Wiktor Witold Telakowski „Motor”
Nazywam się Witold Telakowski. Urodziłem się w Warszawie w 1913 roku, do szkół chodziłem w Warszawie, skończyłem szkołę inżynierską imienia Wawelberga w Warszawie.
- Proszę podać dane powstańcze. Jaki ma pan pseudonim i w jakiej formacji pan walczył?
[…]Zostałem wciągnięty przez przyjaciela do jednostki powstańczej o nazwie Dywizjon Motorowy, obszar Warszawa. Pseudonim miałem „Motor”. To wynikało stąd, że prowadziliśmy warsztat naprawy silników, motorów. Przez telefon nieraz ludzie konspiracyjnie rozmawiali, mówili, pytali się: „Czy jest «Motor»?”, żeby zasugerować, że to jest motor do naprawy, motor elektryczny. To mogło wprowadzić w błąd ewentualny podsłuch.
- Proszę powiedzieć, z jakiej rodziny pan pochodzi.
Ojciec nazywał się Kazimierz Telakowski. Pochodzę z rodziny ziemiańskiej. Mieli w Ołańsku, poniżej Łodzi, mająteczek – Wola Pszczółecka, stamtąd pochodzili mój ojciec i stryjowie, jego bracia. Matka pochodzi, muszę powiedzieć, z bardzo zacnej rodziny Rogowskich, którzy również wyszli, że tak powiem, z ziemi. Mieli w białostockim mająteczek. Dubno nazywała się miejscowość. Ale potem, na początku ubiegłego wieku, sprzedali mająteczek Dubno i osiedlili się w mieście. Początkowo w Łodzi, a potem większość rodziny przeniosła się do Warszawy.
- Czym się zajmowała pańska rodzina?
Dwóch moich wujów było inżynierami, już nie pamiętam jakiej specjalności, trzeci był technikiem budowlanym. Były cztery ciotki, jedna trochę zasłużona – Maryna Falska, która założyła „Dom Sierot”. Duży „Dom Sierot”, obecnie jeszcze funkcjonujący na Żoliborzu. Matka, żeby utrzymać się, bo było krucho po przeniesieniu się do Warszawy, dawała lekcje muzyki.
Czym się zajmował pana ojciec w Warszawie?To jest ciekawa historia, dlatego że ojciec pracował w górnictwie, w Dąbrowie Górniczej. Wdał się oczywiście w konspirację, co pewno po nim przejąłem. To była konspiracja przeciwko władzom rosyjskim jeszcze. Przecież to był początek wieku, rządy carów, za Cesarstwa Rosyjskiego, tak zwana Kongresówka. Wdał się w konspirację. Rosjanie go aresztowali i wysłali na Sybir. Ojciec stał pod Irkuckiem. Na zesłaniu był parę ładnych lat. Potem, kiedy wybuchła wojna rosyjsko-japońska, jak wytworzyło się zamieszanie, ojciec stamtąd zwiał. Zwiał, ale nie mógł przenieść się, nie mógł z powrotem wrócić do Polski, bo by go oczywiście zaraz capnęli żandarmi rosyjscy. Wobec tego osiedlił się na południu Rosji, w obecnym Donbasie. Założył przedsiębiorstwo dostaw dla kopalń. A że był przedsiębiorczym i sprytnym człowiekiem, to po paru latach był zamożnym przedsiębiorcą dostaw dla kopalń. Ale to się skończyło, bo w 1918 roku ojciec umarł. Matka została ze mną, małym sześcioletnim dzieckiem, w pożarze rewolucji bolszewickiej. Polka, więc z zasady wróg. Co się działo w czasie rewolucji, to za dużo opowiadać. W każdym razie kocioł rewolucyjny, który powstał, to było piekło. Wszystkie wysiłki matki, cała inwencja dążyła do tego, żeby mnie uratować, żeby mi dać co jeść. Łapało się króliczki, gołąbki, żebym tylko mógł przeżyć. Dopiero w 1922 roku, kiedy skończyła się rewolucja i wojna polsko-bolszewicka w 1920 roku, wtedy dopiero można było wrócić do Polski. Matka ze mną wróciła do Polski, do Warszawy. Szczęśliwie miała trzech wujów (dwóch w Warszawie, trzeci w Starachowicach), ciotki, tak że była rodzina. Rodzina oczywiście nie dała już matce głodować, potem studia moje.
- Gdzie państwo zamieszkali w Warszawie?
W Warszawie na ulicy Pięknej 22, obok znanej, szanowanej pensji Platerówny.
- Jak wyglądała pana młodość zanim wybuchła wojna?
Chorowałem. Na obozie letnim złapałem gruźlicę. Chyba ze dwa lata leczył mnie znany wówczas, wspaniały doktor, profesor Michałowicz, który mnie wyciągnął z gruźlicy, ale to był duży strach, duże obawy. Potem zacząłem uprawiać sporty. Po gruźlicy zacząłem uprawiać sporty i to mnie zupełnie postawiło na nogi. Wpierw zobaczyłem narty, rower, biegi. To był okres, kiedy mój rozwój był trochę przyhamowany przez chorobę. Dlatego może jestem niskiego wzrostu, konus. Trochę mnie to w życiu przeszkadza, ale można wytrzymać. Miałem żonę, córkę.
- Jaką edukacje pan skończył?
Już wspominałem o tym, że Wyższą Szkołę Budowy Maszyn Wawelberga i Rotwanda (to była szkoła dająca dyplom inżynierski) skończyłem w 1934 roku.
- Czym się pan potem zajmował?
Potem pierwszą moją pracą była praca w Ministerstwie Komunikacji. Zostałem przyjęty. Pracowałem w bardzo ciekawym dziale, bo w dziale elektryfikacji kolei. Teraz kolejki latają pod Warszawą, to wtedy zaczęło się dopiero. Powstała myśl budowy całej sieci kolejek. To była ciekawa, rozwojowa praca. Zespół bardzo młodych, przyjemnych, ciekawych inżynierów. To było coś, co brało, co zaciekawiało poza samym faktem pracy. Co w tych czasach jeszcze się działo ciekawego? Sport mną zawładnął wtedy, zwłaszcza narciarstwo. Po górach, żeśmy chodzili, głównie po Tatrach zimą, robiąc nawet nieraz przejścia niecodzienne.
- Gdzie pana został wybuch wojny? W Warszawie?
W Warszawie. Aha! Jeszcze ważny moment! W 1934 roku zostałem wzięty do Szkoły Podchorążych Łączności w Zegrzu. Skończyłem kurs, szkolenie, w ciągu roku. W 1935 roku wyszedłem jako podchorąży plutonowy. Wtedy poszedłem do Ministerstwa Komunikacji. Pracowałem rok czy dwa, potem przeniosłem się do fabryki. Była fabryka Skody na Okęciu, fabryka silników i urządzeń elektrycznych. Pracowałem do wybuchu wojny. Tuż przed wybuchem wojny przeniosłem się do małej firmy dwóch kolegów i przyjaciół. Warsztat remontowy, który przez całą okupację żeśmy prowadzili, z którego poszliśmy na Powstanie wszyscy trzej. Mój serdeczny, najwspanialszy przyjaciel, to już nawet mało powiedzieć, wspaniały człowiek – Tadeusz Szuch. To znane trochę nazwisko. Drugi kolega – Adam Bogdanowicz. We trzech prowadziliśmy firmę remontów. Wszystko robiliśmy, nawet piece do produkcji bimbru.
- Gdzie znajdowała się państwa firma?
Początkowo na Widok 8. Potem na Widok 8 została centrala, a warsztaty [były] na Poznańskiej 17. Warsztaty były w dwupiętrowym domu. Wydział mechaniczny prowadził Adam Bogdanowicz, przyjaciel, wspólnik. Prowadziłem wydział elektryczny, zajmowałem się działem elektrycznym. Personel to było dwudziestu paru monterów. Tego rodzaju to była firma. Było dużo roboty, bo po wojnie w 1939 roku było bardzo dużo zrujnowanych rozmaitych fabryk, zakładów, gdzie było dużo silników, dużo różnej aparatury, nawet popalonej, to myśmy to doprowadzali do stanu normalnego użytkowania.
- Jak pan zapamiętał pierwszy dzień wojny?
Pierwszy dzień wojny... Aha! Wyszedłem z wojska jako podchorąży, a w trakcie okupacji, chyba w 1943 roku, dostałem awans na podporucznika.
- Proszę powiedzieć o 1 września 1939 roku. Był pan wtedy w Warszawie?
Byłem wtedy w Warszawie.
- Jak pan zapamiętał ten dzień?
Jak zapamiętałem? Zdawałem sobie sprawę, jak wygląda sytuacja, jakie są możliwości pozytywnego, skutecznego wypędzenia Niemców z Warszawy. Byłem jak najbardziej pesymistyczny i nie tylko ja oczywiście. Dlatego że przy tej ilości Niemców, która była w Warszawie, przy ilości wyposażenia, wozów bojowych, czołgów, czego tam licho, to nasze siły akowskie były skromniutkie. Tym bardziej że parę dni przed Powstaniem, podobno, miałem wiadomości, kilka magazynów broni wpadło. Wpadło to znaczy, że Niemcy dorwali się do nich.
- Proszę opowiedzieć o 1939 roku, o dniu w którym wybuchła wojna.
Parę dni przed wybuchem wojny dostałem rozkaz mobilizacyjny. Pojechałem do swojego pułku, 80. Pułku Strzelców Wileńskich w Nowowilejce pod Wilnem. To był mój macierzysty pułk. Krótko trwała wojna, dlatego że potem nasz pułk został przerzucony do centralnej Polski, nadział się, że tak powiem, na główne natarcie na Warszawę, od strony południowo-zachodniej. Po prostu zostaliśmy zmiażdżeni. Byłem w tym momencie dowódcą plutonu łączności batalionowej, każdy pułk piechoty miał trzy bataliony. W batalionie byli żołnierze, strzelcy, były – powiedzmy – cekaemy, były jednostki i był również pluton łączności. Zostałem dowódcą plutonu łączności. W trakcie uderzenia niemieckiego, w nocy, wojsko się rozpierzchło. Z kilkoma żołnierzami konno, uratowaliśmy się. Myśmy odpoczywali po straszliwych dwóch nocach, zupełnie nieprzespanych, w rozsypce. Niemcy nagle napadli. Uciekałem konno po szosie. Z odległości stu metrów Niemcy strzelali do nas. Do dziś dnia nie mogę zrozumieć, dlatego że gwizdy kul słyszałem koło siebie. Mój koń, zad konia przecież, ja też – cel idealny. Ze stu metrów walili. Dodam, że kolumna niemiecka zaskoczyła nas! Stanęła, zaczęli Niemcy wyskakiwać ze swoich wozów i prać potem na wszystkie boki. Nie wiem, jaka wtedy opatrzność nade mną czuwała, że mnie nie trafili.
- Pamięta pan, gdzie miała miejsce ta sytuacja?
To miało miejsce na zachód od Radomia. Myśmy się zaczęli przedzierać lasami, łąkami do Radomia, a potem, jak żeśmy podjechali pod Radom, kilkunastu nas było na koniach, okazało się, że Radom już jest zajęty przez Niemców. W trakcie naszej wędrówki – rozbitych jeźdźców – zdarzyła się sytuacja, która się zdarza na wojnie, ciekawostka. Jedziemy przez ogromne pole. Pola jak okiem sięgnąć, gdzieś hen – las, ale w ogóle łąki, pola. Przed nami jest szosa przecinająca. Dojeżdżamy do szosy, jesteśmy od niej może sto metrów. Raptem widzimy, że z prawej strony jedzie wojskowy samochód (niemiecki – od razu widać było). Czapki, jakie musieli mieć oficerowie, reszta w hełmach. Towarzystwo jedzie szosą na przecięcie się z nami. Dałem komendę natychmiast: „Stop!”. Zatrzymaliśmy się tak mniej więcej sto metrów przed szosą. Żołnierze, którzy ze mną byli to – karabiny. Mówię: „Stać! Nie strzelać!”. Przecież nas wykoszą, mają broń maszynową, a my na koniach stoimy, jak gotowi do rozstrzelania. Ale ci na samochodzie też nie byli pewni, czy nie zaczniemy. Tak żeśmy się sobie przyglądali. Przedefilowali przed nami z umiarkowaną szybkością. Myśmy spokojnie przyglądali się, oni spokojnie sobie pojechali. Takie są prawa wojny. Ciekawostka i tyle. Potem, już po całej przygodzie, dotarłem do Warszawy sam, bez wojska, bez niczego. Znalazłem się nagle u mamy na Pięknej.
- Czy to był jeszcze wrzesień?
Tak. To był 13, 14 września. Wrześniowa klęska była bardzo smutna. Miażdżąca przewaga techniki, wyposażenia, wszystkiego.
- Czy przed kapitulacją brał pan jeszcze udział w działaniach wojskowych w Warszawie?
Tak. Zgłosiłem się do Komendy Miasta jako oficer. Przydzielono mnie do jednostki utrzymującej porządek w mieście. Broni już nie miałem przecież.
- Co się działo z panem po kapitulacji Warszawy? Kiedy zaczął pan działalność w konspiracji?
Przede wszystkim zająłem się tym, żeby się utrzymać, żeby coś robić. Przedziwne robótki instalacyjne robiłem. Naprawiałem instalacje. Byle zarobić parę złotych. Potem skontaktowałem się z przyjaciółmi, z którymi dalej prowadziłem firmę, z Szuchem i Bogdanowiczem. Szczęśliwie wyszli z opałów. Drugi wypadek dziwnego wojennego pomieszania, to było, że Tadzik Szuch, który był w obronie Warszawy, był w pelotce – artylerii przeciwlotniczej. Przy moście miał swój posterunek, strzelał dzielnie bardzo (za co dostał nawet Virtuti Militari) i bodaj jechał samochodem, łazikiem wojskowym na Wolę, na Fort Bema po amunicję do swojej armaty. Mówi: „W pewnej chwili tłok straszny, pełno samochodów, lawina! Patrzę, a na około samochody niemieckie są!”. Po prostu niechcący włączył się, wjechał w kolumnę niemiecką, a Niemcy wcale się nie interesowali. Są śmieszne w czasie wojny sytuacje. Potem oczywiście skontaktowałem się z moimi przyjaciółmi. Róbmy dalej naszą firmę, którą zaczęto przed okupacją. Pierwszy lokal to był właśnie na Widok. Trochę znajomych, trochę żeśmy puścili wiadomości. Przyjęliśmy jednego montera, drugiego montera i pomalutku, pomalutku zaczęliśmy stawać na nogi. Do tego stopnia, że jak powiedziałem, pod koniec mieliśmy koło dwudziestu pracowników. Nawet ciekawe, rozmaite roboty instalacyjne – cały wieczór przegadać można.
- Proszę powiedzieć, kiedy się zaczęła pana przygoda z konspiracją.
Konspiracja zaczęła się chyba w 1942 roku. Tadzik Szuch, wspólnik, który już siedział w konspiracji, powiedział do mnie: „Słuchaj. Tak a tak”. Zaprzysiężenie i potem szkolenie było. Szkolenie w obsługiwaniu broni. Część naszych pracowników, również tych, którzy u nas w warsztacie pracowali, kończyła konspiracyjne podchorążówki. Funkcjonowały normalne podchorążówki i szkoły oficerskie, tajne. Tajne, że rany boskie, ale w każdym razie ludzie chodzili, słuchali wykładów o organizacji, o akcjach, o broni. Między innymi u nas w warsztacie odbywały się wykłady, nazwijmy to, ze znajomości broni, zwłaszcza nowoczesnej broni niemieckiej, pistoletów maszynowych. W popołudniowych, wieczornych godzinach, w warsztacie za zasłoniętymi firankami, szkolenia się odbywały.
Przychodził jegomość, który był zrzutkiem z Anglii. Może akurat nie dlatego, że był zrzutkiem, prowadził wykłady, bo przecież ze znajomości wojskowych spraw, to nie musiał być aż taki [dobry], ale był akurat, przychodził do nas i wykłady prowadził.
- Pamięta pan, jak się nazywał?
Nie, a poza tym się nie przedstawiał. Przychodził, odwijał płaszcz, wyjmował pistolet maszynowy, rozkładał na części. Kazał nam składać, potem chował pod płaszcz i wychodził.
- Długo trwały szkolenia? Przez jaki okres odbywały się szkolenia?
Koło dwóch lat, półtora roku.
- Czy cały czas ten sam człowiek prowadził szkolenia?
Trudno mi odpowiedzieć. Nie pamiętam. Chyba jeszcze drugi przychodził, ale nie chcę na pewno mówić.
- Czy oprócz szkoleń, brał pan udział w akcjach sabotażowych przed Powstaniem?
Nie. Nie mogę się pochwalić. Ludzie, którzy brali udział w akcjach sabotażowych musieli mieć duże przygotowanie teoretyczne, znajomość sprzętu. Powiedzmy, trzeba było zniszczyć placówkę niemiecką, specjalnie wredną, która szkodziła, to trzeba przedtem rozpoznanie zrobić. Nie, w akcjach nie brałem udziału.
- Poza pracą, jakie pan ma wspomnienia związane z konspiracją? Pamięta pan charakterystyczne spotkania z Niemcami w czasie okupacji?
To było nasze chyba najostrzejsze przeżycie, to co teraz opowiem. Pracował w naszym warsztacie, niedawno żeśmy zaangażowali, młody student Jerzy Śmietański. Miły bardzo chłopak, który Politechnikę zaczął, ale oczywiście przecież Politechnika nie funkcjonowała, więc zaangażował się. Już w elektrotechnikę był wciągnięty, już znał się, już okres studiów miał za sobą, tak że był świetnym majstrem. Dział elektryczny, który prowadziłem, to było sześciu czy ośmiu monterów. Nie mogłem cały czas siedzieć i każdemu pokazywać, to zaangażowaliśmy majstra, właśnie Jurka Śmietańskiego. Uroczy chłopak, blondynek, niebieskie oczki, okrągła buzia, nic nie wskazywało na pochodzenie szkodliwe bardzo w tamtych czasach, czyli żydowskie. Krystyna, która pracowała w warsztacie, była sanitariuszką w czasie Powstania i potem była moją żoną (wtedy już, że tak powiem, blisko z sobą byliśmy) chodziła do pensji, gdzie było dużo Żydówek, przed wojną. Była wyczulona, nie była antysemitką, Broń Boże, ale mówi do mnie: „Czy ten Jurek nie od naszych troszkę jest?”. Mówię: „Słuchaj, spójrz na niego, przecież chłopię z polskich łanów po prostu. Zobacz”. Ale kiedyś był telefon i powiedziałem: „Panie Jurku, telefon do pana”. Powiedział: „Już dochodzę”. [Dzisiejsze] pokolenie nie zna, [dzisiejsze] pokolenie nie wie, ale to było typowe powiedzenie żydowskie – „Już dochodzę”. Tak! Mówię: „No, wiesz co? Poza tym wszystko jedno mi. Jest dobry pracownik i miły facet. Co mnie to naprawdę obchodzi, jeżeli nawet ma koneksje”. Któregoś dnia, jakiś czas potem, jak grom z jasnego nieba, żona jego przychodzi i powiada: „Jurek aresztowany!”. Jurek i jego ojciec, a jego ojciec to zdaje się był komunista. Jurek (albo z racji ojca albo czegoś) został aresztowany. Oj, to już niedobra sprawa. Trzeba powiedzieć, że myśmy w naszej firmie, w naszym warsztacie na ulicy Widok, mieli przed sklepem szyld: „Naprawa silników elektrycznych, grzałek...”. Cała reklama tego, cośmy robili. Trudno było komukolwiek odmawiać, żeby nie wszedł, to znaczy Niemcom. Któregoś dnia przyjechali Niemcy. Wyładowali samochód rozmaitych silników do naprawy. Nawet nie mogli się spodziewać, że odmówimy, a w ogóle odmowa to by znaczyło natychmiastowe zamknięcie warsztatu, a nas, bo ja wiem, jako szkodników posłanie w strony nieprzyjemne. Przyszedł Niemiec (byli ciągle ci sami Niemcy, podoficerowie, przywozili nam silniki do naprawy) żeby było śmieszniej, Niemiec nazywał się Hergot.
Her Gott po niemiecku to jest „Pan Bóg”, ale to tak na stronie. Przyszedł i powiedział:
Er war Jude. „On był Żydem”. – „O cholera”. Co tu robić? W warsztacie, w firmie, pracowała również siostra naszego wodza, prezesa, że tak powiem, Tadzia Szucha. Bardzo dzielna, wspaniała kobieta, która działała ostro w konspiracji, potem w Powstaniu, była wicekomendantką służby sanitarnej. Co tu robić? Na Szucha mieściła się centrala gestapo. To była mordownia, rzeźnia, kto trafił na Gestapo, to właściwie już trzeba było krzyżyk postawić. Myśmy długo siedzieli z Zosią Szuch i myśleli, co zrobić, ale tak nam Jurka Śmietańskiego było strasznie żal, że mówimy sobie: „Mamy te zamówienia niemieckie...” Żołnierze przywozili do remontu, to oczywiście zawsze zlecenie, zamówienie, zleceń kupka urosła. Wzięliśmy zamówienia wszystkie i poszliśmy na Szucha. Teraz się wydaje, że trzeba było się postukać w głowę tylko. W obronie Żyda kto stawał w czasie okupacji, to właściwie już sam był skazany na Oświęcim. Poszliśmy na Szucha, weszliśmy do budynku. Na parterze – biuro przepustek. Weszliśmy na pierwsze piętro, siedział Niemiec, który obejrzał nasze sprawy. Znałem niemiecki znośnie, ale doskonale niemiecki znała Zosia, co tu było akurat szalenie ważne. Zosia powiedziała, o co chodzi. Mówi: „Warsztat stanął, mamy zamówienia dla
Heeres-Kraftfahrparku – naprawy takich i takich silników – wszystko stoi, dlatego że nie mamy majstra, aresztowany nasz majster!”. Oficer, gestapowiec, powiedział:
Zweiten stöck! „Drugie piętro!” Idziemy
zweiten stöck, a tam na drzwiach:
Juden Abteilung. Trochę nam się miękko w kolanach zrobiło. Wchodzimy, siedzi za biurkiem dryblas dwumetrowy, straszny, w czapie z kościami, mieli trupie kości na czapkach, gestapowcy. Zosia wyjmuje wszystkie zamówienia
Heeres-Kraftfahrparku, warsztatów niemieckich, kładzie na stół i tłumaczy, że warsztat stoi, dlatego że aresztowany. Niemiec kamiennym wzrokiem patrzy na nas. Wstał, dwa metry miał, wszystkie zamówienia, które pokazywała, zsunął, to wszystko poleciało na podłogę:
Sie haben hier nicht zu tun, raus! To znaczy: „Nie macie tu nic do roboty! Precz!”. Zosia pozbierała wszystkie papierki, co tak rozrzucił. Wyszliśmy na miękkich nogach. Teraz – czy wyjdziemy na ulicę czy nie. Na Szucha, w piwnicach, był tak zwany tramwaj. „Tramwaj” polegał na tym, że była duża piwnica, gdzie rzędami były ławki, ludzie, którzy byli aresztowani i przywożeni z miasta, siedzieli w ławach. To tak wyglądało, jak w tramwaju. Tak się nazywało wtedy – „tramwaj”. Schodzimy na pierwsze piętro, na drugie piętro. Przechodzimy koło biura przepustek, oddajemy, wychodzimy na świeże powietrze. To było bardzo mocne przeżycie. Najsilniejsze przeżycie z czasów okupacji to było to. Wszystkie nerwy były napięte, czy dadzą dyspozycje do „tramwaju”, o Żyda się upominają, upominają się o Żyda! To była horrendalna sprawa! Jeżeli ktoś się upomniał o Żyda, czy przechowywał Żyda, czy karmił Żyda, to był właściwie wyrok.
- Wiadomo, co się stało z Jurkiem Śmietańskim?
Nie, nie wiadomo, nigdzie. Szukaliśmy potem, po końcu wojny. Dowiadywaliśmy się, nic. Rozpłynął się.
- Czy ma pan jeszcze inne silne wspomnienia z tego okresu?
To na pewno najsilniejsze. Też szlagier zupełny. To niedawno mi dopiero opowiedziała Zosia, siostra Tadka Szucha. Dopiero Tadzik po latach opowiedział. To była rzecz zupełnie niezrozumiała. Otóż Tadzik Szuch szedł sobie ulicą i przed nim szedł kawałek jegomość, który do skrzynki z listami wrzucił list. Poszedł, ale wrzucił niedokładnie i list wypadł na ziemię. Tadzik grzecznie podszedł, wziął list i chciał wrzucić do skrzynki, ale przeczytał adres, że to jest list do gestapo. Jak list do gestapo, to Tadzio liścik schował. W domu potem liścik przeczytał. To był donos na naszą firmę! Trudno uwierzyć, zbieg okoliczności, nadprzyrodzone historie, łaska boska czy nie wiem co. Donos na naszą firmę. Oczywiście przekazał list gdzie trzeba, służbom, zajmującym się sprawami konspiracyjnymi. Nie powiedział wtedy nawet Zosi. Nie chciał, że tak powiem, paniki w firmie, bo gdyby powiedział Zosi albo mnie, to powstałoby napięcie nerwowe niepotrzebne, które by po prostu całej atmosferze szkodziło. Tak że dopiero hen hen kiedyś opowiedział.
- Wiadomo było, kto doniósł?
Nie, nie wiem. Tylko przekazał, była jednostka w Armii Krajowej, we władzach konspiracyjnych, tropiąca i karząca zdrajców. Mam książkę. Książka nazywa się „Polska karząca”. Dopiero widać ilu zdrajców, ilu rozmaitych sprzedawczyków zostało zlikwidowanych. Normalnie, strzał w łeb i koniec. Tragiczne były rozmaite sprawy. Dwie siostry były, dwie dziewczyny, które jak się okazało współpracowały z Gestapo. Trzeba było wyrok śmierci wykonać. Szedł chłopak z pistoletem, wiedział, szedł do dziewczyn i trach! trach! Jeszcze chłopów, mężczyzn, ale dwie, załóżmy, przystojne dziewczyny i tak rozwalić? A trzeba było!
- Wie pan, czego donos dotyczył?
Tak, że w naszej firmie, w naszym warsztacie jest gniazdo konspiracyjne, że się szkolenia odbywają. Coś w tym rodzaju.
- Czy Niemcy, którym robili państwo naprawy, płacili za to?
Płacili. Płacili, to było nawet dość spore źródło utrzymania naszej firmy. Z tym że myśmy się pod koniec robili trochę bezczelni. Jak front wschodni się zbliżał. To były silniki z frontu, urządzenia, maszyny, napędzane silnikami. Silniki się psuły, przyjeżdżały, myśmy na nowo uzwajali silniki. Ponieważ wyobrażałem sobie, że silniki nie od razu trafiają do maszyn i nie od razu się popsują, tośmy robili w uzwojenia silników zastrzyki z kwasu solnego. Najpierw żeśmy ładnie uzwoili silnik, żeby był jak nowy, porządny, potem kiedy mieli po niego przyjechać z
Heeres-Kraftfahrparku – troszkę w uzwojenie, licząc się z tym, że nie od razu przegryzie kwas uzwojenia. Może być kwestia paru tygodni, ale po paru tygodniach, jak włączy silnik, to trzask i koniec.
- Niemcy się nigdy nie zorientowali?
Widocznie nie, skoro rozmawiamy.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądał okres bezpośrednio przed wybuchem Powstania? Czy wiedział pan o Powstaniu? Czy były jakieś szczególne przygotowania w pana otoczeniu?
W kwietniu 1943 roku nagle słychać było w Warszawie strzelaninę, wybuchy granatów, dowiedzieliśmy się. Oczywiście cała Warszawa natychmiast wiedziała, że jest powstanie w getcie, że Żydzi w getcie postanowili właściwie z honorem umrzeć, bo ich było kilkudziesięciu uzbrojonych, porządnie uzbrojonych. Skąd brali? Ale brali. Kupowali od Niemców, nie wiem, ale kilkudziesięciu wojowników żydowskich, może ich było więcej, może ich było dwustu czy trzystu, ale w każdym razie to była garstka w porównaniu z wojskami niemieckimi, które stały w Warszawie, z garnizonem niemieckim. To był przecież ogromny garnizon wojskowy. Powiedzmy, poczta pantoflowa ciągle krążyła, gdzie co się dzieje. Sam na własne oczy widziałem pewien fragment. Otóż jechaliśmy z moją ówczesną narzeczoną na Żoliborz. Mieszkałem na Pięknej, jechaliśmy na Żoliborz. Nagle na Bonifraterskiej, naprzeciwko kościoła Bonifratrów, tramwaje [stanęły].
Raus! Raus! – wszyscy z tramwajów –
Raus! Widzę, że po drugiej stronie ulicy, widziałem jak na filmie (gdzie w tej chwili jest ulica Andersa, a były Nalewki, zupełnie co innego było) niemieccy żołnierze strzelają do okien, wybuchy. Miałem krótką lekcje tego, co się wtedy działo. Już potem na Żoliborz żeśmy się piechotą dostali. Jeżeli [ktoś] się chce na ten temat dużo dowiedzieć, to jest piękna, wspaniała książka: „Rozmowy z katem”. […] Cały przebieg w relacji generała Stroopa. Cóż, potem się to w końcu skończyło, wytłukli resztkę Żydów. Są podane liczby dokładnie, ilu Niemców zastrzelono, ilu się spaliło, w każdym razie w tysiące szło – ofiary żydowskie.
- Przejdźmy do okresu przed Powstaniem. Co się z panem wtedy działo?
Atmosfera straszliwie napięta. To znaczy już było wiadomo, że będzie Powstanie. Ostateczna decyzja o wybuchu Powstania powstała na dzień czy dwa, to jest w literaturze dokładnie wszystko powiedziane, na posiedzeniu, na spotkaniu „Bora” Komorowskiego i kilku innych generałów, których nazwisk nie pamiętam w tej chwili. Ale to, że już się szykuje Powstanie, to już z miesiąc, trzy tygodnie [wcześniej], napięta atmosfera była, [wiadomo było], że coś będzie, kiedy Niemcy dostali lanie od Rosjan. […] Był dzień, kiedy przez Warszawę przetaczały się pobite wojska niemieckie. Mam w oczach, byłem akurat w Alejach Jerozolimskich wtedy i widziałem, jak na chłopskich furmankach bacikiem poganianych siedzieli Niemcy, ranni, nie ranni, ale w każdym razie na wózkach uciekali. To było objawienie dla warszawiaków, że pobici Niemcy uciekają przez Warszawę. To jeszcze przyśpieszyło oczekiwanie Powstania. Niestety to było trochę mylne, dlatego że potem świeżych wojsk niemieckich wystarczyło na pokonanie Powstania. Potem Tadzik, bezpośredni przełożony, powiedział: „Słuchaj, spodziewaj się lada dzień rozkazu do Powstania”. Rzeczywiście, pobici Niemcy przejechali, Rosjanie są blisko Wawra, po tamtej stronie. Jestem z Krystyną, z przyszłą żoną, w firmie, w warsztacie, nie ma nikogo, nie przyszli pracownicy, jest pusto. Przyszedł ktoś i powiada: „Godzina «W» – siedemnasta, dzisiaj”. Była godzina dwunasta może wtedy. Muszę powiedzieć, że mnie zmroziło, wiedząc o tym, że mimo wszystko nieproporcjonalne są możliwości uzbrojenia, ilości ludzi, wyposażenia – czołgi, samoloty, artyleria, olbrzymie ilości wojska wyposażonego w broń maszynową! Jezus Maria! No i dobrze. Poszedłem na Piękną, do mamy, pożegnać się. Powiedziałem: „Mamo! Idę na Powstanie”. Mieliśmy wyznaczony punkt zborny, Godzinę „W” na Starym Mieście. Na ulicy Długiej 29 mieścił się Hotel Polski, tak się to nazywało. Idziemy sobie, godzina gdzieś w pół do czwartej, czwarta, jeszcze wojny nie ma. Idziemy, ale atmosfera jest naelektryzowana, dużo chłopaków, niektórzy w długich butach, w oficerkach. Sporo było troszkę przesadzających w wyglądzie, bo w końcu – na miłość Boską! – pełno na ulicy Niemców, pełno patroli. Idziemy, przechodzimy przez Plac Bankowy i przed Arsenałem skręcamy w prawo, w ulicę Długą. Wychodzimy z narożnika Długa (wszystko jedno, nie pamiętam dokładnie, to wszystko inaczej teraz wygląda) zza rogu wychodzi patrol żandarmerii. Pistolety pod pachą. Patrzą się na nas, a jeszcze sto metrów dalej stoi tak zwana wanna. To był jeden z wozów bojowych, to znaczy duży, odkryty, o kształcie właśnie wanny, na budce kierowcy był karabin maszynowy, a w wannie rządkiem siedziało chyba ze dwudziestu żołnierzy. „Wanna” stoi naprzeciwko. Trzy metry stoi patrol, patrzą się na nas i musimy przed nimi trzy metry przejść. Krystyna niesie (była komendantką patrolu sanitarnego) dużą torbę. W torbie cały sanitariat: lekarstwa, opatrunki, bandaże, wszystko co potrzeba patrolowi sanitarnemu.
- Na jakie miejsce państwo się udawali?
Myśmy szli na Długą 29, gdzie punkt zborny.
- Punkt zborny pana i pani Krystyny?
Tak, dlatego że byliśmy w jednym [oddziale], w Dywizjonie Motorowym. Krystyna była komendantką patrolu sanitarnego. Na dole torby pistolet. Jak nas wezmą i przypadkiem zrewidują – to był od razu wyrok śmierci, jak Polaka złapano z pistoletem. Wtedy aktorskie talenty we mnie się obudziły. Zaczynam opowiadać [coś] Krystynie: „Słuchaj, ha! Słuchaj!”. Zaczynam się głośno śmiać. Opowiadam coś wesołego. Zrozumiała o co chodzi, też zaczyna się śmiać. Niechcący patrzę się roześmiany na żandarmów: „Ha ha ha!”. Małpę z siebie zrobiłem i sobie spokojnie idziemy dalej. Coś zagrało we mnie w tym momencie. Słuchamy, idziemy jeszcze kawałek, wciąż gdaczę, a słyszymy –
Halt! Nie było
Halt! Poszliśmy dalej ulicą Długą, już widać było bramę [ulicy Długiej] 29, gdzie był nasz chłopak. Patrol stoi, żandarmerii, a w bramie stoją już nasze chłopaki na punkcie zbornym. Doszedłem do swojego punktu i okazało się, że zebrało się około stu ludzi, ale broni to prawie nie było. Były transporty broni, samochodami miała dojechać, nic z tego nie wyszło. W rezultacie koło setki ludzi siedziało i czekało na wyrok nieomalże, bo wystarczyło, żeby Niemcy zajrzeli i weszli, to mogli aresztować wszystkich i w najlepszym razie [gdzieś] wysłać, jeśli nie rozwalić. Potem, po jakimś czasie, transport broni doszedł. Tak że już część ludzi miała broń.
- Jaką broń mieli ludzie w pańskim oddziale?
Luksusowa broń. Luksusowa to był szmajser. Szmajser to był pistolet maszynowy na trzydzieści sześć naboi z pionowo stojącym magazynkiem. Bardzo dobra broń, skuteczna, niezacinająca się, elegancko wykonana. Jeden z naszych oficerów poszedł na patrol w okolice Hali Mirowskiej, bo Niemcy znikli nagle stamtąd. Cofnęli się na pozycje, które z góry były przygotowane jako pozycje oporu czy wyjścia do ataku na nas. W każdym razie koło nas, w okolicy, nie było Niemców. Na patrole żeśmy chodzili a to do Hali Mirowskiej, a to na Krakowskie Przedmieście, w tamtą stronę. Przy Hali Mirowskiej Niemcy byli. Palił się samochód niemiecki z zastrzelonym Niemcem i szmajser został zdobyty, najwspanialsza broń. W naszym oddziale powstał oddział bojowy. Jak było stu kilkudziesięciu luda, to nie było broni dla nich. Przyszedł przydział skądś, nie wiadomo, potem zdobyczna, w każdym razie powstał oddział, koło trzydziestu ludzi, wyposażonych w broń. Przyzwoicie wyposażonych.
- Mieli państwo tylko jednego szmajsera?
Szmajser był jeden, reszta to były Błyskawice polskiej roboty, prymitywne bardzo, ale to strzelało. Zacinało się czasami, ale strzelało. Nie pamiętam, jak się nazywały angielskie pistolety maszynowe, bo to była podstawowa broń. Karabiny to w miejskiej walce mniej przydatne są, a pistolet to w każdej chwili już jest.
- Jakie pan otrzymał rozkazy?
Szefem grupy bojowej był jeden z naszych oficerów, który około 11 sierpnia został ranny na barykadzie przy obecnej Alei Solidarności, na skrzyżowaniu placu Bankowego i Leszna. Granat wybuchł i [dowódca] dostał w plecy. Plecy miał jak szatkownica. Wtedy zostałem mianowany dowódcą patrolu wypadowego. Na akcjach tylko byliśmy.
- Jak zapamiętał pan wybuch Powstania? Jak minął panu 1 sierpnia 1944 roku?
Pierwsza połowa to była jeszcze w Warszawie, w firmie byliśmy. Dowiedzieliśmy się 1 sierpnia, że jest godzina „W”, o piątej Powstanie.
- Co się z panem działo, jak wybuchło Powstanie?
Byliśmy na Długiej. Doszliśmy do Długiej, po drodze mając spotkanie z żandarmerią.
- Spędził pan pierwszy dzień na wspomnianym punkcie?
Tak, pierwszy i następny. Hotel Polski, cały budynek Długa 29, to była nasza kwatera do 31 sierpnia, cały czas. Z kwatery wychodziły patrole na akcje bojowe, potem pomału Niemcy zaczęli się zbliżać. Od Woli szło natarcie, przynajmniej jeśli chodzi o nasz kierunek. Zaczęły się walki o Plac Bankowy, Pałac Radziwiłłów. Już jak były walki o Pałac Radziwiłłów, to właściwie Hotel Polski przestał być tylko kwaterą, ale stał się pierwszą linią walki. Dosłownie przez podwórze Pałacu Radziwiłłów. Z jednej strony w zabudowaniach Hotelu Polskiego, a właściwie w oficynie poprzecznej, gdzie mieściła się fabryczka „Koloryt”. W oficynie to był właściwie szaniec nie szaniec, gdzieśmy siedzieli i wypady były na Pałac Radziwiłłów albo Niemcy starali się nas wykurzyć. Tak że do końca sierpnia właściwie szła walka o to. Walka miała bardzo istotne znaczenie potem, pod koniec Powstania. Jakie? Wtedy, kiedy zaistniała potrzeba ewakuacji ze Starego Miasta oddziałów bojowych przede wszystkim, w ogóle powstańców, kanałami, to z naszego Hotelu Polskiego do włazu, do kanału na Placu Krasińskich, było dwieście, dwieście pięćdziesiąt metrów. Powstanie już się załamywało, Stare Miasto zupełnie już ginęło, właściwie Stare Miasto było już jedną ruiną pełną pożarów, dymów, ciągle bombardowaną przez lotników. Strasznie nas rąbali lotnicy, wiadomo było, że Starówka już kona.
- Może pan jeszcze opowiedzieć o początkowym etapie, zanim pan został dowódcą, powiedział pan, że było to 11 sierpnia. Czym się pan zajmował przez pierwsze dni na punkcie? Jakie pan miał zadania? Jak mijał czas?
To było tak: cały oddział szturmowy, odziedziczony po rannym dowódcy, był w bardzo złym stanie już psychicznym i fizycznym. Trochę było postrzelonych chłopaków, a część już trochę moralnie podłamanych. Tak że trzeba było z początku parę dni przeprowadzić, nie to że odpoczynku, ale przeszkolenia nie przeszkolenia. Było dużo ludzi rannych, dużo psychicznie podłamanych, trzeba było troszeczkę doprowadzić do spokoju. Potem zaczął się atak niemiecki. Nasz oddział odebrał raz Pałac Radziwiłłów z rąk niemieckich, potem Niemcy znowu zaatakowali. W rezultacie, w końcu opanowali Pałac Radziwiłłów na dobre. Tak że myśmy wtedy bronili właściwie oficyny, która była wzdłuż jakby czy w poprzek podwórza Pałacu Radziwiłłów. W pałacu siedzieli Niemcy, a myśmy siedzieli za spaloną oficyną.
- Czy pan wtedy posiadał broń?
Tak. Kiedy został ranny dowódca patrolu, to uroczyście mi przekazał szmajsera. Wtedy myśmy obsadzili oficynę hotelu, Długa 29, prostopadłą oficynę, która nas dzieliła od Pałacu Radziwiłłów. Żeśmy wtedy właściwie już tyko utrzymywali, Niemcy jakby przeszli dalej, to właściwie nie bardzo wiadomo, jakby to się skończyło. Musielibyśmy dalej cofać się do Starego Miasta, na rynek, to już końcówka. Tak że do końca żeśmy siedzieli w „Kolorycie”, w poprzecznej oficynie dzielącej nas od Pałacu Radziwiłłów, żeby już wyraźnie zobrazować. Teraz tak, już są ostatnie dni na Starówce, powstaje koncepcja przebicia wojsk Starówki do Śródmieścia. Strasznie ryzykowna. Przebicie miało następować jakby wzdłuż ulicy Bielańskiej, która ciągnie się od pałacu Radziwiłłów do placu Teatralnego. Była noc chyba z 30 na 31, kiedy miał nastąpić atak naszych oddziałów. Cały szereg naszych oddziałów z lewej strony był w Banku Polskim. „Zośka” i „Parasol”, „Zośka” z prawej strony, wzdłuż ulicy Długiej jeden z batalionów, jedna z kompanii „Parasola” atakowała. Środkiem mieliśmy iść przez tak zwaną dziurę. To jest słynne określenie. W murze, dzielącym od pałacu, była wystrzelana już duża dziura. Mieliśmy wypaść przez dziurę i atakować w nocy. Ktoś wydał nonsensowny [rozkaz], to rzecz, która się wlecze pewno po wspomnieniach. Myśmy mieli w naszym oddziale kompanię. Kompania to trochę za duża jednostka, ale pluton broni maszynowej, z prawdziwym karabinem maszynowym jednym czy dwoma. Erkaemem – lekki karabin maszynowy, ale to jest broń, która potrafi rzygać pociskami. Przez nieporozumienie powstał chaos, że pluton broni maszynowej poszedł w drugą stronę. Piwnicami zaczął iść i urwał się nam. Normalnie nam się urwał. Kiedy miała być godzina ataku, oddziały z Banku Polskiego, z prawej strony wzdłuż Długiej, wyskoczyły na Bielańską, wprost pod ogień Niemców. Straszliwy, morderczy ogień, bo Niemcy byli przygotowani, liczyli się z tym. Olbrzymia część poległa, część – nie wiem, czy do niewoli się ktoś dostawał wtedy. Chyba nie, bo na ogół rozwalali. Jak do niewoli Niemcy złapali, to rozwalali. Dopiero we wrześniu zaczęli traktować nas jako kombatantów. Teraz sytuacja, jeśli chodzi o środek natarcia, o mnie, to przez dziurę w oficynie wypalonej mamy wyskoczyć. Był oddział zwany Oddział Ochrony Dowództwa. Było nas kilkunastu, byłem dowódcą, nasz dowódca Dywizjonu Motorowego i ktoś jeszcze. Jak się strzelanina zaczęła, to wyskoczyliśmy przez dziurę. To trudno opowiadać. Za dziurą był pokoik, też wypalone wszystko, tylko ściany. Z kilkoma wyskoczyłem z podwórza hotelu do pokoiku, z zamiarem wyskoczenia już na podwórze i tam – Jezus Maria! Przede mną wyskoczyło może trzech czy czterech chłopaków, już wyskoczyli na podwórze pałacu Radziwiłła. W tym momencie przez wypalone okna pokoiku, przez który wyskakiwałem, zaczął strzelać niemiecki karabin maszynowy. Cofnąłem się za filar, bo leciał, dosłownie, czerwony strumień pocisków. Karabin maszynowy strzelał i strzelał, i strzelał. Już nie było mowy o wyskakiwaniu na podwórze, bo trzech czy czterech, którzy wyskoczyli przed nami – nigdy się nie dowiedzieliśmy, czy Niemcy ich spalili, czy zakopali, w każdym bądź razie zginęli chłopcy. Leżałem z kilkoma na gruzowisku, przy okienku i strzelałem czasami w kierunku pałacu Radziwiłłów, ale z małym [skutkiem]. Właściwie beznadziejnie, żeby po prostu sobie dodać otuchy. Jedyne miejsce cofnięcia to był piarg do góry i na podwórze nasze. Już było późno, koło trzeciej w nocy. Myślę sobie: „Jak się całkiem rozjaśni, to przecież nas całkiem wystrzelają jak kaczki. Dosłownie jak kaczki”. Jak Niemcy zaczęli strzelać z działka, nagle karabin maszynowy przestał i działko [waliło w] w piarg, z tyłu za mną, przez który jedyna ucieczka była na naszą stronę. Wybuch pocisku od działka, chwila przerwy i karabin maszynowy dalej swoje robi. Tak sobie pomyślałem: „Jeżeli jeszcze raz strzeli, to jak on tylko strzeli, to muszę skoczyć w ten dym, co powstaję po strzale, bo karabin maszynowy przestaje siać przez tą dziurę”. Tak zrobiłem. Ja i jeszcze nasz dowódca Piotr (strzaskane ramię kulą, pociskiem) i jeszcze kilku. Tak że udało się nam wycofać. Zrobił się dzień. Tkwimy na swoich pozycjach w „Kolorycie”, w oficynie dzielącej nas od pałacu. Było dużo rannych i niezdolnych do walki albo nie mających broni. To już zaczęła się ewakuacja kanałami. Przyjaciel Tadeusz Szuch był ciężko ranny od granatu. Też do kanału poszedł. To osobna historia, a my cali siedzimy w „Kolorycie” i trzymamy „Koloryt”. Niemcy się nie odważają nas zaatakować bezpośrednio, żeby wypad zrobić, tylko strzelają. Co u nas [coś] mignie, to posyłają serię. Wiemy, że musimy utrzymać „Koloryt” za wszelką cenę, bo dwieście metrów jest właz do kanału, przez który w tej chwili idzie ogromna ewakuacja. To był główny kanał do ewakuacji ze Starówki do Śródmieścia, dwieście metrów za naszymi plecami. Jak to puścimy, to koniec, nikt już nie wejdzie do kanału. Kolejne oddziały, między innymi część naszych, niezdolnych do walki czy bez broni, poszła kanałem. Jest noc z 1 na 2 września. Tam był dowódca reduty Matki Boskiej. Pałac Radziwiłłów, „Koloryt”, to wszystko była reduta Matki Boskiej. Od tego się zaczęło, że ktoś odkrył, że na wypalonej do cna ścianie (zupełnie cegły wypalone) wisi obrazek z Matką Boską, nieuszkodzony. To wtedy coś nadzwyczajnego. Stąd reduta Matki Boskiej. Weszliśmy do kanału koło jedenastej w nocy z 1 na 2 [września]. Do tej pory byłem dowódcą kilkunastu chłopaków, którzy w gruzach leżeli. Tylko chodziłem po gruzach i patrzyłem, czy nie śpią, bo zasypiali ze zmęczenia. Przychodziłem i mówię: „Słuchaj! Strzelać!”.
Nie, bo ruszałem się dużo. Jak leżeli na pozycji, to zasypiali. Wtedy się wycofałem. Większość oddziałów też poszła do kanału, ja z nimi, a na pozycji zostało dziesięciu. Podporucznik Włodek Stefanowicz i dziesięciu czy ośmiu chłopaków, którzy mieli pozorować obecność naszą na reducie przez całą noc. Myśmy weszli do kanału o jedenastej i poszli kanałem, to osobna sprawa, a oni leżeli na pozycjach, dziesięciu chłopaków i od czasu do czasu strzelali, aby Niemcy słyszeli, że jest ktoś.
- Ile osób wtedy zeszło do kanału?
Ze mną trzydzieści osób. Przy kanale stał kapitan czy major „Barry”, żelazny facet. Straszne rzeczy się działy przy kanale, dlatego że i cywile się pchali do kanału. Ludność cywilna chciała też. „Barry” tylko żołnierzy puszczał. Co było robić? To oddziały z bronią miały wejście. Myśmy weszli do kanału jedenasta, dwunasta. Dziesięciu chłopaków zostało. Dopiero po cichutku odskoczyli z „Kolorytu”, z reduty Matki Boskiej, weszli do kanału o ósmej czy dziewiątej rano, a po godzinie czy dwóch przyleciały sztukasy i zrobiły wielkie gruzowisko na placu Krasińskich. Zawalili wejście do kanału. Skończyła się ewakuacja.
- Jak wyglądała pana przeprawa przez kanały?
Luksusowo. To było cztery godziny mniej więcej. Gorzej z początku. Było tak, że wszyscy się okropnie śpieszyli. Byłem na początku oddziału (trzydziestu [powstańców]) serdeczny przyjaciel, podchorąży, na końcu. Zresztą Krystyna też na końcu była, bo sanitariuszka musi być na końcu. Wchodzimy do kanału, wszyscy się tak śpieszyli, że po moich rękach ktoś stąpał już, bo mu się śpieszyło. Zeszliśmy na dno kanału, koło czterech metrów chyba głębokości jednak to jest. Przede mną zszedł oczywiście poprzedni oddział. Zszedłem na dół, a za mną, za pasek trzyma się kolejny żołnierz, za nim następny. Było ich trzydziestu i się jeden drugiego trzymają. Zeszliśmy na dół. Poprzedni oddział, wszystko jedno jaki, odchodził, dał mi sznurek do ręki: „Masz, trzymaj sznurek”. Żeby utrzymać łączność. Ale tamci szli już kanałem, moi schodzili dopiero po klamrach, więc oczywiście nie mogłem iść do przodu, sznurek pękł, myśmy zostali w ciemności. Okropne rzeczy się działy. Po pierwsze w kanale niektórzy padali, ginęli, tak że lepiej nie było myśleć, po czym się stąpa. Kobieta dostała się między nas. Czy była z naszego oddziału? Z naszego nie, bo nie było [kobiet] z dziećmi, z poprzedniego oddziału. Dziecko zaczęło płakać, a był rozkaz: „Cisza ma być! W kanale musi być cisza”. Absolutnie, żeby Niemcy się nie zorientowali, że w kanale się coś dzieje. Lali benzynę, strzelali, jak tylko się zorientowali, że się coś w kanałach dzieje.
- Dlaczego tam była kobieta z dzieckiem? Mówił pan, że tylko żołnierze weszli do kanału.
No więc właśnie. Tak się zdaje, ale okazuje się, że [kobiety] przemykały się również. Może dlatego, że z dzieckiem. Dziecko zaczęło płakać. Histerycznie zaczęło płakać! Oddział zaczyna iść, dziecko płacze coraz głośniej i słychać głos: „Udusić go!”. Dziecko! Udusić dziecko, żeby cisza [była]. Ma być cisza, więc może kobieta nie udusiła, tyko opatuliła. Nie wiem. W każdym razie przestało płakać. Szliśmy kanałami stosunkowo dobrymi, to było metr sześćdziesiąt. Tylko hełmem zaczepiałem o sufit kanału, ale w każdym razie przy moim wzroście mogłem iść wygodnie właściwie. Tylko pod spodem było tyle błota, nie wiadomo czego. Szliśmy w absolutnej ciemności, w atramencie. Atramentowa ciemność oczywiście. Zawsze wątpliwości jak były rozgałęzienia kanałów: „W którą stronę? Czy na pewno tak?”. Szliśmy Miodową, bo prosto trzeba iść. Idziemy pod Miodową i w pewnym momencie, gdzie trzeba było zakręcać, zmiana kierunku (to znowuż historia powstańcza niesamowita) siedziały dzieciaczki, harcerzyki dziesięcioletnie może i mówiły: „Teraz na prawo”. Trudno opanować wzruszenie, bo jeżeli dziecko potrafiło siedzieć w ciemności… Myśmy szli, coś się działo, ale chłopczyna siedział godzinami. Ciągle siedział chłopaczek, informując, to mnie się serce ściska, jak o tym sobie przypominam. Nadzwyczajne! Doszliśmy do skrętu pod Krakowskim Przedmieściem. Dzieciaczek nam powiedział: „Teraz na prawo”. Pod Krakowskim Przedmieściem idziemy i słyszymy czołgi jadące nad jezdnią, nad nami, ale nic się nie działo. Na Mokotowie były dużo gorsze sprawy, były dramaty, Niemcy lali benzynę. Myśmy szczęśliwie żadnych okropności w kanale nie przeżyli. Doszliśmy do ulicy Wareckiej. Patrzymy – żarówka wisi w kanale: „O Boże!”. To już było wybawienie, znaczy koniec wędrówki. Wychodzimy po klamrach, zmordowani ale szczęśliwi. Wychodzę, a tam byli chłopcy ze Śródmieścia, akowcy, którzy trochę pomagali tym co z kanału wychodzili osłabieni. Wychodzę po ramach, trzymam szmajsera, ciągną mnie. Myślę sobie: „Jacy dobrzy chłopcy, że tak pomagają”. Patrzę, za szmajsera ciągną, chcieli żeby zmienił właściciela. To była gratka – szmajser. Ale nie dałem szmajsera. Poszliśmy na kwaterę na ulicy Złotej. Potem żeśmy z Krystyną poszli do jej mieszkania na Widok. Była wanna pełna wody. Zapomnieliśmy w ogóle na Starówce, że może być tyle wody gdzieś, umyliśmy się. Odwiedziłem jeszcze rodzinę swoją, która na Widok mieszkała. Potem nasz oddział dostał przydział w Aleje Ujazdowskie. Po kilku dniach właściwie bezhołowia dostaliśmy przydział. Nasz oddział, trochę przetrzepany, bo przy okazji kanału, to trochę ludzie się pokruszyli. Niektórzy jak przyszli do Śródmieścia, to się nie zgłosili do oddziału. Zrobił się oddział trochę mniejszy, ale [w dalszym ciągu] był Dywizjon Motorowy jak najbardziej. Dostaliśmy przydział do obrony w Alejach Ujazdowskich, w Ambasadzie Bułgarskiej, która teraz też jest. W porównaniu ze Starówką, to właściwie nie ma o czym mówić. Było spokojnie. Niemcy siedzieli w Sejmie i w Parku Ujazdowskim. Było rzeczywiście bliziutko do nich, tak żeśmy strzelali do siebie, ale bez wyników specjalnych. W każdym bądź razie nie było akcji wypadowych, tylko strzelanie. Granatnikami strzelali do nas, to było najgorsze, bo granatnik to jest ohydna broń, która strzela torem. Facet strzela na przykład z podwórka sąsiedniego domu, a spada na podwórko sąsiedniego domu. Tak zginęła nasza łączniczka w Alejach Ujazdowskich 31. Normalnie na podwórzu dziewczyna była i w ciasne jak studia podwórze wpadł granatnik. To były główne nieszczęścia. Poza tym szaloną atrakcją był przelot amerykańskich samolotów, wielka fala. Boże! Ale co z tego? Lecą zasobniki na spadochronach, większość na tereny niemieckie, bo właściwie Starówki nie ma, Mokotów już też prawie wykończony, a Śródmieście też. Tak że większość zasobników poszła [na stronę niemiecką]. Jeszcze jeden taki śmieszny [moment]. W pewnej chwili jest wychodzenie ludności cywilnej. Wychodzenie z miasta, jest zawieszenie broni. Nie strzela się. Zawieszenie broni z obydwu stron. Jestem w Ambasadzie Bułgarskiej, ale patrzę, że przechodzą przez szerokość Alej Ujazdowskich. Chłopcy idą, więc ogródkiem, z tyłu, lecę do Bułgarskiej, do willi, która jest na rogu Pięknej i Alej Ujazdowskich. Teraz jest Ambasada Szwajcarska, a w czasie okupacji to była kawiarnia „U Aktorek”. Znane aktorki, można było poczuć się człowiekiem. W stronę Niemców kilku żołnierzy z sąsiedniego oddziału [idzie]. Na rogu ogrodu Ujazdowskiego i Pięknej był bunkier niemiecki. Widzę, że z bunkra wyszli Niemcy, dwóch czy trzech drabów ogromnych, żandarmeria niemiecka i z naszymi chłopcami (też naszych trzech czy czterech chłopców stoi) rozmawiają trochę po niemiecku. Widocznie znali niemiecki niektórzy. Podchodzę do bunkra i słucham. Myślę sobie, jak mam zareagować? W zasadzie nie wolno takich rzeczy robić, czy to jest zawieszenie czy nie zawieszenie, ale to jest wojna, stan wojenny. W zasadzie nie wolno bratać się, nie wolno takich rzeczy robić w czasie wojny. W tym momencie widzę z ogrodu Ujazdowskiego biegnie esesman, z armii w zielonych mundurach, biegnie w czarnym ubraniu, z kościami na czapce. Wtyka pistolet maszynowy przez siatkę (bo była siatka z ogrodu) i strasznie wrzeszczy – tak jak tylko Niemcy potrafią wrzeszczeć. Wrzeszczał, że mało siatka nie pękła. Tylko właściwie owało, żeby puścił serię po nas. A my tak jak barany stoimy, patrzymy. Niemcy, żandarmi, tylko myk – do bunkra się schowali i my jak barany, z ośmiu nas było, stoimy, a siedem, może osiem metrów od nas, wrzeszczący esesman z karabinem, z pistoletem maszynowym. Tak się zrobiło nie bardzo. Wtedy odwracamy się – nie mógł puścić serii, to z przyjemnością by zrobił, ale jest zawieszenie broni, nie wolno strzelać. Nie mógł, jak to Niemiec, nie wolno – to nie wolno! Mógł odpowiadać za złamanie zawieszenia broni. Tak sobie zaczynamy iść z powrotem na ulice Piękną, bo się od Pięknej wchodziło. Idziemy do ulicy Pięknej i widzę, że niektórzy chłopcy zaczynają przyśpieszać, przyśpieszać, tak im nogi zaczynają [szybciej chodzić], chcą biec, a nic gorszego na psa jak uciekać. Mógłby nie wytrzymać może esesman, więc zacząłem wołać: „Wolno! Wolno! Raz, dwa!”. Zacząłem do taktu odmierzać kroki: „Wolno idziemy! Wolno! Wolno! Wolno!”. Wchodzimy na teren willi na rogu Pięknej i Alej, a chłopcy stamtąd ryczą ze śmiechu, przewracają się ze śmiechu: „Coście tacy zieloni?”. Myśmy byli trochę zieloni. To było śmieszne zdarzenie.Potem jeszcze parę dni i kapitulacja. Idziemy do niewoli.
- Proszę opowiedzieć, jak dostał się pan do niewoli i co się z panem później działo?
Jesteśmy na kwaterze. Już wiadomo, kapitulacja, skończona wojna. Akurat budynek na Mokotowskiej, bo nasza kwatera była w Ambasadzie Bułgarskiej, ale na sąsiedniej kwaterze przyjaciele, znajomi chłopcy, śpiewają, wódkę piją. Jak to żołnierze, którym już się wszystko skończyło. W oddziale w dalszym ciągu jest Krystyna. Patrol sanitarny trzyma, jak trzeba ratuje, klei, smaruje i tak dalej. Teraz nagle rozmaite wersje przychodzą, że sanitariuszki idą ze szpitalami powstańczymi. Myślę sobie: „To znaczy, że rozdzielę się z Krystyną. To znaczy, że pójdę z oddziałem do niewoli, a ona z jakimś szpitalem gdzieś pojedzie. Czy my w tym zwariowanym świecie się jeszcze gdzieś odnajdziemy?”. Myślę sobie: „Jak tu zrobić? Co tu zrobić?”. Wtedy siedział koło nas młody żołnierzyk, Siemiątkowski, teraz jest wielkim profesorem. Powiada do mnie: „Co taki zmartwiony?”. Mówię: „Taki zmartwiony, że nie wiem, co zrobić z moją dziewczyną, rozstaniemy się”. – „Słuchaj, chcesz jechać do szpitala? To dobra”. Jego ojciec, już nieżyjący profesor, był komendantem powstańczego szpitala na Mokotowskiej, trzykrotnie. „To ci stary zrobi taką pozorowaną operację i pojedziesz do szpitala ze swoją Krystyną”. Mówię: „Dobra”. Następnego dnia umówiliśmy się, z ojcem załatwił, na Mokotowskiej do szpitalika poszliśmy. W piwnicy, przy świeczce, tępym skalpelem, bez żadnego znieczulenia, zrobili mi pseudo-operację. Naciął, bolało jak cholera, ale szczytny cel. Potem jeszcze patrzyłem, co robi, a na mięśniu profesor robi supełki. Mówię: „Profesorze, po co pan jeszcze?”. – „Muszę porobić supełki – czy inaczej powiedział – bo jak to się otworzy, a może się otworzyć rana, to Niemcy zobaczą, że to była lipa i cię zastrzelą”. To zrobił. Wstać nie mogę, ruszyć się nie mogę. Postawili mnie na nogi. Adam Bogdanowicz, nasz serdeczny przyjaciel, jak powstała koncepcja sztucznej rany, to powiedział: „Słuchaj, jak tak ma być, tutaj nikogo nie znam, to z wami też pojadę do szpitala”. To samo dał sobie zrobić, dla przyjaźni, dla towarzystwa. Teraz zanieśli mnie gdzieś na kwaterę, na Wilczej. Leżę, nikogo nie ma, pusto. Ani kichnąć ani, za przeproszeniem, pierdnąć, ani nic. Boli jak jasna cholera. Wtedy przybiega Krystyna. Ciągle przychodziła do mnie, odchodziła, coś trochę dawała, jakiegoś płynu, żeby troszkę [ulżyć]. Przychodzi Krystyna i powiada: „Podobno zmiana rozkazu jest, że my idziemy z oddziałami. Sanitariuszki idą z oddziałami”. To była najgorsza noc w moim życiu. Bo sobie myślę tak: „Krystyna pójdzie z oddziałem do niewoli, a ja czort wie gdzie, z jakimś cholernym szpitalem znajdę się w świecie, kaleka! Ledwo mogący się poruszać”. Ale okazało się w końcu, że koncepcja ze szpitalem się [nie sprawdziła]. Nawet rano przyjechał samochód niemiecki, ciężarówka, na noszach nas władowali do samochodu ciężarowego i zawieźli na Warszawę Główną. Był pociąg sanitarny, chyba pokazowy, bo bardzo elegancki. Wagony z posłaniami, towarowe wagony oczywiście. Położyli nas na noszach, z brzuchami naszymi, z Adamem oczywiście koło siebie. Dwa barany. Barany, które dały się porżnąć, nie wiadomo dlaczego. Krystyna chciała jechać z nami, ale nie wpuszczają. Żołnierze: „Nie, nie, nie”. Nie wpuszczają jej. Krystyna biega po peronie. Wtedy spotyka chłopaka. Mówi: „Coś taka zmartwiona?”. – „Nie mogę się dostać! Chcę jechać z chłopakami z naszego oddziału, porżnięci leżą, a nie mogę, bo Szkop, co pilnuje pociągu, nie puszcza mnie!”. Chłopak miał maszynę do pisania w ręku, też już jeniec, ale zdrowy jeszcze, nie wiem, dlaczego się znalazł, ale był. Miał podręczną maszynę do pisania i mówi: „Masz, daj mu maszynę”. Dał jej maszynę. Krystyna poleciała do Niemca i mówi: „Masz!” Niemiec chapnął maszynę i wpuścił do wagonu z nami. O Jezu! Jakież to było szczęście! Leżymy, a luksusowo było, kasza, wspaniałe rzeczy do jedzenia. Koło mnie leżą biedacy postrzelani. „A wam kolego co jest?” – pyta się mnie chłopak. Mówię: „Ślepą kiszkę miałem wczoraj wyrżniętą”. Bo nie mogę mu opowiadać. Mówi: „Kolego! Pan wszystko je!? I wódkę [pije]!”. Bo i litr wódki był na wagon. „Pan wódkę pije, pan wszystko je, pan zaraz umrze”. Mówię: „Kolego, teraz w medycynie taka moda, że właśnie trzeba od razu wszystko jeść”. Jak jemu się w życiu kiedyś zdarzyło, [że zachorował na ślepą kiszkę,] to Boże odpuść!
- W jakim obozie się pan znalazł?
To był obóz Gross-Lübars, niedaleko Magdeburga w południowych Niemczech.
- Czy był pan tam aż do wyzwolenia?
Nie. Potem i dziewczyny były też w obozie. Była część męska i część damska. Potem dziewczyny zabrali, zawieźli nad granicę holenderską, a nas zawieźli na Sandbostel, też koło Bremy, duży, olbrzymi obóz był. Anglicy nas wyzwolili. Było chłodno, było głodno, ale w każdym razie nie mogę powiedzieć, żeby były szykany ze strony Niemców, bicie nie bicie, absolutnie nie. To były oflagi, oficerskie.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Potem, jak było wyzwolenie, nam się nie chciało wracać, bo się zaczęło przyjemne życie. Znajomy, przyjaciel, ulokował nas przy obozie UNRY, dipisów, to znaczy tych, którzy byli [wywiezieni] na roboty, aresztowani. Przecież masę ludzi z Polski siedziało w rozmaitych obozach! Był olbrzymi obóz. Mój przyjaciel, który był jego komendantem, sami Polacy byli, powiedział: „Słuchaj Witold, tutaj pięć tysięcy ludzi jest, ciągle się coś psuje, a to dach cieknie, a to szyby, a to kapie, trzeba wydział techniczny zorganizować, który się tym obozem zajmie, a Krystyna niech założy izbę chorych, bo nie ma żadnej. Jak ktoś choruje, nie ma opieki”.
- Był pan w tym samym obozie razem z panią Krystyną?
Tak. Żyło nam się jak u pana Boga za piecem. Przydziały mieliśmy alkoholi, papierosów, żywności, jak to się nazywało, od króla angielskiego. Jeździliśmy sobie na spacery, mieliśmy samochód. Poszedłem do warsztatu samochodowego i kazałem: „Proszę samochód wyszykować dla mnie”. Takie były czasy.
- W którym roku wrócił pan do Polski?
W 1946 roku, w lipcu czy w sierpniu, w lipcu chyba.
- Czy mógł pan podzielić się swoimi obecnymi refleksjami na temat Powstania?
O! Ciężkie pytanie. To chyba głos większości jest – w zasadzie nie miało szans. Założenia nawet były takie, że [będzie pomoc]. Potem, w trakcie, jak już tak ciężko było w czasie Powstania – dlaczego pomocy nie ma z zachodu? Przylatywały bombowce, które woziły broń, ale część bombowców ginęła po drodze. Poza tym to nie mogło zmienić szans, parę zrzutów z bombowców. Były zupełnie irracjonalne pomysły pomocy wojsk z zachodu. Mówiono o brygadzie Sosabowskiego. Generał Sosabowski miał brygadę, ale to było, nie wiem, trzy czy cztery tysiące ludzi, jakież to mogło mieć szanse. Gdyby nawet przyjechali, zrzucili na spadochronach, to by Niemcy ich czapkami nakryli, ilościowo patrząc.
- Wtedy też pan tak myślał, że Powstanie nie ma szans? Jeszcze zanim Powstanie wybuchło?
W dużym stopniu jednak tak. W dużym stopniu tak. W notatkach napisałem, że wtedy, kiedy otrzymałem rozkaz o wybuchu Powstania, że godzina „W”, punkt, to mi się zimno zrobiło. To nie było to, że: „O! Idziemy na wojnę, po zwycięstwo!”. Zimno mi się zrobiło, ale co? Trzeba było. W przeddzień wybuchu było zebranie, któremu przewodził generał Komorowski, Pełczyński, jeszcze ktoś. Między innymi padło zdanie, że: „Mamy za mało broni, za mało środków”. Któryś powiedział: „Broń zdobywa się na nieprzyjacielu”. Kretynizm właściwie. No co? Z gołymi rękami? Tak było właśnie, że niektóre oddziały nasze prawie nic nie mając, polecieli na Niemca i wysiekli ich wszystkich. Na lotnisku chyba też [była] taka historia. Poza tym sytuacja polityczna, która była wtedy...
Warszawa, 26 czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk