Antoni Bujalski „Ford”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Antoni Bujalski, zamieszkały w Gdyni, urodzony 13 czerwca 1924 roku w Warszawie.

  • Jak wyglądało pana życie przed wojną?

Mieszkałem w Warszawie. Od początku byłem, jak to nazwać… nie harcerzem, tylko jeszcze zuchem, naturalnie ministrantem. Naturalnie potem rodzice przesłali mnie do szkoły powszechnej na Śniadeckich. Skończyłem szkołę powszechną na Śniadeckich i do gimnazjum poszedłem do Wojciecha Górskiego w Warszawie.

  • Chodził pan do gimnazjum?

Do gimnazjum Górskiego. Tam były semestry, dwa semestry w roku. I skończyłem cztery semestry, jak wybuchła wojna w trzydziestym dziewiątym roku.

  • A czym zajmowali się pana rodzice?

Właśnie. Tata był maszynistą Dyrekcji [Kolei Państwowych] warszawskiej, jednym z najstarszych i najwięcej lubianych, bo jeżeli były jakieś wycieczki czy jakieś sprawy… o! Przypomniało mi się. Prowadził pociąg, jak Göring w maju przyjechał do Polski. Musiał [wtedy] z maszynistą niemieckim razem przywieźć ich do… Tak że przed wojną, przed samą wojną, dwa lata ojciec prowadził ekspres Warszawa – Wilno, który jechał pięć godzin. Tak że nie było to łatwe, dlatego że to był parowóz, trzeba było i węgiel, i wszystko to, żeby utrzymać tę prędkość powyżej stu na godzinę. […] Był nagradzany, był lubiany, i jeszcze jego zadaniem w trzydziestym dziewiątym roku było odprowadzenie pociągu z Warszawy ze skarbami, które były transportowane do Rumunii. Z Rumunii wrócił do nas z powrotem do domu. Pracował jako maszynista na kolei, Niemcy go zatrudniali. A ponieważ przejeżdżał przez granicę, a mój starszy brat ojca wciągnął do pracy, [więc] ojciec przewoził różne paczki, przewoził nawet ludzi przez granicę, bo tam ich chował w parowozie czy tu, czy tam, i dalej pracował w konspiracji. Mama była naturalnie świadoma pracy, bo i siostra pracowała na kursie (starsza ode mnie), była pielęgniarką i kończyła kursy pielęgniarskie. A mama wiedziała, o co chodzi, i jeżeli były jakieś sprawy, dokumenty czy coś przenieść, to mama dokumenty przenosiła, bo powiedziała, że mniej będzie odpowiedzialna i [zrobi to] szybciej, Niemcy nie będą tak rewidować. I tak było to nieraz urządzone.

  • Czyli miał pan dwójkę rodzeństwa?

Tak. Brata i siostrę. Brat był po studiach wyższych, skończył przed wojną SGH, no i ponieważ częściowo był inwalidą, to w Milanówku jako przedstawiciel miasta Błonia, cywilnej pracy, był w Milanówku.

  • A w której części Warszawy mieszkał pan przed wojną?

Mieszkałem na Wilczej koło Koszykowej, tam gdzie teraz stacja benzynowa. Tam był taki pomniczek, bo podobno, mówili, że w I wojnę światową tam właśnie bomba upadła i zabiła paru ludzi. Tam teraz jest róg Koszykowej. To jest ostatni dom Wilczej 74, przy hali na Koszykach.

  • A czy mógłby pan powiedzieć, jak nazywały się osoby w pana rodzinie, rodzice i rodzeństwo?

No naturalnie. Mama była z domu Wyszogrodzka, ojciec ma dokumenty, że jest ze szlacheckiego rodu spod Małkini.

  • A jakie były imiona rodziców?

Proszę?

  • Imiona rodziców?

Leon i Józefa.

  • A pana rodzeństwo?

Moje rodzeństwo to była Baśka i Stanisław. Tak że jeszcze była Heniusia, ale ona miała sześć lat, jak zmarła mamie, bo to wtedy jakaś choroba była, tak że tak to wyglądało.

  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny w trzydziestym dziewiątym?

Wybuch wojny mój był taki, że… Ponieważ tata jeździł Warszawa – Wilno i Wilno – Warszawa i miał zatrzymanie raz w Warszawie, raz w Wilnie, to mama zwalniała nas wcześniej ze szkoły i zabierała nas wszystkich i żeśmy wyjechali na Wileńszczyznę. Mieszkaliśmy tam w Podbrodziu, czterdzieści kilometrów od Wilna, bardzo ładna miejscowość, nad rzeką. I tam spędzałem wakacje. Miałem swój kajak, miałem swoich kolegów, ci koledzy przeważnie byli z rodzin oficerów i podoficerów. Bo tam była Pohulanka i pierwsze ćwiczenia wojskowe, które widziałem, to właśnie tam, na Pohulance. Wileńszczyznę pokochałem, polubiłem, jak to się mówi. Jezioro Narocz widziałem, Nowe Święciany, miejsce urodzenia Piłsudskiego, Zułów, tam, gdzie żył, żeśmy zwiedzali, a poza tym żeśmy tam robili spławy kajakowe. Pogoda była bardzo dobra i przyjechałem 28 sierpnia do Warszawy. Tam spotkałem kolegę i mówi: „Ty, wołają cię do szkoły, bo jesteś potrzebny”, bo byłem harcerzem naturalnie. I tam już było takie jakby dowództwo, już jakaś [organizacja], zapisali, i roznosiło się zawiadomienia po Warszawie.
Pierwsza bomba, jaka tam spadła to jeszcze daleko od naszego domu, tak że nie było takiego [poczucia niebezpieczeństwa]. No, oglądało się ten dom zburzony, ale żadnego takiego wrażenia jeszcze nie robiło, jak to się mówi. Bo dopiero trzeciego dnia wojny spadła bomba na klatkę schodową i w związku z tym mieszkanie było zniszczone i wyprowadziła się mama do naszej rodziny, do Błonia, do Warszawy. I tam spędziłem całą okupację. Z tym że do Warszawy jeździłem i, jak to się mówi, spotykałem się z chłopakami, ale koledzy, każdy miał swoją jakąś tam funkcję, każdy miał coś innego, także to wyglądało. Ale skierowanie do Armii Krajowej to też nie było na początku, dlatego że byłem tylko w „Szarych Szeregach” i na tym się wszystko skończyło, dlatego że nie miałem osiemnastu lat.

  • Jak pan był w „Szarych Szeregach”, to czym się pan zajmował?

O, proszę panią, takie dziecinne rzeczy były, jak to się mówi. Tu na słupie napisać, tam przylepić czy jakieś ogłoszenie czy jakieś inne takie drobiazgi, tak że to były… no… Moi koledzy, jeden siedział w więzieniu za to, że go złapali, że rozlepiał te napisy. Ale były i dowcipy pisane, i były jakieś inne, a poza tym była taka praca, że wszyscy starsi drużynowi poszli normalnie do wojska w obronie Warszawy. A my żeśmy zostali, jakby młodsi, jakby troszkę osieroceni. Nie wiedzieliśmy, co ze sobą robić. Dopiero jak do Błonia przyszedłem, to w Błoniu tam już pracowała organizacja dosyć dobrze i dopiero w czterdziestym drugim roku złożyłem przysięgę jako prawdziwy żołnierz Armii Krajowej.

  • A w tym okresie „Szarych Szeregów” to były działania – o których pan wspominał – na terenie Błonia czy na terenie Warszawy?

Były i na terenie Błonia, i na terenie Warszawy, dlatego że do Warszawy jeździłem stale na komplety i nauki, żeby zrobić maturę „małą”, a potem „dużą”. Ale po „małej” maturze [chodziłem] na Jasną, tam była taka szkoła, nazywała się ogrodnicza, rolnicza i tam te inne, tak że tam też miałem zaczep, tak że codziennie byłem w Warszawie, codziennie się spotykałem ze swoimi kolegami. Ale jak przyjechałem do Błonia, to znowu też były znowu inne ćwiczenia jakieś inne zagadnienia. Ale cała sprawa, jak to się mówi, ćwiczeń i wszystkich innych [zajęć] to było tak, że po kolei każdy szedł, czwórkami czy piątkami, więcej nie było nas, tylko każda piątka miała swoją grupę i nie wiedziała, gdzie druga piątka i jak się co nazywa. Ale na takie tam [zajęcia typu] przestrzelenie broni czy jakieś tam inne sprawy to były już dokładne szkolenia. Potem dopiero, już po przysiędze, to już były rozkazy, że nie wolno chodzić palić papierosów, nie wolno pić wódki, takie rzeczy najważniejsze, które dotyczyły tych, którzy złożyli przysięgę jako żołnierze Armii Krajowej.

  • A jak często te szkolenia miały miejsce?

O, to zależnie od czasu i jak było rozpowszechnione, ale przeważnie cztery razy w tygodniu trzeba było się zbierać, raz po obiedzie, raz przed obiadem, i ciągle się zmieniało miejsce pobytu. I coraz to inny [szkolący] przychodził. Jeden tłumaczył, jak się zachowywać, jak czytać mapę wojskową, drugi mówił, jak się rozbiera broń i jak się składa broń, trzeci znowu mówił o zachowaniu się w terenie gdzieś, gdzie przejść, gdzie coś, którędy droga i tak dalej. Tak że to się wszystko potem zbierało i raz na miesiąc czy raz na dwa tygodnie żeśmy szli do lasu postrzelać trochę i wrócić z powrotem. Tak że ciągle było zajęcia. Nie było takiego czasu, żeby było dużo wolnego czasu. Ale tak to wyglądało.

  • A to malowanie czy rozwieszanie ulotek to w jakich obszarach Warszawy miało miejsce?

To trudno powiedzieć, bo tam gdzie kolega mieszkał i tam był przyszykowany i było powiedziane: „Tu macie nalepić”, a dopiero tu żeśmy nalepiali. Tak że było i na Śródmieściu, i było koło kościoła na Koszykach, kościół Świętej Barbary, i były znowu tam jakieś inne czy ulotki jakieś rozrzucane, tak że niektórzy starsi ludzie, którzy przechodzili, to mówili: „Po co to robisz?”. Bo będą potem tam karać innych czy jakieś tam inne rzeczy. Tak że nie było sto procent radości wszystkich ludzi, którzy widzieli te napisy. Ale jak kazali, to kazali, tak to było, tak że do młodych to wszystko należało.

  • A malując, pojawiał się strach?

No, wie pani, malowanie to… zdolniejsi byli. Jedni malowali, drudzy pomagali, trzeci tam trzymali to, czwarty obserwował, czy uciekać, czy nie uciekać, bo nie dokończyło się coś tam nieraz rozlepiać czy malować, to w ten sposób było zrobione, że: „Koniec, zwijamy i uciekamy, i chowamy się”.

  • A w ile osób się chodziło?

Osób dosyć i nieraz przychodziło dużo. Niektórzy się zatrzymali, niektórzy się śmieli…

  • Ale tych którzy rozwieszali czy malowali. To pojedynczo, we dwójki czy więcej?

Nie, nie. To było zależnie [od okoliczności]. Było dwóch ustawionych na czatach, czyli tych pilnujących, i najważniejszych dwóch takich, których nalepiało. I jeszcze drugi taki, przeważnie jeden, co tam trzymał wiaderko czy pędzel, czy co, podawał, żeby to szybko wykonać, bo to trzeba było tak w dwie minuty, trzy minuty i koniec.

  • A jak często pan brał udział w takich akcjach?

O, wie pani… Ja tak liczę, że to jakiś raz na tydzień czy nawet troszkę wcześniej, zależnie od tego, bo chodziłem do szkoły znowu tam. Byli tacy, którzy nie chodzili do szkoły, którzy mieli cały czas wolny, ale ja chodziłem do szkoły, musiałem iść na stację na pociąg, pojechać do Błonia znowu i wrócić z powrotem, na drugi dzień rano znowu, tak że nieraz powiedzieli tam w klasie czy coś takiego: „Słuchaj, dzisiaj idziemy tam”. – „No to dobrze, to idziemy”.

  • A czy pamięta pan osoby, z którymi pan wtedy działał?

No pamiętam, ale nie wszystkich tutaj znam, dlatego że w Warszawie była inna grupa, a potem w Błoniu była inna grupa. Ale jak już byłem w Błoniu, to wszystkich pamiętam bardzo dobrze. I już część odeszła tam, w niebiosa. Tak że dużo odeszło od tego, dlatego że ja wtedy, jak byłem młodym żołnierzem, bez stopnia, to chodziło o to, że jeden z najmłodszych byłem.

  • Mógłby pan powiedzieć z imion, nazwisk czy pseudonimów, z kim pan wtedy przebywał?

Pseudonimy to trudno było powiedzieć, bo my żeśmy pseudonimu nie używali. Tylko było powiedziane, że jest zarejestrowany z pseudonimem, „Ford” na przykład, jak ja byłem, dlatego że ja byłem zakochany w samochodach, a ponieważ należałem jeszcze do takiej grupy straży pożarnej, która była pod przysięgą i nieraz trzeba było samochodem strażackim przewieźć jakąś broń czy jakieś inne rzeczy do Puszczy Kampinoskiej…

  • Ale to już było w okresie kiedy pan wstąpił do Armii Krajowej, tak?

Tak, tak.
  • A czy pamięta pan swoich kolegów jeszcze z okresu „Szarych Szeregów”?

Z „Szarych Szeregów”? Jak to można powiedzieć… mało pamiętam. Wiem tylko, że po wojnie spotkałem takich tutaj w Gdyni. Nwet nie wiedziałem, że on jeszcze żyje czy coś takiego. Ale to tu, w Gdyni, spotkałem, a w Warszawie potem, no to tam rodzinka trochę warszawska była, tak że oni byli w tej grupie, rodzinnej grupie, tak że tu bym musiał wymienić Maćka, Andrzeja, i tych wszystkich z moich ciotecznych czy stryjecznych braci i tego, no…

  • To z nimi pan chodził na to malowanie, tak?

Tak. To nie tylko malowanie, były i ulotki roznoszone, rozdawane, i tam były rozrzucone takie trochę różne rzeczy. To nie było tak bez przerwy, żeby tylko malować na ścianach. Trudno w tej chwili dzisiaj powiedzieć o tych różnych rzeczach. Czy pisało się tam tak, czy pisało się tak tam, niezależnie jak, czy się zamalowało jakieś napisy – też takie było. […]

  • Pamięta pan moment złożenia przysięgi?

Pamiętam.

  • Jak to wyglądało?

Był sztandar, był dowódca, kapitan „Ryś” był, palce żeśmy kładli na sztandar, przedtem było powiedziane, żeby iść do spowiedzi i komunii świętej, i potem było przemówienie dowódcy, że zostajecie żołnierzami, ale nie dlatego żebyście byli żołnierzami, tylko musicie się udzielać, pracować i poświęcić nawet swoje życie. I wtedy te dwa palce na tym sztandarze trzymało się i powtarzało się słowa… Dzisiaj nie pamiętam, czy to była częściowo „Bogurodzica”, czy coś takiego, w każdym razie było takie dosyć dłuższe powiedzenie. No i naturalnie radość, zadowolenie i nawet mi się zdaje, nie pamiętam dobrze, wtedy ja byłem bardzo przejęty tą sprawą, mi się zdaje, że nawet była wódka, żeby po kielichu wypić. Tak to pamiętam, ale…

  • A gdzie to miało miejsce?

To miało miejsce w lokalu u mojego wujka. Bo tak tam było łatwo trafić i tak się zeszło [kilku], nie jeden, nie ja jeden wtedy przysięgałem, było czterech czy pięciu tam, takich, tak że to… jak to się mówi… tydzień czy dwa przedtem zastanowienie – mówili, żeby się zastanowić. Pamiętam, że ja się bardzo bałem, jak to się mówi, nie dlatego że by mnie zaaresztowali, tylko bałem się, czy wytrzymam. Wie pani, to było bardzo poważna sprawa, bo jak dokładnie się powiedziało, no, [to] trzeba wytrzymać… Wie pani, dużo kolegów zginęło moich, tak że nie dlatego, że ja to robiłem czy to robiłem… Jak mnie powiedzieli kiedyś w wojsku, jak powiedziałem, że chcę iść do lasu i tam walczyć, to powiedzieli: „Żołnierz nie wybiera sobie miejsca, tylko tam gdzie mu każą, tam ma robić”. Tak że, wie pani, początki były dosyć trudne, jeżeli chodzi o to. Bo oprócz tego my mieliśmy swoją sprawę, jako młodzi, już przysięgli żołnierze, żeśmy odbierali „Biuletyn Informacyjny”, trzeba było rozwieźć „Biuletyn…”.

  • A w jakie miejsca pan rozwoził Biuletyn?

Proszę panią, my żeśmy odbierali z drukarni w Grodzisku Mazowieckim, „Biuletyn Informacyjny” był, ten, który teraz jeszcze wychodzi, wie pani o tym, że wychodzi „Biuletyn…”, siedem złotych kosztuje jeden. I tam żeśmy odbierali to z drukarni. My żeśmy na dwóch rowerach przyjeżdżali. Jeden jechał na rowerze pierwszy, a za nim tam ileś metrów miał paczkę tych „Biuletynów…”.

  • Jak duża to była paczka?

No, taka dosyć…

  • To ile tam było egzemplarzy? Tak około, oczywiście.

No, więcej niż pięćdziesiąt. Bo to była cienka [gazetka], druk był cienki, i okładki sztywnej nie było w „Biuletynie…”.

  • I z kim pan tam jeździł?

No, to byli wyznaczeni koledzy. Raz jeden, raz drugi, raz… tam byli tacy, była rodzina Cajznerów. Ich ojciec miał cegielnię, [właściwie] nie cegielnię, tylko fabrykę kafelków, które robił, i tam było trzech synów. I przeważnie jeden czy dwóch z nich się tam wybierali. Kiedyś tak było, opowiadali mnie (to nie ja trafiłem, tylko oni), że jechał żandarm. I schowali się w żyto. Trzeba było schować rower i trzeba było schować się w życie. I widzieli, że ten żandarm widział ich, ale nie zaryzykował, żeby się zatrzymać. Takie wypadki opowiadają. A potem tę gazetkę trzeba było rozwieźć. Dziesięć sztuk się brało na brzuch i zanosiło się do sklepów w Błoniu i tam rozdawało się znowu ten „Biuletyn…”, potem [zanosiło się też] do składu drzewa, pan Nowicki też przyjmował kilkanaście i roznosił, potem trzeba było dalej na wieś zawieźć, bo tam była gmina Pass i gmina Radzików – też trzeba było to rozwieźć. Czy pięć, czy sześć egzemplarzy, to już nie miało znaczenia, czy więcej, czy mniej, bo wystarczy jeden egzemplarz, żeby Niemiec coś tam robił. Tak że trudno było, ale to dwa razy na tydzień, [więc] to też jest praca. Tak że i tu żeśmy byli, i tu żeśmy byli, tak że to wszystko ciągle zajęcia były, jak to się mówi, przekazane czy polecone, o, można tak powiedzieć, odgórne i my żeśmy musieli to spełnić […].

  • Wspominał pan o przewożeniu broni.

Tak.

  • Czy mógłby pan powiedzieć coś więcej na ten temat?

Proszę panią, taka rzecz z bronią była, że z lasu odkopywali inni ludzie tę broń. Tę broń potem trzeba było przewieźć do czyszczenia, do wystosowania, do przestrzelenia, i dopiero była zdatna do magazynu, który był tam czy tam, gdzieś przeznaczony. I tę broń nieraz ciężko było gdzieś nosić, bo proszę sobie wyobrazić, miasto Błonie miało parę tysięcy mieszkańców ([wcześniej] było więcej, ale Żydzi zostali wywiezieni [w czasie] okupacji) i każdy się znał.

  • Mówił pan o broni.

No i trudno było gdzieś z tą bronią… Pojedynczo [było trudno], jak to miało być tam gdzieś tyle i tyle, [więc zawsze był problem], jak to przewieźć. Gospodarze byli, co tam do wozów wkładało się tam czy coś takiego, wieczorem tam przyjechał. Ale był strażacki samochód i strażackim samochodem najlepiej było. Bo potrafiliśmy nawet umówić się, bo trzeba było coś pilnego przewieźć i to było rozkaz odgórny, że gospodarz podpalił stóg siana, żeby pożar był, żeby przyjechać pod żandarmerię, żandarmi powiedzieli: „To jedźcie sobie sami”, i my żeśmy pojechali, ale ten stóg siana tylko był podpalony. Były takie różne kombinacje, tak że Niemcy niektórych zatrzymywali i do rewizji. Ale też trzeba powiedzieć, że oni byli odważni. Bo jeżeli w bryczce dwóch Niemców tylko było, i parę koni, i jeździli po całej wsi, to przecież mogliby ich tam sprzątnąć, a oni odważnie to wszystko robili. Tak że byli żandarmi i odważni, i to trzeba im przyznać, że tak potrafili to robić.

  • A czy w tym okresie brał pan udział w jakichś akcjach?

O, naturalnie. Pierwsza nasza akcja, którą pamiętam, to było przecięcie kabla Warszawa – Poznań. Żeśmy się wybrali z grupą umówioną, były rozstawione czujki, piłką [przecięto], my żeśmy ten kabel wiedzieli gdzie odkopać, bo przedtem było wiadomo, w którym miejscu. Już wyznaczone było przez dowództwo, że tu przetniemy, a nie tam.

  • A gdzie było wyznaczone miejsce?

To było przy drodze, szosie, Warszawa – Poznań. To było przy moście takim, koło rzeki to gdzieś było. No i upiłowało się. Trzeba było tak zrobić – to dowództwo tak zrobiło, nie my, że wybrali takie miejsce, żeby nie posądzić tego gospodarza, który tam mieszkał, czy te domy, w których tam ludzie mieszkali, tak że trzeba było takie miejsce takie trochę puste wybrać. To było jedno.

  • I ile osób brało udział w takiej akcji?

Pięciu było razem czy coś takiego. Był dowódca zawsze, który tam czuwał, a potem jeden odkopywał, tak że wszystko trzeba było troszeczkę umówić, ten będzie to robił, ten będzie to robił – troszkę się tam spieszyli. To jest ten [epizod] z kablem, ale potem były różne inne zamachy. Moi koledzy zrobili zamach, taki był folksdojcz, który w cukrowni łapał ludzi, co cukier wynosili. Bo to jest miejscowość, gdzie była cukrownia, to był Józefów pod Warszawą. No i ten [folksdojcz] wysłał kilku złapanych do obozu. Żeby przestraszyć tych kontrolerów i takich innych, no to zabili takiego Ścigorskiego. Przyjechali na rowerach, nawet mój rower pożyczyli koledzy, bo ja wtedy tam w fabryce pracowałem, no i poszli do niego, do mieszkania, tam wszystko było obstawione, tak że spokojnie. No i temu, który miał wykonać zamach, pistolet się zaciął, dopiero musieli podać mu drugi pistolet. To do dzisiaj pamiętam, jak chłopaki opowiadali – no to teraz trzeba tam na dół polecieć, zabrać pistolet i… tak że .

  • A wie pan, czy wcześniej był wydany wyrok przez sąd podziemny?

Czy, czy…

  • No bo każdy wyrok musiał być zatwierdzony przez sąd podziemny?

Tak, tak, naturalnie. To był podziemny sąd, ale ja byłem za mały, żebym ja wiedział, kto decydował o tym. Wiem, że był dowódca naszej grupy… Bo nasza grupa w Błoniu wynosiła około pięćset żołnierzy. to nie była tam setka, czy [mniej], tak że był dowódca najmniejszy, drużyny, potem był większy dowódca, no i nad tym czuwał [kolejny], ale prócz tego Milanówek musiał wydać rozporządzenie, to znaczy nie wojskowi, tylko tam było. Na przykład był zamach w Błoniu na gospodarza, nie na gospodarza, no… na mieszkańca. Dlatego że syna złapali do robót rolnych i wywieźli go na roboty rolne, to on powiedział, że jego syna wysłała Armia Krajowa. I napisał list do żandarmerii, że on wie, że jest Armia Krajowa w Błoniu, że może podać nazwiska i to wszystko. A w mojej grupie były dziewczyny, harcerki, które mi pomagały, [pełniły funkcję] ochronę stacji nadawczej, jedna pracowała na poczcie przy telefonach, a wtedy telefony trzeba było na wtyczki robić, druga odklejała koperty i patrzyła, jak do żandarmerii coś jest, i wtedy ten list do żandarmerii nie poszedł, tylko poszedł do dowódcy, dowódca tam gdzieś dalej dał i uchwalili, że go trzeba przestraszyć. Przestraszyli go, to jeszcze więcej zaczął krzyczeć i złościć się, bo troszkę tam wypił czy coś, to ja nie wiem, w każdym razie jego też musieli zabić.

  • Wspominał pan o stacji radiowej.

Aha

  • To kiedy to się zaczęło?

Proszę panią, zrzutka żeśmy odebrali z Wierszy chyba z miesiąc przed Powstaniem. Potem wyrabiali mu kenkartę, potem go uczyli. Ja z nim bezpośrednio byłem w styczności. Potem go uczyli, jak ma mówić, jak się nazywa, jak tego i tego, i na wyrywki, i tak dalej. Tak że już zaczął chodzić normalnie po Błoniu i żyć.

  • Jaka była wymyślona historia życia? Pamięta pan może?

Lat?

  • Tej osoby, tak? Jak ją uczono?

No… przyjemny, młody gość był, z samolotu przecież, przyleciał samolotem. Do Puszczy Kampinoskiej, bo tam było lotnisko.

  • Jak się nazywał?

Ooo… tego nie powiem pani. Wiem tylko, że sprawa jego wpadki była trudna, dlatego że trudno było powiedzieć telegrafiście, żeby przestał nadawać, bo Niemcy są, nie. A on mówi: „Ja jeszcze tylko troszkę, bo muszę nadać…”, bo tego. A każde jego nadawanie, nasłuchu, chodzili – przecież na piechotę chodzili Niemcy i samochód jechał, i samolot przeleciał, bo wiedzieli gdzie. Jak przerwał nadawanie, to już ludzie byli zgubieni zupełnie. A chodziło o ochronę tej stacji nadawczej w ten sposób, że dziewczyny w moim wieku i trochę młodsze, one chodziły sobie na spacer tu i tam i wiedziały, że to jest nie-Błoniak. I wiedziały. A on [Niemiec badający sygnał] musiał jeszcze wolno chodzić i tak się troszkę za ucho trzymać… Tak my żeśmy określali jego, dlatego że te piski albo ściszały się, albo się zwiększały, jak się zbliżał do któregoś miejsca. Tak że jeżeli żeśmy nadawali w centrum Błonia (tam mieliśmy taki dom), to dziewczyny, które kontrolowały to i pilnowały, jedna drugą zawiadamiała, ona przychodziła na róg, otwierała torebkę, wyjmowała chusteczkę i zaczęła tam niby nos czyścić. I w ten sposób już wiadomo było: „Przestań, stop! Nie nadawaj. Nie nadawaj”. A on, jak on nie nadał tą grupę [znaków], to on potem musiał od początku tą grupę nadać. I był strasznie zdenerwowany, że mu przerwali. Potem żeśmy próbowali na przedmieściu, bo może łatwiej będzie. I koło tylne roweru się zdejmowało, na klocek się stawiało, jeden siadał na rowerze, zamiast koła zakładaliśmy prądniczkę i on pedałował cały czas, a ten znowu nadawał. Tak że były różnego rodzaju [sposoby]. Ale trudne sprawy były z przetransportowaniem tym wszystkim.
  • Jak duże to było?

To tak. Prądnica to była też mała, ale dosyć ciężka, sama radiostacja też [ważyła], pudło było duże, i jeszcze tam kable dochodziły i te wszystkie inne. Tak że trzy osoby musiały to wszystko przenosić. Moja mama na przykład przenosiła prądnicę, bo mówiła, że ciężka, a na wierzchu położyła jajka czy coś takiego i jak my żeśmy mieli nadawać w innym miejscu, to tam żeśmy przynosili. Poza tym mieliśmy schowek na cmentarzu. I taka śmieszna sprawa, bo nasze dewotki, jak to powiem, panie, powiedziały tak: „Proszę księdza, tam na spacer chodzą chłopaki z dziewczyną, na cmentarzu”. A my żeśmy mieli schowek na cmentarzu.

  • A w jakim miejscu na cmentarzu?

W grobowcu, po prostu w grobowcu, bo dosyć dużo było tego i stamtąd łatwiej było zabrać niż gdzieś z mieszkania wychodzić. Bo nieraz tak jest, że trzeba wyjść, jeden, drugi, trzeci, wychodzić z mieszkania, tak że to są takie troszkę śmieszne rzeczy. Ale ksiądz nie wiedział, bo proboszcz był taki strasznie przestraszony troszkę z tą okupacją, tak że… On nie donosił, naturalnie, ani nic, ale jego kazania to były takie skromne. Jak jakiś inny ksiądz przyszedł, to zupełnie co innego mówił. W kościele żeśmy śpiewali „Racz nam wrócić, panie”, a nie „pobłogosław…” i takie różne kościelne rzeczy też robiliśmy.

  • A jak często się nadawało?

Zależnie od tego, co miał nadawać. Bo to przychodziło z Milanówka i trzeba to było zawiadomić, że o tej i o tej godzinie w radio trzeba słuchać. Jak zagrają mazurka, to znaczy, że samolot wystartował. I jeżeli wystartował, to trzeba zawiadomić, to było sześć godzin czy ileś czasu, do Puszczy Kampinoskiej trzeba było jechać. Oni tam na rowerze przyjeżdżali do Leszna, z Leszna już był drugi łącznik, żeby to przyszykować wszystko na odbiór tego, na wyznaczenie miejsce samolotu, który będzie lądował. Wszyscy są w pogotowiu, dzisiaj dobrze, dzisiaj tego i… nie ma tej melodii. No i co? To nie wystartowali. Coś tam się stało, że nie wystartowali. „No to jutro”. To znowu się wszyscy rozchodzą. Bo radio też trzeba było chować, bo przecież nie można było mieć radia w domu, tylko też trzeba było [schować]. Tak że na strychu się gdzieś tam szukało w jakimś domu na przedmieściach Błonia, czy melodia ta jest. I znowu, jak była ta melodia, to już, zaraz, pogotowie, jeden drugiego zawiadamiał, że już tam już jest wszystko dobrze zrobione i zawiadomienie będzie. A potem była wpadka. Dziwna wpadka była, dlatego że zmieniło się kierownictwo ochrony i już [łącznicy] przestali nadawać, szli ulicą, ale żandarmi mieli tam posądzenie, że… raka dzielnica Błonia, Łąki się nazywało, że tam coś było tam, na Łąkach, oni mieli radio. I chcieli wylegitymować ich, tych trzech ludzi, co szło sobie spokojnie. Ale coś żandarmi powiedzieli, żeby ich na żandarmerię wziąć. Jak ich zabrali na żandarmerię, to ten radiotelegrafista rozgryzł ten [cyjanek] i zatruł się. To znaczy padł od razu. Bo miał taki ten, że on się bał o to wszystko, nie. Bał się tej niewoli, tej męczarni, tak że odebrał sobie życie, o, tak można powiedzieć. No i tamtych dwóch [Niemcy] za dwa dni rozstrzelali w Warszawie.

  • A pan też nosił ze sobą truciznę?

Nie, nie. Ja tylko widziałem tą szpilkę, bo brat mi pokazał, ale ja nie tego.

  • A pana brat nosił ze sobą?

Ja nie wiem, czy brat nosił, czy nie nosił, ale chodzi o to, że wiem, jak to wyglądało. Że trzeba było tylko rozgryźć i koniec, i to już było załatwione. A druga sprawa, jeżeli chodzi o bezpieczeństwo tego radiotelegrafisty. To też trzeba było się nim troszkę zaopiekować, bo on jednak nie trzymał się tego polecenia, co mu się mówiło. Bo młody był, wie pani, wcale nie [doświadczony], jeszcze przyleciał do Polski… A jeżeli chodzi o samoloty, które lądowały. No przecież nie jeden samolot przyleciał, tylko więcej tam było. Tam była specjalna grupa, która zajmowała się tym lotniskiem. Ja tam byłem dwa razy, widziałem to wszystko, ale też tylko jako troszkę częściowo widz, częściowo łączność jakąś odbierałem.

  • I jak to wyglądało?

No, wie pani. To lotnisko to jest… Puszcza Kampinoska ma takie puste place. Puste place, takie jakby pasy, jakby łąki. I tam na tych [łąkach] niby nie był twardy grunt, ale lądowały samoloty. Oni tam już mieli umówione, gdzie lotnisko rozpalić, gdzie co zrobić, gdzie tego. No i koledzy mnie opowiadali, że jak byli na wyznaczeni do ochrony lotniska, to stał pod drzewem z karabinem czy tam z pepeszą czy ze stenem stał całą noc i spać mu się chciało, mówi: „Nawet żeby któś szedł, to nie wiem nawet, czy strzelać, czy pytać”. Troszkę tam nie było dokładnie [zorganizowane]. Ale sam plac potem ten… Ale takie pierwsze czujki, te wszystkie inne, no to zawsze jeden drugiego musiał zawiadomić, to tak to było. A oprócz tego dziewczyny bardzo dobrze się spisywały, bardzo odważne dziewczyny były, bo one prócz tego, że miały dwa razy w tygodniu naukę medyczną, bandaże i te wszystkie inne rzeczy jako to [szkolenie], to oprócz tego spełniały jeszcze polecenie łączniczek. Tak że one, jak tam nie można było gdzieś zobaczyć, co tam się stało, to się mówiło do takiej jednej: „Ewa – już nie żyje – Ewa, pojedź tam na rowerze i zobacz tam”. Ona tam pojechała, zsiadła z roweru, rozglądała się i powiedziała, co tam było. Jakby tam pojechał jakiś mężczyzna czy jakiś inny, to by było niebezpiecznie.

  • Aha, czyli hasło to było: „Ewa już nie żyje”?

No, już nie żyje. Ale to więcej już nie żyje z tych moich koleżanek. Ale jeżeli chodzi o ich zachowanie, to właśnie były takie, ten… Tam taką mieliśmy Zosię Kiermaszową, która była w grupie tej mojej ochrony stacji nadawczej. Jej mama szyła furażerki i opaski, bo była krawcową, to szyła nam furażerki i opaski, tak że każdy jeden z nas już miał gotową i furażerkę, i opaskę i cieszył się, że niedługo zacznie walczyć.

  • A pan był wśród osób, do których należała ochrona – jaką miał pan broń?

Żadnej. Żadnej broni nie było, bo tylko trzeba było dać znać, a tam razem przy radiostacji, w tym mieszkaniu czy w tym pokoju, czy raz było na przykład w saunie, tam gdzie prysznic był czy tam inny [punkt, który] żeśmy tam gdzieś wybierali, to tam ta grupa była, zwijała radiostację, i my żeśmy wpadali, zabierali to, żeby to już rozwieźć. Ale tam w samej tej grupie był dowódca, i tam siedział porucznik Lenart, najwięcej tam był i on to wszystko pilnował i to robili, tak że… Wie pani, to było dosyć trudno, ale kazali nam w Błoniu i było coraz więcej. Dlatego że z Warszawy trudno było nieraz się połączyć z Londynem… Oni się łączyli Warszawa – Błonie, a Błonie dopiero nadawało dalej. To była właśnie [ochrona] bez broni, bez niczego. Ja od czasu do czasu też nieraz miałem rower i na rowerze jeździłem, żeby troszeczkę jeszcze pomóc albo sprawdzić, jak tam te czujki wyglądają. Tak że to jest… naprawdę, bardzo dużo czasu i pracy trzeba było w to włożyć.

  • A takie jedno nadawanie, ile czasu trwało?

To wszystko zależy od niego [telegrafisty], ale jakieś godzina, półtorej to było, jak nie więcej, zależnie. Bo on potem odbierał jeszcze, on to wszystko odbierał, a to było na Morse’a jeszcze, wie pani, to nie to co dzisiaj. Dzisiaj to jest zupełnie co innego.

  • Przychodzi czas, koniec lipca 1944 roku, wiedział pan już, że Powstanie będzie?

Nie, proszę panią. Ja tylko dwudziestego ósmego, jak wracałem z Warszawy… Bo była przerwa taka, że strasznie łapali, łapanki były w Warszawie.

  • A był pan świadkiem jakichś…

Te łapanki wyglądały w ten sposób, że trzech czy czterech żołnierzy szło wolno sobie jakąś ulicą, weźmy Aleje Jerozolimskie czy tam gdzieś indziej, szło sobie. I w pewnym momencie jeden żandarm się zatrzymywał i krzyczał: Halt! Jak się któryś odwrócił, to on go wołał. Tak to było. Jak ktoś nie wiedział, gdzie trzeba uciekać, że w bramę, czy tu, czy tam, na odcinku tym na komplety i z kompletów na dworzec, tak jak ja miałem… Na Jasną musiałem lecieć albo na Górną, to kawałek do Dworca Głównego było, nie? Tak że to było niebezpieczne. Nieraz się nie chciało jechać w ogóle do Warszawy, bo łapanka była, łapanka. Samochód przyjeżdżał, „budę” podwijali, i zaraz wszystkich do samochodu wpakowali i koniec.

  • A czy pan kiedyś też musiał uciekać?

No uciekałem, raz już mnie złapali, ale pod Sochaczewem wyskoczyliśmy z pociągu razem jednym z kolegą i żeśmy wrócili do domu z powrotem.

  • Aha, czyli już pan był wywożony, tak?

Już byłem złapany, jak to się mówi. Złapany. Dowcip mi się przypomniał, jak to Niemiec przyjechał do Dworca Głównego i stoi, i wychodzi, i czeka na taksówkę i miał walizkę, a tu patrzy, walizki nie ma. Przechodzi drugi Niemiec, mówi: „Cholera, w tej Polsce tak strasznie kradną, tu miałem walizkę i nie ma”. – „A co ty się wygłupiasz? Ja z Berlina ledwo wyszedłem na ulicę, patrzę się do tyłu, a dworca nie ma!”.

  • A proszę powiedzieć, jak to wyglądało z łapanką?

Z czym?

  • Z łapanką.

No więc ja mówiłem, że jak krzyczał: Halt, to trzeba było się zatrzymać. A potem ausweis. Ja miałem tę legitymację Freiwilligen Feuerwehr, czyli Ochotnicza Straż Pożarna. Oni tę legitymację nieraz uważali. Ale jak już potem regulowali, to links, rechts, to koniec świata, to nie wiadomom, czy w tą stronę uciekać, czy w tą stronę, w którą na wolność, a w którą na to. Tak że to trudno było, trudno było. Jak już była łapanka, to trudno było, trzeba było się jeszcze dłużej zastanawiać nad tym momentem, czy do tego w kolejce legitymację pokazać, czy do tego. Nieraz pokazał do tego legitymację, a ten wziął, podarł, i koniec – i nie miał legitymacji już. Tak że łapanki były. A był taki okres czasu, że było bardzo często.

  • Ale ta łapanka, w której już pan był. Mógłby pan opowiedzieć, jak to wyglądało?

Tak, tak. To zebrali na dworzec, na dworcu był pociąg, i do wagonu wsiedli, na klucz [zamknęli], bo te wagony podmiejskie to każdy drzwi miał, i wie pani, na klucz pozamykali drzwi i pociąg ruszył i jechał. I nie wiadomo, w którym kierunku jechał. Wiem, że jechał Błonie, Sochaczew. Tam potem był zakręt, my żeśmy dobrze wiedzieli, gdzie, co, jak, i tak udało nam się wyskoczyć.

  • Czyli… Z kim pan wyskoczył?

Przez okno, no…

  • Ale z kim? Był pan z kolegą?

Z kolegą, tak. Bo my razem żeśmy szli i ten…

  • A w którym miejscu pan został złapany?

To było róg Koszykowej i Wilczej… przy Wilczej czy jeszcze dalej, gdzieś tam, przy placu, zdaje mi się, trudno mi powiedzieć, ale w każdym razie tam, w tamtym miejscu, w Śródmieściu. Coś im tam dokuczali czy coś takiego, że… Bo tak było, że jak „buda” jedzie, to tam ktoś jeden gwizdnął, ktoś tam „Polacy” krzyczy i wszyscy uciekali. Na przykład w tramwaju się jechało. Tramwaj jak zwolnił, to wiadomo było, że tam tramwaj wjeżdża w tę dzielnicę, gdzie tam chcą złapać na łapanki, prawda. Tak że tramwaj zwalniał, to konduktor mówił: „Wysiadać!”, i wszyscy wysiadali i tramwaj jechał dalej pusty. Tak że dużo różnych takich… do kościoła na przykład wchodzili. Kiedyś łapanka była taka w Warszawie, kolega mi opowiadał, że było wesele, ślub i wesele. I przyjechali żandarmi i to wesele zwinęli. Okazuje się że, to było sztuczne wesele, a prawdziwa była praca jakaś inna. Tak to wyglądało nieraz. Tak że z łapankami to trzeba było [uważać], to od szczęścia zresztą zależy. Ale nikt nie chciał do Niemiec jechać, to jest jedno, a po drugie takie było założenie, że masz pilnować. I mimo tego pilnowania, mimo tych próśb, cała młodzież chodziła w oficerkach. Bryczesy musiały być, oficerki musiały być, z wysokim sztyftem. A on nie był w AK, nie był.

  • Był zakaz?

Ale wszyscy, cała młodzież tak właśnie chodziła. Jak miała tam jakieś pieniądze, to właśnie ubierała się na takiego, niby to już cywilnego, żołnierza.

  • Ale był zakaz chodzenia w oficerkach?

Nie było zakazu, ale dla nas był zakaz, dla naszej grupy, nas pilnowali i powiedzieli, żeby nie palić papierosów, nie pić wódki, prawda, i jeszcze inne tam zachowanie. I starać się nie ubierać [krzykliwie], tak było na szkoleniu prowadzone. Ale czy wszyscy to załatwiali? Wie pani, warszawscy chłopi dosyć dobrze mieli i dobrze się im tam sprzedawało towar i wszystkie inne, takie tam. A jak miał syna, a syn jak zobaczył, że po Warszawie chodzą w oficerkach, to też musi sobie oficerki kupić.

  • A czy zakaz picia alkoholu był przestrzegany?

No, było przestrzegane. Ale były i kary, i… jak to się mówi… dyscypliny, o tak…
  • A jakie były kary?

No, to były dla niego wyznaczone jakieś tam kary. Czy ma to zrobić, czy ma to zrobić, to już [zależało] od dowódcy, który się dowiedział, że sobie popijali albo że pijany szedł ulicą i tak dalej. Tak że było dosyć surowo.

  • Przejdźmy teraz do tego momentu przedpowstaniowego. Mówił pan, że nie był pan świadomy, tak, że Powstanie się zbliża?

Proszę panią, ja widziałem różnice, bo codziennie w Warszawie byłem. Widziałem różnicę, jak Alejami Jerozolimskimi szli Niemcy. Bez karabinu albo furmanką wiejską, dwudziestego siódmego albo dwudziestego ósmego jechali. Szli normalnie, tak jakby przegrana wojna była, tak szli. I to do dzisiaj, z kolegami jak rozmawiam, [zastanawiamy się], dlaczego tak się stało, że aż odkładali to wszystko. To, wie pani, to już do nas, do mnie nie należy, i do nas nie należy, i nie tego… Niech pani weźmie pod uwagę jeszcze tę sprawę, że z Milanówka zgodzili się pojechać po wszystkim do Moskwy, prawda, na tę rozprawę, gdzie na jednym wykonali wyrok, drugi dostał kilkanaście lat więzienia i tak dalej. Tak że niektórzy ludzie uwierzyli, że może… tak nieraz coś tam w książce czytam, to… Na przykład niech pani weźmie Lwów i Warszawę. We Lwowie się działy straszne rzeczy. Raz przyszli Rosjanie, drugi raz przyszli Niemcy, potem przyszli Rosjanie… i rodziny miały strasznie ciężko. I taki mój kolega, już świętej pamięci, on był w Armii Krajowej, a jego kolega był w innej armii, tamten znowu do Ukraińców się dołączył. I wszyscy jego [znajomi], grupa kolegów, co się znali normalnie przed wojną, rozbiła się. Jeden poszedł tam, drugi poszedł tam, trzeci poszedł gdzie indziej. Tak że ciężko tam było, żeby tam organizować różne te…

  • A czy w Błoniu też się zdarzały takie sytuacje, że koledzy sprzed wojny, różnych narodowości, nagle znajdowali się po opozycyjnych stronach? Czy miał pan takich kolegów?

Proszę panią, byli tacy koledzy, jak to się mówi, dziwnie określić… Może zacznę od tego, że jak przyszła armia Berlinga, to już wieczorem siedziałem w więzieniu.

  • Przepraszam, to wrócimy do tego, bo to już jest czas późniejszy. A jak zapamiętał pan wybuch Powstania?

Jak ja widziałem te Powstanie? Wiedzieliśmy, że ma wybuch Powstania być, ale jak będzie, jak będzie kierowane i jak będzie prowadzone, to przyznam, że wtedy nie myśleliśmy nic.

  • Ale przychodzi sierpień czterdziestego czwartego roku i jak te dni w pana życiu wyglądały?

No, była pewna rozmowa na temat tego, że wybuchło Powstanie. Brat niemiecki znał perfekt, pojechał jako tłumacz do Warszawy Włochy i tam wyszukiwał naszą rodzinę, którą z Warszawy wyrzucali, i jeszcze innych. W Błoniu powstał szpital dla Powstańców i dla rannych wszystkich. Tak że to wszystko w sumie razem określone było taką walką o utrzymanie zdrowia dla ludzi, tych, których tam pędzili. Niech pani sobie wyobrazi, jeżeli ktoś od Warszawy szedł na piechotę do Włoch albo nawet do Pruszkowa i jeszcze niósł walizkę, to można sobie wyobrazić, [jak był zmęczony], a jeszcze przez tyle dni niedożywiony czy niedokarmiony, to było bardzo ciężko. Ja tam przyjechałem do Włoch, do Staśka, bo tam dostałem [kolegów do pomocy]: „Weź tego, weź tego”, [żeby] wyprowadzić, czy tam to, czy owo. Opaski żeśmy dodatkowo dostawali i jakoś się tak to ukrywało.

  • Czyli w sierpniu czterdziestego czwartego roku, pan był w Warszawie Włochy, tak?

W Warszawie byłem, ale ostatni dzień to był 28 [lipca], to znaczy dwa, trzy dni przed wybuchem Powstania.

  • Ale mówił pan o przenoszeniu, o przeprowadzaniu osób. To było w Warszawie Włochy czy w jakim miejscu?

Tak, Warszawa Włochy. To już byli [ludzie] wypędzeni z Warszawy. My żeśmy szukali naszej ciotki jednej, naszej ciotki drugiej i wszystkich innych z rodziny, a Stasiek prócz tego zaczął pracować w RGO. To jest specjalna organizacja, która pozwalała… do opieki Polaków, których wywozili na roboty rolne do Niemiec i do obozów. Rozwozili z Włoch, z Pruszkowa i nawet z Ożarowa, czego ja nawet nie wiedziałem. Potem się dowiedziałem, że z Ożarowa… bo tam fabryka kabli miała [hale] i w fabryce kabli trzymali w obozie Polaków wypędzonych z Warszawy i ich stamtąd, z fabryki kabli, wywozili w tamtą stronę. Dlatego że nasza granica przechodziła troszkę za Ożarowem, ale nie sięgała do Błonia.

  • A w czasie kiedy w Warszawie było Powstanie Warszawskie, czy miał pan zadania, na przykład łącznikowe, lub inne, które wiązały się z działalnością powstańczą?

Proszę panią, ja dostałem kartkę zwiniętą, do kierownika roweru wkładałem, pod siodełko czy gdzieś indziej, i nie wiedziałem, co na tej kartce napisane. Ja ją tylko zawoziłem do Milanówka i wracałem z powrotem albo do Leszna i wracałem z powrotem, albo nawet do samych Wierszy. Ale mnie do samych Wierszy nie puszczali, bo wiedzieli nieraz, że z Leszna drugi łącznik zawiezie to lepiej. Bo tam była tablica: „Niemcom wstęp wzbroniony”, do Puszczy Kampinoskiej, była taka tablica. Tak że łączność… Co oni dyskutowali, co oni robili, to już był taki sekret, że…

  • A czy był pan w czasie Powstania w Puszczy Kampinoskiej i widział pan osoby, które uczestniczyły w walce powstańczej?

No, ja pani powiem, że jeżeli nawet tam byłem w Puszczy Kampinoskiej i tam się zatrzymałem, i tam spałem, bo na drugi dzień coś tam miałem załatwić, nie pamiętam co, to nie było tak, żeby tam z kimś podyskutować, porozmawiać. Wiem tylko, że w Wierszach… to Stasiek nazywał to, że tam siedział sztab główny, gdzie był ten major „Okoń”, przedtem był jeszcze ktoś inny, no i naturalnie nieporozumienie częściowo, malutkie takie (to już z książki wiem), nieporozumienie między tymi wilnianami, którzy przeszli przez Wisłę i przyszli do Puszczy Kampinoskiej.

  • Aha, czyli pan był też łącznikiem z Wierszami, tak?

Nie, ja byłem łącznikiem z polecenia Milanówka.

  • Tak, ale dochodził pan do Wierszy, tak?

Do Wierszy tak, dowoziłem, i… Ale nie zawsze, nie zawsze, zależnie… To było tak, że nie ciągle jeden i ten sam miał jechać, bo nawet na drodze, codziennie przejeżdżając w tę i z powrotem, to mówiono: „Co on się tu kręci stale”.

  • A czy jak pan bywał w Wierszach, to miał pan informacje na temat przebiegu Powstania?

No tak, naturalnie, bo wszystko było napisane w „Biuletynie Informacyjnym”.

  • Czyli wtedy też pan woził „Biuletyn Informacyjny”, tak?

No tak, naturalnie. [Kampinos] to był naszym głównym odbiorcą. Tam doktor Szpakowski był, biedny, mi szkoda, bo to był… Drukarnia była zbudowana przy więzieniu w Grodzisku Mazowieckim. Tam był taki pokój i [Szpakowski] był doktorem medycyny, chorych i aresztowanych w tym więzieniu, a w piwnicy tam była drukarnia. I miesiąc przed końcem wojny drukarnia wpadła. I doktora Szpakowskiego razem ze starszym bratem rozstrzelali. Ale drukarnię udało się przenieść do Milanówka. I w nocy było bardzo dużo pracy. Ja w tej pracy nie byłem zatrudniony, ale wiem, że przenosili wszystko do Milanówka i w Milanówku dalej nadawali „Biuletyn Informacyjny”.

  • Wspominał pan o osobach, które zostały wygnane z Warszawy. Czy mógłby pan opowiedzieć więcej o sytuacjach, w których się pan z nimi spotykał?

No, moja ciotka może była… mieszkała na Wolskiej, wujek zginął w trzydziestym dziewiątym roku i jak Niemcy wchodzili do Warszawy ulicą Wolską do Młynarskiej, to wszystkich, i wszystkie kobiety, tak jak ciotka opowiadała, wypędzali z domu i wszyscy mieli maszerować i zatrzymali się w kościele Świętej Anny w Warszawie. I tam byli ze dwa, trzy dni, i potem jakieś tam zluzowanie czy jakieś tam inne załatwianie sprawy pozwoliło na to, że wróciły z powrotem jako wypędzone z Warszawy do Włoch, Warszawa Włochy, do Pruszkowa. Tam było przecież strasznie, bo tam ludzie głodni byli…

  • A jak właśnie wyglądała tam sytuacja? Mógłby pan opowiedzieć?

Mało mogę powiedzieć, dlatego że mówił Stacho: „Nie kręć się, bo jesteś niepotrzebny, to po co się kręcisz?”. To taka była [niezrozumiałe]. Bo tam byli i tacy, którzy chcieli się uratować, mówiąc, że ten jest taki, a ten jest taki. Tak nie było, bo to było bardzo ciężko, żeby wszyscy równo, grzecznie, jak to się mówi, byli. Ale chodzi o co? Że ja myślałem, że to jest lepiej troszkę. Ale jak tam zobaczyłem, to… bardzo ciężko. Bardzo ciężko. Bardzo smutnie było i tak jakoś… Jeszcze dobrze, że trochę tej pogody było, takiej znośnej, żeby to było, ale…

  • A jak zachowywali się ludzie?

Proszę?

  • Jak się zachowywali ci wypędzeni ludzie?

No więc… wie pani co, była grupa, która płakała, bo nie mogła znaleźć całej rodziny. Druga grupa była taka, która trzymała się, wszystko, ale za to głodna tam była i tak dalej… Tak że takie różne grupki były. Byli tacy, co się pytali: „Czy nie widział pan tego?”, „A pan z jakiej ulicy jest? A z jakiej? Z takiej? Aha… a to tam… a ja nie z takiej. Ja szukam tego pana – czy tam kogoś – z takiej ulicy”. Tak to wszystko wyglądało, tak że były różne [sytuacje]. Jeden kartkę tam chciał napisać, „Weź tą kartkę…” i tak to wszystko wyglądało. A poza tym Niemcy tak bardzo nie pilnowali, tak że niektórzy mogli pomału, jak się dało, to troszkę wychodzili.

  • A pan wtedy był tam też z ramienia RGO, czy…

Nie, nie. Ja tam byłem tylko dlatego, że tam brat był i mama powiedziała: „Jedź, tam Stasiek jest, i zobacz, bo może ciotki złapie”. Jedną ciotkę wywieźli do Niemiec, a druga ciotka z córką, z Anusią, żeśmy ją przywieźli do Błonia, do nas do domu, była. Tak że to tak wygląda.

  • Mówił pan o wejściu wojsk radzieckich.

Berlinga, Berlinga.

  • Jak to wyglądało?

Do Błonia weszła… to rano przyszli, rano przyszli, wszyscy się cieszyli. Powiem szczerze, że ci, co lubili wódkę, to z wódką lecieli i ich tam wszystkich częstowali i tam rozmawiali. Ale wieczorem, już po obiedzie, zaczęły się aresztowania. I chodziło o to, że Stasiek się przeniósł do innego mieszkania, żeby razem z nami nie był, a wszyscy błoniacy wiedzieli, że Bujalski jest tam, no to nie ma Stanisława, a jest Antek, no to dawaj go tam. I siedzieli. No jakiś tam tydzień czasu siedziałem czy coś takiego, ale udało mi się troszkę wyrwać. To znaczy że… troszkę tam przez moje koleżanki, które tam przycisnęły swoich braci starszych, którzy już byli z karabinami milicjantami, tak że to tak wyglądało śmiesznie, ale powiedzieli że tego…. Tak że wieczorem gdzieś wyszedłem i przyszedłem do domu, odkopałem w piwnicy swoje nazwisko. Jak ja jeździłem do Milanówka, to jeździłem na Antoniego Bartnickiego. Dlatego że brat chciał ukryć tę sprawę, [żeby myślano], że ja nie jestem synem tej rodziny. Bo jakbym wpadł, to nie dawał sto procent gwarancji, czy czasem nie sypnę kogoś czy coś. Tak że ja miałem drugą kenkartę. Zresztą o to nie było trudno, bo jak trzeba było, to wyrobili kenkartę…

  • I przez jak długi okres korzystał pan z tej fałszywej kenkarty?

Jak wyszedłem z tego…

  • Ale jeszcze przed aresztowaniem, chodzi mi o czasy okupacyjne.

To się zmieniało. Tylko to, że się zmieniało tę kenkartę, że jak miałem jechać gdzieś tam dalej, czy do Sochaczewa, czy gdzieś, to brałem tę kenkartę, bo łapanka może tam być, a może nie być, bo wszędzie zawsze było [możliwe], to wtedy ją używałem.

  • Ale kiedy ją pan dostał?

Wie pani, nie pamiętam, ale brat ją wyrobił chyba jakieś dwa lata przed końcem wojny.

  • A czy w czasie tego tygodniowego pobytu w więzieniu był pan bity lub grożono panu?

Nic mi nie grozili, nic mi nie robili, bo tam był taki bałagan, wie pani, że jeszcze nie było zeznań, bo jeszcze się czekało na zeznania, jeszcze ciągle przybywali ludzie. Tak że jedni przybywali, drugich wypuszczali, tak że nie było jeszcze żadnych dokładnych zeznań ani nic. Za to jak już brata złapali i znaleźli, to brat tam napisał całą taką petycję i tłumaczenie, co to było, bo mu kazali, to już on za to odpowiadał. Ale jednak była taka sprawa, że do domu przyszli koledzy i powiedzieli, do mojej mamy, że Antka szukają. I mama dała znać, że ja tam gdzieś indziej się ukrywałem, i przyjechałem na Wybrzeże, tutaj, do Sopotu. Miałem skierowanie od Staśka, żeby tutaj do Szwecji się dostać, ale gdzie tam było myśleć o tym, żeby do Szwecji się dostać. Gość był zdenerwowany, gość mówi: „No niech pan czeka, niech pan tego, no…”. Tak że ja nie wiedziałem, że tak tutaj dziwnie w Sopocie wyglądało to całe spotkanie, ale nic.
Potem udało mi się dostać do szkoły morskiej i byłem cały czas za Bartnickiego i dobrze mi było. Ale coś mi do głowy strzeliło, że trzeba się ujawnić przecież.
  • I kiedy się pan ujawnił?

No jeden z pierwszych w szkole się ujawniłem, to trzeba powiedzieć.

  • Który to był rok?

Czterdziesty siódmy. Potem zobaczyli chłopaki, że ja się ujawniłem i dalej do szkoły chodzę, to zaczęli się ujawniać. Nasz rocznik to był taki, że… Trzeba przyznać, że prawie osiemdziesiąt czy osiemdziesiąt procent, to wszyscy byli żołnierzami, wszyscy byli akowcami, ale byli i NSZ, i były jeszcze inne grupy, tak że zaczęli się ujawniać. Przecież cała nasza, chyba dziewięćdziesiąt procent uczniów, nie miała przecież prawa pracy na morzu. Przecież nie pracowaliśmy na morzu długo, długo nie pracowaliśmy. Ja pracowałem w żegludze przybrzeżnej, potem w stoczni pracowałem, potem dopiero kombinacje były takie, że ten dostał pływanie, a ten dostał pływania, dopiero…

  • To znaczy, że ze względu na przynależność do Armii Krajowej pan nie mógł być na morzu?

No nie. Dlatego że się ujawniłem w ogóle i że byłem w Armii Krajowej, no więc to to… Dyrekcja była w ogóle dziwna, jeżeli chodzi o te wszystkie inne sprawy, bo to byli ludzie niektórzy zupełnie śmieszni. Tak że na ten temat to trudno powiedzieć, bo mało wiem. Wiem tylko, że jak skończyłem szkołę, to ponieważ miałem już niby to wszystko załatwione, egzaminy zdane, zamustrowałem na Kościuszkę za praktykanta i popłynęliśmy na Amerykę Południową. W tę i z powrotem to jest trzy miesiące. Jak po trzech miesiącach wróciłem, to cicho siedziałem i zdawało się, że jeszcze mnie nie ruszą. Jeszcze w drugi rejs pojechałem, wróciłem z powrotem i się dopiero dorwali do mnie i wyrzucili z floty, z pracy. Już byłem asystentem maszynowym, już takie stanowisko było młodego oficera mechanika. Tak że dosyć przyjemnie było.

  • A czy oprócz problemów z pracą miał pan jeszcze inne problemy związane z Urzędem Bezpieczeństwa albo ze Służbą Bezpieczeństwa?

Ze Służbą Bezpieczeństwa nie miałem żadnych problemów. Dlaczego? Dlatego że jak przyjechałem na Wybrzeże… nie wiem, jak to powiedzieć. Szedłem ulicą w Sopocie i szukałem pracy. Stał jakiś taki samochodzik, taka dekawka, ludzie tam na około chodzili i nie mogli go uruchomić. A ja przychodzę, mówię: „A co wy tu robicie?”. – „No nie chce zapalić”. Ja mówię: „Ja się znam na tym, dajcie mi to wszystko”. Ja tam zacząłem robić, zrobiłem, za pięć minut zapaliłem ten samochód. Pytają mnie się: „No dobrze, a co ty robisz?”. Ja mówię: „Nic nie robię, szukam pracy”. „No to chodź, będziesz u nas pracował”. I tak zostałem przyjęty do II Morskiego Komisariatu Milicji Obywatelskiej w Sopocie. Ale na Antoniego Bartnickiego, broń Boże, nie na Antka Bujalskiego. Tak że tak to wszystko. Tak że do szkoły morskiej nie miałem problemu, żeby mnie przyjęli. Jeżeli chodzi o badania lekarskie, to wszystkie przechodziłem dobrze, tylko że ta sprawa toczyła się cały czas poza mną. Ja się nie spodziewałem, co tam robią. Tam chłopaki poszli się ujawniać, po czym siedział w piwnicy dwa, trzy dni, za czym go wypuścili. A mnie tam… no ja tam przyszedłem… I tak to wszystko wygląda. Tak że dzisiaj to trudno powiedzieć, jak to było, bo ja tam nie byłem długo. Przyszedłem, podpisałem, złożyłem dokument, powiedziałem, że byłem w Armii Krajowej i tak dalej i dostałem dokument, że mam się nazywać Antoni Bujalski i na tym koniec, i wyszedłem.



Gdynia, 30 listopada 2012 roku
Rozmowę prowadzi Urszula Adamowicz
Antoni Bujalski Pseudonim: „Ford” Stopień: podchorąży, łącznik, ochrona stacji nadawczej Formacja: Armia Krajowa, Obwód VII „Obroża” Dzielnica: Błonie, Milanówek, Kampinos

Zobacz także

Nasz newsletter