.

  • Czy wiadomo było, kim był ten podpalacz, jakiej narodowości?


To był niemiecki żołnierz, a dowiedzieliśmy się od żołnierzy frontowych, którzy w maju wracali spod Berlina, wracali z łupami i przyszli te łupy sprzedawać. Pamiętam, że mama wtedy kupiła dziurawy, biały obrus, no bo nie stać jej było na cały, a dziurawy sprzedali tanio. I właśnie opowiedzieli, że oni tego żołnierza zabili, opowiedzieli nam, jak to było – że on podpalał i że z ich rąk zginął.

  • Wracając teraz do okresu okupacji. Wspomniała pani o tych strasznych scenach, które pani widziała w getcie. Czego jeszcze pani była świadkiem?


Mieszkając w budynku przylegającym do ulicy, ciągle bałam się syren, z którymi jeździli żołnierze niemieccy, którzy przeprowadzali łapanki, bo mieli taki sygnał bardzo charakterystyczny i ponieważ mieszkaliśmy przy samej ulicy i okno wychodziło na ulicę, no to mnie to zawsze podrywało na nogi, bo wiedziałam, że to grozi niebezpieczeństwem, a wiedziałam dlatego, że były już wtedy egzekucje na ulicy, że była egzekucja w pobliżu nas, na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich, że potem tam składaliśmy kwiaty. Tak że wiedziałam, czym grozi łapanka.

  • Ale nie widziała pani tej egzekucji?


Nie, nie byłam świadkiem, nie.

  • Na którym piętrze państwo mieszkaliście?


Na parterze.

  • No to nic dziwnego, że pani tak słyszała.


No i poza tym też przeżywałam emocje przed nalotami, które nie zawsze były ogłaszane alarmem. Ponieważ mieszkaliśmy na parterze w pobliżu Dworca Głównego, to na Dworcu Głównym zanim ogłoszony był alarm, jak były przeloty obcych samolotów, to były wygaszane światła. I mój brat zrobił taką konstrukcję z lusterek, ostatnie lusterko było przybite do naszego okna, bo ramy okienne były wtedy drewniane, i widzieliśmy, czy na dworcu palą się światła, czy nie. Jak gasły, to znaczy, że mógł być zaraz alarm, i to było okropnie denerwujące, a szczególnie od tego momentu, kiedy 12 maja, nie pamiętam, który to był rok, ale chyba czterdziesty trzeci, było bombardowanie, które zniszczyło w centrum wiele domów i bomba uderzyła w pobliżu naszego domu. Pamiętam, nie było wtedy rodziców w domu, to było w nocy, ale nie było rodziców w domu, bo mama miała pranie – wtedy się prało na tarze i pranie długo trwało, a ojciec poszedł pomóc mamie w rozwieszaniu bielizny na strychu. Pamiętam, byliśmy sami w domu i tak to przeżyłam, że do matury dzwoniły mi zęby, jak czułam się czymś zagrożona. No i nie rosłam, przez trzy lata nie przytyłam ani o gram, dopiero na wygnaniu, jak byliśmy w majątku.

  • Czyli tak bardzo była pani zestresowana tymi nalotami?


No strasznie byłam zestresowana. Jeszcze z nami mieszkał mojej mamy brat, który pracował w Warszawie, rodzinę miał w Izabelinie, no bo młoda żona z dziećmi była z dziadkami w Izabelinie, i drżeliśmy wszyscy o ojca i o niego – dwóch mężczyzn – codziennie się czekało w niepewności, czy wrócą do domu wieczorem przed godziną policyjną.

  • Czy w domu odbywały się jakieś spotkania sąsiadów?


Tak, tak, spotkania się odbywały, dlatego że moi rodzice mieli radio, które po rozebraniu skrzynki drewnianej było zalutowane w bańce po benzynie czy po oleju do samochodu. To radio było w piwnicy i rodzice słuchali radia w piwnicy. Sąsiedzi, różni znajomi z naszego domu przychodzili dowiedzieć się, jakie są nowe wiadomości.

  • Pani wiedziała o tym, że rodzice słuchają radia?


Tak, wiedziałam, że słuchają, i denerwowałam się, czy to nie zostanie odkryte.

  • Proszę jeszcze opowiedzieć o swoich przeżyciach z okresu okupacji. Mówi pani, że cały czas właściwie pani się bardzo bała.


Cały czas się bardzo bałam.

  • Czy rodzice w jakiś sposób starali się panią uspokajać, wspierać?


Nie, sami byli tak zawsze zdenerwowani. Poza tym w moim domu mieszkali Żydzi, którzy się ukrywali, i do znajomej rodziny, w nocy, czasem chodził ojciec. Pamiętam, jak mama się potwornie denerwowała, jak niecierpliwie czekała na jego powrót. A ja… Mama nie włączała mnie w to, ale widząc, co się dzieje w domu, ja też byłam tak samo zdenerwowana.

  • Ojciec chodził tam, żeby porozmawiać?


Na rozmowę, po prostu na rozmowę, bo oni nie wychodzili z domu – żeby przekazać im wiadomości ze świata. Oni długo nie mieszkali, bo po pewnym czasie czuli się niepewnie i wyprowadzili się do Milanówka. Ojciec nieraz też tam jeździł ich odwiedzać. Raz mnie tam zabrał i też przeżyłam stres, bo cały czas oglądaliśmy się na wszystkie strony, zanim weszliśmy do tej willi, to była willa w ogrodzie. Wiem, że potem z Milanówka przenieśli się do Sulejówka, ale już tam nie zdecydowałam się ojcu towarzyszyć. Aha, a dlatego ojciec mnie zabrał… Ja tam też czasem chodziłam, bo w tej rodzinie był chłopiec, mój rówieśnik, Stefan. Ja chodziłam do tego Stefana bawić się. Bawiliśmy się za szafą.

  • Co jeszcze pani pamięta z tego okresu?


Co jeszcze pamiętam? No, jeszcze mogę powiedzieć, jak pomagały dorosłym dzieci w czasie wojny. W trzydziestym dziewiątym roku i przez następny rok, raz w tygodniu, chodziłam od drzwi do drzwi i zbierałam produkty albo pieniądze dla żołnierzy w Szpitalu Ujazdowskim. Tam też leżała moja koleżanka, rówieśniczka, która była ranna w trzydziestym dziewiątym roku, i widziałam, w jakich warunkach chorzy tam leżą: to były długie drewniane baraki i brakowało tam wszystkiego. Ta moja koleżanka po wybuchu bomby miała wiele odłamków metalowych w nodze i dlatego tak długo tam leżała. Niektóre z ropniem jej wyszły, a niektóre zarosły i pozostały jej na całe życie. Więc wiedziałam, jak w tym szpitalu jest. Dla mnie to było zajęcie bardzo niewdzięczne, ale ponieważ mama mnie w tym wspierała i właściwie była inicjatorką tej akcji, no to chodziłam, bo nie wypadało mi powiedzieć, że mnie to bardzo stresuje.

  • Długo pani tak chodziła?


No, około dwóch lat, bo później nie wiem, czy istniał, chyba nie istniał, już chyba był zamknięty ten szpital, bo to był szpital dla ludności Warszawy, poszkodowanej.

  • Jak pani pukała do drzwi ludzi, jak reagowali na pani prośbę?


Każdy, kto był w domu i otworzył, od każdego dostawałam to, co mogli mi dać. Od niektórych osób dostawałam woreczek kaszy, [to znaczy] nieduże ilości kaszy albo płatków owsianych, albo coś, jakąś żywność suchą albo jakieś drobne datki.

  • Ale każdy starał się…


Tak, nikt nie robił nigdy żadnych przykrych, odmownych wymówek, nie spotkałam się z taką sytuacją.

  • Jak było z czytaniem książek w czasie okupacji?


Książki tylko miałam w domu takie, które dostawaliśmy z bratem na różne okazje: na Gwiazdkę, na imieniny i to były zawsze pożyteczne książki, zwykle miały zabarwienie historyczne. A tak na co dzień, w szkole, obowiązek był czytania gazetki „Stern”, która dla mnie była śliczna – do tej pory to była dla mnie śliczna gazetka, do tej pory pamiętam fragmenty wielu wierszy, które bardzo mi się podobały i opowiadania były, głównie związane z dziećmi i z przyrodą, ale mama zawsze fukała i mówiła, że to jest niemiecka gazeta, i w ogóle była bardzo niezadowolona, że mi się ta gazetka podoba.

  • Miała pani przyjaciółki, prawda?


Tak, miałam dużo przyjaciółek. A właśnie – no książki… Bo moje przyjaciółki pochodziły z rodzin o wiele bardziej zamożnych, miały bardzo dużo ślicznych książek i te książki mi pożyczały. Na podwórku stały dwa wielkie ciężarowe samochody. Dla mnie wtedy były bardzo wielkie, bo na pierwszy metalowy stopień żeby wejść, to musiałam dwiema rękami chwytać za metalową poręcz, żeby się podciągnąć. Dzieci się tak umówiły, że jeden samochód będzie chłopców, a drugi dziewcząt. Szoferka była cała metalowa, z metalową podłogą. Dlatego stały przez całą wojnę na podwórku, że Niemcy je tam zaparkowali i przez noc Polacy zdjęli opony, rozebrali wszystko, co mogli rozebrać, i te samochody nie nadawały się do wyprowadzenia. Właśnie w tym samochodzie dla dziewczynek czytałam bardzo dużo książek, bo tam ten samochód tak się dzieciom podobał, że dyżury sobie wyznaczały, bo siedziało się wysoko i z góry patrzyło się na cały świat. Dzieci sobie wyznaczały dyżury, kiedy ktoś tam może siedzieć, i tam w tych samochodach czytaliśmy książki. Potem te książki pożyczone mogłam zabierać do domu i czytać w domu. Pamiętam, bardzo żałowałam, że piękna książka, „Bajki z tysiąca i jednej nocy”, pożyczona, została w domu, który się spalił.

  • Jak jeszcze spędzała pani czas z rówieśnikami?


Na zabawach na podwórku. Przed trzydziestym dziewiątym rokiem podwórko było bardzo ładnie zagospodarowane: były klomby, były ławeczki, były kwiaty i było zawiadomienie wywieszone gdzieś przy wejściu do budynku, że dzieci mogą wychodzić tylko pod opieką dorosłych. A w czasie wojny stały tam te dwa wielkie samochody, były grządki [użytkowane] przez mieszkańców budynku, grządki z jarzynami, a pod dachem garażu (do tego budynku należał garaż, który jest i teraz wykorzystywany dotychczas, bo tam mieszka moja kuzynka) były klatki z królikami, mieszkańcy tego domu hodowali króliki. Mój ojciec też miał tam klatkę i straszną przykrością było dla mnie, jak z któregoś królika rodzice robili pasztet na niedzielę – w ogóle nie miałam odwagi zajrzeć do klatki, żeby zobaczyć, którego królika już nie ma. No, takie były dziecięce przeżycia.

  • W czasie okupacji nie doznała pani już głodu tak jak we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku?


Nie, głodu nigdy nie zaznałam. Z tym że jedzenie było bardzo monotonne, bo głównie składało się z ziemniaków, z ziemniaczanej zupy, która nie miała dla mnie żadnego smaku, zresztą byłam chorowitym dzieckiem i nie miałam apetytu. Mama dla tego dziecka, o które trzeba było bardziej dbać, jak o pozostałych członków rodziny, zawsze przynosiła bułeczkę. Bułki były sprzedawane przez kobietę stojącą z koszem na rogu ulicy, zawsze dostawałam bułeczkę rano. Jak wstawałam, to na piecu – taka „koza”, duża „koza” metalowa stała – na piecu ciepłym leżała bułeczka i grzała się. A oprócz tego zawsze dostawałam jajko, z którego sama robiłam sobie naleśnika. A poza tym – bo byłam chorowitym dzieckiem, no więc [wymagałam] szczególnej troski, a tak na co dzień jedliśmy głównie ziemniaki, z tym że rodzice dbali, żeby jakoś w tych trudnych warunkach w miarę zdrowo się odżywiać, więc zawsze na zimę była kiszona kapusta w beczce, ta kapusta trzymana była w piwnicy, zawsze worek cebuli był kupowany jesienią i kilka skrzynek jabłek. Wtedy się kupowało to wszystko na targu, trzeba było pójść rano, u gospodarza, który przywoził te produkty, zamówić i ten gospodarz wozem przywoził pod dom to wszystko, tak kapustę, jak i te jabłka, i cebulę. No i na kolację… Jaka była kolacja codziennie? Ziemniaki. Bo chleb był na kartki, był bardzo niesmaczny i mówiło się, że bardzo niezdrowy, że były dodatki trocin, kasztanów i różnych świństw, i że to było niezdrowe, więc jedliśmy zwykle na kolację ziemniaki z kiszoną kapustą albo z cebulą prażoną w piecyku, w duchówce, tak się to wtedy nazywało, pokropioną olejem i octem. Zawsze były ziemniaki z czymś na kolację, no i chleb ze smalcem, bo rodzice jesienią… Zawsze ktoś przemycał z ziemniakami, pod ziemniakami rolnicy przywozili słoninę i raz w roku jesienią tę słoninę się kupowało. Mama kupowała tej słoniny dużo, topiła smalec i trzymała w kamiennych, dużych garach, w zimnej piwnicy – no bo dom był nieogrzewany, więc piwnica była zimna, bo normalnie to było centralne ogrzewanie, ale w czasie wojny można było w tych zimnych piwnicach przechowywać. No i właśnie kłopotem moim było to, że jadłam przez cały rok chleb z tymi skwarkami, a moje koleżanki z podwórka jadły pyszną margarynę i zamieniałyśmy się na podwórku, bo one prosiły o chleb ze smalcem, a mnie najbardziej smakował chleb z margaryną.

  • Czy w szkole zetknęła się pani z harcerstwem w którejś z tych szkół?


W czasie wojny nie. Nie. [Dla] małych dzieci harcerstwo nie było prowadzone, przynajmniej w tym środowisku, w którym ja byłam.

  • Czy nauczyciele w pani szkołach uczyli was, jak się zachowywać na ulicy?


Nie, nie. W ogóle z nauczycieli… Poza tą prywatną szkołą na Hożej w ogóle nie było kontaktu… Jakoś nauczyciele byli bardzo obojętni, poza panią od religii. Pamiętam, pani od religii w pierwszej klasie była bardzo sympatyczna i nawiązywała serdeczny kontakt ze swoimi podopiecznymi, natomiast inni nauczyciele jakoś tak byli od nas odgrodzeni ścianą obojętności.

  • Chodziła pani sama zawsze do szkoły?


Tak, sama. Moja mama zawsze uważała, że jestem dzieckiem samodzielnym, i pamiętam, że na Raszyńską – mieszkałam w Alejach Jerozolimskich, przy Chałubińskiego – pierwszy raz mnie mama zaprowadziła do pierwszej klasy i zapytała, czy sama trafię do domu. Ja byłam dzieckiem ambitnym, więc powiedziałam, że tak, oczywiście trafię, a potem przez cały czas pobytu w szkole zastanawiałam się, jak wrócę do domu. Ale na szczęście trafiłam.

  • Czy była pani świadkiem łapanek?


Tak, byłam świadkiem łapanek.

  • Gdzie? Proszę powiedzieć, jak to było?


Po prostu tak normalnie, że ludzie uciekali, a Niemcy łapali każdego, kogo mogli złapać, i pakowali właśnie do tych samochodów ciężarowych z plandeką, które były wtedy nazywane budami. Do budy ładowali tych ludzi i wywozili gdzieś, na Pawiak prawdopodobnie.

  • Czy w czasie tych łapanek była pani sama?


Tak, sama, bo ja byłam samodzielna od pierwszej klasy. Po zakupy też chodziłam, bo po zakupy szkolne chodziło się do domu towarowego na Marszałkowskiej, przy Alejach Jerozolimskich, pamiętam, że to była Marszałkowska 102.

  • Czyli w czasie tych łapanek wiedziała pani, jak uciekać i gdzie się chować?


Wiedziałam, wiedziałam, tak. Jak z daleka było słychać ten charakterystyczny sygnał, to był taki sygnał…

  • To co pani wtedy robiła?


Starałam się gdzieś wejść do bramy, żeby mnie nie było widać.

  • Czyli zniknąć z ulicy.


Zniknąć z ulicy.

  • Zbliżamy się do 1 sierpnia…


A jeszcze nie opowiedziałam, co dzieci robiły w czasie wojny, jak pomagały dorosłym, że na przykład przez ostatnie dwa lata przed Wielkanocą dzieci malowały pisanki dla więźniów na Pawiaku. U nas w mieszkaniu zbierały się dzieci, była pani, która to organizowała, mieszkanka naszego domu, przynosiła ogromne ilości jajek i dzieci – w każdym wieku, nawet młodsze ode mnie, takie pięcio-sześciolatki, no bo ja już w czasie okupacji rosłam i byłam starsza od nich – nawet te małe dzieci, które już potrafiły utrzymać pisankę w ręku, malowały, jak umiały. Starsze dzieci malowały woskiem i potem to dorośli wkładali do cebulowego wywaru, a młodsze dzieci malowały farbami takie plamy, jak umiały, no i potem właśnie pani, która to organizowała, te jajka przekazywała więźniom Pawiaka.

  • Pamięta pani, jak ona się nazywała?


[To była pani Janiszewska]. Tak wczoraj myślałam, że ta opowieść też jest warta zapamiętania, jak pomagało się więźniom Pawiaka, ale nie pamiętam… Pamiętam, w którym mieszkaniu mieszkała, który to był numer, ale nazwiska nie pamiętam. Przeżyła wojnę.

  • A jak jeszcze dzieci wspierały dorosłych?


Może dorosłych nie, bo dorośli w tej sytuacji, o której opowiem, byli okrutni, ale pomagały żydowskim dzieciom, które wtedy kiedy już było getto i tym dzieciom udało się uciec, schowały się na piątym piętrze, na klatkach schodowych. Na piątym piętrze nie było mieszkań, były pralnie i strychy. Te dzieci tam zwykle przebywały przez kilka dni, załatwiały wszystkie potrzeby, tak długo, dokąd zapach nie zdradził ich obecności, i w tym czasie dzieci nosiły jedzenie tym dzieciom po kryjomu, bo dorośli zawiadamiali policję i policja te dzieci potem zabierała.

  • Aha, czyli w tajemnicy przed rodzicami.


W tajemnicy przed rodzicami nosiły dzieci żywność na piąte piętro dzieciom ukrywającym się, żydowskim dzieciom ukrywającym się.

  • Co jeszcze może pani opowiedzieć właśnie o Żydach, w tych pani relacjach, kontaktach?


Że był straszny antysemityzm. Pamiętam, jak był nakaz noszenia gwiazd przez żydowskich mieszkańców mojego domu, no to nie widziałam, nie czułam współczucia wśród aryjskich rodzin. I potem były dociekania, jak już było getto, jak już (nie wiem, co się działo z tymi ludźmi, czy poszli do getta, czy się gdzieś ukrywali) przestali mieszkać w moim domu, to też były dociekania i domysły, kto może być Żydem, a nie nosił gwiazdy. Straszny był antysemityzm wtedy.

  • Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944 roku?


Tak właśnie, jak wcześniej powiedziałam, że o wpół do piątej nasza znajoma [pani Jarnuszkiewicz] powiedziała nam, że jej syn idzie do Powstania i że o piątej zacznie się Powstanie. Wtedy zapytałam mamę, jak długo może potrwać, mama powiedziała, że czasem trwało kilka godzin, czasem kilka albo kilkanaście dni, no i tak, z taką myślą przyjęłam do wiadomości, że zaczęło się Powstanie. Potem, kiedy już był ostrzał, schowaliśmy się w piwnicy. W piwnicy na posesji, w której mieszkałam, stały trzy domy: jeden stary, który był przeznaczony do rozbiórki, najbliżej ulicy, do rozbiórki dlatego, że w przyszłości miał być tam zbudowany hotel. Za nim stały dwa domy, ale tylko w tym pierwszym, bliżej ulicy, w piwnicy wszyscy mieszkańcy schronili się na początku Powstania. Siedzieliśmy tam dzień i noc, tak długo, dokąd nie opuściliśmy Warszawy.

  • Jakie nastroje panowały wśród mieszkańców?

 

Wszyscy byli dobrej myśli, że Powstanie dobrze się skończy, a niektóre osoby bardzo nerwowo reagowały. Pamiętam panią, która miała przez cały pobyt w piwnicy rozstrój żołądka i była tak zdenerwowana, że przez dwa tygodnie głośno odmawiała litanię do wszystkich świętych – w ten sposób poznałam litanię do wszystkich świętych, na pamięć nauczyłam się. Pamiętam nazwisko tej pani, przeżyła wojnę, po wojnie mieszkała w Łodzi.

  • Takie zachowanie sąsiadów nie sprzyjało takiej…


Nie, nie, nie sprzyjało, a poza tym denerwowaliśmy się strasznie, dlatego że na Chałubińskiego, przy Hożej, na budynku (później tam było Ministerstwo Komunikacji) stało działo niemieckie [nazywane „krową”], na dachu, działo niemieckie z obrotową lufą i ta lufa strasznie zgrzytała. Pamiętam… A nigdy nie było wiadomo, gdzie pocisk trafi. I jak ta lufa była obracana i był ten zgrzyt, to wtedy wszyscy wtulaliśmy głowy w ramiona i czekaliśmy, co będzie dalej. Tak było przez cały czas. Spaliśmy na jednym leżaku drewnianym, który nam ktoś podarował, no i zmienialiśmy się na tym leżaku, cała rodzina czteroosobowa na zmianę spała na leżaku. Bo piwnica była malutka, w piwnicy była zagroda na węgiel, na ziemniaki, no i miejsce… No może ten leżak by się zmieścił, ale spaliśmy na korytarzu, na leżaku. Toaleta była w tym korytarzu piwnicznym.

 

  • Jak w tym czasie radziliście sobie z jedzeniem?

 

Mama w nocy wychodziła do mieszkania znajomych na drugim piętrze i piekła takie ohydne placki z płatków owsianych, bo miała duży zapas płatków owsianych, i to było dla mnie w ogóle nie do jedzenia – kłuło w podniebienie i było strasznie niesmaczne. Ale były też jajka i kasza jęczmienna, tylko że kasza jęczmienna długo się gotowała, więc też mama tylko w nocy nam tę kaszę przynosiła i jajka, bo w garażu, który był przy moim domu, Niemcy zmagazynowali jajka i kaszę jęczmienną, potem z tych zapasów korzystaliśmy. Natomiast w sąsiednim domu, wtedy my byliśmy [Aleje Jerozolimskie] 77, tam było siedemdziesiąt dziewięć, tam były magazyny masła. I w domu siedemdziesiąt pięć stacjonowali Niemcy, a w budynku siedemdziesiąt dziewięć Powstańcy. I Powstańcy do nas przychodzili, bo było przejście przez oficynę, przez podwórko oficyny, tam było tylko ogrodzenie z siatki w takim lokalnym, małym podwóreczku, tamtędy do nas przychodzili i przynosili nam masło, a brali od nas jajka i kaszę. Co jeszcze było, co jeszcze pamiętam z Powstania? No właśnie tymi produktami, tym, co było, to żyliśmy.

 

  • A jak było z wodą?


Nie pamiętam, żeby jej brakowało, więc chyba była cały czas. No i gaz też był, no bo mama piekła na gazowej kuchni te placki niedobre.

  • Czy pani zapamiętała któregoś z Powstańców, jakoś charakterystyczny był?


Tak, tak, zaraz opowiem. Przychodził do nas Powstaniec, bardzo przystojny młody człowiek, bardzo ładnie ubrany w buty wysokie, w ładną bluzę, taką beżową. Przychodził do swojej dziewczyny, która mieszkała w naszym domu, a pochodziła z Torunia, i przynosił jej różne przysmaki. Mówił, że jest Powstańcem, przychodził z opaską biało-czerwoną i mówił, że oni mają swoje [zaopatrzenie], że stacjonują w Omedze. Omega to była w Alejach Jerozolimskich prywatna lecznica dla dzieci. Dla nas to się wydawało podejrzane, bo zawsze przychodził czyściutki, zawsze ubranie miał czyściutkie i się zastanawialiśmy, jak on w ogóle dochodzi do nas, że nic mu się nie stanie, co kilka dni przychodził, i skąd bierze te przysmaki. A potem dopiero, po wojnie, zorientowaliśmy się, że on był szpiegiem niemieckim, że on jakoś się przedostawał w znany sobie sposób i to wszystko co przynosił, to było z niemieckiej kantyny. A poza tym pod koniec… Wyszliśmy z Warszawy 15 [sierpnia].

  • Jeśli po dwóch miesiącach, no to…

 

Po dwóch tygodniach, nie, nie, po dwóch tygodniach. Właśnie po dwóch tygodniach… Może jeszcze wcześniej opowiem, że było jeszcze parę incydentów, które nas zastanowiły. Najpierw była zasadzka zorganizowana przez Niemców, że na ulicy w pobliżu naszej bramy był postawiony patefon i były grane pieśni patriotyczne, więc wszyscy siedzący w piwnicy krzyknęli: „No, Powstańcy już doszli do nas”, wybiegli radośnie, chcieli wybiec na ulicę, bo podwórko było duże, przebiegli przez podwórko do bramy i wtedy padły strzały niemieckie i trzy osoby zostały ciężko ranne. Po wojnie dowiedzieliśmy się, że w tym sąsiednim budynku, którego już nie ma, został rozebrany, w tym masywnym budynku, którego balkony wychodziły na nasze podwórko i miały betonową obudowę, że w tych balkonach – dowiedzieliśmy się o tym po wojnie od mieszkańców tego domu – Niemcy przewiercili dziury takie, w których lufa karabinu się zmieściła, przez te dziury nas podglądali, co się u nas dzieje, widzieli, że przychodzą do nas Powstańcy, i oni właśnie strzelali do każdego, kto pojawił się na podwórku. Bo tam ludzie też wychodzili po te jarzyny, które rosły, i wtedy padały strzały. Więc potem już przez podwórko przechodzili ludzie tylko w nocy. Po tych dwóch tygodniach naszego pobytu w Powstaniu zaczęli Niemcy łomotać przy naszej piwnicy w mur, były silne uderzenia w mur piwnicy. To trwało dwa dni, bo mur był bardzo gruby, i któregoś dnia, właśnie pod koniec tych dwóch tygodni, [wybitą dziurą] umundurowani Niemcy wkroczyli do nas, do piwnicy, no i zawiadomili nas, że jeśli znajdą chociaż jednego Powstańca, to wszyscy zginiemy. Powstańców nie było, bo zdążyli uciec, bo w naszej piwnicy też ranni Powstańcy leżeli. Za naszym budynkiem na Nowogrodzkiej był skład drewna, desek. Jak już Niemcy łomotali, było wiadomo, że wejdą, to ranni z naszego domu i ranni Powstańcy najpierw zostali wyniesieni tam do tego składu desek, a potem do szpitala Dzieciątka Jezus. Mieszkańcy naszego domu, ranni, przeżyli, bo wrócili po wojnie. No i właśnie, [Niemcy] wtedy weszli i powiedzieli, że grozi nam niebezpieczeństwo, i po kilku godzinach zawiadomili, że musimy wszyscy opuścić dom, że razem z nami zostaną wyprowadzeni mieszkańcy tego dużego budynku w Alejach Jerozolimskich […] 75 i że będziemy odprowadzeni do poczekalni Dworca Głównego. Tam mamy przeczekać, aż oni rozprawią się z Powstańcami, którzy są w następnym domu. Ustawili nas wszystkich czwórkami. Moi rodzice mieli dylemat: czy iść na początku, czy iść na końcu. Ponieważ mój ojciec był pesymistą i uważał, że zaraz padną strzały i zginiemy, więc zdecydował, że idziemy w pierwszej czwórce, żeby nie patrzeć, jak giną inni. No i tak byliśmy w pierwszej czwórce. Jak doszliśmy do Chałubińskiego, to dowiedzieliśmy się, że nie idziemy na Dworzec Główny, tylko mamy skręcić w Chałubińskiego i iść w kierunku południowym. Tak doszliśmy do ulicy Oczki, tam był pierwszy niemiecki patrol. W patrolu był Ślązak pochodzenia polskiego, który mówił dobrze po polsku i powiedział nam, że idziemy, jesteśmy kierowani na plac egzekucyjny w alei Niepodległości, żebyśmy tam nie szli, żebyśmy skręcili w Oczki i na następnych patrolach mówili, że ochotniczo zgłosiliśmy się do obozu pracy (bo w czasie Powstania Niemcy zrzucali ulotki zachęcające mieszkańców Warszawy do opuszczenia miasta i ochotniczo zgłoszenia się do obozów pracy), żebyśmy jakieś białe chustki albo jakieś białe szmatki na kijach zawiesili, powiewali nimi i mówili, że idziemy ochotniczo do obozu pracy. Tak doszliśmy do placu Zawiszy, tak nas kierowali. Przy wejściu w ulicę Raszyńską była barykada, przejście tylko na jedną osobę. Przy tej barykadzie stali żołnierze w niemieckich mundurach, mówiło się wtedy o nich, że to są Ukraińcy. Każdy przechodził przez dokładną rewizję, trzeba było stanąć, trzymając poziomo wyciągnięte ręce, ze wszystkich kieszeni wszystko opróżniali… A co widziało oko dziecka? Że po tym placu, po placu Zawiszy jeździły pojazdy konne, dwukółki i właśnie tymi pojazdami jeździli rozochoceni żołnierze, o których się mówiło, że to Ukraińcy, tacy kosoocy, charakterystyczni dla ludzi Wschodu byli. Po obrabowaniu nas ze wszystkiego… Jeszcze co dziecięce oko zapamiętało: że przy tej barykadzie leżał stos nowych dwudziestozłotówek, ale wtedy nikomu się nie wydawało, że pieniądze mają jakąś wartość. Te pieniądze… Stos innych pieniędzy, ale na wierzchu leżały te nowiutkie, niezagięte dwudziestozłotówki. Potem przez cały czas na wygnaniu nie mogłam odżałować, że jako dziecko, na które żołnierze mało zwracali uwagę, nie wzięłam chociaż garstki tych pieniędzy, bo pieniędzy bardzo brakowało. Po przejściu przez tę barykadę poszliśmy Raszyńską do Niemcewicza, bo tak nas kierowali.

  • Ale nikt was nie eskortował, nie towarzyszył wam żaden oddział niemiecki?


Nie, nie, cały czas z tymi szmatkami białymi. Ja pamiętam, bardzo zazdrościłam dorosłym, że mają te szmatki i na… Bo skierowali nas w ulicę Niemcewicza i tam przy jakimś rozbitym sklepie z konfekcją dziecięcą znalazłam białą, dziecięcą koszulkę z koronkami i tą koszulką powiewałam aż do Dworca Zachodniego, bo doszliśmy piechotą do Dworca Zachodniego. Tam Niemcy dawali, nie wiem, rodzinie czy każdemu ćwiartkę chleba, wsiedliśmy do pociągu elektrycznego i tym pociągiem jechaliśmy do obozu w Pruszkowie. W czasie jazdy niektóre osoby zdecydowały się wyskoczyć. U mnie też była rozmowa rodzinna, czy skaczemy, czy jedziemy do obozu. Ojciec z bratem zdecydowali, że wyskakują, my z mamą nie miałyśmy odwagi. Jak już było otwarte okno i byli gotowi do skoku, to z pomostu wagonu padła salwa do tych, którzy skoczyli wcześniej, więc już zrezygnowała moja męska część rodziny i dojechaliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie w halach, w tych halach remontowych nie było już miejsca, więc zostaliśmy zakwaterowani w wagonach towarowych, które stały na bocznicy i pilnowali nas też tak zwani ukraińcy.

  • To była połowa sierpnia?

 

Tak, to była połowa sierpnia. Dzieci mogły wychodzić z wagonu. Wszystkie potrzeby fizjologiczne załatwialiśmy pod wagonem, więc dorośli też na chwilę mogli wyjść, ale dzieci mogły chodzić nawet po obozie. Pamiętam, jak zaświtało, to wyszłam zobaczyć, co się w tym obozie dzieje, i zobaczyłam, że stoi kocioł i że gorąca zupa paruje. To były jarzyny. Takie jarzyny umyte, nieobrane, w paseczki pokrojone, ugotowane w wodzie, w gorącej wodzie. Ponieważ tylko dzieci mogły wychodzić, dorośli nie, to przyszłam do mamy z prośbą, żeby mi jakiś kubeczek dała, dlatego że bardzo długo niczego gotowanego nie jedliśmy, i jak poszłam po tę zupę, to spotkałam znajomą, która mieszkała w Pruszkowie i była siostrą PCK w białym fartuchu. Zgłosiła się po to, żeby pomóc uratować się znajomym. W międzyczasie moi rodzice i dwie inne rodziny z naszego domu zdecydowały, że wyjedziemy ochotniczo, [to znaczy] zgłosimy się ochotniczo do obozu pracy we Wrocławiu. Tak nam się wydawało, że będziemy mieli wybór, dlatego że rodzina, jedna z tych rodzin, pochodziła z Wrocławia i znali dobrze niemiecki. No i właśnie w ten sposób zostaliśmy odprowadzeni do wagonu, gdzie segregowali nas w wagonie na bocznicy. Też było takie niemieckie biuro, które te zgłoszenia przyjmowało. Nas już posegregowali według wieku, pamiętam, że staliśmy tak rzędami, jeden za drugim, w trzech różnych rzędach: w jednym rzędzie mój ojciec, w drugim mój brat, a w trzecim ja z mamą. Wtedy pojawiła się właśnie ta sanitariuszka i powiedziała, że pomoże nam wyjść z obozu, że jest przekupiony lekarz niemiecki, który wydaje zaświadczenia o chorobach, których Niemcy się boją, w tym była gruźlica, jakieś inne choroby. Postarała się o te zaświadczenia dla nas i dla tych dwóch rodzin. Już nas wyłączyli z tego miejsca, gdzie byliśmy przydzieleni do trzech różnych grup, byliśmy gdzieś na boku postawieni i czekaliśmy na to zaświadczenie, ona nam to zaświadczenie… Podchodziliśmy do lekarza niemieckiego, on o coś tam nas pytał, dostaliśmy zaświadczenia i w ten sposób wyszliśmy z obozu. Z tym że zaraz za bramą obozu Niemcy łapali te osoby i wracali z powrotem. Tak byliśmy łapani dwa razy, za trzecim razem ta znajoma poradziła nam, żebyśmy poczekali do zmroku, tam w pobliżu bramy czekaliśmy i żebyśmy wyszli dopiero, jak będzie ciemno, bo wtedy nie ma łapanek.

  • To znaczy, że te zaświadczenia, które mieliście…


Przy bramie ona odzyskiwała.

  • Aha, czyli one zostawały na terenie obozu, w związku z tym…


Tak, zostawały przy bramie. Ktoś tam, jakiś funkcjonariusz te zaświadczenia przy bramie odbierał, wychodziliśmy na zewnątrz, wracaliśmy i te zaświadczenia ona pomagała nam odzyskać. Przenocowaliśmy u niej, a o świcie, nawet przed świtem… Przenocowaliśmy na podłodze, bo w jej mieszkaniu właśnie wszyscy znajomi zajmowali wszystkie wolne miejsca na podłodze. Przed świtem wyszliśmy od niej i zatrzymaliśmy się w Komorowie u znajomych.

 

  • Czy pamięta pani nazwisko tej pani?


Tak, tylko nie pamiętam imienia, ale jej rodzina na pewno mieszka w Pruszkowie i na pewno na Ołówkowej, bo to była rodzina albo znajomi właścicieli fabryki Majewskiego, bo dom, w którym mieszkałam, był własnością Majewskiego, właściciela fabryki ołówków w Pruszkowie. Ta pani, nazwisko jej Dukwicz, ale nie pamiętam imienia.

  • Proszę dalej.


No właśnie z mężem tej pani w sprawach handlowych współpracował mój ojciec, bo to była rodzina chemików, oni robili mydła toaletowe i ojciec pośredniczył w przyjmowaniu towaru, to znaczy tłuszczu z orzechów kokosowych i innych środków chemicznych, i dostarczał właśnie do tej nielegalnej wytwórni w Pruszkowie, stąd była ta znajomość.

Zatrzymaliśmy się w Komorowie u znajomych. To było młode małżeństwo, które miało nowo wybudowany dom i żeby dom wykończyć, wynajęli wszystkie pokoje letnikom. Miejsce dla nas było tylko na strychu, bo warszawiacy nie mieli dokąd wrócić, a ta rodzina mieszkała w takim baraczku prowizorycznym wokół tego domu, no i musieli też jakoś do tego swojego domu na zimę wrócić. Jak się zaczęły mrozy, to jedna z tych rodzin, z którymi wyszliśmy, znalazła miejsce pod Grójcem, w majątku. Ponieważ dla nas tam nie było miejsca, to nam znaleźli u sąsiadów, w sąsiednim majątku, w Kopanej Grójeckiej, to było dziewięć kilometrów przed Grójcem.
Byliśmy tam bardzo serdecznie przyjęci, z Warszawy znalazło tam schronienie osiemnaście osób. Dostaliśmy wszystko to, co mogli nam dać z żywności, to znaczy jarzyny wszystkie, czasem jakieś kości z kozy, ale były świetne do ugotowania zupy – no bo sami ci ludzie niewiele mieli, bo majątkiem zarządzali dzierżawcy, ponieważ właścicielem majątku była rodzina Górskich, obciążona chorobami psychicznymi. Żona założyciela gimnazjum Górskich była chora psychicznie i tę chorobę przekazała swojemu potomstwu. Już Górscy wtedy nie żyli, tylko dzieci ich mieszkały. Dzieci wymagały opieki, a majątkiem, dorosłe dzieci, bardzo dorosłe, a majątkiem zarządzali dzierżawcy. No i tam w tym majątku mieszkaliśmy, dostaliśmy pokój w pałacu, ale pałac był nieskanalizowany, a ponieważ my dostaliśmy jeden pokój, ponieważ pałac był nieskanalizowany, to bardzo trudno było od zmroku, który jesienią zaczynał się wcześnie, mieszkać w jednym pokoju z wiadrem na nieczystości. Więc jak się przekonaliśmy, że tak się nie da żyć, to zamieniliśmy to mieszkanie na pokój w czworakach. To była bardzo dobra zamiana, dlatego że w czworakach byli bardzo serdeczni ludzie, pokój dostaliśmy przy sieni, w której był piec chlebowy i wszyscy mieszkańcy czworaków z tego pieca jednego korzystali, więc codziennie był pieczony chleb i było ciepło. Dzierżawcy majątku raz w tygodniu przydzielali nam trzydzieści kilogramów mąki, mąki żytniej na chleb. Tego chleba nikt nie umiał piec, ale pieczeniem zajęła się moja mama, to znaczy od sąsiadki pożyczała dzieżę, sąsiadka, bardzo krzepka, dziewiętnastoletnia dziewoja, wyrabiała ten chleb i potem rzucała siedmiokilogramowe bochenki do pieca i przewracała, bo to już trzeba było przewracać, przenosić ten chleb w czasie pieczenia. Każda z rodzin, bo tam było osiemnaście osób z Warszawy, każda z rodzin raz w tygodniu dostawała siedmiokilogramowy bochenek przepysznego chleba. Takiego chleba nigdy przedtem ani potem nie jadłam. Oprócz tego w majątku dostawaliśmy przydział mleka. Dzieci dostawały litr mleka, dorośli pół litra, z tym że trzeba było pójść o piątej rano, wtedy kiedy było dojenie, ale mama tym się zajmowała, no i dzięki temu mieliśmy mleko, mieliśmy śmietanę, z którą jadło się potem chleb.

  • To mieliście wyjątkowo dobre warunki.


Wyjątkowo dobre warunki. Wprawdzie dach był dziurawy, ale mój ojciec jakoś znalazł [papę]. Bo tam w ogóle straszny nieporządek był na tych czworakach. Dach był dziurawy, jak deszcz padał, lało się do pokoju. Kawałki papy leżały wokół domu, więc ojciec jakoś te kawałki papy pozbierał, kamieniami poprzyciskał i woda nam nie leciała, poza tym pokój był pusty.. Ale w tym majątku staraliśmy się pomagać i być pożyteczni. Ojciec przebierał jabłka, bo to był majątek, w którym był duży sad i przechowalnia owoców, taka właściwa przechowalnia. Ojciec przez cały czas naszego pobytu przebierał jabłka w tej przechowalni. Dostał deski z niepotrzebnych skrzynek i z tych desek zrobił jednorodzinne łóżko. Mieliśmy tylko jedną pierzynę, którą mama kupiła gdzieś na targu za pieniądze uzyskane ze sprzedaży tego, czego nie zabrali „ukraińcy”, bo jak rabowali, mama miała obrączkę, to ściągnęła rękaw i trzymała tak, żeby nie było widać. Potem za tę obrączkę w Grójcu kupiła mama jedną pierzynę, którą się wszyscy przykrywaliśmy, no i jakieś używane buty dla nas wszystkich, no bo wyszliśmy w letnich butach.

  • Czy pamięta pani święta Bożego Narodzenia?


Tak, tak, pamiętam.

  • Tam?


No właśnie jeszcze w tym majątku ojciec pracował w przechowalni, brat karmił kury i zwierzęta, które tam były, zresztą karmił nie sam, tylko z dwoma chłopakami w podobnym wieku, którzy byli rodziną dzierżawców. My z mamą tłukłyśmy makuchy w spichrzu – makuchy – takie wielkie koła makuchów dla krów. I jak zbliżało…

  • Co to są makuchy?


Z olejarni przychodziły… Bo były też hodowane makówki na olej, mak na olej . I my z mamą najpierw przez jesień ucinałyśmy łebki w tych makówkach i uzyskiwałyśmy ten mak, a potem z olejarni dzierżawcy majątku dostawali takie wielkie koła wytłoczyn, z olejarni, no to były pewnie nie tylko makowe, ale z innych roślin tak samo, te makuchy młotkiem rozbijałyśmy i to potem wrzucali właściciele majątku krowom do żłobu jako paszę. Więc my tłukłyśmy te makuchy, brat karmił zwierzęta, przy okazji z chłopakami wypijali jajka na surowo. Jak się zbliżało Boże Narodzenie, to moją mamę stać było tylko na kupienie białej mąki [na racuchy] i małej buteleczki oleju lnianego na Wigilię. Ale przed świętami mój ojciec pomagał w robieniu przetworów mięsnych w pałacu i potem je wędził, a mama pomagała w pieczeniu ciast, bo tam rodzina była duża, bo właściciele majątku mieli kilkoro dzieci, niektóre dzieci miały rodzinę. Z tym że w tych rodzinach niestety też się rodziły upośledzone umysłowo dzieci i musiały mieć nianię, tak że dużo ludzi było [potrzebnych]. Dzierżawcy mieli też pod opieką i na utrzymaniu swoją rodzinę czteroosobową, więc pracy przed świętami było dużo i pomoc mamy się przydawała. Mieliśmy taką skromną Wigilię, na którą składały się [tylko] racuszki usmażone na tym oleju. Jak skończyliśmy Wigilię, to było puk-puk do drzwi, żona dzierżawcy przyszła z taką kobiałką wiklinową i dostaliśmy dużo pyszności: jakieś wędzone kiełbaski, ciasta i cukierki robione w domu, takie okrągłe kulki, „krochmalakami” je wtedy nazywaliśmy. Tak że mieliśmy święta miłe.

 

  • Do kiedy byliście państwo w tym majątku?

 

Do przejścia frontu. Jak przechodził front, to na dziedzińcu przed pałacem, na dziedzińcu gospodarczym, tam gdzie były gospodarskie budynki, żołnierze radzieccy postawili kuchnię polową, taką… kilka kuchni polowych z kominem. Jeszcze przed przejściem frontu w pałacu Niemcy zrobili lazaret i przywozili tam rannych żołnierzy. Jak już zbliżał się front, no to wiedzieliśmy, że już zmieni się sytuacja, bo ranni byli wozami konnymi wywożeni z tego lazaretu. Rano… Dosyć przykre było przejście tego frontu, dlatego że w nocy, jak się zrobiło ciemno, za oknami widać było smugi strzelających katiuszy, a nie było się gdzie schować. Jak były strzały, łomoty i bombardowania, no to zastanawiałam się, gdzie się schować pod to drewniane łóżko, bo pokój był taki mały, że poza tym drewnianym łóżkiem niczego nie było. Ale jakoś ten czworak przetrwał, nic się nie stało.
Rano weszła armia radziecka, do każdego mieszkania zostali przydzieleni na nocleg żołnierze. U nas na podłodze zmieściły się tylko trzy osoby: dwaj żołnierze i oficer, wszyscy byli naprawdę bardzo mili. Żołnierze byli chłopakami ze wsi, bardzo uprzejmi, bardzo mili. Oficer też widać, że już odniósł rany na wojnie, bo miał czarny policzek od wbitego prochu. Wszyscy byli przesympatyczni, chociaż słyszeliśmy, że żołnierze ci, którzy bliżej pałacu się zatrzymali, nie zachowywali się przyzwoicie. Dziewczyny musiały być chowane i musiały być drzwi tarasowane meblami. Tak że żołnierze, ci, którzy nie mieszkali u nas, nie zachowywali się dobrze. No a wyglądali naprawdę bardzo skromnie, żołnierze i oficer, mieli drelichowe buty z cholewami, zamiast plecaków worki związane, nieduże woreczki, związane sznurkiem i to, co przechodziło pod ramionami, to był też sznurek. Tak że byli bardzo źle wyposażeni i bardzo skromnie żywieni. Każdy z żołnierzy z tej polowej kuchni dostawał jedną kulkę z dużej wazowej łyżki, kulkę kaszy jęczmiennej i kulkę ziemniaków, a oficer oprócz tego… Żołnierze tylko dostawali kaszę i ziemniaki, a oficer do tego dostawał solonego śledzia. Tak że żyli bardzo skromnie. To trwało, nie wiem, chyba trzy dni i potem poszli, wojsko poszło dalej, już opuściło majątek.

Ale oczywiście od razu już oficerowie polityczni przygotowali ludzi pracujących w majątku na to, co mają robić dalej. Po tym pierwszym dniu pobytu wojska mieszkańcy, pracownicy majątku rozebrali drewniany płot, który otaczał pałac i ogród przy pałacu. Od razu „komitet rewolucyjny” się utworzył. W majątku były hodowane ziemniaki dla gorzelni, było bardzo dużo kopców, kilkanaście kopców, w których były przechowywane te ziemniaki, więc od razu „komitet rewolucyjny” wszystkim się zajął. W pobliżu… Aha, jak tam chodziłam do szkoły? Do szkoły chodziłam co drugi dzień i cztery klasy to… Szkoła była w Kopanej grójeckiej, koło kilometra od tego miejsca, gdzie mieszkaliśmy w majątku. W szkole uczyliśmy się tylko w sali gimnastycznej, równocześnie cztery klasy, więc do szkoły chodziło się co drugi dzień, lekcje odbywały się równocześnie. A w klasach były magazyny zboża, niemieckie magazyny zboża, więc jak front przeszedł, to od razu wszyscy rzucili się do tych magazynów i to zboże grabili. Moi rodzice powiedzieli, że nie pójdą, bo to nie jest ich, ale ja wyżebrałam, wybłagałam, że przecież jak przyniosą coś z tego magazynu, to będziemy mieli, więc ojciec zdecydował się wreszcie i jak tam poszedł, to już był tylko owies. Ale jak opuszczaliśmy… No właśnie, zaraz po przejściu frontu zdecydowaliśmy się wracać do Warszawy i „komitet rewolucyjny” przydzielił wszystkim warszawiakom wóz z parą koni, który nas miał do Warszawy dowieźć. Każda rodzina dostawała worek ziemniaków. Mróz był straszny, podobno było dwadzieścia osiem stopni w najgorszym momencie. Twarz sobie odmroziłam całą, miałam sine plamy na twarzy przez wiele lat. No ale tym wozem dzieci jechały i dobytek, czyli te ziemniaki, i każdy miał coś tam w węzełku. Moi rodzice ten worek owsa zamienili na woreczek kaszy u mieszkańców tego majątku, tak że wracaliśmy do domu z kaszą jęczmienną. Jak dojechaliśmy do rogatek Warszawy, to okazało się, że Warszawa zaminowana i wstępu nie ma. Ale zatrzymaliśmy się u znajomych na Okęciu, z tymi zmarzniętymi ziemniakami. Były zupełnie na papkę zmarznięte, no ale jedliśmy je, bardzo się nadawały na jakieś takie kluski i placuszki ziemniaczane.

Potem wróciliśmy do Warszawy. Z naszego domu nic nie zostało, z naszego dobytku ocalały tylko porcelanowe talerze, maszynka do mięsa i moździerz mosiężny – nic więcej. Zatrzymaliśmy się [w jednym z dwóch pozostałych domów]. Parter naszego domu był spalony przez tego Niemca i niektóre mieszkania na pierwszym piętrze, tam gdzieś, gdzie przeszedł ogień. Zatrzymaliśmy się na parterze w biurze firmy Majewski, w jednym pokoju, który ocalał z pożaru. Ocalał pokój i „wucet”, reszta się spaliła. Oczywiście szyb nie było, ale przy placu Narutowicza, przy akademiku, w którym stacjonowali Niemcy, przy akademiku gdzieś tam można było kolorowe szkło zdobyć. Ojciec zbitymi sankami z jakichś desek to szkło z placu Narutowicza przywiózł, bo przedtem mieszkaliśmy przez parę dni w zabitych deskami oknach. Zdobył ojciec gdzieś jakąś niedużą „kozę” metalową, na tej „kozie” gotowaliśmy. Rura była wprawiona w okno, dlatego że w budynku nie było przewodów kominowych, bo kuchnie były ogrzewane gazem, w związku z tym rura z tej „kozy” była wprawiona w okno. Oprócz tej „kozy” i tego szkła, z którego ojciec potem szyby zrobił (z kawałków szyb, bo to nie były takie duże płaty, tylko takie paski jeden nad drugim były przybite), oprócz tego jeszcze gdzieś ojciec znalazł sagan, taki żelazny sagan. Niestety miał wybitą emalię na dnie, no i ta kasza jęczmienna zawsze się przypalała, jak na tej „kozie” gotowaliśmy. Poza tym właśnie gdzieś tam z placu Narutowicza, z tego domu akademickiego też ojciec przywlókł torbę z papieru szarego, takiej wielkości torbę suszonej włoszczyzny i puszkę, też taką mniej więcej dwukilogramową, zjełczałej chałwy. No i gotowałyśmy z mamą, paliło się jakimś drewnem znalezionym ze spaleniska, paliło się w tej „kozie”, gotowałyśmy w tym wybitym saganie zupę z kaszy jęczmiennej i z tą włoszczyzną suszoną i jadłyśmy gorzką chałwę. Chałwa była ze skórkami pomarańczowymi, to wszystko było gorzkie, ale pożywne, dało się tym przeżyć.

  • Czy dużo sąsiadów wróciło do tego domu?


Nie, dlatego że poza tymi trzema rodzinami wszyscy pozostali, którzy w Powstanie byli w domu (bo niektórzy byli w pracy i tam zastało ich Powstanie) prawie nikt nie wrócił. Wróciła jedna rodzina, która Powstania nie przeżyła w Warszawie, a wszyscy inni pozostali, po wyjściu z Powstania [wywiezieni z obozu w Pruszkowie do Niemiec, zostali] na Zachodzie, nie wrócili. W związku z tym było dużo pustych mieszkań, no ale nie było wiadomo przez pierwsze miesiące, kto wróci, kto nie. A jeszcze chciałam powiedzieć, że w tym pokoju, w którym się zatrzymaliśmy na kilka miesięcy, bo nie wiedzieliśmy, które mieszkanie można zająć – w tym pokoju czasem spało dwadzieścia osób – wszyscy na podłodze, dlatego że jak przyjeżdżali nasi znajomi, żeby dowiedzieć się, co zostało z ich domu, a najczęściej nie zostało nic, no to u nas spędzali noc. Tak że tak jak mówię, któregoś dnia ponad dwadzieścia osób spało w tym jednym pokoju.

  • Czuliście się państwo bezpiecznie w tych pierwszych tygodniach?


Nie, bardzo… Nie, dlatego że jeszcze były przeloty samolotów i ostrzał. Leciały odłamki i ciągle się zastanawiałam, co będzie, jak Niemcy wrócą – co z nami będzie, jak Niemcy wrócą do Warszawy.

  • To pani, to małe dziecko, zastanawiała się, jak to…


No tak, nie było wiadomo do [końca]. Pamiętam, miałam trzy najradośniejsze momenty w swoim życiu: pierwszy, jak się skończyła wojna, to był najważniejszy, drugi, jak dostałam przydział pierwszego spółdzielczego mieszkania, a trzeci, jak mi się urodziła pierwsza córka – to były najważniejsze momenty w moim życiu.

  • Kiedy pani zaczęła chodzić do szkoły po powrocie do Warszawy?


Po powrocie do Warszawy zaczęłam szybko chodzić do szkoły, bo na Raszyńskiej ocalał budynek szkolny i tam była pierwsza w Śródmieściu szkoła, no i poszłam do piątej klasy, w styczniu poszłam do piątej klasy. Nie skończyłam tam szkoły, bo potem jak już zaczęło się zmieniać na lepsze, to rodzice zapisali mnie do prywatnej szkoły na Tamce, do sióstr szarytek.

  • Jak pani postrzegała Warszawę po powrocie do Warszawy?


Jeszcze opowiem, jak zobaczyłam Warszawę po wyjściu z Powstania. Na ulicy za bramą leżały osoby, które znałam z widzenia, nieżywe. Między innymi leżała ta kobieta, która z bułkami zawsze stała na ulicy, z koszykiem. Poza tym leżały inne osoby, które znałam z widzenia – to zrobiło na mnie okropne wrażenie. Potem jak doszliśmy do Raszyńskiej, to na rogu Raszyńskiej i placu Zawiszy był kompletnie spalony dom i gruz, zsypany, wysoki dom, kilkupiętrowy, i na takim trójkącie gruzu, który się zsypał po spaleniu i po zburzeniu, leżały ciała osób – takie jak upieczone, brązowe ciała osób, wielu osób. Tak to się wszystko zsypało, to było okropne.

  • To są pani najbardziej traumatyczne przeżycia z tego okresu?


Tak, tak. A jeszcze chciałam powiedzieć, że ponieważ my szliśmy w pierwszych czwórkach cały czas przez tę Raszyńską, to wyszliśmy na Niemcewicza, ale druga część tego pochodu trafiła na Zieleniak, bo tam ich wepchnęli, po prostu wojsko już kazało iść prosto w tamtym kierunku. Doszli do Zieleniaka, no i stamtąd mieli straszne wspomnienia.
A jak zastałam Warszawę? Wszystko było zburzone, wody nie było; wodę piliśmy ze śniegu, a do mycia i do prania też topiło się ze śniegu. Przez wiele miesięcy po wodę chodziło się na Filtrową, na Filtry, z wiaderkami, dopiero po kilku miesiącach uruchomiona została studnia w Alejach Jerozolimskich przy Emilii Plater, na podwórku taka studnia ręczna z pompą i się stamtąd wodę przynosiło.

  • Co rodzice robili, co ojciec robił, żeby utrzymać rodzinę?


Zaraz powiem, co robił, żeby utrzymać rodzinę. Chodził do tego sąsiedniego domu, gdzie było składowane masło – masła już nie było, ale były skrzynki, w których leżał pergamin z resztkami tego zjełczałego masła. To masło zeskrobywał, gromadził, i z tego masła gotował mydło, bo mydła nauczył się gotować w czasie wojny. W czasie wojny gotowało się mydło z łoju, z sody kaustycznej, z kalafonii, jeszcze coś tam się dokładało. I to mydło wlewał do brytfanek, takich długich brytfanek, potem ciął i sprzedawał mieszkańcom naszego domu. Poza tym jak już potem się trochę uspokoiło, to ojciec jako ogrodnik chodził do różnych znajomych polecanych sobie przez innych znajomych osób, które w Warszawie miały ogrody przydomowe albo jakieś ogródki na obrzeżu Warszawy i tam porządkował sady, bo potrafił to robić, przycinał drzewka.

  • Wspomniała pani o traumatycznych przeżyciach. A jakie z tego okresu jest pani najpiękniejsze wspomnienie?


No właśnie najpiękniejszym wspomnieniem to było zakończenie wojny. Na Nowogrodzkiej tam był kiedyś Ogród Pomologiczny, na terenie Ogrodu Pomologicznego wojsko polskie zgromadziło armaty, tam były salwy, wiwat z okazji 9 maja, z okazji wyzwolenia, no to było ogromne święto. A jeszcze w pierwszych dniach po wojnie, żeby jakoś przeżyć, to… No i w ramach prac społecznych ojciec z bratem chodzili odgruzowywać Warszawę, odgruzowanie organizowane było przez gazetę „Życie Warszawy”. I wtedy przy tej pracy dostawali gorącą zupę. Ja im tego strasznie zazdrościłam, ale rodzice nie pozwalali mi chodzić odgruzowywać i korzystać z zupy. Takie były moje wrażenia powojenne, z najbliższych miesięcy i dni po wojnie.

  • Czy pamięta pani, jak Warszawa zaczęła się zmieniać?


Pamiętam też spotkania ze znajomymi, którzy mieszkali po drugiej stronie Wisły, że odwiedził nas znajomy, przyniósł nam duży bochenek chleba i połeć słoniny. To były odwiedziny i wielkie szczęście.

  • Pamięta pani, kiedy to było?


To był czterdziesty piąty rok, już było ciepło, nie pamiętam, ale już się skończyła zima.

  • Jak potoczyły się pani dalsze losy?


No właśnie. Potem napisali do nas znajomi z naszego domu, którzy pochodzili z Katowic, mieli dwa mieszkania w tym budynku, który ocalał. W jednym mieszkali, w drugim prowadzili biuro. Napisali do nas list. Właśnie do tych znajomych mama w nocy chodziła piec te placki niesmaczne, owsiane, dlatego że w naszym mieszkaniu wypadły szyby na parterze i na parterze było niebezpiecznie. Napisali do nas list, chociaż nie wiedzieli, czy przeżyliśmy, nie wiedzieli, co się z nami dzieje, i napisali, że jeśli coś ocalało z ich mieszkań, to proszą, żebyśmy się tym zaopiekowali, a jeżeli straciliśmy swoje mieszkanie (mogli się domyślać, że na parterze było zniszczone), to możemy zająć któreś z tych dwóch mieszkań, bo oni pozostają w Katowicach, tam prowadzili przed wojną firmę handlu drewnem, że w dalszym ciągu w tej samej branży pozostaną i że tę firmę już tam otworzyli. Wybrali moi rodzice to mniejsze mieszkanie, zresztą bardzo słusznie, bo potem do tego większego została dokwaterowana rodzina pijacka, takiego alkoholika, którego dorosłe córki były analfabetkami, bo on wszystko przepijał, tak że nie byłoby miło mieć takich sąsiadów za drzwiami. Po mniej więcej roku ci nasi znajomi zgłosili się po meble, które przechowaliśmy im, bo okazało się, że firma została upaństwowiona.

  • Ale nie wrócili już do Warszawy?


Wrócili, wrócili, no ale już nie mogli wrócić do żadnego ze swoich mieszkań, bo było zajęte. Zatrzymali się gdzieś w Konstancinie. Po pewnym czasie, już jak się tam ulokowali, wzięli większą część mebli.

  • Proszę pani, przeżycia były dla pani, z tego co pani opowiadała, bardzo trudne, była pani znerwicowanym dzieckiem…


Tak, byłam znerwicowana, tak jak mówię, do matury zęby mi dzwoniły.

  • No właśnie, jakie ślady pozostały do dnia dzisiejszego? Czy już to wszystko się pogoiło?


Ślady wojny pozostały bardzo długo, co najmniej trzydzieści lat. Bałam się zawsze warkotu samolotów i nawet jak już miałam własny dom, własną rodzinę, jak wyjeżdżaliśmy gdzieś na wakacje i były przeloty… No bo to były takie niespokojne czasy, pamiętam, już nie wiem, który to był rok, ale były przeloty samolotów transportowych w kierunku Berlina i słychać było warkot tych silników – nie mogłam spać. Warkot silników najbardziej mi został w pamięci.

  • Jaka dzisiaj jest pani opinia na temat Powstania?


Że było bardzo potrzebne. Że wszyscy brali udział z tak ogromnym zaangażowaniem i takim dużym kosztem, bo potem pozostawali ich rodzice, którzy stracili wszystkie swoje dzieci, bardzo wartościowe [rzeczy], no ale to miało wartość też.

  • Czyli pani zdaniem ten czas to nie był czas stracony?


Nie, to nie był czas stracony.

Warszawa, 14 grudnia 2015 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna

Anna Pytkowska Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter