Anna Dulęba- Stec „Giewont”

Archiwum Historii Mówionej
Urodziłam się w październiku 1928 roku w Warszawie. Byłam harcerką od 1943 roku, ponieważ w chwili wybuchu wojny miałam dziesięć lat, więc nie był to wiek, w którym można działać gdziekolwiek w jakikolwiek sposób.
Mogę powiedzieć kilka słów o swojej rodzinie. Urodziłam się jako córka kresowianki. Matka moja [była] urodzona w Kijowie, Polka z bardzo patriotycznej rodziny. W czasie wojny bolszewickiej była w Polskiej Organizacji Wojskowej (POW). Była aresztowana przez władze bolszewickie w 1920 roku, ponieważ jako działaczka POW witała wojska polskie wkraczające w maju 1920 roku do Kijowa. Siedziała w więzieniu, [miała] bardzo tragiczne przeżycia. To [było] więzienie „czerezwyczajka” w Kijowie. Potem, w 1921 roku po zawarciu traktatu ryskiego, była możliwość wymiany byłych więźniów politycznych na komunistów z Polski. W tej sytuacji mama przyjechała z rodziną do Warszawy. Tu poznała mojego ojca, który ma również typową kartę polską, ale z innych regionów. Urodzony w Krakowie, wstąpił jako osiemnastoletni chłopak do legionów. [Był] w 1 Brygadzie Legionów Polskich Piłsudskiego. Ma cały piękny szlak bojowy, łącznie z kampanią bolszewicką 1920 roku. Ma krzyże niepodległości, walecznych. Typowy polski, młody chłopak, który poświęcił siedem lat swojego życia dla Polski. Potem został w wojsku jako zawodowy oficer, był w 1 Pułku Artylerii Przeciwlotniczej w Warszawie. Tu poznał moją mamę, ożenił się z nią. Siostra mojej mamy wyszła za mąż również za oficera, lekarza stomatologa ze szpitala Ujazdowskiego. Ja urodziłam się w 1928 roku, moje cioteczne siostry nieco później.
Przychodzi wybuch wojny. Obydwaj, mój ojciec i mąż mojej ciotki, dostają się do niewoli bolszewickiej, są w obozie przejściowym w Szepetówce. Mój ojciec, który przeżył 1920 rok i wojnę bolszewicką, postanowił uciec. Udało mu się i szczęśliwie wrócił do Polski, natomiast wujek wyjechał ze szpitalem Ujazdowskim do Kozielska, potem zginął w Katyniu. Ot, takie losy polskich rodzin.

  • Może pani krótko opowiedzieć, jak pani żyła przed wojną, gdzie pani się uczyła?

Przed wojną byłam uczennicą, skończyłam czwartą klasę szkoły podstawowej. Ojciec był oficerem zawodowym. Życie przyzwoite, miłe, beztroskie. Marzenia rodziców, że jak będę starsza, to gdzie mnie wyślą. Miałam zdolności językowe. A może Sorbona, a może Grenoble? W ogóle plany, plany wspaniałe.
1939 rok, ucieczka, a potem okupacja. Pierwsze lata okupacji przeżyłam w Krakowie, dlatego że mój ojciec w 1935 roku został przeniesiony do pułku w Krakowie, na Kopcu Kościuszki stacjonował oddział 1 Pułku Artylerii Przeciwlotniczej. Ucieczka, powrót do Krakowa. Szkoła powszechna w Krakowie. Potem tracimy mieszkanie, ponieważ mieszkaliśmy w dzielnicy niemieckiej. Mama decyduje [się] wyjechać do Warszawy, gdzie jest jej siostra, ta która straciła męża w Katyniu. Jeszcze o tym nie wiedziała, bo Niemcy [to] w 1943 roku ogłosili.
Przyjeżdżamy do Warszawy. Już jestem w tym wieku, że szkoła powszechna jest za mną, więc szkoła średnia. Wiadomo, w Warszawie, [jak] wszędzie, istnieją tylko szkoły zawodowe. Zostaję zapisana do szkoły zawodowej hafciarsko-trykotarskiej – mieści się ona przy ulicy Piusa XI, obecnie Pięknej 28 – do drugiej klasy gimnazjalnej, ponieważ pierwszą klasę gimnazjalną robiłam na kompletach. Znalazłam się we wspaniałej szkole. To była szkoła imienia Zofii Wołowskiej, przedwojenna prywatna szkoła, gimnazjum i liceum, ale z uwagi na to, że Niemcy dopuścili tylko szkoły zawodowe, w tej szkoły istniała tajna nauka. Po prostu to było tajne gimnazjum. Chciałabym kilka słów o tym powiedzieć, bo o tym w ogóle jest bardzo niewiele informacji. Takich szkół było w Warszawie kilka (większość młodzieży uczyła się na kompletach) funkcjonujących w ramach szkoły zawodowej dopuszczonej przez Niemców. [To było] gimnazjum i liceum, gdzie w ciągu pięciu lat wojny dziewczyny zdały 150 matur, mniej więcej dwadzieścia pięć każdego roku, od 1940 do 1944.
Byłam zachwycona tym, że znalazłam się w szkole. Specyfiką tej szkoły było to, że niby był program zawodówki. To wyglądało tak, że robiłyśmy tam, dziergałyśmy, haftowałyśmy, a oprócz tego były lekcje dozwolone przez Niemców, jak matematyka, biologia, niemiecki. Chodziłam na francuski. Tylko sześć nas z klasy [chodziło], więc chodziłam na strych i tam, w pomieszczeniach były lekcje języka francuskiego. Natomiast jeśli chodzi o takie przedmioty, jak korespondencja, to była historia. Lekcja wyglądała tak: wchodzi do klasy nauczycielka. Dziewcząt było dwadzieścia pięć w klasie. „Dziewczynki, otwierajcie zeszyty”. Miała przygotowany krótki tekst, głupi jakiś, o korespondencji, zamówienia, z datą, z numerem. „Zamknijcie zeszyty”. Zaczynała się prawdziwa lekcja historii. Wspaniała, cudowna, prowadzona przez znakomitą historyczkę, która zresztą po wojnie pracowała naukowo jako historyk. Lekcja geografii zakazanej. I znowu – lekcja nazywała się materiałoznawstwo. Znowu przychodzi… Tym razem to dyrektorka prowadziła. „Dziewczyny, otwierajcie zeszyty”. Lekcja materiałoznawstwo, więc piszemy: konopie – gdzie, skąd, bawełna. Jakieś głupoty, krótki tekst. Mapa fizyczna na ścianie wisi, a my zamykamy zeszyty i przechodzimy do normalnej lekcji geografii. W ten sposób było to, rzeczywiście znakomicie, zorganizowane. Z pełną świadomością nauczycielki podejmowały ryzyko. Vis à vis naszej szkoły była tak zwana mała PAST-a, budynek telefonów miejskich, więc myśmy mieli Niemców vis à vis. Ale szyby były w oknach matowe, szkoła była zamknięta. O ósmej się zamykało, nikogo się nie wpuszczało. Taka formuła przeżyła całą okupację. Taka była szkoła Popielewskiej-Roszkowskiej, wiem, że podobnie szkoła Platerówny. To była działalność tajnego nauczania, znakomicie zresztą prowadzona. Tu przy okazji powiem, że niestety w czasie Powstania profesorka łaciny… Lekcje niedozwolone odbywały się na strychu. Tam była w 1939 roku spalona część strychu i w części spalonej, nadpalonej, były porobione pseudo-klasy i tam odbywały się takie lekcje jak łacina, francuski, polski. Tak wyglądała nauka.
Przyszłam we wrześniu. Przyjemne dziewczyny, miła klasa. Zwróciłam uwagę, że jest grupa dziewcząt w klasie wybijających się, szalenie energicznych, dynamicznych, uczynnych, uśmiechniętych. Wybijała się na tle klasy. Był listopad 1943. Kiedy po lekcjach chwilę ostałam, podeszła do mnie jedna z tych dziewcząt, zresztą tak zwana gospodyni klasy i zapytała mnie: „Słuchaj, mamy drużynę harcerską tu zorganizowaną. Czy chciałabyś do niej przystąpić?”. Przyznam się, że byłam zaskoczona, zdumiona tym, że znalazłam uznanie. Okazało się, że byłam pod baczną obserwacją nauczycieli i koleżanek. Rzeczywiście wstąpiłam, to była 29. Drużyna Harcerska imienia Tytusa Chałubińskiego, tatrzańska. Nazwy zastępów, to były „Szczyty”, „Wierchy”, „Kwiaty Tatrzańskie”. Od tego dostawałyśmy pseudonimy. Wylosowałam sobie „Giewont”. Najgorzej było ze „Świnicą”, żadna nie chciała przyjąć. Piękne góry, piękny szczyt, ale nazwa niezbyt szczęśliwa.
Tak się zaczęła normalna praca harcerska. Pierwsze miesiące to była nauka, [to] znaczy trzeba było się zapoznać z prawem harcerskim, historią skautingu, z zasadami obowiązującymi – przygotowanie. To trwało do grudnia. Zbiórki miałyśmy w mieszkaniach prywatnych, co tydzień u innej z dziewcząt. W naszym zastępie na początku było nas siedem, potem doszły jeszcze dwie i zrobiono dwa zastępy. Zastępowymi były dziewczyny z klas wyższych. To był początek. W grudniu pamiętam uroczystość oficjalnego przyjęcia do drużyny, bo taki był rytm pracy harcerskiej. Przyjęcie do drużyny i zdumienie, że w sali (też na górze, na strychu wydzielonej, całej wybitej niebieskim papierem, okna naturalnie zasłonięte) stoją cztery zastępy, już w układzie, miejsce dla naszego, najmłodszego zastępu. Jest drużynowa, którą, okazuje się jest wychowawczyni naszej klasy, pani od biologii, zaledwie osiem lat starsza od nas; jest hufcowa, która wykłada w naszej szkole fizykę, która jest równocześnie, jak się potem okazało, komendantką Hufców Polskich. Najpierw hufcową, potem komendantką, Jadwiga Wróblewska, pseudonim „Dygna”, która zginęła tragicznie we wrześniu w 1944 roku w Powstaniu, była poważnie ranna. To była jedna ze strat naszej drużyny w okresie Powstania.
Przychodzi przełom zimy i wiosny. Wiadomo, jaka jest atmosfera. Ofensywa się zbliża od wschodu, [to] znaczy od wschodu zbliżają się wojska sowieckie. Wiadomo, że jakieś rozstrzygnięcie musi nastąpić. Wobec tego nasza drużyna, która w ramach Hufców Polskich… Bo to jest rozróżnienie: Hufce Polskie i „Szare Szeregi”. „Szare Szeregi” były nastawione od początku na walkę z okupantem: Grupy Szturmowe, Szkoły Bojowe i najmłodsi „zawiszacy”. Hufce Polskie, które były mniej liczne, według danych liczyły trzy do czterech tysięcy, były nastawione raczej na to, żeby przede wszystkim głęboko wychowywać patriotyzm, rzetelność, solidność. Uważano, że będziemy tym pokoleniem, które po wojnie będzie budowało nową Polskę. Myśmy prowadziły prace społeczne, opiekowałyśmy się grupą dzieci z Zamojszczyzny. Jeszcze wtedy nie wiedziałyśmy, że to z Zamojszczyzny, jakieś dziecięta od pięciu do dziesięciu lat, w willi na ulicy Ikara. Myśmy tam jeździły po południu i zajmowały się tymi dziećmi jak przedszkolanki. Bawiłyśmy się, zdobywałyśmy wśród znajomych ubranie, bo one były strasznie nędzne. Tak uważano w pierwszym okresie.
Potem, już na wiosnę, zaczęli nas szkolić. Na nasze zbiórki zaczęły przychodzić osoby skierowane przez drużynową. Przechodziłyśmy przeszkolenie sanitarne i przechodziłyśmy przeszkolenie łącznościowe. Już było przygotowanie do tego, co może być, czego nie można było w pełni przewidzieć. […] Jeszcze nie wspomniałam, że drużyna powstała na przełomie 1941-1942 roku, więc dziewczęta ze starszych zastępów składały przysięgę. My, czternasto- i piętnastolatki, byłyśmy zobowiązane do przyniesienia pisemnego zezwolenia rodziców. Pamiętam, to była taka treść: „Oświadczam, że zezwalam mojej córce (imię) na służbę w OP”, czyli w oddziałach pomocniczych. Wiem, że to był też problem, nie wszystkie matki czy ojcowie chcieli się godzić. Uważali, że jesteśmy za młode, że to za wcześnie, żebyśmy już włączały się w jakąś akcję. Wiadomo, że oddziały pomocnicze pewne funkcje miałyby pełnić w przyszłości. Moja matka była wielką patriotką, z takiego domu się wywodziłam, dla niej nie było problemu. Podpisała mi to. Wręcz odwrotne, była dumna, że ma córkę, która się chce włączyć, piętnastolatka, na tym najniższym stopniu.
Potem idą nasze szkolenia. W ramach systemu łącznościowego poznajemy Warszawę. W czasie okupacji człowiek żył bardziej swoją dzielnicą. Mieszkałam na Marszałkowskiej róg Wilczej. Dostałyśmy za zadanie robienie planów. Z drugą harcerką z naszej drużyny, Teresą Kulwie, dostałyśmy za zadanie robienie planów Starego Miasta. To trwało kilka dni. Trzeba było szkicować. Chodziłyśmy sobie z zeszycikiem i szkicowałyśmy ulice, przejścia, bramy przejściowe, wchodziłyśmy na zaplecza. Wtedy poznałam Stare Miasto dokładnie! Wszystkie uliczki, wszystko. Zresztą wtedy Stare Miasto było zniszczone w czasie wojny i przed wojną nie było odnawiane, tak że wyglądało marnie. Ale poznałam je, stało mi się takie bliskie! Potem przychodziłyśmy do domu, przerysowywało się porządnie plany na kratowanym papierze i oddawałyśmy naszej drużynowej.
Jeszcze jeden bardzo ważny dla mnie moment. 1 lipca 1944 roku mamy przyrzeczenie harcerskie. Przyrzeczenie odbywa się na ulicy Łazienkowskiej 14, przy kościele. Przykościelny budynek, świetlica. Naturalnie jak zwykle zasłonięte okna. Sztandar biało-czerwony, drużynowa. Hufcowa „Dygna” Wróblewska, która zginęła w czasie Powstania, odbierała od nas przyrzeczenie. Wiadomo: każda oddzielnie składa, wielki moment wzruszenia. „Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim i być posłuszną prawu harcerskiemu”. Mam to wyryte do dziś dnia i dla mnie to jest jakaś linia życiowa. Wtedy, wypowiadając to, miałam świadomość, że to jest wielki dzień w moim życiu. Muszę powiedzieć, że zawsze 1 lipca wracam do tego momentu. To było wielkie przeżycie dla piętnastolatki, to było naprawdę głębokie, głębokie przeżycie.
Mija lipiec. Atmosfera Warszawy. Wszyscy z mojego pokolenia, ci, co przeżyli, wiedzą, jak przeżywała [to] Warszawa. Była radość, było szczęście, patrzyliśmy jak otwarte niemieckie samochody jadą Alejami Jerozolimskimi, jadą pobandażowani, ranni Niemcy. Taka radość, że to się kończy, że Niemcy już tuż, tuż przegrywają wojnę. Była wspaniała atmosfera i w ogóle nie mogę pojąć, jak ktoś sobie może wyobrazić, że w tym momencie mogło w najbliższym czasie coś nie wybuchnąć w Warszawie. To był taki nastrój! Przecież okupację przeżyliśmy wszyscy i w ciągu roku, o czym jeszcze nie wspomniałam (to był 1943 i 1944 rok) [było] najwięcej egzekucji ulicznych. Zresztą jedna była na Piusa, naprzeciwko naszej szkoły, więc myśmy to przeżywali.
Z drugiej strony młodzi ludzie, nie tylko młodzi ludzie, się nie poddawali. Warszawa żyła, pulsowała życiem. Handlowała, jakoś kombinowała. Nie wiem, czy wspominać o moim przeżyciu – wesele młodego chłopaka z podchorążówki, 22 lipca. To była sobota, a Powstanie było następnego tygodnia we wtorek. Jak nas zaproszono na to wesele, mnie i moją mamę, ja pierwszy raz w życiu… Jeszcze tańczyłam nie za bardzo, ale już troszkę umiałam kroki taneczne. Tam [byli] młodzi chłopcy z podchorążówki, imponowało mi to, tańczyliśmy – wiadomo, godzina policyjna – do białego rana. Radość, panna młoda w białej sukni – nawet nie wiem, skąd oni to wykombinowali – i taka młodość, taka spontaniczność! Skąd mogłam wiedzieć? Dopiero dobrze, dobrze, lata po Powstaniu, dowiedziałam się, że pan młody, wówczas dwudziestotrzyletni Jerzy Blumhoff – to była rodzina, ojciec oficer siedział w obozie jenieckim – [i] drugi brat, Wojtek osiemnastoletni, obydwaj zginęli na Woli 5 sierpnia. Ale wtedy – co człowiek mógł przewidywać? Wiem, że to była szalona noc, a ja byłam szczęśliwa, że wreszcie znalazłam się w gronie [damsko-męskim]… Myśmy były przyzwyczajone raczej do towarzystwa koleżanek, bo w tym okresie jeszcze takiego zbliżenia między chłopcami a dziewczętami nie było, a harcerstwo było oddzielnie. Myśmy w ogóle z harcerzami nie mieli nic wspólnego. Jedno tylko: kolega, który mieszkał w tym samym bloku, trzy lata starszy ode mnie, zwrócił się do mnie i mówi: „Słuchajcie, wy harcerki może byście nam uszyły biało-czerwone opaski?”. Poszła akcja w ruch, zaczęło się farbowanie prześcieradeł i robiłyśmy, każda miała ileś tam opasek wykonać. Takie były indywidualne kontakty z harcerzami czy z chłopcami z podchorążówki, ale bliższych kontaktów nie [było]. Zresztą system harcerski wtedy przyjmował taką formę.
Zbliża się dzień 1 sierpnia. Dostaję 31 lipca… Bo naturalnie, tak jak normalnie w systemie harcerskim, obowiązywała sieć alarmowa. Byłyśmy rozrzucone. W naszym zastępie były dziewczyny, które mieszkały na Woli, na Słupeckiej, na Miedzianej jedna mieszkała, na Poznańskiej, ja mieszkałam Mokotowska róg Wilczej. Miałyśmy sieć alarmową, telefonów nie było, więc jedna drugiej miała obowiązek dawać znać. Dostałam wieczorem, niedługo przed godziną policyjną, informację, że mam następnego dnia o godzinie dziewiątej patrolować z drugą harcerką, tą z Poznańskiej, rejon: plac Teatralny, ulica Focha (teraz nazywa się Moliera), plac Józefa Piłsudskiego, Wierzbowa. To był nasz czworokąt. Myśmy miały tam chodzić i obserwować wszystko, co się dzieje. Na wypadek, gdybyśmy usłyszały strzały, jakieś niepokoje, miałyśmy biec na ulicę Nowogrodzką (numeru nie pamiętam) i tam zanieść meldunek.
1 sierpnia dzień był troszkę chmurny, deszczyk drobny. Wiem, że do godziny pierwszej przemokłam totalnie. O pierwszej (bo było powiedziane, że na przerwę, na dwie godziny możemy wrócić do domu) wróciłam do domu, przebrałam się w letnią sukienkę. Było [już] piękne słońce. Wyszłam, [wzięłam] ze sobą legitymację szkolną i chusteczkę do kieszonki i poszłam na drugą część patrolowania w ten sam rejon. Dalej chodzimy, chodzimy, nic się nie dzieje. Już zbliża się w pół do piątej, ruch duży, bo to zawsze pora ruchu. Raptem, gdzieś za piętnaście piąta, jesteśmy akurat na części placu Józefa Piłsudskiego, widzimy w oknach pałacu Saskiego czy pałacu Brühla jakieś działko, karabin maszynowy i Niemiec w hełmie. Raptem zaczęły się strzały z różnych stron i widzimy tylko jedno: że ten Niemiec – ludzie są przerażeni, [nie wiedzą] co robić – pokazuje ręką. Wpadłyśmy do gmachu opery. Na tyłach, tył gmachu opery, była wielka wjazdowa brama, gdzie wwożono techniczny sprzęt, nie frontem (zresztą w 1939 roku był wypalony gmach Teatru Wielkiego i opery). Wpadłyśmy do tej bramy. Coraz więcej ludzi. Nie wiadomo… O tym, żeby wyjść na plac (a jedyne wyjście z tej bramy to była ogromna płyta placu, teraz już częściowo zabudowana) nie ma mowy, bo tam karabin maszynowy tłucze zewsząd. Mowy nie ma, bo to w każdej chwili groziło ranieniem czy zabiciem. Stłoczone jesteśmy w bramie z moją koleżanką, no ale co robić? Mijają godziny, ataki, coraz silniejsza kanonada wokół. Zbliża się noc. Zostajemy w bramie. Stoimy w bramie, duży tłum.
Tak noc jakoś w bramie przeżyłyśmy i chyba rano ruszyłyśmy w głąb piwnic. Stropy Teatru Wielkiego wielkie, łukowe. Ludzie zaczęli rozprzestrzeniać się po piwnicach. Raptem patrzymy, w jakiejś oddalonej [piwnicy], już bliżej placu Teatralnego, część duża, ze stropami, pięknie wymalowana na biało, czyściuteńka, a wszędzie szare, bure stropy dookoła. Wydzielona część, łóżka żelazne z białą pościelą, jakieś dwanaście łóżek, szafki z podstawowymi narzędziami i bandażami, opatrunkami i tak dalej i nikogo, żywego ducha. Co się okazuje? To był punkt sanitarny, zresztą w Warszawie przygotowano przed Powstaniem podobno około dwustu takich, tylko że widocznie załoga, która tam miała dotrzeć, nie dotarła w dniu 1 sierpnia. Spontanicznie, jak to w Polsce – my zawsze umiemy w takich chwilach się organizować. Przynoszą nam, wnoszą do bramy pierwszych rannych. Na razie rany postrzałowe. Zjawia się pani, mówi, że jest felczerką. My się do niej zgłaszamy, mówimy, że jesteśmy harcerkami, że moment wybuchu, o którym myśmy przecież nie wiedziały, tutaj nas uziemił, że się zgłaszamy do jej dyspozycji – mamy przeszkolenie sanitarne.
Rzeczywiście, zaczyna się okres, kiedy już nie jako łączniczki, tylko spontanicznie przedzierzgniemy się w sanitariuszki. Dostajemy białe fartuchy i zaczyna się pomoc, tym bardziej że rannych z sąsiednich ulic znoszono coraz więcej. Mija jeden dzień, drugi, przynoszą nam już bardzo ciężko rannych. Wiem, że były dwie albo trzy osoby z okropnymi ranami postrzałowymi brzucha, bardzo ciężkie. Same środki znieczulające, opatrunki, to właściwie staje się niewystarczające. Nie wiem w jaki sposób, jakimi kanałami… Minęło chyba pięć, sześć dni, jak myśmy [tam] były, kiedy już łóżka mamy pełne, już niektórzy siedzą, bo nie ma dla nich nawet łóżka, gdzie [można się] położyć w opatrunkach. Jest noc. Zawsze na noc jedna z nas zostawała, a felczerka i druga harcerka szła gdzieś się przespać. Tej nocy był mój dyżur. Zostałam na noc, siedzę przy karbidówce. Jedni jęczą, tym da się jakiś środek uspakajający i tak siedzę. Przyprowadzono poprzedniego dnia powstańca, już z opaską, młody chłopak, dwadzieścia kilka lat. Widzę, że nie śpi, więc przysiadłam koło niego. Zaczyna mi opowiadać, że tu obok [jest] jego oddział, że chciał skoczyć do domu – gdzieś blisko mieszkał – bo chciał wziąć jakieś dokumenty. Wyjmuje spod poduszki mały albumik ze zdjęciami swojej żony i synka, których wywiózł przed Powstaniem pod Warszawę. Tak rozmawiamy, już pewnie dwunasta w nocy, cisza kompletna, my cichutko rozmawiamy. Raptem słyszymy kroki. Z głębi korytarza, piwnic, przychodzi czterech powstańców w panterkach z noszami, mają opaski. Mówią, że dowiedzieli się, dano im znać, że tu są ciężko ranni, którym potrzeba chirurgicznego noża i leczenia szpitalnego, a nie prowizorycznego szpitalika. Biorą na nosze dwóch najciężej rannych. Rozmawiam z nimi, mówię, że jestem harcerką, że tu utknęłam, że nasze harcerki są w najbliższym rejonie. Nie wspominałam, że wiem, że patrolowały w rejonie Miodowej, była też dwójka w rejonie Żelaznej Bramy, była na placu Napoleona, na Koziej. Tak że to był rejon, gdzie nasz najmłodszy zastęp i jeszcze jeden miały przydziały do służby łącznościowej, patrolowej. Kiedy oni przyszli, zabrali rannych na nosze, mówię, że wiem, że prawdopodobnie – bo już do nas docierało – na Starym Mieście zbierają się powstańcy, że tam jest skupienie oddziałów. Myślimy: „Może nasze harcerki też są na Starym Mieście?”. Umawiamy się z sanitariuszami. Mówię, że jestem tu z koleżanką harcerką, jej w tej chwili nie ma, nie mogę zostawić rannych, ale może, jeżeli nam się uda znaleźć… A było czterysta osób (potem się okazało) w tych podziemiach, jakieś młode osoby, które by mogły ewentualnie pełnić pomocniczą służbę. Obiecali mi, że przyjdą następnej nocy po następnych rannych. Tak wyglądała sytuacja.
Tymczasem minął dzień następny. Wiadomo: my w tych ogromnych piwnicach, [więc] te walki, te „krowy”, to wszystko przelatujące nad nami, to było wyciszone, bo grube mury wyciszają te odgłosy. Czekamy następnej nocy – co będzie. Tymczasem mija chyba dwunasta, pierwsza – nikogo. W ciszy ludzie po kątach śpią, drzemią. Raptem straszny hałas, walenie kolbami w drzwi piwnic, niemieckie Raus! Raus! Moment jest bardzo trudny. Trudno, otwierają, wpada wataha Niemców, zresztą nie tylko, byli i Ślązacy, oni troszkę mówili po polsku. Naturalnie: Banditen! Szukają, z latarkami biegają, chcą znaleźć. Myśleli, że wśród nas są powstańcy, a byli tylko ranni. Był to bardzo ciężki moment.
Miałam też swój osobisty, bardzo trudny moment. Jakaś starsza kobieta z boku – siedziałam koło rannych – zarzuciła mi chustkę na głowę. Nie bardzo wiedziałam, dlaczego mi zarzuciła, byłam bardzo naiwna. Szli Niemcy potem i latarką mi w oczy. Jeden zobaczył mnie, szarpnął za rękę, pociągnął. Co miałam [zrobić]? Chłop wielki, [ja] dziewczątko takie, ciągnie mnie. Idę jakimiś korytarzami pustymi, bo to są ogromne [piwnice]. W pewnym momencie stawia mnie pod ścianą, staje na dwa metry przede mną, wyciąga rewolwer i kieruje w moja stronę. Cóż, myślę sobie: „To koniec, żegnaj życie”. W tym momencie… Nie wiem, to jest podświadome – a mówił łamaną polszczyzną, może ze Śląska – mówię do niego tak: „Żądam możliwości wyspowiadania się, jestem katoliczką, nawet teraz, w tym momencie! Nie macie prawa rozstrzelać mnie, nie macie prawa do rozstrzelania, mam prawo…”. Śmieszne to było, taki mój wściekły wyskok. A on spuszcza rewolwer i rechocze ze śmiechu. To miał być widocznie dowcip – przerazić dziewczynę. Wyprowadził mnie potem z [piwnic], idę, wychodzę, prowadzi mnie po jakichś korytarzach, już na zewnątrz, jakieś mieszkania, bo tam były mieszkania. Znalazłam się w jakimś mieszkanku. Pamiętam mebelki pluszowe, serwetki. Pusto, nikogo. Zaczyna ze mną jakąś głupia rozmowę, pół łamaną polszczyzną. Skąd się tu wzięłam? Mówię, że jestem z Mokotowskiej, z odległej ulicy. On, że tam czeka na mnie matka, że mnie zaprowadzi. Takie głupoty. W tym momencie w drzwiach staje Niemiec, już funkcyjny jakiś, oficer, mówi do tego żołnierza po niemiecku coś czego nie rozumiem, nie znałam niemieckiego. Bierze mnie za rękę i odprowadza do piwnicy. Co by mogło być, nie wiem. Wracam do piwnicy.
Teraz zaczyna się nasz kilkudniowy pobyt w piwnicy. Niemcy nas w pierwszym dniu zbierają wszystkich z piwnic. Wychodzimy na duże wewnętrzne podwórze Teatru Wielkiego i zaczyna się selekcja. Kobiety z dziećmi, starsi mężczyźni na jedną stronę, młodzi mężczyźni na drugą stronę, obok jakiś folksdojcz, jakiś Grek z paszportem. Potem, jak nas posegregowali, największą grupę, kobiet dzieci i starców – w dół, z powrotem do piwnicy. Okazało się potem – jest tablica na gmachu Teatru Wielkiego – grupę mężczyzn, chyba czterdziestu, rozstrzelano. Jest pamiątkowa tablica. To był jeden dzień.
Mija następny dzień. Wypędzają nas znowu od strony Wierzbowej, tworzą z nas kolumnę. Idą kobiety, starsi ludzie, my w tym wszystkim. To była tak zwana żywa barykada, później tak określana. Między nami chronili się Niemcy, obok jechał czołg. Zbliżaliśmy się do Senatorskiej, pierzeja domów równolegle z wyjściem. Przy Senatorskiej była ogromna barykada pod, nie wiem, drugie piętro. Jakieś płyty, jakieś tapczany, nie wiem, z czego robili tę barykadę, niesamowita. W oknach powstańcy z karabinami. Co mieli [robić]? Było nas może dwieście ludzi, wśród nas kryjący się Niemcy. Powstańcy strzelali. Niedużo, ale jednak strzelali. Wiem, że koło mnie upadł jakiś człowiek. Czy zmarł, czy tylko ranny, nie wiem. Ale tak powolutku… Czołg walił w domy, gdzie w oknach stali chłopcy, powstańcy, a my wolnym krokiem doszliśmy do barykady. No to Niemcy mieli już zdobytą barykadę. Wtedy znowu nas, bocznymi przejściami przez Focha, sprowadzili z powrotem do schronów, do piwnic Teatru Wielkiego.

W Pruszkowie chodzę, pytam się, czy ktoś z Wilczej, ktoś może z Mokotowskiej. Ale gdzie Mokotowska, Wilcza, jak do końca Powstania była w rękach akowskich? W tym momencie spotykam moją koleżankę Teresę, więc rzucamy się sobie na szyję. Mówię: „Idziemy”. Stajemy przed komisją niemiecką, która sortuje ludność. Szeroką grupą idziemy, oni starych, matki z dziećmi na [lewo], młodszych, jak nas, na prawo i już widzimy, w perspektywie stoją wagony kolejowe, bo tam [była] bocznica kolejowa. W tym momencie decydujemy, że przecież my harcerki nie możemy dać się zapchać do tych wagonów. Wiadomo było, że to była wywózka do Niemiec. Patrzymy, że od Warszawy przyjechał znowu pociąg i znowu pędzą całą kolumnę ludzi do komisji, na selekcję. W tym momencie podejmujemy taki krok, że decydujemy się sprintem… To było jakieś trzydzieści metrów, prowadzili nas Niemcy pod karabinami, że się udało… Żeśmy dosłownie przeleciały i wkręciły się w nadchodzący tłum. Udało się. Ale co? Nie minęło nas to, że za trzy godziny znowu stajemy przed komisją. Przecież nikt nas nie poznał. I w tym momencie taka opatrzność Boska! Moja koleżanka mówi: „Słuchaj, ta pani w białym kitlu z czerwonym krzyżem, to moja ciotka”. Zobaczyła swoją krewną. Podchodzimy do komisji na jakieś trzy, cztery metry, ona wychodzi z komisji, zbliża się do nas, do Teresy. Teresa mówi: „Jest nas dwie”. Bierze nas pod ręce, podchodzi do Niemców i mówi bardzo płynną niemczyzną, że te dziewczyny są słabe, że mają krwotok, że muszą być odprowadzone do lagru dla chorych. Niemiec zgodził się, odprowadziła nas do lagru dla chorych. Jeszcze tego samego dnia powiedziała do Teresy: „Przyjdę po ciebie, postaram się o przepustkę”. Bo ta pani doktor mogła pewne osoby uratować z Pruszkowa, nie wszystkich, wiadomo, ale poszczególne. Rzeczywiście, tego samego dnia po południu pani doktor przychodzi, znalazła nas w lagrze dla chorych, dała [Teresie] przepustkę, ona poszła. Mówi: „Po ciebie przyjdę jutro”. I zostałam na jeszcze jedną, koszmarną noc w tym lagrze, na betonie. Noc okropna, biedne matki, płaczące dzieci, jakieś kocyki, jakieś szmaty. Tak człowiek przeżył tę noc, taki samotny! Boże, jak się ma te lata, to człowiek sobie w ogóle nie wyobraża, znaleźć się w takiej koszmarnej sytuacji! Myślę sobie: „Czy pani doktor po mnie przyjdzie?”. Przyszła. Przyniosła przepustkę.
Następnego dnia wyszłam z obozu. Dała mi drobne pieniądze. Mieszkała w Podkowie Leśnej. Wsiadłam w pociąg i znalazłam się w innym świecie. Podkowa Leśna, domy w kwiatach, ludzie żyją. Weszłam do tego mieszkania. Willa, można się umyć wreszcie, coś zjeść. W ogóle wydawało mi się – nierealny świat. Po południu pani doktor pyta mnie: „Słuchaj, czy ty masz kogoś, gdzieś?”. Przecież u niej był pełen dom przyjaciół, krewnych, którzy tam znaleźli gościnny azyl. Przypomniałam sobie, że ojca przyjaciel, pułkownik Paweł Herburt mieszka w Milanówku. Mówię: „Mam, wiem taki adres”. Znowu drobne pieniążki, znowu Milanówek. Serdecznie bardzo przyjmują mnie w tym domu, znowu dają mi torebeczkę, którą zresztą mam do dzisiaj, jakieś drobne pieniążki. Decyduję się jechać do Krakowa, bo tam jest rodzina mojego ojca. I tak wyszłam, wyjechałam z rejonu Warszawy i znalazłam się w Krakowie, mieście, które wydawało mi się zdumiewające, że życie może normalnie płynąć, że ludzie żyją, chodzą. Pewnie, że okupacja. Do okupacji byłam przez pięć lat przyzwyczajona. Tak właściwie zakończyła się moja krótka odyseja. Szczęśliwie, że wyszłam…
Jeszcze powiem jedno – gdybyśmy przeszły na Stare Miasto… Na Starym Mieście nasze dziewczyny były cztery, dwie z nich, Ala Dybczyńska i Basia Wajszczuk zginęły przy wybuchu czołgu-pułapki, a dwie z nich były ciężko ranne. Jedna straciła oko (mam zdjęcie, naturalnie z późniejszego okresu) przeżyła straszny dramat. Mieszka w Nadarzynie. Jej przeżycia są niesamowite. Straciła przytomność, w ogóle nie widziała na oboje oczu. Gdzieś ją nieśli, gdzieś była w szpitaliku, potem przeniesiono ją kanałami. Tak że przeżyła straszny koszmar. Mam jej wspomnienia, gdzie pisze, kiedy czołg tak radośnie witany był koniem trojańskim, który wprowadzili Niemcy powstańcom. I wybuch przy ulicy Kilińskiego, który pozbawił życia tak dużą ilość osób. Druga, jej [koleżanka], też harcerka, była mniej ranna, ale też w okolicy oka i w późniejszym czasie dostała nowotworu oka i zmarła.
Mogę powiedzieć to, co było przeżyciem naszych dziewcząt, naszej rozproszonej drużyny, bo nasze dziewczęta działały w różnych punktach, tam gdzie po prostu ten moment, piąta – godzina „W” ich zastała. To byłoby wszystko, co mogłabym powiedzieć o swoim epizodzie powstańczym, bo tak bym go nazwała, który był jednak głębokim przeżyciem, do którego zawsze wracam 1 sierpnia i który zostanie mi do końca życia, nie wiadomo jak długiego. To byłoby chyba wszystko, co mam do powiedzenia.

  • Czy pani została później w Krakowie, czy wróciła pani do Warszawy?

Nie. W Krakowie znalazłyśmy się w ciężkiej sytuacji. Wojna jeszcze trwała, Kraków był zagęszczony, bo było mnóstwo ludzi z Warszawy. Nie zdecydowałyśmy się na powrót do Warszawy, pomimo że ciocia, u której byłyśmy na rogu Mokotowskiej i Wilczej, pisała listy. Pisała tragiczne listy, które mam zresztą do dzisiaj, ocalałe, gdzie pisze, jak wygląda Warszawa. W ten dom, gdzie mieszkałyśmy, uderzyły trzy bomby. Część domu została zrujnowana, część w której ciocia miała mieszkanie, gdzie myśmy mieszkały – to było duże, pięciopokojowe mieszkanie – ocalała. Ale warunki w Warszawie były straszne.
W tym momencie moja matka podjęła decyzję, że jedziemy na Śląsk, bo tam się otwierały możliwości, tam była praca, tam była szkoła. Moja ciocia z Warszawy pisze, to są listy z lutego, marca 1945: „Tu żadnych szkół, żadnych możliwości”. Co było robić? Wyjechałyśmy na Śląsk, zaczęło się normalne życie. Moja matka była pianistką, pracowała w szkole muzycznej, uczyła w instytucie muzycznym.
W 1947 roku zdałam maturę, potem poszłam na studia, na Uniwersytet Jagielloński. Ukończyłam prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Potem tak się złożyło, że mąż studiował na politechnice w Gliwicach, stamtąd nasza znajomość. Przenosimy się do Krakowa. Tu [mąż] jako młody inżynier dostaje mieszkanie, bo kadry zawodowej. Moje życie zaczyna płynąć trybem normalnym, powojennym. Jaki był nasz PRL, wiadomo, ale nie mogę powiedzieć, pracowałam jako radca prawny przez wiele, wiele lat, mam dwoje dzieci, mam pełną satysfakcję z ich osiągnięć zawodowych. Pokończyli studia, dzisiaj mają poważne stanowiska. Mam czwórkę wnuków. Na emeryturze wzięłam się do pisania wspomnień swoich i wcześniejszych, moich rodziców, moich dziadków. Mam wypełnione życie, muszę powiedzieć, że czuję się spełniona, szczęśliwa, a już od dwudziestu lat, kiedy mamy niepodległą Polskę, bardzo szczęśliwa, że dożyłam takich czasów. Żałuję, że moi rodzice tego nie dożyli.


Warszawa, 16 pazdziernika 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Anna Dulęba- Stec Pseudonim: „Giewont” Stopień: sanitariuszka Formacja: Hufce Polskie Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter