Anna Teresa Wyganowska-Eriksson „Ania”, „Ewa”
Anna Teresa Wyganowska-Eriksson, w czasie Powstania miałam dwa pseudonimy „Ewa” i „Ania”. Początkowo byłam łączniczką w „Czacie 49”, później do końca Powstania w plutonie pancernym Batalionu „Zośka”, w Zgrupowaniu „Radosław”. Mój szlak bojowy przebiegał [przez] Wolę, Stare Miasto, Czerniaków, Powiśle, Mokotów i Śródmieście.
- Co pani robiła przed wrześniem 1939 roku? Gdzie pani mieszkała?
Urodziłam się i mieszkałam razem z rodzicami na Marszałkowskiej 62 w Warszawie. Rodzice mieli sześć hektarów ziemi pod Wilanowem, sady owocowe. W lecie zawsze tam przebywaliśmy, ale na wieść o Powstaniu, koło 1 lipca, przeniosłam się do Warszawy, żeby wziąć udział w Powstaniu. Byłam zawieszona w działalności, wypuszczona na wabia z Pawiaka.
- Do tego jeszcze wrócimy. Co pani robiła przed wrześniem 1939 roku?
Uczyłam się. Chodziłam do szkoły im. Cecylii Plater-Zybertówny. Później kontynuowałam naukę na kompletach. Maturę zdałam wiosną 1944 roku na kompletach w tej samej szkole.
- Jaki wpływ na pani wychowanie wywarły rodzina i szkoła?
Mój ojciec był oficerem rezerwy, kończył podchorążówkę w 13. Pułku Piechoty, był ułanem. Bawiłam się szablą ojca. Oczywiście, że to miało [na mnie] wpływ.
- Czyli miała pani zaszczepiony patriotyzm?
Patriotyzm zrodzony był w Warszawie podczas okupacji. Prześladowania i rozstrzeliwania [były] na porządku dziennym. Jedno zresztą widziałam z okien naszej szkoły, na przeciwko odbyła się egzekucja.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Ojciec oczywiście został wezwany i nie było [go]. Wybuch wojny zastał mnie, kiedy z matką jechałyśmy odwiedzać w szpitalu babunię. Pierwsze bomby, które spadły na Warszawę, były zaskoczeniem.
Było to bardzo nieprzyjemne zaskoczenie, od pierwszego września, od razu bomby, i to w Warszawie, w centrum. Jak znałam trochę kolegów, to dla nich wreszcie coś się działo, jakaś atrakcja. Ja byłam bardzo bierna, miałam tylko trzynaście lat. Rok 1939 nie był przyjemny, bo Warszawa była przecież bombardowana niejednokrotnie. Poza tym, owało przede wszystkim wody i chleba. Pamiętam, że mama wysyłała służącą do Parku Ujazdowskiego, do jeziorka, żeby czerpała wodę, [na której] gotowało się. Później nie można było stamtąd brać, bo leżały trupy i rozkładały się.
- Jak początek okupacji zmienił państwa życie?
Byłam harcerką. Nasza zastępowa zebrała nas i było szkolenie.
Nie, to było w 1940 lub w 1941 [roku]. Zastępową była Hanka Kruszewska. Nasza drużyna nosiła imię Królowej Jadwigi. Było szkolenie. Później, już w 1942 roku, która z nas chciała, przeszła do łączności. Zostałam zaprzysiężona i działałam jako łączniczka Poczty Głównej, i biegałam po Warszawie. Jednocześnie koledzy powiedzieli: „Harcerstwo to dzieci, to zabawa. Słuchaj, tu jest ZWZ, który już teraz przystępuje, jak wszystkie organizacje, do AK i tu jest robota, powinnaś być razem z nami”. Zostałam zaprzysiężona w 1942 roku. „Jaką działalność sobie wybierasz?”. Wybrałam wywiad, bo mi to bardzo imponowało. W ogóle nie byłam przygotowana i niewiele wiedziałam, jak to wygląda w czasie okupacji, przede wszystkim w czasie konspiracji.
- Jakie miała pani zadania?
Na Podchorążych były tabory, było dużo samochodów. Obserwowałyśmy, spisywałyśmy na rogatkach, jakie samochody przyjeżdżały, wyjeżdżały. Co zrobiłam? Stał wartownik, poszłam, były kwiatki w oknie, powiedziałam, że idę do cioci, ściągnęłam z ich tablicy rozkazów, w którą stronę mają jechać dane samochody. Poszłam na strych. Radio grało, ale Niemca żadnego nie widziałam. Zerwałam wszystko to, co trzeba [wrzuciłam] do torebki i szybko wyszłam. Nogi się uginały pode mną, ale czułam się wielką bohaterką. Zaimponowałam mojemu dowódcy. Oczywiście powiedział: „Teraz będziesz dowódcą piątki. Znajdź sobie kilka dziewcząt, najlepiej takich, które znają język niemiecki”. Jednocześnie było szkolenie, to znaczy podchorążówka, rysowanie szkiców, tutaj domek, lasek, jaka odległość. Później były wykłady z balistyki. Później, w Natolinie miało być ostre strzelanie. Odesłałam dziewczęta na inne placówki, gdzie – ponieważ znały trochę język niemiecki – miały za zadanie rozmawiać z wychodzącymi żołnierzami, gdzie pojadą. Natomiast na siebie wzięłam najcięższą robotę. To była Bończa 6, dowództwo transportu, nie pamiętam tego określenia po niemiecku. Zastanawiałam się, w jaki sposób mogę do nich dotrzeć. Mój dowódca, który przyjechał do mnie aż do Wilanowa, mówi: „Już dwie piątki pracują i nie mogą rozpracować tego dowództwa”. To była Bończa 6, duży teren, trochę samochodów, [do budynku] trzeba było kawałek przejść. Myślałam sobie: „Teraz nie mogę po prostu pójść na wariata i wykradać dokumentów”. Zresztą powiedział mi: „To już żadne wykradanie dokumentów, będziesz przeszkolona, dostaniesz aparat fotograficzny. Jak się dostaniesz do środka, to będziesz zrobić zdjęcia”. Podpatrzyłam, że są sprzątaczki, które wychodzą, Polki. Podeszłam do takich dwóch i mówię: „Kiedy wyjdzie Marysia?”. „Tutaj Marysi żadnej nie ma”. Mówię: „Jak to? Mówiła mi, że właśnie tutaj pracuje”. „Marysi nie ma”. „Szkoda, bo ja też bym chciała [tu pracować]. A jak tu jest?”. W ten sposób rozpoczął się mój wywiad. Coś niecoś się dowiedziałam. Mój przełożony mówi: „Słuchaj, powiedz, że dostaną pieniądze i ujawnij, że pracują dla organizacji”. Wahałam się, ponieważ nie znałam ich dobrze, to były sporadyczne spotkania, przychodziłam i pytałam się, czy nie ma pracy, czy nie dostałabym pracy, przebierałam się w najgorszą sukienkę. „Nie, nie ma pracy, nie ma pracy”. Ale się pytałam, bo do przystanku na Czerniakowskiej było daleko, z Bończy to żeśmy szły i żeśmy sobie rozmawiały. Ujawniłam się. Pytały się, co i jak. [Mówiły]: „Lepiej nie, tu jest taka jedna, która straciła męża, mąż jest w Oświęcimiu. To może ona”. Tamta się nie zgodziła. W każdym razie doszło do tego, że napisałam całą listę pytań. Dostały pięćset złotych i tę listę pytań. Pamiętam doskonale. Pytam: „Gdzie jest koleżanka?”. Umówiłyśmy się na przystanku róg Czerniakowskiej i Podchorążych. „Jest w bramie, bo ma iść do krawcowej, więc jej potrzebne pieniądze”. Nie zwróciłam na to uwagi. Rodzice oczywiście nic o tym nie wiedzieli. Jechałam i wiozłam porcelanę na przyjęcie w Wilanowie. Porcelana była ciężka, ledwo wysiadłam z zatłoczonego tramwaju, było za dwadzieścia piąta. Byłyśmy umówione na piątą. Wtedy ona się odwróciła, patrzę, przyjeżdża tramwaj, pożegnałyśmy się, coś powiedziałam, już nie pamiętam co, tramwaj, tyle ludzi, podeszłam z tą moją paką. Z tym wszystkim się nie zabiorę. Szkoda. Cofnęłam się na przystanek, stoję, patrzę, stoi taki, wygląda jak kapuś. I to był kapuś. Jeszcze się nie zorientowałam. Z drugiej strony jedzie tramwaj, myślę sobie: „Pobiegnę i pojadę w drugą stronę, żeby się zabrać tramwajem, kiedy nie będzie dużego tłoku”. Ale nie odczekałam, porcelana to ciężar. Przychodzi następny tramwaj, podchodzę, już wsiadam, mam siadać –
Halt. Czułam, jak blednę. Ale myślę sobie: „Nie odwracam się, muszę dojść do siebie”. Ludność nasza fantastyczna od razu tę porcelanę, tę pakę, moją torebkę wciąga. Krzyczą, żeby motorniczy ruszył, i mnie wciągają. Myślę sobie: „Nie będę ich wszystkich narażać. Czy ja coś mam? Nie, nic nie mam”. Mówię: „Nic nie mam, zostawcie mnie”. Wtedy byłam poproszona do samochodu, oczywiście płakałam. Przesłuchanie, bili mnie. W każdym razie nazwano mnie ,,artystką”. Wsadzili mnie do więzienia, do „Serbii”. To trwało trzy miesiące. Byłam dwa miesiące jako izolatka, później miesiąc u małolatek. Miałam początkowo wyrok śmierci, później zmieniono to na obóz. To była piękna bajeczka… W ułożeniu bajeczki pomogła mi Ania Sipowicz, która była dentystką.
- Proszę powiedzieć, kiedy to było?
Byłam aresztowana 6 sierpnia 1942 roku, wyszłam na wolność 4 listopada.
- Proszę powiedzieć, w jakich okolicznościach pani wyszła na wolność?
To długa historia, obiecałam, że kiedyś to opiszę. Przedtem nie mogłam, bo gdy się pisze albo opowiada, to bardzo się przeżywa. Wyszłam na wolność jako jedna jedyna zwolniona. Wanat napisał: „Ania Wyganowska wywieziona w niewiadomym kierunku”. Jedyne zwolnienie, przyszło na różowym blankiecie, więc już było wiadomo, że to będzie zwolnienie, z tą porcelaną, z tym wszystkim. Były wesołe momenty, kiedy gestapowiec oglądał każdy talerz pod światło, szukając jakichś szyfrów. W ogóle powiedział, że w pierwszym momencie chciał mnie zwolnić, dlatego że nic się nie zgadzało. Najpierw byłam w dziale przeciwko komunistom na drugim piętrze, a później przesunęli mnie, bo zorientowali się, że z komunistami nic nie mam do czynienia. Wyszłam z porcelaną i ze wszystkim, była jakaś riksza. Rikszarz zawiózł mnie do domu i wszystko się skończyło. Niemcy nie zapomnieli mnie, bo sprawa była otwarta. Z ojcem chodziliśmy do kawiarni i czekaliśmy na to, że może przyjdzie ten mityczny Andrzej, który mnie wciągnął do tego, przecież byłam w nim zakochana, wszystko robiłam dla niego. Pytania, grafolog, więc się przyznałam. Brali mnie pod włos, żebym się pochwaliła, że to ja napisałam, [mówili:] „Przecież to takie inteligentne pytania, ty nie mogłaś tego napisać”. Poza tym, nie przyznałam się, że znam niemiecki, więc zanim przetłumaczyli, mogłam się namyślić nad odpowiedzią.
- Czy wróciła pani od razu do pracy konspiracyjnej?
Nie, od razu nie mogłam wrócić, bo przecież mnie śledzili. Nie mogłam chodzić na komplety. Siedziałam i uczyłam się w domu. Dopiero po roku, jesienią 1943 roku, przyszło dwóch wielkich drabów, gestapowców. Rodziców nie było, nikogo nie było w domu. Przyszli, rozejrzeli się, nic nie znaleźli i poszli. Nie mogłam zatem nic działać, dopiero Powstanie i wtedy koledzy zadzwonili: „Czy chcesz brać udział w Powstaniu?”.
- Przyszedł lipiec 1944 roku.
Szczęśliwie przechorowałam czerwonkę w lipcu i miałam pomoc lekarską, a przecież dużo powstańców i przede wszystkim ludności cywilnej chorowało w czasie Powstania na czerwonkę. Pamiętam jedną łączniczkę, która umarła na czerwonkę. W każdym razie dużo było pracy, przygotowań.
- Już pani wiedziała, w jakim oddziale będzie?
Tak, to był oddział mojego kolegi z konspiracji, znajomego, który mnie zabrał. To był porucznik. Znałam szefa kompanii „Nortona”, nazwiska już w tej chwili nie pamiętam, od niego szły rozkazy, gdzie mam jechać i przewozić broń. Przez kilka dni, tuż przed Powstaniem, przechowywaliśmy broń u węglarza. Dzięki temu dostałam się do „Czaty”. Jak zgłosiłam się do „Czaty” z moimi koleżankami, on powiedział: „Musisz udowodnić, że byłaś w jakimś oddziale”. Mówię: „Dobrze”.
- Kiedy się panie zgłosiły do „Czaty”?
To było chyba 3 lub 4 sierpnia, po naszym niefortunnym pobycie w szpitalu.
- Proszę zacząć od 1 sierpnia.
Koncentracja była o piątej. My przyszłyśmy za dziesięć piąta. Nasza kompania miała opanować szkołę przy ulicy Szkolnej. W ostatniej chwili, chyba w pół do piątej, ja tego nie widziałam, przyjechały dwie duże ciężarówki pełne żandarmów. Nasi czekali na amunicję, która miała być dostarczona (zresztą później dowiedziałam się, że nie tylko nam, ale właśnie oddziałom na Woli). Niestety, tej amunicji nie dostaliśmy, więc z amunicją było słabo. Trochę broni było, ale też niewiele. Chłopcy się rzucili, a myśmy z koleżanką Basią zostały w bramie i czekałyśmy. Po jakichś dwudziestu [minutach], po pół godziny, to zaległo, strzelanina się skończyła. Wpadł jeden z dowódców i mówi: „Słuchaj, «Aniu», idź do głównej komendy i zamelduj, że atak zaległ i wycofujemy się w stronę Dworca Zachodniego, oddział taki i taki (cztery cyfry)”. „Baśka pamiętaj dwie ostatnie, ja pamiętam dwie pierwsze”. Nie wolno było zapisać, wszystko konspiracja. Idziemy. Żandarmi stoją przed wejściem do szkoły. Basia mówi: „Ja nie idę”. Wzięłam ją pod rękę: „Nic nie mów, ja z nimi porozmawiam. Musimy przecież przejść, przedrzeć się”. Podeszłam do tego żandarma i mówię:
Wir gehen nach Hause, i pokazuję, że tu za rogiem mieszkamy, a tu strzelali. Pokiwał głową i nas puścił. Jak się mówiło po niemiecku zdecydowanie, to zupełnie inaczej ludzi traktowali. Poszłyśmy do pierwszej bramy i czekamy, a oni tak chodzili i patrzyli w całą Karolkową. Jak tylko przeszedł, zniknął, to my biegiem do następnej [bramy] i w ten sposób przebiegłyśmy całą Karolkową, a to przecież szalenie długa ulica. Aż do Wolskiej żadnych powstańców, nic, wszędzie cicho. Mówię: „Baśka, gdzie jest to Powstanie?”. Dopiero przy remizie tramwajowej odgłosy walki, ale po drugiej stronie. Patrzymy w stronę Wolskiej, a tu na Karolkowej – na przeciwko barykada, strzelanina. Mówię: „Baśka, przecież dowództwo, Główna Komenda, jest po drugiej stronie w fabryce Kamlera”. Biegniemy – ja pierwsza, ona za mną w odległości – prosto w ramiona ,,parasolarza”. Patrzę, lilijka, to już jestem zadowolona, jestem u siebie: „Prowadźcie mnie do dowódcy”. „Poczekajcie. Nie, do dowództwa nie możecie się dostać”. Przespałyśmy się na jakichś materacach, dostałyśmy chleb z marmoladą z buraków. Następnego dnia rano mówią: „Teraz jest dostęp, pójdziecie się zameldować do dowództwa”. Mówię: „Baśka, pamiętasz te cyfry?”. Cyfry nam uciekły z głowy. „Potrafisz się zameldować?”. Mówię: „Potrafię”. Baśka mówi: „Ja nie, to ty idź”. To było pod namiotem, nie w fabryce Kamlera, ale gdzieś indziej, w tej chwili nie pamiętam. Wchodzę. Patrzę – major. Obok zaś siedzi cywil: skromny, szczuplutki, owinięty w prochowiec, w kapeluszu. Melduję oczywiście do wojskowego i mówię, skąd [przyszłam], że Szkolna, że zaległo. Rozłożyli [mapę], ten cywil wziął kapelusz, powiesił go na gwoździu i zaczęli patrzeć na tę mapę. Kiwnął na tego, który mnie przyprowadził, odmeldowałam się. Dopiero później dowiedziałam się, że tym cywilem był „Bór” Komorowski. Takie pierwsze duże spotkanie.
To był jakiś oddział, w tej chwili nie pamiętam, jak się ten porucznik czy podporucznik nazywał. On miał polecenie, żeby pójść Karolkową na pomoc i zbadać, co się stało na Szkolnej. Nie wiem, jaki rozkaz dostał, w każdym razie poszliśmy w tamtą stronę. Była olbrzymia strzelanina, przeleżałam w rynsztoku pierwsze chwile, bo nad głową leciało z barykady na barykadę. W każdym razie on się wystraszył, zawrócił, powiedział nam: „Idźcie do szpitala Karola i Marii, tam się lepiej przydacie niż tutaj u mnie w oddziale”. Następnego ranka przyszedł i powiedział, że idzie z oddziałem do Śródmieścia: „A wy tu zostańcie, bo to jest niebezpieczne przejście”. Zostałyśmy w szpitalu Karola i Marii. Pierwszej nocy robiłyśmy waciki, bo pielęgniarkami nie byłyśmy. Były straszne widoki, jak znosili rannych. Już nie było miejsc na łóżkach. Niemcy strzelali w brzuchy. Pamiętam jednego, prawdopodobnie oficera, na noszach. Białe jelita i on trzymał rękami własne jelita. Leżą: „Pić, pić”, wszystko [ranne] w brzuchy, a pani Stasia mówi: „Nie wolno im dawać wody”. Waciki [robiłyśmy] całą noc, myśmy się nie nadawały na pielęgniarki. Następnego ranka będziemy asystować przy operacji. Dostałyśmy eter i każdej robiło się niedobrze. W ogóle ten szpital bardzo mi się nie podobał. Później była ewakuacja, a później koniec ewakuacji. A myśmy już były ubrane jak sanitariuszki. Wisia poszła na przeszpiegi i mówi: „Tam się tworzy oddział, kolumna samochodowa, takie fajne chłopaki, tam pójdziemy”.
Tak. Poszłam tam. Jak się zameldowałam, to musiałam udowodnić. Poszłam z przydzielonym żołnierzem, pokazałam gdzie, ten węglarz potwierdził i mówi: „Tu w tej chwili przecież nic nie ma”. Nie o to chodziło. Wróciłam i wszystko się zgadzało, że jestem zaprzysiężonym żołnierzem, a Basia była przy mnie. Później [doszły] jeszcze dwie łączniczki z Karola i Marii, więc ja byłam tą odpowiedzialna za całą trójkę.
- W „Czacie” była pani dwa tygodnie.
W „Czacie” byłam dosyć długo, do 17 sierpnia. Najpierw były mundury, więc moje dziewczęta rozdzielały te mundury, a ja sobie wskakiwałam do samochodu i jechałam na Stawki po mundury, bo to było ciekawsze. Szóstego sierpnia załadowano samochody, posadzono nas na beczkach z benzyną. Mówię: „Szósty sierpnia to fatalny dzień. Byłam aresztowana, a dzisiaj jeszcze na beczkach z benzyną. Ja nie jadę”. Ale wysiadłyśmy. Później nasz dowódca, Kazimierz „Jagoda” Augustowski, mówi: „Ponieważ do innych samochodów wzięliśmy rannych «zośkowców» na Stare Miasto, to idziemy. Wy jesteście warszawianki, to prowadźcie”. Prowadziłam, ale za blisko podeszłam pod Pawiak i musieliśmy się schować, bo zaczęli do nas strzelać z Pawiaka. Nas była czwórka czy piątka. Wtedy dostałam rykoszetem koło ucha. Byłam głucha trzy godziny. Ale nic się nikomu nie stało, jakoś po tych dołach [przeszliśmy]. To były takie straszne doły piwniczne, całe getto to ruiny zrównane z ziemią, ciężko było przejść. Wyszliśmy prosto na Franciszkańską 12, gdzie były kwatery. „Jagoda” chciał się nas pozbyć, ale myśmy się nie dały, zostałyśmy przy „Czacie”. Byłam łączniczką „Jagody”. Biegałam po całym Starym Mieście. Dział gospodarczy, przede wszystkim samochody, ze Stawek żeśmy mnóstwo zwozili. Było bardzo dużo niemieckich konserw, to była dobra wołowina. (Późniejsze rosyjskie [konserwy] to była wieprzowina). Starałyśmy się jeździć. Basia nie jeździła.
- Materiały przewożone ze Stawek były przeznaczone dla żołnierzy, czy także dla ludności cywilnej?
Ludność cywilna też była zorganizowana w jakiś sposób. „Jagoda” posyłał mnie bardzo często do tej siedziby, gdzieś na Kamienne Schodki, dosyć daleko od Franciszkańskiej, gdzie była jakaś baza. Mówiłam, że dzisiaj będzie taki przydział, a oni [przychodzili] z jakimiś wózkami, taczkami. Myśmy mieli dwie olbrzymie ciężarówki, którymi zwoziliśmy, co się dało: wino, konserwy, czekoladę i mundury. Wszyscy byli umundurowani, panterki i wszystko. Myśmy miały najładniejsze mundury, bo myśmy rozdzielały. Szóstego sierpnia „Czata” stała na cmentarzach i czekaliśmy na zrzuty. Tej nocy, z piątego na szóstego, zrzutów nie było. Rano wychodzimy i patrzymy, ulotnił się „Parasol”. „A to tchórze”. Dlaczego ulotnił się? Dlatego że „Bór” Komorowski przeszedł na Stare Miasto i „Parasol” był jego oddziałem osłonowym. Właśnie kolumna samochodowa też miała już przejść na Stare Miasto. Co więcej robiłam na Starym Mieście? „Jagoda” powiedział: „Musisz zorganizować kuchnię polową na sto pięćdziesiąt osób”. Dlatego mogę powiedzieć, że w „Czacie” było wtedy stu pięćdziesięciu ludzi. Prowadziłam kuchnię, dziewczęta mi pomagały. Wtedy miałam dużo konserw na półkach, później, już pod koniec, to już tak dobrze nie było, już nam wydzielano ile.
- W którym miejscu znajdowała się ta kuchnia?
Franciszkańska 12, dlatego że to był ostatni budynek przed murem getta, gdzie zresztą można było przejść, bo były przejścia, otwory i tamtędy również się jeździło. Była jeszcze jedna posesja na Konwiktorskiej, [była] Franciszkańska 12 i później ten budynek zachodził, [tędy] było najbliżej.
- Do 17 sierpnia prowadziła pani kuchnię dla „Czaty 49”?
Nie, prowadziłam tę kuchnię i jednocześnie byłam łączniczką. Później byli przydzieleni do nas Żydzi. Już komin był zawalony tak, że kuchnia rzeczywiście była polowa i była na dziedzińcu Franciszkańskiej 12. Pewnego dnia, którego to [daty] nie powiem, przychodzę, patrzę, kuchni nie ma. Co się stało? To się stało, że „szafa”, to znaczy pocisk moździerza, wpadł właśnie w to miejsce i zabił dwóch Żydów, którzy mieszali strawę. Kuchnia się więc skończyła i już tego nie było. Jak się skończyła kuchnia, to myślę, że muszę [robić] coś innego, już mi się nie podobało w „Czacie”. Myśmy zrobili świetlicę, gdzie wieczorem chłopcy mogli przyjść, napić się kawy, porozmawiać. Popatrzyłam, że tam są przecież harcerze, którzy mieli kwatery, jak przeszli już od „Radosława”. Upatrzyłam sobie Tomka i mówię: „Słuchaj Tomek, ja jestem harcerką, chcę być w harcerskim oddziale”. Był właśnie z plutonu pancernego. „U nas nie. My mamy łączniczkę”. Następnego dnia przyszedł, mówi: „Wiesz, jak chcesz, to przyjdź”. Poszłam do „Jagody”, który mnie zwolnił, zostawiłam te trzy dziewczęta i przeszłam do plutonu pancernego. Jeszcze muszę powiedzieć jedną rzecz na temat łączniczki, która była razem ze mną na Woli. Jak żeśmy szóstego sierpnia przechodzili na Stare Miasto, to ona się zgłosiła do mnie, [pytając,] czy może zostać z matką. Mówię: „Szóstego sierpnia nie chcę decydować, bo to fatalny dzień dla mnie. Rób, co chcesz”. Została z matką. Później doszły nas słuchy, że była maltretowana, gwałcona przez Niemców w straszny sposób. Piękna dziewczyna, w ten sposób zginęła zostając razem z matką.
- Przeszła pani do plutonu pancernego.
Tak. Weszłam, na pierwszym piętrze spojrzałam, sami ranni, same bandaże. To ja szybko w tył zwrot, a „Rawicz” podbiegł, złapał mnie za rękę: „Chodź, chodź, ty do nas”. W przeddzień przyszłam po Izę, która była ranna, straciła oko. Rzeczywiście wszyscy byli ranni. Wszyscy mi się przedstawili i od tego dnia mogłam w pamięci notować wszystko, co i jak. To był dzień, kiedy zmarł Skorupka, co opisuję w książce. Pamiętam, wtedy szukano trumny. „Wacek” rozesłał wszystkich: „Koniecznie trzeba znaleźć trumnę dla «Skorupki»”. Roman Pawlewski, sławny, utalentowany muzyk. Faktycznie, znaleźli ostatnią trumnę, jaka była. Pochowali go pod Barbakanem. Ja nie poszłam na to, powiedziałam: „Pierwszy dzień w plutonie, to od pogrzebu nie będę zaczynać”. Zostałam. Został również „Downar” i uczył mnie strzelania do żarówek. Ktoś przyszedł: „Jak możecie marnować amunicję?”. W każdym razie, później cały przebieg był mało ciekawy, ponieważ pluton pancerny, chociaż miał tylu rannych, uczestniczył w ataku na ogniwo, [szedł] na spotkanie tych z Puszczy Kampinoskiej. Poległo paru, ale ja tego nie odtworzyłam, bo nie pamiętałam kto. „Wrzeciono” był ranny, tego nie ma w książce, „Wacek” był ranny. Moim pierwszym dowódcą był „Rawicz”. Później jak „Wacek” przyszedł, to ja trzymałam łączność między nami a dowódcą. Pluton pancerny podlegał bezpośrednio dowódcy „Brody”, czyli kapitanowi Janowi Andrzejewskiemu.
- W którym miejscu była kwatera?
Franciszkańska 12, gdzie chyba była zgrupowana cała „Zośka”. Stamtąd zawsze o wpół do trzeciej biegałam, bo o wpół do trzeciej Niemcy jedli obiad, więc było względnie spokojnie. Jednak z Janem niewiele się widziałam, bo Wachnowski wszędzie go wysyłał. Kapitan Jan był najdzielniejszy, to był przykład [dobrego] żołnierza. Był już wtedy sławny. Jak wychodziłam jako łączniczka, to czasami „Wacek” mówił: „Szukaj Jana, bo tutaj jest potrzebny”. Wychodziłam. Słuchałam, gdzie się biją – tam będzie Jan. Tak rzeczywiście było. Jedną okoliczność opisuję w książce, mianowicie „Wacek” mi nie uwierzył, że była zmiana rozkazów, że Jan został wysłany, żeby bronić Placu Zamkowego. Myśmy mieli do obrony część północną. Plac Zamkowy nie był częścią północną. [Kapitan Jan] był zatem wykorzystywany na wszystkie strony, ale nikt by nie dał za niego pięciu groszy, ponieważ był dosyć niski, blondasek, miał grzeczną buzię, lecz był niezwykle dzielny. Niestety, zginął podczas ataku na Bielańskiej. Rzucił się na bunkier niemiecki, a chodziło o przejście po upadku Starówki. Ze Starego Miasta niewiele więcej pamiętam, jak Stare Miasto było bombardowane. Później zostałam sama na kwaterze, miałam służbę przez dwadzieścia cztery godziny, dlatego że pluton pancerny działał w różnych miejscach. Myśmy obsadzali kanały, kontakt kanałami z Żoliborzem. Później [utworzyliśmy] patrol, [żeby] nie wpuszczać do kanałów, tylko z przepustkami. Drugie wejście do kanałów [było] przy Krasińskiego. Trzecie, przy Franciszkańskiej, było tajne i też trzeba było je utrzymać. (To tajne wejście utrzymano do końca.) Później inni byli na strychu i na wylocie, bronili, ostrzeliwali z Panzerschrecka lub z ckm-u getto, gdzie stale podchodzili Niemcy. Później dostaliśmy pociski, dwa czołgi zostały uszkodzone. Strzelał „Ryk”. Jeszcze jedno było miejsce, które trzeba było zgrać. To był Jan Boży, gdzie była nieciekawa sytuacja. Pamiętam rozkaz, wpadł „Rawicz” mówi: „«Aniu», jak ktoś tylko przyjdzie, natychmiast do Jana Bożego”. Wszędzie więc [walczyli]. Ja byłam węzłem łączności, a dowódcy chodzili. Później Franciszkańska 12 została zbombardowana. Ciekawostka z moich przejść. Chorzy umysłowo z Jana Bożego zostali przetransportowani do piwnic Franciszkańskiej 12. Między innymi była taka piwnica, przez którą byłam zmuszona przechodzić, dlatego że były już takie zwały gruzów, że w ogóle nie można było normalnie wyjść na ulicę ni przejść. Oni koziołkowali przede mną. Nie chciałam przez tę piwnicę przechodzić. Najgorsze było ostatnie bombardowanie, kiedy Franciszkańską 12 bombardowano ze wszystkich stron. Przychodzi noc, płomienie, wszystko się pali. I oni wyszli na dziedziniec Franciszkańskiej i zaczęli wyć, dosłownie wyli jakimiś zwierzęcymi głosami. Ktoś powiedział: „Zabierzcie ich”. To była makabra. W ogóle nie chodziłam piwnicami, dlatego że pod koniec już było bardzo nieprzyjemnie. Ludność cywilna była entuzjastyczna, była razem [z nami]; przecież barykady wszędzie, w całym mieście, zostały wybudowane w oka mgnieniu rękami ludności cywilnej. Ludność cywilna zapraszała [nas do siebie], pamiętam, że byłam na dwóch obiadach. Zapraszali nas tam, gdzie kwaterowaliśmy, a to był królik, a to co innego. Karmili nas. Później, końcowe dni nie były za przyjemne, [mówili]: „To przez was tak cierpimy”.
- Jak wyglądała ewakuacja ze Starego Miasta?
Nie mogę opowiedzieć o tej ewakuacji, dlatego że byłam przydzielona [gdzie indziej] razem z „Kubą”, inną łączniczką. Właśnie przy tym tajnym kanale „Wacek” nas zostawił i mówi: „Czekajcie”. Sam poszedł. Naszych chłopców też nie było. Nie wiem w ogóle, gdzie byli. Przyprowadził ośmiu albo dwunastu rannych z „Parasola”. Henio i my dwie z „Kubą” prowadziliśmy tych rannych wejściem z tajnego kanału do Śródmieścia. Każda z nas miała po trzy karabiny, które wzięłyśmy na plecy. Chłopcy nie chcieli dawać. Karabiny na plecy i prowadziłyśmy. Pod koniec zaczęli nam zabierać te karabiny. Pamiętam ostatni karabin, jaki miałam. Jak wychodziliśmy przy Wareckiej, to tylko czatowali, kiedy wyjdę i oddam ten karabin. Niewiele mogę powiedzieć [o ewakuacji]. W każdym razie wyszliśmy tego samego dnia co cały oddział, trzydziestego pierwszego [sierpnia].
- Jakie było pani wrażenie, gdy pani wyszła?
W ogóle dzielnica nie ruszona, pięknie, tabliczki: „Ostrzał”. A to co? To było niespotykane. Wylądowaliśmy w „Maksymie”, w tym drapaczu chmur. Był basen przeciwpożarowy, była woda, to żeśmy prały spodnie, odzież po kanałach. „Uwaga, ostrzał”. Śmieliśmy się z tego, bo było cicho, spokojnie, słoneczko świeci, cisza absolutna, wszystkie domy stoją.
- Batalion „Zośka” miał odpoczynek w Śródmieściu. Jak długo to trwało?
Trzy dni. Później posłano nas na odpoczynek na Czerniaków. Na Czerniakowie miał być odpoczynek i dopiero wtedy się zaczęło.
- To był już początek września.
Byłam oczywiście u rodziców, poszłam na Marszałkowską. To było pierwszego września, były imieniny mojego ojca. Drugiego czy trzeciego przeszliśmy na Czerniaków, początkowo na [ulicę] Cecylii Śniegockiej. Też było cicho, ładnie, spokojnie. Ja z łączniczką zrobiłyśmy pranie, rozwiesiłyśmy na dachu, siedziałyśmy, opalałyśmy się. Patrzyłyśmy na spokojną Wisełkę. Ktoś chodził i pytał, kto umie pływać, żeby przepłynąć na drugą stronę Wisły w celach łączności. Po dwóch dniach przeszliśmy już na Okrąg 2. Wtedy pierwszym zadaniem naszego plutonu pancernego była gazownia. Mieliśmy się okopać przy tych wielkich magazynach. Leżeliśmy w trawie przy gazowni. Ostrzał był z Muzeum Narodowego, gdzie byli Niemcy. Niemców należało się spodziewać również od Placu Trzech Krzyży. Ale później nas odwołano, kto inny tam szedł. Wtedy żeśmy byli w Okręgu 2. Broniliśmy Czerniakowskiej, nasz odcinek był od Okręgu 2. aż do Ludnej. Niestety różne rzeczy się działy, bo Niemcy podchodzili i bombardowali. Jeden z naszych był zasypany na stojąco, musiał się sam zastrzelić, bo nie było rady go wyciągnąć. Później „Rawicz” wpadł na pomysł, żeby zrobić podkop na posesję, gdzie byli Niemcy, po drugiej stronie Czerniakowskiej. Chłopcy dostali się na tę kwaterę w nocy. Niemcy się zerwali, była strzelanina, nasi wycofali się. Jak się wycofywali, to „Rawicz” osłaniał, dostał, był ranny w czterech miejscach i został w piwnicy. Ta piwnica była nieszczęśliwie usytuowana, bo na samym rogu. Zostali zasypani. Chcieli być zasypani, co może należy podkreślić. To były ostatnie chwile na Czerniakowie, kiedy berlingowcy przyszli, ale żadnej pomocy nie należało się spodziewać z ich strony.
- Jaka była atmosfera, kiedy berlingowcy przyszli?
Wśród żołnierzy w dalszym ciągu jak najbardziej pozytywna.
- Była nadzieja, że wojska pomogą?
Oczywiście. Na Powiślu, jak przyszli pierwsi berlingowcy, to pokazali się i później zniknęli. Następnie wylądowali. Już w tej chwili nie powiem, ilu. Ci pierwsi, którzy przyszli, byli z I Armii.
- Miała pani z nimi kontakt?
Nie rozmawiałam z nimi, poszli od razu do dowództwa, do „Radosława”. Później przyszli z 3. Pułku, od Halickiego. Oni absolutnie nie umieli się bić w mieście i żołnierze ogóle nie byli przeszkoleni, bali się. Można powiedzieć, że to było mięso armatnie. Na Czerniakowskiej też były tragiczne chwile. Opowiem o śmierci „Rawicza” i naszych rannych.
Doskonale to pamiętam, to było 16 września. Wówczas grupa naszych rannych leżała w jednej piwnicy. To byli; „Rawicz”, „Kostrzewa”, „Biały”, „Romek” (czternastoletni goniec) i „Lusia” (sanitariuszka). „Lusia” była zdrowa. Tego dnia Niemcy posłali Goliaty. Jest tak, że na skrzydłach broni się budynku, który jest w środku. Myśmy byli na prawym skrzydle, na Czerniakowskiej. Tomek wypatrzył przez lornetkę, że od ZUS-u idą dwa czołgi, Tygrysy z Goliatami. „«Aniu», biegnij!”. Pobiegłam więc na drugą stronę, cały czas pod ostrzałem z ckm-u. Tam „Romek” dostał. Melduję, że idą Goliaty. „«Aniu», leć, odwołaj placówkę, która jest na rogu, żeby wynieśli «Rawicza» z piwnicy”. Tam była już dziura od pierwszego Goliata. W przeddzień byłam u „Rawicza”, który zażądał, żebym codziennie o dziewiątej rano przychodziła z kawą i z meldunkiem, co się dzieje dookoła. Pierwsze, o co się zapytał: „Czy to prawda, że Andrzej Morro zginął?”. Mówię: „Tak, prawda”. To na pewno nie wpłynęło dobrze na tych leżących rannych. Zaczęli się wypytywać: „«Aniu», czego ty się boisz?”. „Pająków”. „A myszy się nie boisz?”. Śmieli się ze mnie. Nie orientowałam się o co chodzi. „Lusia” bardzo się bała zasypania. Zawsze „Rawicz” lub „Kostrzewa” pytali w prywatnych rozmowach: „Czy tobie «Aniu» wydaje się, że ktokolwiek z nas przeżyje Powstanie?”. „A dlaczego mamy nie przeżyć?”. Byłam absolutnie przekonana, że przeżyję Powstanie. A oni byli absolutnie przekonani, że nie przeżyją Powstania. To wpłynęło na nich w ten sposób, że postanowili: „W tej chwili już nie ma wyjścia”. „Zawsze jest wyjście” – sprzeczałam się z nimi. Mówię: „Przecież są Żydzi, będą was nieśli przez kanały, mamy łączność z Mokotowem”. „Nie. Patrz, co ja zamontowałem”. Zamontowali dwie zasuwy w drzwiach wejściowych do piwnicy. A to były drzwi pancerne. Wyszłam. Spotykam „Lusię”, mówię: „«Lusiu», idź, podnieś ich na duchu, przecież oni nie wierzą”. „Wiesz, «Aniu», umyłam głowę”. U nas był taki przesąd, że jak ktoś umyje głowę, to go zasypie. Wszystkie dziewczęta o tym wiedziały. Mówię: „Dzisiaj? Tu się wali wszędzie dookoła, a ty głowę myjesz?”. „Ano właśnie”. Mówię: „Idź, podnieś ich na duchu, ja nie mam czasu, muszę lecieć do Tomka”. „Właśnie idę do nich”. „Rawicz” powiedział do mnie: „Nie chcemy ginąć jak szczury w kanale, chcemy zginąć jak żołnierze, tu, na posterunku”. Później jak biegłam z meldunkiem i tym, z czym posłał mnie „Wacek”, żeby ściągnąć tę placówkę z rogu, i żeby wynieść z piwnicy rannych, to już te drzwi były zamknięte. Klęczałam, darłam się przez dziurkę od klucza, żeby otworzyli. „Lusia” była w środku, postanowiła zginąć razem z nimi, bo też nie wierzyła, że ktokolwiek przeżyje Powstanie. To była straszna śmierć, bohaterska śmierć, całkiem świadoma, dali się zasypać. Siedemnastego przyszły pierwsze pontony i pierwszych rannych można było przetransportować na drugi brzeg. Tylko dwadzieścia cztery godziny… Doskonale to pamiętam. Wróćmy teraz do Powiśla.
- Z Czerniakowa trafiła pani na Powiśle. Kiedy to było?
To było 17 albo 18 września. Niemcy rozpruli Goliatami nieomalże Okrąg 2. „Radosław” już przeszedł na Wilanowską, a my jako osłona powinniśmy się trzymać razem z nim. Mieliśmy przejść na Solec. Przeszliśmy na Solec nocą okopami i za nami rano przyszedł „Radosław”. Zatrzymaliśmy się wtedy w samotnej willi przemysłowca, bardzo blisko Wisły. Tam było oczywiście dużo berlingowców. Nas bardzo cieszyło, jak [była] strzelanina. Jak stanął, to strzelał całą serią; nie tak jak nasi – pyk, pyk i koniec. To była piękna muzyka. Ale oni nie byli zupełnie przygotowani do walki, przecież w tym oknie nie można się pokazać. Ginęli dosłownie jak muchy. Nie przyzwyczajeni, a walki w mieście w ogóle nikt ich nie uczył. To byli
Banschutze i inni, rozmawiali po polsku. Ubrani byli strasznie, mieli łapcie dosłownie ze słomy, na sznurkach mieli pepesze z bębnem, ciężkie, udźwignąć tego nie mogłam. Opowiem, jak strzelałam do Niemców. To było na Czerniakowskiej. Jak przynosiłam im obiad, to stałam i zawsze mi mówili: „Strzelaj jak zobaczysz Niemca, a nawet i bez tego, żeby wiedzieli, że jesteśmy”. Zastępowałam Henia. Jakie szczęście, w okrągłej czapce [na głowie], jak oficer pociągnęłam za cyngiel, ale czy trafiłam, wątpię, nie wiem. W każdym razie, miałam szczęście chociaż raz strzelić do Niemca.
- Jak wyglądała sytuacja na Powiślu?
Przeszliśmy. Było cicho, nikogo żeśmy nie spotkali. Przekradliśmy się nocą, bo Niemcy widocznie spali. Koniec Czerniakowa był taki, że tu Niemcy, tu my, tu znowuż Niemcy, tu znowuż my, i to było tak w kratkę, więc nikt nic nie wiedział. „Wacek” pyta się: „Jak Tomek rysuje? To przecież nie może być tak, to niemożliwe”. Mówię: „Właśnie tak jest, z tej strony Niemcy i z tamtej strony Niemcy”. Później byliśmy otoczeni wkoło, ze wszystkich stron. Jedyne bezpieczne przejście było Wilanowską do brzegu Wisły i to przez okopy, puste pole. „Parasol” się wycofał i u nas w Okręgu został trochę dłużej. Rano jeszcze było cicho. Wtedy chodziły słuchy: „Kajaki są na przystani. Można z tych kajaków zrobić most, przeciągnąć linę, żeby się dostać na drugą stronę”. Takie były nadzieje, zanim to się wszystko zaczęło. Później usłyszeliśmy, że gdzieś dalej, chyba w górze Wisły, walka trwa. Tam był rzeczywiście jakiś nieudany atak berlingowców czy kogoś innego, na drugą stronę Wisły. Cisza, koniec. Wtedy się zaczęło. Jak to się zaczęło, przeżywałam to jak największą bitwę. Myślałam sobie: „To już nie jest Powstanie, to jest wschodni front”. Artyleria grzała z obu stron. Wisła, woda, to jeszcze ten huk się powiększał, pociski latały nad naszymi głowami, nad tą willą, tylko czekaliśmy, kiedy zawadzą o dach. Huk niesamowity, Zatykałam uszy, a Bożenka się śmiała ze mnie, że ja uszy zatykam w tym momencie. „Wacek” zostawił berlingowców na zewnątrz w okopach, mnie i Bożenkę postawił na warcie, żeby ich nie wpuszczać, bo oni po prostu uciekali, też tego nie mogli wytrzymać, nie byli przyzwyczajeni. Co myśmy trzymali? Myśmy niewiele mieli, co trzymać. Ten domek trzymaliśmy. Pamiętam, już nie było amunicji. Pamiętam, gdy roznosiłam naboje, Tomek mówi: „Słuchaj, to już ostatnie, roznieś dookoła po siedem sztuk pestek”. Pestki to były naboje. Dosłownie po siedem każdy dostał.
- To był już koniec września?
To był 17, 18 września. To było w dzień. Fatalne było to, że amunicja od pepesz, mimo że to była też dziewiątka, nie pasowała do naszej broni. Ten sam kaliber, ale były trochę większe. To trwało cały dzień. „Wacek” wysłał kogoś na Mokotów, żeby przyszykować przejście. Jednocześnie była łączność. ,,Berlingowiec” siedział na klatce schodowej i dawał namiary, gdzie artyleria ma strzelać.
Przekazywał drogą radiową. Myśmy z nimi rozmawiali. Nasi też byli na piętrze. Nigdy w życiu tego nie zapomnę, jak wpadł granatnik. Oczywiście Niemcy ostrzeliwali tę willę, był ostrzał z granatników. Granatnik wpadł w okno. Myśmy z Bożenką siedziały i żeby się odprężyć grałyśmy w warcaby. Granatniki walą w nasze okna. Druga zmiana przyszła, nasi poszli na dół. Ciemno, pył, nic nie widać, po chwili (ja byłam odwrócona do ściany) na ścianie dziurki, odpryski od tego granatnika. Patrzę na Bożenę i pytam się: „Cała jesteś?”. „Chyba tak”. Czuję, że coś mi spływa po nodze. Między nogami miałyśmy puszkę z kawą. W tej puszce był odłamek i ta kawa leciała mi po nodze. Nam dwóm nic się nie stało. A w jednym i w drugim oknie trzech ich leżało: jeden, drugi, trzeci. Pierwszy, patrzę, Jezus Maria, szkło, lustro powbijane w klatkę piersiową. Oni na razie też byli cicho, pierwszy szok, a później zaczęli… Jak to zobaczyłam, wybiegłam na klatkę, nie poznałam swojego głosu: „Sanitariuszko, na górę!”. To był straszny widok. To były takie krótkie przeżycia na Powiślu.
- Czy tej osobie, która została wysłana przez dowódcę, udało się znaleźć łączność, przejść na Mokotów?
Owszem. To było tak, że Niemcy budowali w kanałach barykady, żeby nie można było się wydostać. Była wybudowana barykada, ale mieliśmy saperów. Chyba saperzy z „Czaty” poszli i jakoś przygotowali, że można było przejść. Przejście było zatem już w nocy. Ale na to żeśmy bardzo długo czekali, cały dzień. Lecz jeszcze się z tego nie korzystało, bo jeszcze była wymiana między „Radosławem” a drugą stroną. Czekaliśmy na pomoc. Czekaliśmy, kiedy wylądują, bo stale nam obiecywali, że już przychodzi duży. Ale tego desantu nie było. W końcu, pod wieczór (to już był 19 [września]) desant się zaczął. Najpierw pół dnia były zasłony dymne tu, tam i nic. W końcu pod zasłoną dymną zaczęli lądować, ale za Mostem Poniatowskiego, nie po tej stronie, gdzie myśmy byli. Do Mostu Poniatowskiego mieliśmy mniej więcej dwieście metrów. Po drugiej stronie zaczęli [lądować]. I tam była dosłownie jatka. Wtedy „Radosław” zdecydował, żeby odejść. Byłam przy „Wacku”, jak była odprawa. Przyszedł „Jerzy”, był „Motyl” Ścibor-Rylski. „Wacek” [był] u „Radosława”, przychodzi do nas i mówi: „Mieliśmy szczęście, bo idziemy z «Radosławem» jako oddział osłonowy na Mokotów, a reszta zostaje, bo tylu jest rannych”. Doskonale pamiętam, to była godzina osiemnasta. Później, wieczorem była zmiana rozkazów. Już „Jerzego” nie było. „Jerzy” powiedział, że w razie czego będzie się przebijał górą, to też „Wacek” powiedział Bożence i mnie. Później przyszedł rozkaz, że w ogóle wychodzimy. To już była dwunasta w nocy, coś koło tego. A tam się bili. Pod wieczór, jak już się ściemniało, „Wacek” wysłał jeszcze naszego Aleksandra. Aleksander sam się zgłosił, u nas rozkazów nie było, tylko ochotnicy zawsze sami się zgłaszali to tu, to tam. Aleksander poszedł i prowadził ,,berlingowców” na spotkanie za mostem. Niestety, na tym moście, sama to widziałam, były trzy albo cztery gniazda ckm-ów. Przecież oni z tego mostu [do nas] jak do kaczek [strzelali], to była beznadziejna [sytuacja]. Były samoloty, była artyleria, oni [tego] nie sprzątnęli, te gniazda ckm-ów zostały i Niemcy dalej pruli. Nasi byli na przystani WTW [Warszawskiego Towarzystwa Wioślarskiego], „Czata” tam była, to nie mogli się utrzymać, wystrzelali tyle, co mogli wystrzelać. Było ciężko do nich dojść. Na szczęście, wzdłuż Wisły był przekop, zygzak, można było bardzo nisko się schylić, wtedy ogień z mostu nie sięgał. Jak oni lądowali po drugiej stronie, było to samo, z mostu mogli sobie doskonale postrzelać. ,,Berlingowcy” byli zagubieni, dlatego że nie wiedzieli, gdzie mają się udać. Ich miała spotkać Armia Ludowa, AL, która kwaterowała na Skorupki. Jak pierwszy berlingowiec dotarł (Berling pisze, że dotarł), to zgrali, że o danej godzinie tamci mieli wyjść naprzeciw i odebrać desant. Oni nie wyszli naprzeciw, bo byli za słabi, w ogóle się nie ruszyli z miejsca, więc tym bardziej powystrzelali wszystkich – ten desant, który nastąpił po drugiej stronie [Mostu] Poniatowskiego. Augustowski rozmawiał z Galickim, który chciał pomóc. Później, jak szukałam w materiałach, to znalazłam wypowiedzi chyba Galickiego, że Rokossowski [powiedział]: „Możecie robić desant na własną odpowiedzialność, ale za dnia, w nocy nie pozwolimy”. Co do Berlinga, to w ogóle nie widziałam go po naszej stronie, więc zawsze denerwował mnie ten pomnik.
- Jak wyglądała droga na Mokotów?
Dużo tam nie chodziłam, bo miałam dwanaście godzin służby. Najpierw dozorowałam i pilnowałam zejścia rannych i szpitala z doktorem „Bromem”. Oni zeszli pierwsi, a później myśmy szli jako osłona. „Wacek” na dole powiedział nam, że będziemy ochraniać całe przejście, nie kierować. Wylądowałam już na Mokotowie na skrzyżowaniu kanałowym, czekałam, siedziałam bardzo długo, szczury latały mi po nogach. Był występ, gdzie można było usiąść. Zastanawiałam się, czy postawić tam plecak i ochronić go od tej mazi czy sama usiąść. Wybrałam plecak, a sama ledwo się trzymałam na tej krawędzi albo biegałam trochę, żeby te szczury się uspokoiły. Początkowo nie wiedziałam, że kanałowe szczury są ogromne. Plum, plum, plum, plum… Co to jest? Myślę sobie: „Wodę spuszczają. Ale przecież wody nie spuszczają, bo wody nie ma w kanałach”. Akurat jak szliśmy, dołączył „Parasol” i myśmy się poplątali razem z „Parasolem”. Ciężkie było przejście, bo między innymi trzeba było się wspinać po takiej linie, bo ślisko. Co który się wspiął na tej linie, to zjeżdżał, tam i z powrotem. Któryś z „Parasola” mówi: „Jak na zjeżdżalni w ogródku jordanowskim”. Zawsze był humor. Pozwoliłam sobie liczyć, ja liczyłam, „Czata” szła, latarką się pokazywało. Policzyłam, czterdzieści dziewięć. Ilu nas było, nie wiem, bo nie mogłam [dokładnie] policzyć, bo wszyscy razem szli. Ostatni będzie szedł „Radosław”. I rzeczywiście. To było wpół do dwunastej w dzień, szedł „Radosław”. „Dlaczego nie świeciłaś?”. Oni szli ze świeczką, moja latarka przepalona. Mówię: „Panie pułkowniku, sto pięćdziesiąt metrów i jesteśmy na Mokotowie”. Poszedł. „Fongus” miał straszną robotę, żeby wyciągać „Radosława”, [który] był dosyć potężny i był też ranny, szedł o lasce. Kilka osób z „Radosława” przeszło, oczywiście „Klara” i inni. Weszłyśmy na Mokotów. Zielona trawka, żółte kwiatki i słońce. Do raju żeśmy trafili.
- Jak wyglądały ostatnie dni Powstania na Mokotowie?
Jak żeśmy przyszli, to sobie pomyślałam: „Przyszliśmy, to się teraz zacznie również na Mokotowie”. Początkowo, pierwszy dzień to było przyjęcie, nasze mundury wzięli do prania. Poszłyśmy z Bożenką na spacer, tyle róż, piękny ten Mokotów, wille w różach, stołówka jest. Ale myśmy przydziału na stołówkę nie dostali. Przyszedł zmęczony „Wacek” i mówi: „Kto pójdzie? Trzeba wrócić po «Zośkę», bo zostali”. Zastanawiam się, dlaczego oni zostali. Sama słyszałam. Po pierwsze, ,,Jerzy” powiedział, że będzie się przebijał górą i rzeczywiście przebijał się tamtędy. Po drugie, jeżeli „Radosław” wysłał jakąś łączniczkę już później, po osiemnastej, z drugim rozkazem, to ona nie mogła dojść, bo dalej na Wilanowską, gdzie oni jeszcze siedzieli, nie było dojścia, garaże się paliły, była smoła. Pamiętam, jak z „Czaty” wycofali się ostatni i mówią: „Teraz za nami już nikt nie przejdzie”. Nie byłam tam, ale wiem. Następnej nocy poszedł patrol bezpośrednio. To byli Żyd „Gutek” i nasz „Żbik”. Nie wiem, czy ktoś jeszcze był, w każdym razie tych dwóch pamiętam. Mówię: „«Gutek», jak to? Dlaczego żeście nie przyprowadzili?”. „Przecież tam się wszystko paliło”. Oni byli w ostatnim domu na Wilanowskiej, gdzie wszystko się paliło. To prawda, dlatego że Witold Morawski – jeden z ostatnich bohaterów „Zośki”, który jeszcze nie był ranny (chyba to jest w książce) – mi opowiadał. Do rannych, którzy byli zgromadzeni w piwnicy, Niemcy już podeszli i wrzucali granaty, a Witold brał granat i wyrzucał z powrotem. […] Kilka łodzi przyszło i niektórzy ranni [przepłynęli], a reszta została na „Bajce”. [O tym] już nie opowiem, bo przy tym już mnie nie było, [znam] to tylko ze słyszenia.
Bajka absolutna. „Wacek” (zanim się położył do łóżka i był skończony, i nic nie pamiętał z tego Mokotowa) powiedział, że załatwił, by oddział bronił jako zmiana Puławskiej na pewnym odcinku i za to dostawał [oddział, a nie ,,Wacek”] bony na jedzenie w stołówce. Rzeczywiście dostaliśmy, nikt inny nie dostał; „Parasol” nie dostał, ci drudzy też nie dostali, „Czata” – nie wiem. W każdym razie, myśmy mieli jeszcze przydział, była kasza jaglana codziennie. Ostatnie dni, wtedy się zaczęło na Mokotowie. Od razu pomyślałam: „Jak to w tych okopach, przecież to takie lekkie budownictwo, w ogóle się nie utrzyma”. Na Starówce powinniśmy dłużej zostać, bo tam były bastiony, były mury, były głębokie piwnice, tamtego można było bronić jeszcze dłużej, bo było gdzie się schować, gdzie się kryć. Na Woli przecież twierdza jeszcze była, ale Mokotów to otwarta przestrzeń. Jak pociski padały, bomby czy coś, to ziemia się tak kołysała, że myśmy trzymali się drzew, żeby się nie przewrócić. Na Mokotowie robiłam to kilka razy, drzewo się kiwało, ale można było utrzymać równowagę. Wszystko trzęsło się od wybuchów. Myśmy byli na Odyńca, tuż przy Parku Dreszera. Tam zawsze była obawa, że Niemcy uderzą w Park Dreszera. Tak zresztą zrobili.
- Jak długo pani pluton brał udział w walkach?
Na Mokotowie było przegrupowanie, ponieważ mało nas było. Z naszego plutonu pancernego niewielu zostało. Trzynastego sierpnia opuściłam moment, Ambasadę Chińską, właściwie poselstwo chińskie. Byłam tam przydzielona, ale potem udało mi się przejść z rannymi z powrotem do Okręgu, więc została tylko druga drużyna, z której też niektórzy padli. Nie pamiętam ilu, w książce [są] wszystkie dane osobowe. Nasze jednostki zostały przegrupowane i myśmy byli razem z „Czatą”. Na Puławskiej był nasz rodzimy oddział z plutonu pancernego, został tam do końca i obronił Puławską. To było tam, gdzie „Radosław” miał swoją siedzibę na Mokotowie. Obok był „Parasol”. Tak jak „Klara” pisze, liniowym dowódcą „Brody” był nasz Tomek. Wszystko się zgadza, wszystko prawda, dlatego że to już były jednostki, nie wiem, ilu nas tam było, ale w sumie kilkudziesięciu ludzi.
- Kiedy dowiedziała się pani o kapitulacji?
Jak już byliśmy w Śródmieściu. Przejście z Mokotowa, to też były dramaty, dlatego że najpierw było zawieszenie broni. Wtedy ludność cywilna mogła wyjść i to Niemcy wykorzystali. Wzięli ludność cywilną przed czołgi, którymi wjechali w Odyńca, w Wiktorską czy Szustra, to było po drugiej stronie. Nie pamiętam, jaka to była ulica. Tam były włazy, którymi można było wyjść. Właz był strzeżony. Niemcy zaczęli jechać czołgami. Wtedy wyskoczył „Mały” z „Czaty” (ja to zresztą opisuję dokładnie, choć myśmy tylko przez okno widzieli tę całą historię), ludność cywilna rozbiegła się, rzucili wiązkę granatów, czołgi się wycofały. W każdym razie, właz został ocalony i można było zejść do kanału. „Mały”, który wtedy był dowódcą, posłał mnie, powiedział: „Na Puławską to nie pójdziesz, kto inny ich ściągnie”. Dał mi oddział pokiereszowanych i razem z Bożenką przeszłyśmy na drugą stronę, gdzie długo czekaliśmy, kiedy będzie schodził „Radosław”. Puścili nas wtedy, kiedy inni też schodzili. Nas prowadził „Gutek”, całe szczęście, bo przecież to przejście z Mokotowa do Śródmieścia było bardzo dramatyczne i tragiczne, ludzie błądzili. Od razu wiedziałam, że będą straszne historie. Zeszłam na dół. Wtedy, już na górze, trzeba sobie dokładnie uświadomić, w którą stronę trzeba iść, bo jak się schodzi na dół, to już nic nie wiadomo. Schodzili na dół po tych szczeblach, odwracali się i szli w drugą stronę. Schodzę na dół, jestem świadoma, wiem, gdzie iść, właśnie w drugą stronę. Słyszę stamtąd: „Jasiu, gdzie jesteś? Tu Marysia, gdzie ty jesteś?!”. [Ktoś krzyczał] na całe gardło, a tu trzeba zachować ciszę, głos się niesie. Myślę sobie: „Boże święty, pobłądzą”. Rzeczywiście, były tam straszne problemy. To było chyba najgorsze przejście, właśnie z Mokotowa. Byłam świadkiem, już tego nie piszę, jak oficerowie kłócili się pod Górnośląską, gdzie jest jakiś wodospad. Po drabinie trzeba było się wdrapać, a później już szczebli nie było. Byli na górze i na linach wciągali. Myślałam, że w ogóle się tam nie wciągnę. W każdym razie, przejście było makabryczne. Na szczęście prowadził „Gutek”. Starałam się być blisko „Gutka”, żeby w ogóle dojść. W każdym razie przeprowadziłam mój oddział, wszyscy razem byliśmy. Znaleźliśmy się pod Szucha. Myślę sobie: „Tak, znowuż jestem pod Szucha. Jak jestem pod Szucha, to niczego dobrego nie mogę się spodziewać”. Wszystkie włazy były pootwierane, a Niemcy powrzucali puste puszki, żeby słyszeć jak ktoś przechodzi na dole, ten dźwięk się roznosił, szczególnie w kanale. Trzeba było zatem iść ostrożnie. [Niemcy] wrzucali karbid, gaz. „Gutek” się zatrzymał, stoimy w miejscu. Stoję pod Szucha. Szukał przejścia, chciał skrócić, żeby do Alej Ujazdowskich [dojść], ale nie znalazł i później Belwederską w dół żeśmy szli. Tak mnie oczy szczypią. Myślę sobie: „Zamknę oczy, bo to wszystko jedno, i tak nie widać, i tak nie widać”. I tak ochroniłam oczy, [bo] nie wiem jakby to było. Później mama mnie leczyła esencją. Miałam tak zapuchnięte oczy, że w ogóle nie widziałam.
- Kiedy pani znalazła się ponownie w Śródmieściu?
W Śródmieściu wychodziliśmy z kanału przy Wilczej, skąd od „Radosława” w Aleje Ujazdowskie róg Wilczej. […] Z kolegą z „Baszty” się umówiłam, ale nie mógł przyjść, bo w ciupie siedział, dlatego że Karol opuścił Mokotów bardzo szybko, po dwóch dniach. W Śródmieściu oczy leczyłam. Kwatery reszty plutonu pancernego były w domu moich rodziców na Marszałkowskiej 62. Jak mnie rodzice przyłapali, mówią: „Niusiu – w domu byłam «Niusia» – teraz już nigdzie nie pójdziesz, teraz z nami wychodzisz”. Można było sobie wybrać. Musiałam wybrać, bo wiedziałam, że gestapo ma moją sprawę nie zakończoną.
- Dlatego postanowiła pani zostać z rodzicami?
Tak. Jeszcze pełniłam służbę, jeszcze chodziłam. Na Kruczej był ostrzał granatników. Miałam tak wyostrzony słuch i taką intuicję – szósty zmysł, jak mi mówili – że dobrze wiedziałam, gdzie uciekać od tych granatników, od tego wszystkiego, gdzie się chować. Pamiętam na Kruczej taką historię. Biegłam od „Radosława” do nas, na Marszałkowską 62. Idzie chłopiec, jest ostrzał granatników. Oni byli wstrzelani w Kruczą, tamtędy bardzo dużo się chodziło (nie Marszałkowską, tylko równoległą Kruczą). Mówię: „Słuchaj, chowaj się, bo za chwilę będzie granatnik”. Schowałam się do bramy, a jego nie ma. Odwrócił się i woła: „Krysiu, Zosiu, chowajcie się”. I było za późno. Później znalazł się w bramie, miał urwaną nogę. Ile takich rzeczy widziałam, to już nie będę opowiadać.
- W trakcie Powstania spotkała się pani kilka razy z Żydami. Pierwszy raz to było na Franciszkańskiej, później już na Czerniakowie.
Tak, Żydzi byli w naszym oddziale. Po Gęsiówce ci, którzy chcieli, [dołączyli do nas]. ,,Wacek” miał oddział żydowski. Były pertraktacje z dowództwem. Żydzi chcieli utworzyć własny oddział i chcieli dostać broń. To długo trwało, bodajże przez trzy dni – dostaną Żydzi broń, czy nie dostaną. Oni przecież dorwaliby się Niemcom, że hej. Ale myśmy nie mieli broni, więc broni nie dostali. Ich dowódca, już nie pamiętam kto, wymaszerował z tym oddziałem na Żoliborz, ale ci, którzy chcieli, przeszli do nas, właśnie do „Zośki”. Wielu zostało. Nie byłam tam, [ale] chyba zostali w Pasażu Simmonsa. Wtedy „Rawicz” chodził do nich i niby się nimi opiekował. „Gutek” dostał Stena, nie-Stena, co strzelał pojedynczymi strzałami. Henio to był podchorąży, to dostał kb po którymś od nas. Nam byli Żydzi potrzebni od samego początku. Byli zatrudnieni na Gęsiówce i pracowali jako mechanicy samochodowi, więc w dalszym ciągu przy czołgach zrobili wielką robotę. W nocy i w czasie postojów, reperowali, klepali, spawali.
- Spotkała się pani z innymi narodowościami, które walczyły w Powstaniu?
Nie. Jeden z Kampinosu przyszedł i włączył się do naszego oddziału, ale niestety zginął. To [był] właśnie ten, który został zasypany na stojąco.
- Jak wyglądała ewakuacja ludności cywilnej?
To były trzy dni, kiedy można było wyjść. Myśmy wyszli z rodzicami czwartego, na piechotę, na Dworzec Zachodni. To się szło, i szło, koło Politechniki, później dalej, szło się daleko, później pociągiem do Pruszkowa. W Pruszkowie, nie wiem, czy to była remiza tramwajowa, było coś takiego – wielka, olbrzymia hala. Zanim nas wpuścili, to ustawiali nas – ludność cywilną – czwórkami. Podchodziło się, był oficer i był szeregowy, Niemcy. Patrzyli w dokumenty, sprawdzali kto. Były trzy grupy: pierwsza, druga i trzecia. Mówię: „Jeszcze nie idziemy. Jak już te grupy będą dosyć zapełnione, to pójdziemy”. Wstrzymałam ojca i mamę. Podeszliśmy. Moja mama, [która] była inwalidką, doskonale rozmawiała po niemiecku – bo w majątku na Litwie przeżywała pierwszą wojnę światową – więc zaczęła z nimi rozmawiać. Podpatrzyłam gdzie, która grupa mi się podoba. Niemiec mówi, że ktoś musi zostać przy mojej mamie i się nią opiekować, albo córka albo mój ojciec. Mówię: „To ja jadę”. Łap za walizki, mama rozmawia z nim, ojciec też, ja biorę walizki i prosto idę do grupy, gdzie są matki, dzieci, starcy. Moi rodzice też tam będą. Słyszę za sobą:
Schwarze Mütze, Schwarze Mütze! Miałam fokową czapkę. Jakaś babka dała mi czerwoną chustkę, zawiązałam sobie, przykucnęłam, jeszcze dziecko dostałam do ręki. Tak sobie wyszłam. Do tych baraków, do tej sali, później ojciec poszedł, przysłał pielęgniarkę, która mi zabandażowała nie tylko palec; całą rękę miałam na temblaku. Moja mama dała mi swoją laskę i okulary. W ten sposób przeszłam przez drugą segregację do pociągu, do wagonów bydlęcych. W tym wagonie mówiono, że wiozą nas do Oświęcimia.
- Czyli jechaliście państwo na południe?
Tak. Jechaliśmy przez calusieńką noc. Rano dalej jedziemy. Nie mamy zielonego pojęcia, gdzie jesteśmy. Ojciec miał jakieś dolary, złoto i przekupił tego, który pilnował wagonu bydlęcego. W Kielcach otworzył [wagon], bo mieliśmy tam rodzinę, i wszyscy od razu [wysiedliśmy]. W ogóle ten transport szedł do Stanisławowa, gdzie wypuszczali ludność cywilną.
- Kiedy państwo wróciliście do Warszawy?
Ja nie powróciłam, tylko ojciec wrócił. Ja pojechałam na studia do Krakowa, na UJ.
- Po wojnie spotkały panią jakieś represje w związku z pani działalnością?
Cicho siedziałam, nikt nic nie wiedział. Przecież nie ukończyłabym Akademii Wychowania Fizycznego. Byłam najpierw na chemii w Krakowie. Później moje osobiste przeżycia nie pozwoliły mi kończyć studiów. Mój wuj namówił mnie, żebym poszła na AWF. Bardzo chętnie poszłam na AWF. Brałam już wtedy rozwód, już miałam synka, który miał półtora roku. Na drugim roku AWF-u zebrali wszystkich do auli i wyczytali cała listę. Ten, ten, ten, ten w ciągu dwudziestu czterech godzin ma opuścić mury Akademii bez podania powodu. Strach zapadł, co, jak, gdzie, dlaczego. Wszyscy akowcy… W jakiś sposób się dowiedzieli, że oni należeli do AK. Myślę sobie: „Jakie to szczęście”. Ale ja cicho siedziałam.
- Moje ostatnie pytanie. Jak pani uważa, czy Powstanie musiało wybuchnąć?
Absolutnie! Przecież nie tylko ja zjechałam do Warszawy na Powstanie, byli inni. To był pęd, to było jak lawina, tego nie można było zatrzymać, absolutnie. Kiedy chodziłam jako łączniczka, to spotkałam pewną rodzinę, kolega mówi: „Słuchaj, chcę być razem z wami”. To ja do „Wacka” mówię: „Czy przyjmiesz jeszcze jednego?”. „Jak ma broń. Bez broni nie przyjmujemy”. Było takich wielu. To było nie do uwierzenia, jak ludność cywilna stanęła do walki, z gołymi rękami.
Warszawa, 10 maja 2007 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Niemczura