Barbara Chrzanowska „Blanka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Barbara Chrzanowska z domu Greloff. Mieszkałam w Warszawie przy ulicy Prostej 34 mieszkania 74. Miałam starszego o pięć lat brata – tak zwanego Kolumba. Bardzo wcześnie po rozpoczęciu działań wojennych wstąpił do Związku Walki Zbrojnej i zorganizował grupę kolegów (w jego wieku) ze swojego gimnazjum i okolic naszej dzielnicy, którzy uczestniczyli w szkoleniach odbywających się w naszym mieszkaniu. Ja, jako czternastoletnia dziewczyna, nie byłam zorganizowana w Związku, natomiast dostawałam poprzez brata różne zlecenia wykonywania czynności konspiracyjnych. Nosiłam gazetki prasy podziemnej, byłam również tak zwaną czujką – kiedy w naszym domu było szkolenie, ja obserwowałam ulicę i miałam za zadanie szybko pobiec do domu i dać znać szkolącym się kolegom, jeżeli podjechałaby buda z Niemcami i zatrzymała się pod naszym domem (żeby oni mieli czas do ucieczki). Ponieważ to było trzecie podwórko, to była szansa, że starczyłoby czasu do ucieczki poprzez niewysokie komórki na ulicę Łucką. Mniej więcej do 1942 roku wykonywałam takie zlecenia, nie będąc w Związku.

  • Czy zdarzyło się kiedyś, żeby konspiratorzy musieli uciekać z mieszkania pani i brata?

Nie. Przyznam się, że nie było takiego zdarzenia. Nasza dzielnica była dosyć bojowa i Niemcy chyba ją trochę omijali.

  • Czy to był Żoliborz?

Nie. To była ulica Prosta. Ulice: Wronia, Żelazna – tam Niemcy mniej zachodzili, dlatego że dużo było tam bojowników, których Niemcy też się obawiali. W roku 1942 złożyłam przysięgę i wstąpiłam w szeregi Armii Krajowej, do Batalionu „Kiliński”. Dowódcą tego batalionu był major Henryk „Leliwa” Roycewicz. Byłam w sekcji kobiecej. Moją sekcyjną była Zuzanna Gawryluk-Czuperska. Miałam tam szkolenia sanitarno-bojowe. Na sanitarne przychodził lekarz i ćwiczył z nami opatrunki. Nawet robiliśmy tak zwaną czapkę Sokratesa – przekłosowane bandażowanie głowy. Ćwiczyłyśmy to, żebyśmy w razie potrzeby zdobyły i takie umiejętności. Później, w roku 1943 mieliśmy dwutygodniowe szkolenie w szpitalu maltańskim przy ulicy Senatorskiej. Kiedy wybuchło Powstanie, to nasz punkt zbiorczy był na ulicy Leszno 29.

  • Jak pani rodzice podchodzili do tego, że pani i brat byliście w konspiracji?

Rodzice oczywiście martwili się o nas, bo czasem przez trzy podwórka szło kilku młodych mężczyzn i to było podejrzane: dlaczego tak często zbierają się w naszym mieszkaniu (choć nie było ono zbyt duże)? Ale w naszym mieszkaniu czasem robiliśmy potańcówki i zachowywaliśmy się dość głośno, żeby nie było rażące to, że tak dużo młodzieży do nas przychodzi. Ojciec pracował na kolei, tak że nie było go całymi dniami. My nie pracowaliśmy, szkoła była zamknięta, więc mieliśmy dużo czasu. Moja mama często wyjeżdżała na wieś po żywność. Tak że mieszkanie często było zwalniane przez rodziców. Wtedy się śmiało spotykaliśmy.

  • Czy chodziła pani na komplety, na tajne nauczanie?

Nie, nie chodziłam, bo tajne komplety były na Żoliborzu, a ja nie dysponowałam naszym mieszkaniem, żeby mogły być u nas. Były takie zasady, że bardzo często w lokalach prywatnych były szkolenia. Tak że ja oddałam się całkowicie pracy konspiracyjnej.

  • Chcę zapytać panią o godzinę „W”. Jak zapamiętała pani wybuch Powstania pierszego sierpnia?

W przeddzień Powstania, 31 lipca, miałam dyżur nocny w oddziale Philipsa przy ulicy Marszałkowskiej – były tam radia i nadajniki. Już od paru dni byliśmy, można powiedzieć, skoszarowani. Tak że od paru dni nocowaliśmy w różnych miejscach. Ja miałam przydział właśnie tam i rano dowódca naszej kompanii – Batura – wysłał mnie na ulicę Cegielską (na Bielany) do swego mieszkania, żebym przyniosła kilka rzeczy. Przypuszczam, że to były jego osobiste rzeczy. Pojechałam tramwajem, ale kiedy wzięłam paczkę dla niego, to już nie było tramwaju, bo to już była chyba godzina pierwsza po południu, i do placu Wilsona doszłam pieszo. Zakręcił tam tramwaj pojedynczy i ja do niego w biegu wskoczyłam. Okazało się, że to był ostatni tramwaj na Żoliborzu. Przywiozłam mu tę paczkę na ulicę Marszałkowską i powiedział mi: „Blanka, idź do domu i około szóstej bądź na zbiórce przy ulicy Leszno 29”. Pojechałam oczywiście do domu na ulicę Prostą i w czasie, kiedy szykowałam się na zbiórkę, zaczęły się strzały od strony ulicy Wolskiej. To było trochę za wcześnie, bo nie było jeszcze piątej. Całą noc czekałam na jakiś kontakt. Przychodzili także koledzy i pytali, czy jest jakiś kontakt z dowództwem. Nie było go. Wobec tego rano sama pobiegłam przez ulicę Waliców na ulicę Leszno. Już oczywiście były potyczki i walki. Zameldowałam się u dowództwa naszej kompanii. Porucznik „Leopold” kazał mi wrócić do domu, zebrać wszystkich kolegów i całą naszą broń, która była na ulicach Prostej, Pańskiej i Żelaznej. Było około piętnastu kolegów i miałam przewodzić tej grupie, żeby dotarli do punktu na ulicę Leszno. Mieliśmy trochę broni. Najważniejszy był amerykański Sten – automat, który Czesław Rychowiecki przeniósł do dowództwa. Oni dostali przydział – na ulicy Tłomackie była stacja telefoniczna, którą mieli zdobyć. Później walczyli niedaleko synagogi. Ja na razie zostałam łączniczką dowództwa. Tylko że po dwóch, trzech dniach zaczęły się pierwsze ofiary. Zginęli nasi koledzy. To było w koszarach żandarmerii przy ulicach Leszno, róg Żelaznej. Zginęło tam dwóch kolegów, kilku zostało rannych i dostałam przydział do drużyny sanitarnej. Ponieważ byłam dość wysoka i, jak się okazało, silna, dostałam przydział do noszy. We cztery nosiłyśmy rannych z poszczególnych walk. Noszenie rannych nie było rzeczą łatwą, bo był bardzo niski ostrzał. Rannych nosiło się do szpitala polowego, który mieścił się w sądach przy ulicy Ogrodowej. 7 sierpnia nasza kompania dostała rozkaz przeniesienia na Starówkę. Tam mieliśmy przydział: ratusz i pałac Blanka. Zapleczem było więzienie Daniłowiczowska. W tym więzieniu mieliśmy szpital polowy, który istniał do 20 sierpnia. Ponieważ więzienie zostało zbombardowane w części, w której mieliśmy szpital, to przenieśliśmy rannych na ulicę Miodową do podziemi kościoła kapucynów. Część najciężej rannych przenieśliśmy na ulicę Długą 8, gdzie zostałam oddelegowana do pielęgnacji ciężko rannych. Było ich sześciu w dwupokojowym mieszkaniu. Ja byłam ich sanitariuszką, salową i oczywiście kucharką, bo to herbatę, to kaszę gotowałam. To było parterowe mieszkanie w oficynie i koledzy zorganizowali „kozę” [czyli piec], od której szła rura przez okno, bo kominy były już nieczynne. Kuchnia kaflowa, która tam była, nie działała, i na tej „kozie” gotowałam im posiłki. Oczywiście myłam ich, karmiłam i wszystko przy nich robiłam, bo byłam tylko jedna dla sześciu rannych. Gdy przyszedł rozkaz opuszczenia Starówki – był to chyba 30 sierpnia – chcieli, żebym oddała rannych i odeszła, ale zostałam z rannymi. Cały czas miałam opiekę ze szpitala wojskowego przy ulicy Długiej 7. Tam nie przyjmowali cywilów. Dwa, trzy razy dziennie przychodził do mnie lekarz na obchód, przynosił mi lekarstwa i w jakiś sposób opiekował się rannymi. Tuż przed wyjściem naszych kolegów kanałami, stwierdził, że Czesławowi Rychowieckiemu wdała się gangrena w nodze. On miał jedenaście ran – najgorzej były poranione noga i płuca, bo dostał granatnikiem. Konieczna była operacja, więc jeszcze przed wyjściem koledzy przenieśli mi go do szpitala przy ulicy Długiej 7. Tam w podziemiach operował go starszy lekarz, pułkownik, ze szpitala na Ujazdowie. Powiedział, że nie ma mowy, żeby przenieść rannego do prywatnego mieszkania, bo on [doktor] nie przyjdzie. Musi zostać w szpitalu na Długiej 7. Wobec tego koledzy przenieśli mi pozostałych rannych, których umieściliśmy w oficynie. W nocy postanowiłam ich opuścić i pójść po wodę, żeby zrobić im herbatę. Nie chcieli mnie puścić, ale tłumaczyłam im: „Muszę przecież zrobić wam coś do picia, coś do jedzenia, a nie mam wody”. Wzięłam kubeł i poszłam do jedynej chyba w okolicy studni, która była przy kościele Świętego Jacka. Tam oczywiście była kolejka – trzeba było wyczekać. Wodę dostałam i na „kozie” gotowałam ją do rana, i w butelki szykowałam dla każdego. Miałam jeszcze teczkę cukru kostkowego. Rano (około godziny szóstej, siódmej), kiedy wychodziłam z bramy, spotkałam dwóch mężczyzn. Zapytałam ich, czy jest duży ostrzał, ale odpowiedzieli: „Cisza. Spokój”. Domyśliłam się, że w nocy koledzy wychodzili kanałami z placu Krasińskich – tam było wejście do kanału. I ruszyłam. Ulica Długa była w tym miejscu dosyć szeroka. Byłam już mniej więcej w połowie drogi do szpitala… Było też drugie wejście od ulicy Podwale, ale z tej strony miałam bliżej. Kiedy byłam w połowie drogi, to zza węgła domu przy ulicy Kilińskiego wyszło trzech Ukraińców i zaczęli do mnie wołać: Pajdi suda! Pajdi suda! Zrozumiałam, że to nie Niemcy, tylko Ukraińcy. Powiem szczerze, że pomyślałam, że to gorzej. Spojrzałam do tyłu i mignęły mi tylko postacie mężczyzn, którzy skryli się w bramie, bo byli tuż przed nią. Doszłam do wniosku, że nie zdążę uciec z powrotem do domu, więc podeszłam do Ukraińców. Oczywiście zaczęło się od tego, że zdjęli mi pierścionek z ręki, zerwali łańcuszek i straszyli mnie, że mnie zabiją. Wtedy podszedł do mnie Niemiec. Po mundurze widziałam, że to starszy oficer. W każdym razie zapytał mnie, czy jestem bandytą. Odpowiedziałam, że nie. Zapytał, co ja tu robię. Znałam trochę niemiecki, ale słabo, więc łamaną niemczyzną odpowiedziałam mu: „Idę do męża, który jest chory”. Na to on powiedział, że pewnie mój mąż jest bandytą. Odpowiedziałam, że nie jest. W tym czasie nadleciały sztukasy od ulicy Świętojerskiej i zaczęły kołować, i obniżać się. On jeszcze raz zapytał: „Czy na pewno nie ma tu bandytów?”. Powiedziałam, że na pewno nie. (Nie miałam dużej pewności, ale tak mu powiedziałam.) On wyjął zza paska długie rakiety, którymi strzelił w górę i samoloty poleciały w stronę Śródmieścia. Powiedział mi, że jeśli będzie ktoś tu strzelał, to on mnie rozstrzela. Była cisza. Nie było już chyba powstańców w tych stronach. Powiedział mi i pokazał na zegarku – chociaż rozumiałam jego słowa – że wpół do siódmej wszyscy muszą odejść stąd, bo kto zostanie, będzie rozstrzelany. Kazał mi wrócić do miejsca, z którego wyszłam. Nie chciał mnie puścić do szpitala, więc wróciłam. W bramie otoczyli mnie mężczyźni, którzy się tam skryli i wszystko im powtórzyłam. Rzeczywiście, o wpół do siódmej musieliśmy opuścić dom. Było bardzo dużo ludzi, którzy uciekali z Woli, bo tam były chyba największe represje. Pod koniec kolumny ja się oderwałam i chciałam wejść do szpitala. Stał przy bramie starszy Niemiec. Miałam do niego większą śmiałość, bo miał może ze czterdzieści lat, więc zaczęłam go prosić, żeby mnie wpuścił, bo mam w szpitalu chorego męża. Powiedział mi, żebym poczekała, więc miałam nadzieję, że mi pozwoli wejść do szpitala. Jednak z podwórka szpitala słychać było dzikie piosenki i grę Ukraińców na harmoszce. Wyobrażam sobie, jak wielkie musiało być przerażenie rannych w szpitalu, których było bardzo dużo. Zajmowali i podziemia i górę, i parter. Wszędzie spali na podłogach na materacach. Oni wrócili do bramy i Niemiec się bardzo zdenerwował i kazał mi wejść w kolumnę. Weszłam w kolumnę i gdy skręciłam w ulicę Klilińskiego, to już był szereg Niemców z dwóch stron kolumny… Szliśmy Podwalem do placu Zamkowego, potem ulicą Bednarską, w stronę Woli… Wychodziłam razem z ludnością cywilną. W kościele świętego Wojciecha był podział na grupy mężczyzn i kobiet z dziećmi – ja weszłam do tej [drugiej] grupy. Pognali nas potem na Dworzec Zachodni i pojechaliśmy do Pruszkowa.

  • Proszę opisać szpitale polowe.

Szpital polowy mieliśmy w podziemiach więzienia. Nie było łóżek – raczej materace. Lekarze nie zawsze byli z dyplomami. Na przykład lekarz u nas w kompanii był studentem trzeciego roku, ale w jakiś sposób pomagał ludziom. Tak samo, jak my… Miałyśmy przeszkolenie [praktyczne] w szpitalu maltańskim oraz teoretyczne na spotkaniach.

  • Proszę opowiedzieć, jak pani asystowała przy operacjach.

Ponieważ byłam jedną z najmłodszych w kompanii, to możliwe, że byłam najbardziej odporna na stresy i lekarz, który operował, bardzo lubił moją obecność, bo byłam spokojna. Jak trzymałam świecę, to mi się ręce nie trzęsły. A świeca była jedynym światłem, które rozjaśniało pomieszczenie, ponieważ to było w podziemiach. To były na pewno bardzo prymitywne warunki.

  • Czy nie owało bandaży i leków?

Nie. Na razie nie owało. Nie wiem, jak później, bo byłam tylko na Woli i Starówce. Tam mięliśmy duże zapasy. W naszej kompanii jedna z koleżanek pracowała w aptece Wendego i przez całą okupację zbieraliśmy różne środki, które ona wynosiła z apteki. Tak że mieliśmy ich dość dużo. Poza tym szpital także miał, nie wiem skąd, potrzebne środki [opatrunkowe]. Kiedy lekarz przychodził na obchód, to przynosił mi potrzebne środki: watę, gazę, ligniny, całe butle rywanolu do przemywania ran. Pamiętam, że były środki.

  • Jak wyglądało zaopatrzenie w żywność i wodę?

Jeśli chodzi o redutę Ratusz, to mieliśmy w podziemiach wiezienia (które były bardzo głębokie, można powiedzieć – lochy) studnię, z której czerpaliśmy wodę. Tak że zasób wody w Ratuszu była uzupełniany dzięki tej studni w wiezieniu. Podczas bombardowania bomby trafiły w schody, które były bardzo ciężkie, i gdy spadały, to odcięły drogę do studni. Wtedy byliśmy odcięci od wody, ale to już było pod koniec naszego pobytu w Ratuszu.

  • Skąd mięliście żywność?

Ze Stawek… Na Stawkach była żywność. Były tam zdobyte przez powstańców konserwy. Mięliśmy dużo cukru w kostkach. Była też kasza. W podziemiach więzienia były ogromne kotły i w nich gotowaliśmy jedzenie dla setki ludzi. Trzeba było mieć siłę, żeby zamieszać w kotle. Były dwa kotły, w których gotowałyśmy. Ja byłam właściwie w sekcji sanitarnej, ale była grupa dziewczyn, która była sekcją gospodarczą. One nam gotowały.

  • Czy zetknęła się pani bezpośrednio z rannymi Niemcami?

Tak. Jeszcze na Woli… Niemcy byli skoszarowani w szkole powszechnej przy ulicy Chłodnej, róg Waliców. Zdobyliśmy tę szkołę i rannych odnosiło się do punktu przy ulicy Elektoralnej i Solnej. Ja niosłam Niemca i strzelali do nas z wieży strażackiej. Mówimy: „Niesiemy Niemca i Niemcy do nas strzelają”. Niosłyśmy rannego Niemca na noszach.

  • Czy zetknęła się pani z przedstawicielami innych narodowości, którzy walczyli po stronie powstańców?

Właściwie nie. Tylko były u nas trzy Żydówki i Żyd.

  • Proszę o nich opowiedzieć.

Żydówki były bardzo odważne. Nie pamiętam nazwisk, ale wiem, że Krystyna, która zginęła w Ratuszu, jest pochowana na naszej kwaterze. Były jeszcze Zosia i Marysia. Krysia, Zosia i Marysia – takie miały imiona czy pseudonimy. Brat Marysi był lekarzem ginekologiem i miał pseudonim „Burza”. Pomagał nam bardzo przy chorych i rannych. Przecież to był lekarz… Krysia zginęła na Starówce, a Zosia, Marysia i „Burza” przeszli kanałami. Przy placu Krasińskich było wejście do kanału, a wychodzili na Wareckiej. Dalej już nie miałam z nimi kontaktu, bo już mnie w Powstaniu nie było. Ja zakończyłam działalność w Powstaniu 2 września, bo razem z ludnością cywilną dostałam się do niewoli.

  • Czy wiedziała pani coś o przeszłości swoich koleżanek Żydówek? Czy mówiły, że się gdzieś ukrywały?

Tak. Ukrywały się. To były młode, inteligentne dziewczyny. Najodważniejsza była Krysia i może dlatego zginęła…

  • Czy one były ze Starówki czy z Woli, tak jak pani?

Nie wiem tego. Włączyły się do nas dopiero na Starówce, jako ochotniczki.

  • Jak pani zapamiętała powstanie w getcie?

W 1943 roku… Jako dzieci poszliśmy na strych czteropiętrowego domu, w którym mieszkaliśmy na ulicy Prostej. Widziałam balkon trzeciego piętra budynku przy ulicy Żelaznej, bo getto miało mury przez ulicę Żelazną, a nasz dom był niedaleko. Widać było tak zwane małe getto. Widziałam na balkonie matkę z dzieckiem na ręku, jak rozpaczliwie wołała o pomoc. To widziałam ze strychu naszego domu… Poza tym w czasie okupacji przychodzili do naszego domu znajomi Żydzi. Przychodził do nas Herszek Szewkies, którego nocowaliśmy. On kupował kartofle i przechodził przez te mury. Pewnego razu przyszedł do nas i opowiedział o swojej rodzinie. Jego matka z dziećmi, Szewkiesowa, mieszkała przy ulicy Grzybowskiej, a ojciec był policjantem. Mieli kilkoro dzieci. Najstarsza córka, Zosia, wyszła za mąż i miała maleńkie dziecko. W czasie pacyfikacji getta ich wszystkich zamknęli na ulicy Muranowskiej. Była tam przeprowadzona bocznica od Dworca Gdańskiego. To nam opowiadał dziesięcioletni Herszek, który jako jedyny się wtedy uratował. Opowiadał, że ojciec miał bardzo dużo złota (jako policjant miał większe niż inni możliwości) i dawał Niemcom to złoto, aby uratować swoją rodzinę. Niemcy wzięli złoto, ale powiedzieli, że może uratować tylko żonę. Szewkiesowa, która chciała wyjść z dziećmi, jak się dowiedziała, że dzieci nie wyjdą, to powiedziała, że ona też nie wyjdzie i razem z dziećmi wyjechała. Herszek poszedł do ojca z powrotem i już go więcej nie widziałam. Wcześniej przychodził do nas kilka razy po zakupy kartofli, żywności… Tak że znamy tylko historię Szewkiesowej i jej dzieci. Trudno, żeby matka opuściła sześcioro dzieci. Nie chciała. A ojciec nie otrzymał złota z powrotem od Niemców. Szewkies mówił, że ojciec dał całą paczkę złota, żeby ratować rodzinę i nie uratował…

  • Jeszcze mam pytanie dotyczące Powstania z 1944 roku. Czy księża prowadzili duszpasterstwo w szpitalach? Czy były wspólne modlitwy?

W szpitalach może tak, ale my nie uczestniczyliśmy w żadnych mszach. Nie było momentów, żebyśmy mieli kontakty z księżmi. Mieliśmy szpital u kapucynów w podziemiach, ale bezpośrednio nie [kontaktowaliśmy się z zakonnikami].

  • Co się działo z pani bratem podczas Powstania?

Brat przeszedł kanałami. Błagał mnie na wszystko, żebym nie zostawała na Starówce, bo uważał, że zginę razem z rannymi. Ja byłam jednak bardzo przywiązana do swoich rannych, tak chciałam ich ratować, że zostałam. Brat przeszedł. Walczył na Czerniakowie i przeżył Powstanie.

  • Czy brat też był w „Kilińskim”?

Tak, cały czas w „Kilińskim”. To on mnie włączył do konspiracji.

  • Proszę teraz opowiedzieć o obozie w Pruszkowie, w którym się pani znalazła.

Obóz w Pruszkowie był koszmarny. Hale były bardzo brudne, maszyny wysmarowane. Było bardzo dużo ludzi. Wprowadzono tam podział [ludności] na młodych (część produkcyjną), starych i matki z dziećmi. Ja byłam w części produkcyjnej [przeznaczonej] do wywozu na roboty do Niemiec.[…] W części ludzi młodych spotkałam koleżankę z mojego domu na ulicy Prostej – Lucynę Zawadzką. Ona się bardzo ucieszyła, że spotkała kogoś znajomego: „No, to będziemy razem!”. Oczywiście takie łączenia były bardzo miłe, bo byliśmy odcięci od rodziny, od przyjaciół. Ale stało się inaczej. Brat mojej koleżanki Hanki, która nam dała do dyspozycji swoje dwupokojowe mieszkanie na ulicy Długiej 8, wykupił ją z tej grupy, bo się dowiedział, że grupa najmłodszych osób jedzie do obozów koncentracyjnych. Ja nie zostałam przez niego wykupiona. Wykupił siostrę, żonę i przeszedł do innej części – do robót przymusowych. Jak Hanka zobaczyła, że zostałam oddzielona w grupie, to powiedziała [bratu], że jak mnie nie wykupi, to ona do mnie wraca. Był zatem zmuszony i mnie wykupić. Po wojnie spotkałam Lucynę Zawadzką, która mi pokazała rękę z numerem oświęcimskim i powiedziała: „Miałaś szczęście, bo gdybyś nie została wykupiona, to byś była razem ze mną w Oświęcimiu”. Takie miałam przeżycia, jeśli chodzi o Pruszków.

  • Gdzie pani trafiła później? Do Niemiec?

W Niemczech pracowałam na kolei. W magazynach kolejowych w Dessau.

  • Czy to był ciężka praca? Ile godzin musiała pani pracować?

To była bardzo ciężka praca. Zaczęło się od tego, ż jechaliśmy dwa czy trzy dni do Hall. Było zrobione targowisko ludzi i przyszedł Niemiec w cywilu (ale ze znakami SS) i powiedział, że potrzebuje sześćdziesiąt osób zdrowych i znających język niemiecki. Wystąpiłam ja, moja przyjaciółka, jej brat i zostaliśmy wybrani przez Niemca do pracy na kolei. To była praca bardzo ciężka. Często dostawałyśmy krwotoku przy tej pracy, bo to były ręczne kary, którymi się rozładowywało i załadowywało towary. Poza tym pracowałam też w ekspresie. Kiedy jechał pociąg relacji Berlin-Essen, to zatrzymywał się w Dessau, bo tam był bardzo duży węzeł kolejowy. Zabieraliśmy tam towary na nasz okręg. Niemcy cały czas krzyczeli: Schnell! Schnell! Schnell! Byłyśmy całe mokre – tak ciężko musiałyśmy dźwigać i tak szybko pracować.

  • Gdzie wtedy nocowaliście?

Były baraki przy samych torach kolejowych. Baraki były nawet znośne, bo wcześniej mieszkali tam Ukraińcy, podobno nawet folksdojcze. Ale jak przyjechaliśmy z Powstania, to one stały puste. Tam nas zakwaterowali. Nazywało się to Dessau Mausoleum. Był olbrzymi park i obok tory kolejowe.

  • Czy dostawała pani wynagrodzenie za pracę?

Owszem, płacili nam, a my chodziłyśmy do kantyny na piwo czy Brause. Tylko na to mogłyśmy wydać, a resztę pieniędzy paliłyśmy, bo po co nam były pieniądze, za które nie można nic kupić.

  • Czy dawali wam jedzenie?

Tak. Przydział chleba na cały tydzień był w poniedziałek. Bochenek chleba – to było przeznaczone na śniadania i kolacje. Oczywiście zjadałyśmy to do środy, a potem głodowałyśmy do poniedziałku.

  • Czy pracowała tam pani do końca wojny?

Tak. Do końca.

  • Jak się odbyło wyzwolenie?

Wyzwolenie było bardzo interesujące, bo przez dwa tygodnie Dessau był oblężone. To była strefa amerykańska… Amerykanie weszli do Dessau… Kiedy oni weszli, ja byłam bardzo chora.[…] Miałam silną anginę, ale jak się dowiedziałam, że do obozu weszli Amerykanie, to wybiegłam przed dom i razem z innymi Polakami witałam Amerykanów. Oczywiście pierwsi Amerykanie najczęściej byli czarni, ale jeden z żołnierzy bardzo mi się podobał. Miałam polne kwiaty w wazoniku i mu je dałam. Powiedziałam: „Witajcie nasi oswobodziciele!”. A on mnie złapał, podrzucił i powiedział: „Witajcie polskie dziewczyny!”. Okazało się, że to był Polak z pochodzenia, chociaż Polski nie znał, bo rodzice jego wyemigrowali w latach wcześniejszych. Urządzili nam zabawę, przynieśli bardzo dużo czekolady i było bardzo miło w tym czasie. To był chyba 22 kwietnia, kiedy Amerykanie wyzwolili nasz obóz.

  • Czy miała pani propozycje, żeby wyemigrować do Ameryki?

Od nich nie, bo to byli frontowcy. Po dwóch, trzech dniach się zmieniali i przychodzili inni. Ja zostałam sekretarką komitetu, który powstał na terenie naszego obozu. Chodziliśmy do dowództwa amerykańskiego i dostawaliśmy przydziały żywności. Propozycje dostaliśmy. Mogliśmy jechać tylko do Kolonii (w głąb Niemiec) albo do Polski. Oczywiście ja razem z moją przyjaciółką powiedziałyśmy, że na kolanach, ale do Polski. Brat przyjaciółki z żoną pojechał do Kolonii. My zaś transportem samochodowym zostaliśmy przewiezieni przez Amerykanów do Wittenbergu, a tak naprawdę do Lutherstadt. Tam były wagony i przenieśliśmy się w Lutherstadt do wagonów. Tak że było nas dziewięcioro w zaprzyjaźnionej grupie. Pożegnaliśmy Amerykanów i jechaliśmy w kierunku Wittenbergu. Przed rzeką Elbą okazało się, że stoimy. Koledzy poszli sprawdzić i powiedzieli, że nie pojedziemy dalej, bo jest zawalony most pod Wittenbergiem. Poczekaliśmy do rana. Rano zabraliśmy nasze rzeczy – dużo rzeczy już potopiliśmy w Elbie, bo nie byliśmy w stanie przenieść wszystkiego. Dziś już bym tego nie zrobiła, ale wtedy skakałam jak kozica po tym moście – a dziury były bardzo duże. Most był niemały. Przeszliśmy na drugą stronę Elby i weszliśmy do Wittenbergu. Poszliśmy na komendę, żeby zapytać, gdzie jest pociąg. Zaprowadzili nas do mapy i pokazali: „Tu jest Wittenberg, a tu Cottbus. Musicie iść do Cottbus”.

  • Kto wam to powiedział? Amerykanie?

Nie. Już byli tam Rosjanie. Oczywiście poszliśmy. W przeciwnym kierunku szli Francuzi, Włosi, Belgowie, Holendrzy – inne narodowości. Szli i każdy miał proporczyk swojego kraju. Potem było zgranie, że Rosjanie nas łapią. I łapali. Oczywiście nie dawali nam jeść, tylko kazali nam uprzątać tory. Tak że całymi dniami parę razy sprzątaliśmy tory. Potem już się kryliśmy. Jak nam dali znać, że Rosjanie czekają i łapią, to szliśmy bocznymi drogami. Do Cottbus szliśmy w ten sposób dwa tygodnie.

  • Cały czas piechotą?

Tak. Oczywiście.

  • Co się wydarzyło w Cottbus?

W Cottbus były już wagony. Wagony były otwarte. Nawet po węglu. Jak nas załadowali w Cottbus, to zaczął padać deszcz. Cali byliśmy umazani w błocie. Po jakimś czasie wyszliśmy z wagonów, żeby odpocząć w jakiejś miejscowości. Wyszliśmy w tej miejscowości – nazywała się chyba Schönewalde – już nie pamiętam – i przywitał nas na dworcu polski żołnierz. Tam przenocowaliśmy i przeczekaliśmy deszcz, który padał ze trzy dni. Jedliśmy rabarbar i wyrośnięte kartofle z komórek. Wszystko było opuszczone – Niemców nie było. Domy były opuszczone, meble w nich zrujnowane. Wstyd powiedzieć, ale Rosjanie często się tam załatwiali. Okropne to było.

  • Jak wyglądała dalsza podróż do Polski?

Jechaliśmy przez Łódź. Do Warszawy przyjechałam 30 czerwca. Pociągiem dojechałam do Dworca Zachodniego. Właściwie stacja była dalej, bo sam dworzec był zniszczony. Poszłam do mojego domu i znalazłam kartkę, [na której było napisane,] gdzie znajdują się ojciec z mamą. Zaraz po przyjeździe spotkałam kolegów i poszliśmy do miejsc, gdzie mieliśmy rannych – na ulicę Długą 7. Koledzy zorganizowali odkopanie tych miejsc i nie było tam nikogo. Na Długiej 7 parter nie był zawalony, tylko wyższe kondygnacje były zgruzowane. Ponieważ pamiętałam, gdzie byli ranni, to tam kopaliśmy. Szczątków nie było. Podejrzewaliśmy, że oni razem z innymi wyczołgali się na podwórko, kiedy się palił szpital, bo spotkałam koleżankę Celinę, która mi opowiadała, że była w szpitalu, kiedy się palił. Opowiedziała mi, że dopiero po południu przyjechał Czerwony Krzyż i ci, którzy się uratowali, zostali przewiezieni do Milanówka.

  • Czy brała pani udział w odbudowie Warszawy?

Oczywiście! Odbudowa wyglądała tak, że w prawie każdą niedzielę byliśmy w różnych dzielnicach na odgruzowaniu – na Starówce, na Powiślu. To było obowiązkowe. To że miałam później dwoje dzieci, mnie nie zwalniało. Całymi latami odgruzowywaliśmy Warszawę. Nie byłaby tak szybko odgruzowana, gdyby nie nasze poświęcenie. Na ulicy Marszałkowskiej wchodziło się pod pierwsze piętro – tyle było gruzu.

  • Czy ma pani jakieś miłe wspomnienie z Powstania?

No… Były także śmieszne momenty… Na przykład w pałacu Blanka było bardzo dużo dobrych alkoholi. Oczywiście chłopcy się tym zaopiekowali i częstowali nas francuskim szampanem, który był według mnie okropnie niedobry. Mówię: „Dajcie trochę cukru do tego”. Ale jeśli chodzi o wielkie uroczystości, to nie było… Ciągle kogoś chowaliśmy…

  • Czy miała pani kontakt listowny z rodzicami podczas Powstania?

Nie. Z rodzicami nie… Ojciec został na ulicy Prostej a mama pojechała do Błędowa przed wybuchem Powstania, bo była umówiona z kimś, kto miał zabić świniaka. Tam ją zastało Powstanie. Mama była cały czas w Błędowie.

  • Czy nie żałuje pani, że wzięła udział w Powstaniu?

Nie! To było dla mnie wielkie przeżycie. Ja byłam chowana w duchu patriotycznym. Mój ojciec był wielkim patriotą.
Warszawa, 2 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus
Barbara Chrzanowska Pseudonim: „Blanka” Stopień: strzelec; łączniczka, sanitariuszka Formacja: Batalion „Kiliński” Dzielnica: Wola, Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter