Antonina Nichnirowska
Nazywam się Antonina Nichnirowska, a [moje] panieńskie nazwisko w czasie Powstania to Mańko.
- Na początek chciałbym zapytać o pani życie przed wybuchem wojny, o to skąd pani pochodzi, o rodzinę.
Z urodzenia jestem Wołynianka, z tym że część swojego dzieciństwa spędziłam też w Warszawie, bo ojciec był warszawiak, więc często zabierał mnie i mamę do Warszawy w dwóch rzutach. Tak że Warszawę przedwojenną nawet nieźle pamiętam – utkwiła mi w pamięci. Natomiast krótko przed Powstaniem, wczesną wiosną 1944 roku znalazłam się w Warszawie po ucieczce z Wołynia od rzezi ukraińskich.
- Ale do szkoły chodziła pani jeszcze na Wołyniu?
Chodziłam do szkoły na Wołyniu i po zatrzymaniu się w Warszawie również poszłam do swojej dawnej szkoły, do której chodziłam przed wojną, przed 1939 rokiem. Z tym że ta szkoła znajdowała się na Żurawiej, a w czasie okupacji była na Mazowieckiej.
Po zatrzymaniu się w Warszawie mieszkałam na ulicy Królewskiej – dom stał
vis-à-vis Ogrodu Saskiego obok Zachęty, zresztą część tego domu do dzisiaj stoi.
- Wybuch wojny zastał panią na Wołyniu?
Tak, wybuch wojny zastał mnie na Wołyniu. Byłam u dziadków.
- Jakie są pani wspomnienia związane z tym wydarzeniem?
Przeżyłam w zasadzie dwie okupacje. Wybuchła wojna i już 17 września zostaliśmy zaatakowani przez Związek Radziecki – wtedy była pierwsza okupacja, tak zwana radziecka. Natomiast w 1941 roku po wybuchu wojny między Niemcami a Związkiem Radzieckim front bardzo szybko przesuwał się w stronę Związku Radzieckiego i zaczęła się druga okupacja. Już w czerwcu 1941 Niemcy wzięli nas pod swoją ochronę, w nawiasie mówiąc.
- Ze względu na sytuację rozumiem, że już wtedy, w 1944 na wiosnę, uciekaliście przed...
To znaczy nie w 1944 roku. Rzezie zaczęły się na początku 1943 roku, a w zasadzie już na przełomie 1942 i 1943 roku. Ponieważ były one coraz bliżej naszego [miejsca] zamieszkania (mieszkałam pod Równem, cztery kilometry od Równego), moja mama już nerwowo nie wytrzymała tego napięcia i strachu. Stwierdziła, że trzeba stamtąd uciekać. Pod koniec sierpnia zdecydowałyśmy się – zamieszkałyśmy w Równem, czekając na jakąś okazję, żeby przejechać do [Generalnej] Guberni. Tak jak wspominałam kiedyś, pomimo że wojska niemieckie były po jednej i po drugiej stronie Bugu, był on granicą, której nie można było przekroczyć – trzeba było mieć zezwolenie. Poza tym po tamtej stronie Bugu, czyli dawnej sowieckiej, nie kursowały pociągi (w Generalnej Guberni osobowe pociągi jednak kursowały). Za przerzucenie przez granicę Bugu, to znaczy konkretnie do Chełma, płaciło się pięć rubli w złocie od osoby.
Ja, moja mama i moja kuzynka uciekałyśmy stamtąd, to znaczy po kolei nas przewożono, nie od razu. […] Między kolejarzami była umowa, że jeśli jest możliwość przerzucenia kogokolwiek na tą stronę, za Bug do Chełma, to robili to bezinteresownie. Ale niestety znajdowali się wśród kolejarzy tacy ludzie, którzy robili to za pieniądze. Z tym że, oczywiście, jeśli była taka umowa między moją mamą i kolejarzem, który przerzucał osoby, za które się płaciło, to myśmy nikomu nie mówili o tym, że myśmy płacili, tylko mówiliśmy, że to jest nasz kuzyn i że nas przewozi.
Pierwsza pojechałam ja – z Równego do Kowla. W Kowlu był przystanek i tam podrzucono mnie też rodzinie kolejarskiej. Taki kolejarz przerzucał w odpowiednim momencie (bo też musieli uzgodnić z [innymi] kolejarzami) po cichu do Chełma. Maszynista wiedział, że ktoś jest przerzucony przez granicę, zwalniał przed stacją (bo myśmy nie mieli ani dokumentów, ani zezwolenia, ani nic) na tyle, żeby w biegu wyskoczyć z pociągu. I znów znajdowaliśmy się w rodzinie u innego kolejarza – to tak z rączki do rączki się przechodziło. Tak że ja do dzisiaj mam bardzo wiele szacunku, uważam, że kolejarze zasłużyli sobie wręcz na pomnik, ratując tych, którzy uciekali.
Miałam osobiście taką przygodę, że ten właśnie człowiek, który nas przerzucał, Czesław się nazywał... Siedzieliśmy na węglarce wypełnionej złomem, który jechał z frontu w głąb Niemiec do przeróbki. Było strasznie zimno, bo to był już początek września. Strasznie zmarzłam, ale na wagonie [jadącym] przed naszym wagonem leżała olbrzymia rura – jakiś kocioł to był czy coś. Zaproponowałam, żebyśmy przeszli do tej rury, bo tam nie będzie wiało i w związku z tym nie będziemy marzli. Przerzuciliśmy nasze plecaki do tej rury, przeszliśmy tam po buforach, usadowiliśmy się. Nie wieje, jest cieplej. W pewnym momencie wagon, w którym siedzieliśmy przedtem, wyskoczył w powietrze! Okazuje się, że wtedy już partyzanci podkładali jak gdyby zegarowe miny na torach. Przedtem Niemcy bronili się przed tym wybuchem, pchając przed lokomotywą dwie węglarki, a potem już widocznie leśnicy, ludzie z lasu, zorientowali się, że to nie spełnia warunków, więc wysadzali środek pociągu. Nam się nic nie stało. Kto wie, gdybyśmy siedzieli tam... Była oczywiście długa przerwa w tej podróży, [ale] jakoś tak się udało, że nas nikt nie zauważył. To była taka przygoda.
Natomiast moja mama, która jechała w następnym rzucie, przeżyła taką rzecz, że Niemiec, który konwojował pociąg (też towarowy), znalazł ją. Zgarnął ją. Mama miała przy sobie biżuterię włożoną za dekoltem, więc idąc za nim, odpięła i rzuciła robotnikowi, kolejarzowi, który chodzi z młotem i postukuje w koła. Kolejarze, którzy też w tym transporcie byli, po cichu powiedzieli mamie, że wszystko załatwią, tylko żeby mama broń Boże nie wchodziła do jego przedziału. Tak zrobili, że spili go na umór – pokotem leżał i mama ocalała. Ten z woreczkiem z biżuterią znalazł mamę i oddał! Tak że takie dziwne rzeczy się dzieją na świecie.
Potem jeszcze kuzynkę przerzucili. [Później] znów nas etapami do Chełma, a z Chełma z kolei musieliśmy dalej iść (bo nie mieliśmy dokumentów, mama przecież też nie miała) – aż dotarliśmy do Lublina, do znajomych. Z Lublina z kolei też etapem na wieś. Dopiero w końcu ojczym mojego ojca wyrobił nam po cichu dokumenty i wtedy znalazłyśmy się już w Warszawie po jakichś historiach, bo jeszcze na wieś gdzieś pojechaliśmy. Tam z kolei było nieprzyjemnie, bo ktokolwiek na wsi się pokazał, to przychodzili z lasu, pytali, kto to jest – wywiad, czy nie jacyś szpiedzy. To też było początkowo krępujące. W Warszawie znalazłyśmy się wczesną wiosną 1944 roku.
- Jak pani zapamiętała Warszawę z okresu przed Powstaniem?
Było o tyle nieprzyjemnie, że... Na Wołyniu w tej miejscowości, o której mówię, w której mieszkałam, był inny stosunek do Niemców, którzy tam stacjonowali i pilnowali cukrowni. Myśmy musieli z tymi Niemcami żyć w zgodzie, na dobrej stopie, wręcz przyjacielskiej, bym powiedziała, bo mieliśmy z drugiej strony Ukraińców. Tak że jak znalazłam się już tu, w Warszawie, to tylko widziałam ten stosunek do Niemców – był zupełnie inny. Myśmy się w Warszawie nie musieli bać Ukraińców.
- Czy w tym krótkim okresie zetknęła się pani jeszcze z jakąś konspiracją, z prasą podziemną?
Nie, niestety. To znaczy podejrzewałam z mamą... W domu, w którym mieszkałam, na Królewskiej, na tym samym piętrze byli sąsiedzi, państwo Chołyńscy, u których było całe mnóstwo różnych ludzi, uciekinierów z różnych części Polski i bardzo dużo młodzieży. Ponieważ nie mieli telefonu, więc przychodzili do naszego mieszkania. To znaczy to nie było nasze mieszkanie, [tylko] Wielowiejskiego, [który] pozwolił korzystać z telefonu. Były nieraz takie dziwne rozmowy młodych ludzi właśnie. Samo ich zachowanie świadczyło o tym, że chyba jednak biorą gdzieś udział w akcjach. Na pewno byli [w konspiracji], bo za dużo tej młodzieży było w tym domu, żeby nie brała czynnego udziału.
- Chciałam zapytać o postać Wielowiejskiego, u którego panie się zatrzymały.
Wielowiejski to był... Pamiętam, co ojciec mi mówił, bo u niego pracował przed wojną. Był jakiś czas ambasadorem w Rumunii, był ministrem (bo nawet go tytułowali: panie ministrze, pomimo że już nim nie był). Wiem, że pracował w Międzynarodowym Czerwonym Krzyżu – to już wiem od mamy.
W 1939 roku wojna zastała moją mamę w Warszawie. Wracała znad morza, zajechała do ojca, a ja byłam u dziadków na Wołyniu. Dotarła do mnie na Wołyń dopiero przed Bożym Narodzeniem w 1942 roku. Wobec tego zatrzymała się u Wielowiejskiego. […] W związku z tym, jak myśmy przyjechały zza Buga w 1944 roku, mama udała się do niego. Zresztą powiedziała, że liczy na to, że on jej pomoże znaleźć jakąś pracę, bo musiałyśmy z czegoś żyć. Ale stało się tak, że nigdzie nie poszła do pracy, tylko zostałyśmy u Wielowiejskiego. To dlatego, że jego dawna pokojówka, którą zarejestrował jako kuzynkę, w dniu, kiedy mama się z nim umówiła na rozmowę, została zastrzelona w tymże mieszkaniu u Wielowiejskiego. Ona i jej koleżanka, która tam mieszkała.
Właśnie nie wiadomo. Ja wtedy nocowałam u naszej dawnej, przedwojennej sąsiadki na Koszykowej, a mama pojechała na spotkanie z Wielowiejskim i miała tam też nocować. Wtedy godzina policyjna była już bardzo wcześnie, chyba o piątej, więc już miała tam zostać na noc. On mieszkał na drugim piętrze. Jak zadzwoniła do drzwi, otworzyły się. Już było dosyć ciemno, bo tam światła nie było. Ktoś jej latarką zaświecił w oczy i słyszy głos Wielowiejskiego: „Ta pani jest ze mną umówiona, to jest moja znajoma”. Co się okazało? Już tam byli policjanci z kryminalnej, bo właśnie została zabita w dziwnych okolicznościach – jego pokojówka i ta druga dziewczyna, [która] właściwie przypadkowo tam zginęła. Dlatego mówię, że to nie zostało wyjaśnione.
Natomiast kiedyś była taka historia, że Królewską przejeżdżał autobusem mój kuzyn i dwóch młodych ludzi. Mówi: „Popatrz, w tym domu – pokazali właśnie ten dom, bo go kawałek zostało – została zabita dziewczyna. Prawdopodobnie była konfidentką”. Takie były nawet też podejrzenia, ale ona była na to chyba za głupia. Taki zbieg okoliczności. Tego samego wieczoru, jak mama była z nim umówiona, był też umówiony u niego znajomy zakonnik, [który] miał nocować. Pan Wielowiejski oczywiście nie wiedział, co jeść, jak jeść, trzeba było posłanie przygotować dla [gościa], więc poprosił mamę, żeby się zajęła tym wszystkim. Potem była taka umowa, że wobec tego nigdzie nie będzie szukała żadnej pracy, tylko z nim zostanie, bo został właściwie bezradny w tym swoim gospodarstwie, że tak powiem.
Otrzymałyśmy mieszkanie, wyżywienie, z tym że mama prowadziła mu kuchnię, sprzątałyśmy mu, żyłyśmy właściwie w symbiozie. Potem jeszcze sprowadziły się tam wyrzucone przez Niemców ze swoich mieszkań hrabina Chłapowska i Borzęcka. Tak tam mieszkaliśmy do samego Powstania.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Sam wybuch Powstania zastał mnie na ulicy Nowogrodzkiej. Wielowiejski wyszedł z domu. Był gdzieś umówiony, bo jak mówiłam, pracował w Czerwonym Krzyżu. Moja mama pojechała na spotkanie na Koszykową do swojej dawnej sąsiadki, umówiła się z nią. Ja natomiast jechałam z ulicy Królewskiej, czyli spod Ogrodu Saskiego, na koniec Marszałkowskiej prawie do samego placu Unii Lubelskiej na lekcję muzyki. Ale siedząc w tramwaju, zobaczyłam, że coś dziwnego się dzieje na mieście, pełno wojska. Przejeżdżając Aleje Jerozolimskie, zobaczyłam całe kolumny wojska jadące w stronę mostu Poniatowskiego. Było bardzo nieprzyjemnie, czuło się dziwną atmosferę. Myślę sobie – nie, to jednak nie pojadę. Zajdę do znajomych, może mama też poszła do znajomych, którzy mieszkali na Nowogrodzkiej przy Poczcie Głównej (to była wtedy główna poczta) – Państwo Borkowscy. Poszłam do nich, mamy nie było. Mówią: „Bój się Boga, dziewczyno! Co ty tu robisz?! Uciekaj do domu, bo jest bardzo niebezpiecznie. Coś się dzieje na mieście!”.
Zostawiłam nuty, wybiegłam na Nowogrodzką. Dobiegłam do Marszałkowskiej. Tu już nie można było przejść, bo strzały były i tu, i tam, więc przykucnęłam przy budce z papierosami i zastanawiałam się, gdzie mam teraz pójść. Pomyślałam sobie, że dolecę do Brackiej i tam może koło [Domu Towarowego] Braci Jabłkowskich jakoś przemknę, bo nie wiedziałam, co się dzieje. W pewnym momencie – tak siedzę przykucnięta prawie przy ziemi – podeszła do mnie starsza, siwa pani. Wzięła mnie za ramię i mówi po niemiecku, żebym się nie bała: „Przeprowadzę cię przez ulicę”. Wstaję, ona mnie trzyma za rękę. Zupełnie powoli, spokojnie przeszła przez ulicę. Powiedziała mi: „Idź teraz dalej”. Tylko rzuciłam jej:
Danke – i pobiegłam do Brackiej. Widzę ją do dzisiaj, nawet wiem, w jakiej sukience była – była w brązowej sukience w jakieś ciapki. Skąd się wzięła, co jej przyszło do głowy, nie mam pojęcia, w każdym bądź razie jakiś dobry duch dla mnie był.
Niemka, bo po niemiecku do mnie mówiła. Wtedy jeszcze troszkę rozumiałam niemieckiego, dzisiaj już nic. Dobiegłam do Brackiej. W takiej sytuacji jak ja było więcej osób, które prawdopodobnie liczyły na to, że będą mogły Bracką pobiec dalej. To się tak odbywało, że od bramy do bramy się przeskakiwało, znak krzyża i pędem do drugiej bramy, znów znak krzyża i pędem... Tak aż do Alej Jerozolimskich. Tam było gorzej, bo jeszcze barykad nie było w Alejach, strzelanina była naokoło. Jakoś popatrzyłam, jak ludzie przebiegają, więc też tak zrobiłam: znów znak krzyża i pędem przez Aleje! Wpadłam do bramy, która właściwie była
vis-à-vis ulicy Widok. Tam było pełno ludzi, bardzo dużo młodzieży, młodych mężczyzn. Tak stanęłam przy nich, słuchałam, co mówią. Wtedy się dowiedziałam, że to jest Powstanie. Naradzali się, co mają robić, bo nie dotarli do swojego punktu. Tutaj utknęłam, ponieważ walki się odbywały na placu Napoleona (nie wiem, jak się dzisiaj nazywa).
Vis-à-vis obecnego banku narodowego była poczta i właśnie o tą pocztę była wielka bitwa.
- Czyli pierwszy pani kontakt z powstańcami był w tej bramie?
Tak. Tak się zastanawiałam – tu przejść nie można, to znaczy koło braci Jabłkowskich ludzie przebiegali, ale to też było ryzykowne, bo był duży ostrzał ze wszystkich stron. Ale zaryzykowałam, więc przeleciałam pod dom braci Jabłkowskich, znów pędem i wpadłam w Jasną. Co dalej robić? Patrzę, po przeciwnej stronie ulicy stoją harcerze – tam mieli jakiś swój punkt, bo taka grupa ich stała. Myślę sobie – to ja do nich pójdę, przyłączę się, bo co mam robić? Może się na coś przydam. Poszłam na drugą stronę i w pewnym momencie oglądam się, patrzę – moja mama leci po przeciwnej stronie. Ona prawdopodobnie też chciała lecieć tą samą drogą co ja, bo już Marszałkowską nie można było wrócić. Jak już zetknęłyśmy się, to dla nas to był też jakiś szok, że znalazłyśmy się w tym bałaganie. Niestety dalej nie można było pójść, dlatego że ciągle jeszcze były walki.
Czyli z 1 na 2 sierpnia zaczęłyśmy budować razem z innymi barykady. Wtedy jeszcze nie było takiej (ja to sobie teraz dopiero uświadamiam, po tylu latach) troski ludzi, którzy jeszcze byli w domu, ich dom nie został zbombardowany, żeby udzielić komuś [schronienia]. Dwie noce właściwie spędziłyśmy na klatkach schodowych.
- Czyli już nie wróciły panie do Wielowiejskiego?
Nie, nie mogłyśmy wtedy wrócić, bo ciągle jeszcze były walki o plac Napoleona, o Pocztę Główną. Wtedy dopiero, gdy została zdobyta poczta, można było się przedostać. Pamiętam, że przeleciałyśmy przez plac Dąbrowskiego (to było 3 sierpnia późnym wieczorem), potem do kamienic i kamienicami Królewską (ale kamienicami już, bo były poprzebijane przejścia) doszłyśmy do naszego domu pod Królewską 25. Teraz [numeru] 25 nie ma, tylko jest 23 i 27.
- Chciałam zapytać o życie codzienne, to znaczy, gdzie pani już w trakcie Powstania mieszkała, jak wyglądała sytuacja z żywnością, z nastrojami.
Nie wiem, nie bardzo sobie przypominam – ktoś nam musiał coś dać do jedzenia, bo nie umarłyśmy z głodu przez ten pierwszy dzień. Mama miała jakąś torbę z czereśniami, pamiętam, czy z wiśniami. Natomiast w momencie, kiedy dotarłyśmy do domu (to było 3 sierpnia wieczorem), to w domu już miałyśmy trochę jakichś zapasów. Wielowiejskiego nie było, utknął gdzieś na Moniuszki bodajże, bo potem go spotkałyśmy. Szczęśliwe, bo mogłyśmy się wymyć, wykąpać – jeszcze woda była.
Następnego ranka ja już byłam po toalecie, byłam ubrana. Moja mama była w łazience i w tym momencie huknęła bomba. Ale jeszcze wcześniej, tego samego wieczora, 3 sierpnia (ciemno było) zeszłyśmy na parter. Jak powiedziałam, ten dom miał takie podwórko, że można było podejść do krat i słychać było rozmowy w Ogrodzie Saskim. Ogród Saski był w czasie okupacji ogrodzony (nie wiem, czy był przed wojną ogrodzony), był
Nur für Deutsche, nie wolno było Polakom tam wchodzić. Posłyszałyśmy niestety mowę ukraińską, bo właściwie tylko ulica nas dzieliła. Moja mama jakiejś histerii dostała i chciała popełnić samobójstwo. Mnie się jakoś udało, nie wiem jakim cudem... Powiedziałam: „Wiesz co, na to mamy czas, zawsze zdążymy”. Uciekłyśmy od Ukraińców, a tu Ukraińcy za ogrodzeniem!
- Poza Niemcami z innych narodowości właśnie Ukraińców pani zapamiętała z okresu Powstania?
Tak, to był szok dla nas! Mama jakoś dała się uspokoić, więc powiedziałam: „Wiesz co, zawsze zdążymy pójść na siódme piętro i skoczyć, zawsze zdążymy”. Jakoś dała się przekonać...
Rano 4 sierpnia byłam już umyta, wykąpana. Mama była w łazience i wtedy huknęła bomba. Też właśnie nie bardzo rozumiem, dlaczego tak się stało, a nie inaczej. Nie zainteresowałam się, gdzie jest moja mama. Byłam w kuchni, wiedziałam, że mama jest w łazience, tu huknęło, coś się zawaliło, czarno się zrobiło! Zamiast szukać mamy, zbiegłam na dół do schronu. W schronie był duży, olbrzymi pokój, pomieszczenie. Na środku schronu, na walizce siedziała synowa hrabiny Chłapowskiej, młoda Chłapowska, która była w ciąży. Te dwie panie: Borzęcka i stara Chłapowska, jak myśmy ją nazywali, koło niej stały. Podbiegłam do nich, kazałam tej młodej podnieść się, wzięłam jej walizeczkę (ona tylko walizeczkę miała) i poszłam w róg tego dużego pokoju. Powiedziałam: „Chodźmy tutaj, bo tu będzie lepiej”. W tym momencie, jak żeśmy przeszły do rogu, rąbnęło w sam środek. To chyba były jakieś bomby burzące, bo ognia nie widziałam, tylko był straszny pył. W tym momencie (to był już drugi huk) słyszę głos mojej mamy: „Hanka, Hanka, Haneczko, gdzie ty jesteś?”. Wtedy poleciałam na górę. Tak się zastanawiam, czy poszłam po to (jakaś intuicja), żeby usunąć te kobiety ze środka. Nie wiem, w każdym bądź razie w moim życiu zdarzały się takie dziwne sytuacje.
- Gdzie panie się znalazły po zburzeniu kamienicy na Królewskiej?
Już byłyśmy od schronu do schronu, od piwnicy do piwnicy – przez kilka dni to było. A Niemcy już systematycznie wtedy rzucali bomby na Królewską. Ja nieraz sobie wytrząchałam szkło zza dekoltu, wyciągałam szkło z uszu – [trudno] sobie wyobrazić, ani kropelki krwi na mnie nie było! Wtedy zdecydowałyśmy, że tu już jest za gorąco, że trzeba stąd jednak uciekać. Tego właśnie nie pamiętam, jak żeśmy szły, którędy (pewnie tą samą drogą co przedtem) – znalazłyśmy się na Boduena.
Na Boduena była przedtem kawiarnia, tam urządzono szpital. Myśmy się zgłosiły do pomocy w szpitalu, żeby przy rannych pomagać. Pomoc polegała właściwie na tym, że siedziało się nieraz przy tych pokiereszowanych ludziach. Jak był alarm, trzeba było ich znosić do piwnicy, niektórych w ogóle nie można było ruszyć, to się przy nich siedziało. [Przez] ten okres właśnie, pracy przy rannych, to było tak, że człowiek się w ogóle nic nie bał, chociaż ja właściwie nie czułam lęku. Bałam się tylko o moją mamę, żeby znów się nie załamała. A z tego pobytu na Boduena – nawet nie mogę mówić spokojnie o tym... Kiedyś przynieśli na noszach takiego młodego chłopca, szesnaście lat. Był cały pokiereszowany, miał palce porwane i tylko tak kciuki się ruszały. Widzę to do dzisiejszego dnia.
Tam żeśmy dosyć długo były, tylko nie pamiętam jak długo. Prawdopodobnie, kiedy już zaczęły się znów zbliżać ostrzały i bombardowania, zaczęto likwidować ten szpital i myśmy przeszły z mamą na Okólnik. Tam jakaś pani na parterze w domu obok biblioteki Krasińskich dała nam schronienie.
W międzyczasie, jak już byłyśmy na Okólniku, mama spotkała na ulicy syna naszego znajomego lekarza z Równego, który też, tak jak my z deszczu pod rynnę się dostał w Warszawie. Z tym że on pracował w jakimś szpitalu na Kopernika bodajże. Jak go mama spotkała? Tam gdzie stoi Akademia Muzyczna, był wielki plac. Przed wojną był tam cyrk, bodajże Staniewskich nawet, bo wiem, że z rodzicami tam chodziłam przed wojną. Było tam pusto i właśnie nasz znajmy, Tadeusz, pilnował jeńców niemieckich, którzy rąbali jakieś drzewo potrzebne do szpitala, coś tam robili. Mama kiedyś przyszła i mówi: „Słuchaj, spotkałam Tadeusza Dubińskiego”. Codziennie prawie przychodził, żeby się z nami zobaczyć. To był młody chłopak, miał chyba wtedy osiemnaście albo dziewiętnaście lat, był też jakiś zagubiony. Na Okólniku byłyśmy do 7 września.
- Co wydarzyło się 7 września?
7 września coraz bliżej już było... Tadeusz Dubiński przyszedł do nas chyba 7 września rano pożegnać się, bo kazali im... W ogóle szpital na Kopernika był spalony. Opowiadał, że ludzie skakali z czwartego piętra, dziwne rzeczy się tam działy. Kazali im pozdejmować opaski, pochować dokumenty i starać się przejść przez Aleje Jerozolimskie w stronę Mokotowa. Pożegnał się z nami i poszedł. Za jakieś pół godziny przychodzi i mówi, że już nie można przejść przez Aleje.
Został z nami. Ponieważ nienawidziłam schronów, nigdy do schronu właściwie już potem nie uciekałam, siedziałam na parterze, a wszyscy domownicy – zresztą nie tylko domownicy, bo tam przecież było sporo uciekinierów – siedzieli w piwnicach. A Niemcy już właściwie byli na Tamce, coraz bliżej podchodzili. Mama, potem jakiś pan i ten właśnie Tadeusz stwierdzili, że jak mają nas tu wszystkich rozwalić, to lepiej poddajmy się, bo przynajmniej może ludzie ocaleją. Moja mama, Tadeusz i jakiś pan z białym prześcieradłem wyszli przed bramę i zaraz wpadli Niemcy. Z tym że też miałyśmy szczęście, dlatego że ci Niemcy byli bardzo grzeczni, trzeba powiedzieć. Nie było przepychanek, tylko kazali wszystkim wychodzić z piwnicy. Ja zostałam na parterze, bo leżał na noszach ranny ksiądz. Moja mama już została przed bramą. Jakiś Niemiec (bo taki wysoki parter tam jest) krzyczy: „Hanka, Hanka – po niemiecku – matka ciebie woła!”. Wyjrzałam przez okno. Mówię, że nie mogę wyjść, bo leży ranny człowiek. On poleciał, przyprowadził czterech mężczyzn i kazał te nosze wziąć. Jak żeśmy już wychodzili, ustawiali nas w kolumnę, jedna z pań miała złote pierścionki, bransolety, zegarek. [Niemiec] mówi, żeby to schowała, ponieważ będą nas dalej prowadzić i może się zdarzyć, że [jak] „ukraińcy” będą, to mogą nawet palce i ręce poucinać. Oburzyła się – jak on tak może. Moja mama dobrze znała niemiecki i mówi: „Niech pani się nie wygłupia i zdejmie to wszystko, bo jeśli on to mówi, to znaczy, wie!”. Wtedy [tamta] już pozdejmowała to wszystko.
Potem nas pędzili Tamką w dół. Zapamiętałam też taki przykry obraz, też go [nadal] widzę. Po lewej stronie Tamki (nie wiem, czy nawet dzisiaj tam tego nie ma) jakieś siostry prowadziły przytułek dla ludzi starych. Szedł tam pod prąd staruszek i tak pytał, co się dzieje, gdzie dom – to pewnie zagubiony człowiek, który w ogóle nie wiedział, co się dzieje. Wszyscy go mijali, bo nikt go nawet nie chciał... Co miał z nim zrobić?
Potem dopędzili nas do ulicy Bednarskiej nad Wisłą, Bednarską w górę. Tam był mały odpoczynek przy Mickiewiczu. Potem dalej do kościoła na Woli – charakterystyczna rzecz, bo tam wszystkich pędzili. W tym kościele przebyliśmy noc i rano popędzili nas mniej więcej do stacji zachodniej. Tam kazali nam wsiadać do pociągu elektrycznego i dowieźli nas do Pruszkowa. Z tym że podejrzewam, że maszynista zdawał sobie sprawę, kogo wiezie, wiedział o tym, więc przez wszystkie stacje, które przejeżdżał, jechał bardzo wolniutko. Ludzie stali na peronach i rzucali przez okna jedzenie. Dopiero wtedy pierwszy raz poczułam straszny głód! Tak to nie czułam głodu, a wtedy, jak zobaczyłam biały chleb, jakieś pomidory rzucali, coś jeszcze, nie pamiętam – głównie ten chleb i białe bułki – wtedy poczułam, że jestem strasznie głodna!
W Pruszkowie wysiedliśmy i oczywiście młodych mężczyzn [dali] osobno. Tadeusz Dubiński został przydzielony do pawilonu, gdzie byli mężczyźni, a my znalazłyśmy się w kobiecym oddziale, w hali właściwie. Tam też było trochę mężczyzn, ale takich już trochę starszych. Zaczęłyśmy z mamą gwałtownie szukać możliwości, żeby Tadeusz do nas przyszedł. I rzeczywiście, udało się. Między halami kursował Czerwony Krzyż, jedna z pielęgniarek włożyła mu opaskę z czerwonym krzyżem i przyprowadziła (ale to nic nie dało). Z tym że nie pamiętam, jak długo myśmy tam byli – czy kilka, czy tylko dwie noce – tego nie pamiętam.
A potem do wagonów, segregacja. I oczywiście znów Tadeusza odłączyli, mnie i mamę wepchnęli z innymi do wagonów towarowych i powieźli do Wrocławia. Mama chciała wyskakiwać, jak jechaliśmy (już minęliśmy nawet Żyrardów) i mówiła: „Wyskoczmy”, ale ja się bałam, bałam się tego. Tak że dowieźli nas do Wrocławia. Nawet nie wiem do dzisiejszego dnia, w którym miejscu we Wrocławiu był zrobiony olbrzymi obóz i tam nas umieszczono. Ten obóz był podzielony na dwie części: była tak zwana brudna i czysta, czyli najsampierw do brudnej. Potem przechodziło się mykwę, kąpiel i do czystej, a ta czysta była taka sama brudna, jak i ta – tam wszy chodziły same na piechotę! Tak było. Jeśli chodzi o wyżywienie – ktoś mnie kiedyś pytał, jak było z [wyżywieniem]. Myśmy już czwartego dnia zostały zbombardowane, czyli swoich zapasów nie miałyśmy, ale ja nie pamiętam głodu. Wiem, że był głód wody, to znaczy nie to, że pić, tylko strasznie chciałam się myć.
Tak, owało wody, oczywiście, więc jak nawet [ją] zdobyłam, to mama się denerwowała, że ta woda powinna być inaczej spożytkowana, a ja tak strasznie czułam potrzebę mycia się! Pamiętam, jeszcze jak żeśmy byli na Okólniku, to przyszli kanałami powstańcy ze Starego Miasta. Oczywiście cali brudni znaleźli się też na tym podwórku i w tym mieszkaniu, w którym myśmy były. Trzeba było po wodę gdzieś latać (jakaś studnia była, pamiętam), żeby oni się chociaż troszkę mogli umyć. Tak że wody był, przynajmniej ja to tak odczuwam.
Oczywiście takie smutne rzeczy, jak wchodziłyśmy na Okólniku na ostatnie piętro, na dach w zasadzie i patrzyłyśmy na Pragę. Wiedzieliśmy, że tam są Rosjanie, bo mieliśmy przecież... radia już były wtedy – niektórzy mieli i słuchali. Czekaliśmy, że coś z tego będzie, ale niestety nic z tego nie wyszło.
Żeby było jeszcze tak trochę jak gdyby śmieszniej, myśmy były po tamtej stronie Powstania na Okólniku, natomiast po tej stronie Pragi mamy brat był w wojsku Berlinga. Potem opowiada (jak żeśmy się już po wojnie spotkali), że jego żołnierze siedzieli w pontonach, już miał być rozkaz, żeby płynąć na pomoc Powstaniu i przyszedł rozkaz: „Wysiadać!”. Już nie popłynęli.
- Jaka atmosfera panowała w trakcie Powstania? Jaki był stosunek do powstańców i jak to się zmieniało?
Trudno mi powiedzieć, bo takich wielkich kontaktów nie miałam, ale kontakty z powstańcami były jak najlepsze i [stosunek] powstańców do ludzi cywilnych [też]. Pewnie, że znajdowały się też takie osoby, które mając jakieś zapasy, załóżmy, z nikim się nie podzieliły. Na przykład moja mama wyszła z domu w papierowych kapciach, bo jak runęła bomba, to wychodząc z łazienki była w nocnej koszuli i w tych kapciach, a tu już urwało się wszystko – cała część tego domu była zawalona, więc tylko złapała płaszcz. Miałyśmy przygotowane dwie małe walizeczki na wypadek, gdyby były bombardowania (Rosjanie przed Powstaniem zrzucali od czasu do czasu bomby na Warszawę), że jak będzie alarm, to żeby te walizeczki [mieć]. Tam była jakaś bielizna raz na zmianę, pamiętam, miałam czekoladę, jakieś cukierki i to tylko [tyle] – taka mała walizeczka. Niestety jedną walizeczkę pomyliłam – zamiast złapać te dwie, złapałam drugą, w której nie było zapasów, tylko schowane na zimę – czapka futrzana, kołnierz futrzany, coś tam jeszcze.
A mama w tych kapciach została. Pamiętam, nie tylko ja byłam trochę oburzona, może nie tyle oburzona, ile było mi przykro. W domu na Okólniku była pani (mówili o tym mieszkańcy tego budynku) – mogła mojej mamie po swojej córce, która zostawiła jakieś rzeczy, coś ofiarować, żeby na nogi mogła włożyć. Ale ludzie są różni. Niektórzy byli tacy otwarci, tak jak chociażby ta pani, która nas tam trzymała u siebie w mieszkaniu i to nie tylko mnie i mamę – tam się po prostu kotłowało od tych ludzi, którzy uciekali z innych bombardowanych domów!
- Kiedy już panie znalazły się we Wrocławiu, co stało się później? Gdzie panie zostały wywiezione?
We Wrocławiu było tak, że jak przeszłyśmy już na stronę czystą... Może powiem taką ciekawostkę. Jedzenie przywozili do obozu w jakichś wielkich baliach. Obóz był ogrodzony podwójnymi drutami szerokości, ja wiem, może dwóch metrów, tak że kolejka się ustawiała, szła naokoło obozu. Tutaj dostawało się jakiś talerz i łyżkę myte ciągle w tej samej, jednej brudnej wodzie i jakąś straszną zupę. To było wszystko brudne, wszystko niesmaczne! Jak teraz nieraz tak mi się zdarza, że ktoś mi podaje herbatę i szklanka jest niedomyta, mam pierwszy odruch, że... Myślę [wtedy] sobie: „Nie wygłupiaj się, niech nie
roskajesz, prawie ze śmietnika jadłaś i żyjesz, to i ta szklanka ci nie zaszkodzi”. Tak że to już pozostało. Natomiast przejście z obozu niby brudnego na czysty – szło się przez mykwę, to znaczy kąpiel. Ubrania, wszystko trzeba było z siebie zrzucić, wszystko co się miało, tobołek czy coś – do dezynfekcji i prysznic. Oczywiście prysznic się odbywał w ten sposób, że leciała bardzo krótko woda albo zimna, albo zupełnie gorąca, a żeby było jeszcze weselej, to kobiety były obsługiwane przez mężczyzn, a mężczyźni przez kobiety i to byli Ukraińcy.
Potem, po mykwie, szło się i pielęgniarka Niemka sprawdzała włosy, czy nie ma gnid i wszy. Ja miałam długie włosy do połowy ud i nie miałam grzebienia, tylko ktoś tam mamie dał w międzyczasie gęsty grzebień do czesania i tym grzebieniem się codziennie czesałam. Niemka sprawdza – jak zobaczyła te długie włosy, to na pewno przypuszczała, że są już całe zanieczyszczone. Oglądała mi głowę i po niemiecku do mamy mówi (mama za mną stała), że piękne włosy i czyste! Dała w prezencie duży, czarny grzebień z kości, który miałam bardzo długo. Nie wiem, co się z nim stało, bo jeszcze po wojnie go długo miałam.
- Pani zapamiętała z okresu wojny znacznie bardziej pozytywnie Niemców niż Ukraińców.
To jest tak, że nigdy nic nie jest czarne i białe, bo są też i szarości. Wśród tych Ukraińców też byli porządni ludzie. Tylko że to jest takie ciekawe – ja na przykład Ukraińców rozumiem o tyle, że strasznie chcieli mieć
samostijną, niepodległą Ukrainę, czego im się nie udało [osiągnąć]. Piłsudski w pierwszej wojnie światowej bardzo chciał, żeby Ukraińcy mieli swoją niezależną Ukrainę, bo to był taki bufor między Polską a Związkiem Radzieckim. Ale niestety taką metodą nie można walczyć, żeby mordować dzieci i kobiety – to nie jest walka o swoją niepodległość. Natomiast, ponieważ na Wołyniu urodzili się moi dziadkowie, urodziła się moja mama i ja się urodziłam, po ukraińsku rozmawiałam normalnie jak Ukrainka. Miałam koleżanki Ukrainki, moja mama miała znajomych Ukraińców. Myśmy żyli naprawdę w dobrej komitywie.
Niestety potem tak się stało, z tym że Ukraińcy bali się też i siebie. Jeśli ktokolwiek... Na przykład były mieszane małżeństwa – jeśli był Ukrainiec, była żona Polka, to Ukrainiec dostawał polecenie, że ma zabić tą żonę, więc były straszne rzeczy, prawda? Jak Niemcy wkroczyli, była tam – myśmy to nazywali gestapo ukraińskie – taka milicja ukraińska. Jeśli aresztowała Polaka, to wszyscy na głowie stawali, żeby go gestapo niemieckie zabrało od ukraińskiego – takie były stosunki! Tak że na Wołyniu wszystko to zupełnie jakoś na głowie stanęło.
- Gdzie panie później zostały wywiezione z Wrocławia?
Wracając już właśnie do tego – też nie pamiętam, jak długo żeśmy były w tym obozie. Nie bardzo już Niemcy wiedzieli, co z nami zrobić. To znaczy była tam grupa osób, matek z dziećmi, tak jak ja i moja mama. To była dosyć duża grupa, głównie kobiet, bo mężczyzn pooddzielali. Niemcy nie wiedzieli, co zrobić, to nam kazali... Młodzież ustawiali obok, liczyli – matki stały przerażone, [patrzyły], co się dzieje. Potem coś wykombinowali, znów nas łączyli. W rezultacie potem wpakowali nas do wagonów, to było już w zasadzie mieszane towarzystwo, chociaż, jak powiedziałam, mężczyźni byli raczej starsi, bardzo mało było młodszych mężczyzn.
Wieźli nas, wieźli, wieźli, przez Berlin przewieźli i zawieźli do obozu Falkensee – to było jak gdyby przedmieście Berlina. Spandau – takie słynne, za Spandau pierwsza miejscowość to Falkensee. Tam nas do obozu pracy wsadzili, nie do koncentracyjnego.
- Ile czasu panie tam spędziły?
Do 1945 roku, to znaczy nie pamiętam daty wyzwolenia nas. Ponieważ Falkensee jest po zachodniej stronie Berlina, więc wszyscy byli przekonani, że nas alianci wyzwolą, a to Rosjanie zrobili krąg i nas wyzwolili!
- Jakiego rodzaju praca była w obozie?
Moja mama pracowała na kolei, a ja podałam mniej lat niżeli miałam. Były takie śmieszne historie, że dziewczynki, które miały już po dziewiętnaście lat, mówiły, że mają trzynaście, warkoczyki sobie plotły, żeby wyglądać bardzo młodziutko. Wtedy, jak się nie miało czternastu lat, pracowało się na terenie obozu. To znaczy. mówię na terenie obozu, bo nas pod konwojem z karabinem wozili do lasu do pracy, sprzątać perony – takie różne prace. Mówiło się, że na terenie obozu, ale to było też i poza obozem. Obóz sprzątać, prawda, i inne rzeczy. Natomiast wszyscy dorośli pracowali poza obozem, mama pracowała na kolei.
- Jak po latach ocenia pani Powstanie? Czy było ono potrzebne?
Nie wiem, czy było potrzebne, ale ono by wybuchło, czy władze AK zdecydowałyby [o tym], czy nie [zdecydowały]. Ono by wybuchło, bo takie było napięcie w Warszawie, że młodzi by nie wytrzymali. Te kolumny wojska szły takie przerażone – ja to przecież widziałam z tramwaju! Ci Niemcy jacyś wystraszeni byli, idąc kolumnami, to aż się prosiło, żeby zaatakować. Tak że przypuszczam, że jednak niezależnie od tego, czy byłoby hasło, czy nie, to by pękło, bo ludzie by nie wytrzymali. Tak mi się wydaje.
Warszawa, 24 pazdziernika 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Andruszkiewicz