Janina Rozwadowska „Janka”

Archiwum Historii Mówionej



  • Jak zapamiętała pani 1 września 1939 roku?

Pierwszego września byłam na Żoliborzu. Miałam wtedy piętnaście – szesnaście lat. Było trochę przerażenia, ale wtedy byłam młoda, jeszcze byłam w gimnazjum.

  • Mieszkała pani z rodzicami i z rodzeństwem?

Nie, byłam jedynaczką. Całe moje życie mieszkałam na Żoliborzu. [...] Jestem wielką patriotką Żoliborza. Uważam się za żoliborzankę, tu kończyłam wszystkie szkoły.

  • Które?

Najpierw kończyłam malutkie, prywatne przedszkole w dzielnicy na dolnym Żoliborzu, a potem byłam w gimnazjum u Aleksandry Piłsudskiej. Przedtem byłam w szkole powszechnej pani Kościałkowskiej, to było znane. Potem [poszłam] do gimnazjum na placu Inwalidów.

  • Żoliborz w ogóle wyróżniał się, mówiło się o Republice Żoliborskiej.

Tak. Byliśmy zorganizowaną młodzieżą. Pomimo że nie mieszkałam w dużym domu, tylko to był mały dom, gdzie było kilka mieszkań, ale też przynależałam do większego [budynku] na Słowackiego.

  • Co to było?

Na Słowackiego był duży blok i była tam młodzież. Zbieraliśmy się, graliśmy w siatkówkę. Właściwie później od tej młodzieży zaczęła się nasza praca konspiracyjna.

  • Czyli pozostawała pani w tym samym, mniej więcej, gronie.

Tak.

  • Gdy wybuchła wojna to jeszcze dużo owało pani do matury, więc trzeba było się uczyć.

Trzeba było się uczyć – uczyło się na kompletach.

  • Jak się odbywały? Po domach?

Po domach przez [około] półtora roku, a potem były różne szkoły zastępcze, które były odpowiednikiem, jakby, gimnazjum. [Gimnazjum] Aleksandry Piłsudskiej było na kompletach i tam zdawaliśmy egzaminy i maturę.

  • Czy odczuwało się grozę wojny w czasie okupacji?

Odczuwało się. Absolutnie. To było życie z dnia na dzień, bo nigdy nie wiadomo, co się stało i właściwie teraz sobie raptem uświadomiłam, że myśmy żyli… Wtedy było się młodym, więc [tak się] tego nie brało. Właściwie nie było żadnych rozrywek, jedynie [czasem] gdzieś zagrało się w siatkówkę, nie było żadnych spotkań, były tylko prywatne – imieniny, urodziny.

  • Od razu były tylko wielkie obowiązki.

Mało tego – od razu było olbrzymie poczucie odpowiedzialności za nasz kraj, za naszą Polskę.

  • Skąd wyniesione?

Zupełnie nie wiem skąd.

  • Z domu, czy ze szkoły?

Myślę, że ze szkoły. Chodziłam do wyjątkowej szkoły, bo dyrektorką była pani Kościałkowska, która sama była w wojsku i pamiętam, jak ubierała się w czarną suknię, [na której] miała wszystkie odznaczenia. W czasie wojny była w jakimś związku kobiet.

  • Której wojny?

Pierwszej, była z Piłsudskim. Na mnie zrobiła wielkie wrażenie. Zresztą chyba przekazała historię dosyć dobrze, bo uczyła nas historii (to było w szkole powszechnej, właśnie u pani Kościałkowskiej).

  • Czyli to dla was było oczywiste, że macie obowiązki wobec ojczyzny.

Tak, to było oczywiste. Nieoczywiste było to, że znalazłam się w środowisku Narodowych Sił Zbrojnych.

  • Jak to się stało?

Po prostu miałam takie środowisko, że jak mi zaproponowali, [dziewczynie, która miała] szesnaście czy siedemnaście lat, konspirację, to było już NSZ.

  • Na czym to polegało?

Polegało to na tym, że zbieraliśmy się raz na tydzień i uczyli nas historii, trochę naciągniętej (teraz widzę, że bardzo). W każdym razie już nas tak kształtowali, żebyśmy byli bardzo patriotycznie [nastawieni]. Mieliśmy spotkania. Pamiętam, że sama musiałam pisać referat, temat: „Kwestia ukraińska”, dali mi książki, skąd wziął się ruch ukraiński. To nie było całkiem prawdziwe, tak jak teraz widzę z historii, to było trochę naciągnięte, ale wówczas tak nas kształcili.

  • Następnym etapem była Legia Akademicka?

Legia Akademicka to był punkt w pierwszy dzień Powstania.

  • Dopiero wtedy?

Dopiero wtedy. Zresztą jest tablica na Długiej 22. Tam było nasze zaprzysiężenie do Powstania. Później byli u „Gozdawy”, cała młodzież, właśnie z NSZ.

  • Zrozumiałam, że byliście ukierunkowani na podnoszenie swojej wiedzy historycznej.

Tak, ale także wychowania Polaka.

  • Ale były także przygotowania praktyczne?

Praktyczne, jak najbardziej – przez dwa lata chodziłam do szkoły na kursy pielęgniarskie – przy szpitalach, były przeróżne wykłady w domach i praktyki w szpitalu.

  • Mogła spodziewać się pani, że właśnie ta umiejętność będzie wykorzystana?

Jak najbardziej, to była jedna z części konspiracji.

  • Czy w pani grupie były tylko dziewczyny?

W mojej grupie były tylko dziewczyny. To było raczej dla dziewcząt, ale bardzo dużo kolegów było w tej samej konspiracji, byli w swoich – takich czy innych – komórkach.

  • Kiedy dowiedziała się pani, że trzeba gdzieś się stawić?

Przyjechałam do Warszawy po to, żeby stawić się na Powstanie, bo już mówiło się o tym.

  • Wiedziała pani, że ono będzie?

Tak. Chodziłam do szkoły rolniczo-ogrodniczej, byłam na praktyce sadowniczej w grójeckim i przyjechałam trzy dni [wcześniej] na Powstanie, bo trzeba było przyjechać, po prostu trzeba było być. To było całkiem zrozumiałe w tamtym okresie. Przyjechałam i pojechałyśmy z moją przyjaciółką, która także mieszkała na Żoliborzu (ona żyje, jest w Kanadzie), do naszej komendantki na Mokotów. Nie spotkałyśmy jej, bo nie było jej w domu. Wracałyśmy z Mokotowa i Powstanie zastało nas na Starówce, tak że nie mogłyśmy wrócić na Żoliborz, bo jeszcze były mury getta. Zgłosiłam się tam do punktu zbornego.

  • Czy wiedziała pani, gdzie on jest?

Tak. To już było Powstanie, od razu był punkt zborny. Powiedziałyśmy, że byłyśmy w konspiracji w NSZ i odesłali nas na Długą 22. Tam przyszłyśmy we dwie z moją przyjaciółką i tam już była grupa młodych ludzi z NSZ i był porucznik (zapomniałam [nazwiska]). Tam zostałyśmy włączone do oddziału Legii – nazywało się to Legia Akademicka. [W tym miejscu, obecnie] jest tablica, bo zaraz jak już było można, w 1989 roku, to żeśmy [to zrobili], nasza grupa. Jeszcze ci ludzie żyli, którzy doskonale to pamiętali, teraz już nikt nie żyje. [...] Pamiętam – na podwórzu szereg chłopców, my dwie na końcu, tam było zaprzysiężenie i od tego momentu byłyśmy w Powstaniu. Tam zostałyśmy, bo [powiedzieli], że będzie punkt sanitarny.

  • W tym samym miejscu, na Długiej?

Na Długiej, tak. Tam później był bardzo prymitywny szpital – później w piwnicach, a początkowo w podwórzu. Wszystko było zniszczone, zrównane, bo później strasznie wymordowali tam naszych rannych, których zostawiliśmy. Byłam tam aż do momentu przejścia kanałami do Śródmieścia.

  • Czyli pani zakres działań to była Starówka – Długa, Bonifraterska, Miodowa?

Tak, Długa. Był tam punkt sanitarny i my byłyśmy tam z dwoma lekarzami, [pomagałyśmy], podawałyśmy…

  • Bezpośrednia pomoc.

Nawet nie pomoc bezpośrednia, tylko jak była operacja. Były operacje i my byłyśmy na sali operacyjnej [do pomocy].

  • Praktycznie dopiero wtedy pani to poznała.

Tak. Później operacje były w piwnicy i byłyśmy w piwnicy – zawsze we dwie, razem z moją przyjaciółką. Lekarz miał pseudonim „Wnuk”.

  • Jaki był zakres działań? Czy lekarz potrafił wszystko, to znaczy był i chirurgiem i…

Potrafił, ale [to były operacje] dosyć prymitywne, przeważnie to była amputacja, opatrunki. Zrobiło się pokój szpitalny w piwnicy, gdzie wszędzie były jeszcze cegły, więc poprzypinało się prześcieradła, żeby jakoś osłonić. Ale pamiętam jedną z operacji – raptem walnęła bomba i myśmy tylko osłoniły naszego chorego, który był na stole operacyjnym. Były operacje, ale w zasadzie to były najprostsze zabiegi. To była malusieńka piwnica, którą wyczyściło się i obiło prześcieradłami.

  • Od jakiego momentu była pani w „Gozdawie”?

Właściwie od początku. Ale, prawdę powiedziawszy, to nawet nie bardzo wiedziałam, że byłam w „Gozdawie”. Dopiero później [dowiedziałam się] od moich przyjaciół [...] W ogóle nie znałam pana „Gozdawy” i nie wiedziałam [jak wygląda].

  • Ale dostaliście legitymacje?

Tak, mam legitymację. Dostałam. I właśnie ci moi przyjaciele – teraz już nikt z nich nie żyje. Później wyjechałam za granicę, ale z moją przyjaciółką, z którą przeszłyśmy przez Powstanie, jesteśmy w kontakcie właściwie przez całe życie. Ona mieszka na stałe w Kanadzie, ja mieszkałam w różnych krajach, ale miałyśmy kontakt, nigdy właściwie nawet nie rozmawiałyśmy o Powstaniu. Bardzo to było przedziwne.

  • Czyżby to był bolesny temat?

Widocznie coś było, życie było zupełnie inne, nasi mężowie, którzy o tym nie wiedzieli, którzy w tym nie uczestniczyli. Nie bardzo. Właściwie zupełnie nie rozmawiałyśmy.

  • W Polsce to musieli zatajać prawdę, ale tam…

Tak, ale tam… Myśmy na co dzień za dużo się nie widziały, bo ona była w Kanadzie, ja byłam w Anglii, albo na Jersey, albo gdzieś w różnych miejscach. Poza tym ona wyszła za mąż, ja wyszłam za mąż, ona dziecko, ja, potem z wnukami. Ale do Kanady jeżdżę dosyć często i dalej jesteśmy w stałym kontakcie, to jest moja najbliższa osoba, jak siostra.

  • Czy była pani świadkiem działań operacyjnych, czy widziała pani, że coś się dzieje, akcja zbrojna, w tej okolicy, gdzie pani była? Koledzy z oddziału, szturm?

Dokładnie nie widziałam, ale byłam w akcji – mieliśmy przebić się do Śródmieścia przez bank. Tam spędziliśmy całą noc. Tej nocy nigdy nie zapomnę. Było dosyć ciepło, bo [spędziliśmy noc] na kamieniach. Nazywało się to bankiem. Później nawet spotykaliśmy się z kolegami, to szukaliśmy tego miejsca, gdzie [spędziliśmy] całą noc.

  • Gdzie był usytuowany?

Na placu Bankowym, bo mieliśmy przebijać się przez Królewską, tylko że niestety wtedy… Byłam już jakby w pierwszej linii. Mieli się przebić, potem nasz oddział i my razem z nim. Pamiętam, jak sama myślałam, jak to właściwie będzie, bo w takim natarciu nigdy sama nie byłam, zawsze byłam raczej w piwnicy. Ale miałam kolegów, którzy bardzo mężnie szli do szturmu; szturmowali na Miodowej, zdobyli broń, Niemców [wzięli do niewoli].

  • Opowiadali o tym?

Opowiadali nam o tym, pokazywali nam to. [To było] przy wyjściu Miodowej na kościół świętej Anny.

  • W tamtych okolicach był wybuch czołgu.

Nie, [wybuch] czołgu, to było bardziej w lewo.

  • Na Podwalu.

Na Podwalu. To było zresztą niedaleko nas, bo byłam na Długiej, tylko bliżej od placu Krasińskich. Ale ten czołg – o mały włos, prawie że tam nie poszłam, bo wszyscy [krzyczeli], że taka wielka zdobycz, że raptem zdobyło się czołg.

  • Dotarła do was ta wiadomość?

Naturalnie. Człowiek nie miał czasu na to, żeby tam pójść i zobaczyć, ale właściwie chciałam, był taki moment. Tyle osób tam zginęło, właśnie dlatego, że przyszli oglądać.

  • Po prostu z ciekawości.

Po prostu z ciekawości. To był koszmar! Byłam tam, żeby ratować. To był rzeczywiście koszmar. Bardzo dużo osób wtedy rzeczywiście straszliwie się załamało. To był koszmar.

  • Jak długo przebywaliście na Długiej 22?

Do 30 sierpnia. Ja tam byłam bez przerwy.

  • Czy mieliście orientację, co się dzieje w ogóle w Warszawie, czy tylko znaliście swój odcinek?

Nie, tylko znaliśmy swój odcinek.

  • Nie docierały żadne informacje, radio?

Nie, nic. Nie, bo nie byłam ani w sztabie ani… po prostu było się z chorymi, z rannymi, z umieraniem.

  • Czy widziała pani bezpośrednio nieprzyjaciela?

Nie, bo prawie cały czas byłam w piwnicy.

  • Do szpitala nigdy nie wtargnęli?

Nie, nigdy nie wtargnęli. Potem, jak wyszliśmy kanałami, 30 sierpnia... Wzięli nas z naszego szpitala, nasza komendantka, która była zresztą naszą starszą koleżanką z Żoliborza (niestety, już nie żyje, mogłaby dużo powiedzieć).

  • Kto szedł? Personel?

Tak, personel ze szpitala i ci ranni, którzy mogli iść. Myśmy miały wtedy pod opieką (moja przyjaciółka i ja) naszą wspólną koleżankę z oddziału, która była ranna, która straciła oko („Joanna”), więc trzeba było ją prowadzić, trzeba było zajmować się nią. Razem z nią weszłyśmy do kanału.

  • Właz do kanału był na rogu Miodowej i Długiej?

Tak, na rogu Miodowej i Długiej jest to miejsce. Tam czekałyśmy i tam razem z „Joanną” [weszłyśmy] i cały ten szpital [też]. My stosunkowo wcześnie weszłyśmy, bo byłyśmy najbliżej tego włazu. Był jeszcze drugi szpital na Długiej, na dole pod 7, olbrzymi (byłam tam, bo [brałam] jakieś materiały). Stamtąd odchodzili później i w ogóle jeszcze dużo oddziałów po nas przeszło. Myśmy były jedne z pierwszych.

  • Czy ktoś was prowadził?

Tak. Już wiadomo było, że idą ze szpitala, dali nam pod opiekę „Joannę” i razem ją prowadziłyśmy, była między nami.

  • Jak długo trwała wasza przeprawa?

Chyba sześć albo siedem godzin.

  • W którym miejscu wychodziliście?

Na Wareckiej. Tam już wyszłyśmy i było widno, a tu weszłyśmy w nocy. Nie pamiętam, czy weszłyśmy o jedenastej, czy o pierwszej, bo czekało się dosyć długo. Czekało się i czekało.

  • Było bardzo wielu chętnych.

To było zorganizowane. Cały nasz szpital był bardzo dobrze zorganizowany, [ale] była duża kolejka i to szło bardzo wolno.

  • Nie można było pozwolić sobie na panikę.

Nie, nie było paniki, to było bardzo dobrze zorganizowane.

  • Wychodzi pani z włazu na Wareckiej i co pani widzi?

Słońce. Widzę słońce i ktoś ma kwiaty. Co mnie najbardziej [zaskoczyło], to to, że w oknach były szyby. To chyba było najbardziej [zaskakujące]. Drugie – my byłyśmy z tą przyjaciółką, która straciła oko, miała tam blisko rodzinę i zaprowadziłyśmy ją do rodziny i do lekarza. Była ranna w oko, operację zrobili jej bardzo prymitywnie, więc musiała mieć plastyczną. Zresztą zawsze później nosiła opaskę, bo zupełnie straciła oko. [Zaprowadziłyśmy] ją do rodziny, a tam jeszcze był obrus. To pamiętam. Przy stole. My byłyśmy niemyte, szare włosy, siwe, w brudzie, w pyle.

  • Jakie warunki były na Długiej?

Straszne. Już [pod koniec] nocowałyśmy z chorymi w maglu, bo już powiedzieli: „Trudno. Czy nas trafi, czy nie trafi…”. Nie było [miejsca], tam było tyle ludzi. Przecież ludność cywilna także była w piwnicach, a tu mieliśmy punkt operacyjny. Reszta, nasi ranni, byli w maglu (i ci, co mogli być). A tu raptem obrus.

  • Obrus i szyby w oknach.

I szyby w oknach. I jakoś cicho. A tam ciągle był straszliwy odgłos i to mnie bardzo długo prześladowało. Ciągle były odgłosy, ciągle walili.

  • Czy w Śródmieściu jeszcze się sformowaliście?

Tak, sformowaliśmy się, ale nie do końca. Odprowadziłyśmy przyjaciółkę i poszłyśmy na [ulicę] Chopina – cały nasz oddział, nasza komendantka.

  • Czy dało się przejść? Trzeba było przeciąć Aleje Jerozolimskie.

Tak, dało się, wtedy jeszcze było wcześnie, bo oni jeszcze wykańczali Starówkę, jeszcze nie zajęli się nami. Ale jeszcze [wcześniej] byliśmy nie na Chopina – byliśmy na Chmielnej. Nawet pamiętam to podwórze, byłam tam później z jednym z kolegów. Tam był nasz oddział. Ze szpitala dali nas do tego oddziału, do którego byłyśmy [przydzielone] jako sanitariuszki, więc już [nie byłyśmy] w szpitalu. Trochę naszych rannych dali w punkcie, w szpitalu na Chopina 2 czy 7, jeszcze byłam w tym miejscu, ale to już później. Początkowo cały nasz oddział „Gozdawa” [...] był na Chmielnej, tam było dosyć dużo walk w pierwszej linii (następna brama to już byli Niemcy), więc tu byłam najbliżej [wroga].

  • Czym dysponowaliście, jeśli chodzi o opiekę nad rannymi? Bo jeśli mieliście za sobą doświadczenia Starówki, to chyba niewiele przenieśliście?

Na Starówce dostałyśmy panterki, które miały olbrzymie kieszenie. W panterkach przeszłyśmy przez kanały. Do tych panterek napchałyśmy to, co miałyśmy jeszcze w szpitalu i to właściwie wszystko, co niosłyśmy.

  • Nie było żadnych nowych dostaw?

Nie, nie było. Nie wiem, jak my funkcjonowaliśmy.

  • Strzykawki, narzędzia, bandaże…

Już później narzędzi… Bandaże jakoś mieliśmy, jakieś były, dawali nam coś. Ratowałam rannych, ale na Długiej, a już później nic, nigdy nie miałam okazji, więc tylko było się przy oddziale, gdzie musiały być dwie sanitariuszki.

  • Jakiś czas była pani ze swoim oddziałem na Chmielnej a potem przedostaliście się na Chopina?

Nie, na Chopina był szpital naszego oddziału. Jeden z moich bliskich kolegów został ranny i przenieśliśmy go na Chopina. Później tam byłam i opiekowałam się nim. Zresztą razem z nim wyjechałam do obozu. Był ranny, [miał] przestrzelone obydwa uda, tak że nie mógł chodzić i zaopiekowałam się nim. Razem stamtąd, karetkami, wywieźli nas do Warszawy Zachodniej.

  • Kiedy to miało miejsce?

To było już po zakończeniu Powstania. Wtedy [wywieziono] cały szpital, w którym on był i w którym ja byłam, właśnie na Chopina, dlatego tak pamiętam – chłopcy przynieśli [kolegę], żeby był w naszym szpitalu. Donieśliśmy go – były sanitarki na Dworcu Głównym (pamiętam Marszałkowską, więc to chyba był Dworzec Główny), którymi zawieźli nas do Dworca Zachodniego i stamtąd prosto do niewoli. Cały szpital.

  • Jak wyglądał transport?

Były bardzo przyzwoite warunki, bo były takie same, jak mieli niemieccy żołnierze na froncie. To były sanitarne, towarowe wagony, przyzwoicie, każdy miał swoją pryczę. Były półki wzdłuż, było trochę miejsca w wagonie.

  • W takim razie bardzo różniły się warunki.

Tak. To był zdaje się trochę pokazowy [transport]. Jak później ewakuowali resztę, to już nie wysyłali do Niemiec, tylko wiem, że był punkt w Skierniewicach. Później [dowiedziałam się] od znajomych gdzie byli i byli tu, w Polsce. Myślałam, że wywiozą nas gdzieś do Polski i wtedy załapałam się.

  • Nie informowali dokąd jedziecie?

Nie.

  • Czy była pani ze swoimi koleżankami?

W szpitalu byłam ze swoimi koleżankami i z tym młodym człowiekiem, którym się opiekowałam.

  • Dokąd dojechaliście?

Pierwszy przystanek był jeszcze w Polsce, w poznańskim. [Ten chłopak] nawet miał rodzinę w Poznaniu czy pod Poznaniem. Chyba w Poznaniu. Gdzieś zatrzymaliśmy się, ludzie dowiedzieli się, on dał karteczkę i jego kuzynka przyszła do nas do pociągu towarowego, bo dwa dni staliśmy na bocznicy. W tych warunkach raz dziennie dostawaliśmy zupę. Były przystanki na bocznicy i dowozili. Zresztą kapitulacja Warszawy była pod warunkiem, że będziemy jechać na takich samych warunkach, jak ranni niemieccy żołnierze. Przynajmniej to był jakiś pokazowy transport, nie wiem jak [było] później.

  • Czy kuzynka zabrała tego kolegę, czy jechał dalej?

Nie, jechał dalej. Nie mógł nawet wyjść, bo był ranny. Ona tylko przyszła. Tam byliśmy dzień czy dwa. Wtedy dojechaliśmy do Gross Lübars (mam nawet na ten temat książki).

  • Zostaliście tam na pewien czas?

Tak, na pewien czas razem. Dalej byłam w szpitalu i dalej jako pielęgniarka. Jak przyjechaliśmy, to tam już był Żoliborz. Nie byłam [na Żoliborzu] w czasie [Powstania], ale tam było bardzo dużo moich koleżanek (powinnam właściwie być na Żoliborzu). Nie było rannych, tylko były koleżanki, bo już rozdzielili dziewczęta od chłopców, od mężczyzn. Myśmy jeszcze ciągle były w szpitalu. Tam byłyśmy chyba przez miesiąc. Dalej pracowałam w szpitalu, zdaje się, [że] było nas trzydzieści – czterdzieści pielęgniarek, więc opiekowałyśmy się swoimi rannymi.

  • Swoimi?

Tymi, z którymi przyjechałyśmy, Polakami. To były dziewczęta, chłopcy, mężczyźni. Po miesiącu wszystkie kobiety i te, które były ranne, wszystkie pielęgniarki i całą żoliborską grupę dziewcząt, załadowali do pociągu i wywieźli do Oberlangen, pod granicę holenderską. Jechaliśmy chyba trzy albo cztery dni.

  • Dopiero tam przekonała się pani, jaki może być głód?

Tak, tam rzeczywiście był, jakby ktoś złośliwie powiedział, ścisły post.

  • Kiedy tam dojechałyście? Jeszcze przed świętami?

W Wigilię albo dzień przed Wigilią. Wszystkie zaczęły się tam zjeżdżać z różnych oddziałów, koleżanki ze szkoły, trochę znajomych. Znalazło się [kogoś] z rodziny i była wielka radość.

  • To jednak były plusy, że się poznajdowaliście.

Tak. Dużo się znalazło.

  • Proszę opowiedzieć o Wigilii w Oberlangen.

Nie bardzo dobrze pamiętam, dlatego że ciągle pracowałam. Mieliśmy ciągle swoich chorych, swoich rannych i był dyżur. To nie było tak jak nocny dyżur [w dzisiejszym szpitalu], że człowiek mógł położyć się na chwilę. Tam chodziło się bez przerwy. Po jednym nocnym dyżurze zasłabłam, po prostu zemdlałam, bo było nas dwie. Nas nie było dużo, Niemcy jednak ograniczyli ilość pielęgniarek. Ale ciągle przyjeżdżałam jako pielęgniarka, więc ciągle byłyśmy ze szpitalem. Byłam dużo mniej wykwalifikowana, tam naprawdę były pielęgniarki z prawdziwego zdarzenia, ja byłam taka wojenna.

  • Ale praktyka…

Praktyka. Chodziło po prostu o to, żeby doglądać chorych, podawać baseny, myć, więc to nie było nic takiego.

  • Jak było zorganizowane życie obozowe? Czy była polska komendantka?

Była polska komendantka [...]. Był obóz gdzie byli Niemcy, potem były pierwsze druty i tak zwane przedobozie. Tam były trzy baraki – cały szpital, jeden barak, gdzie myśmy mieszkały – te, które były na funkcji, tak jak pielęgniarki. Miałyśmy jeden, duży barak i było nas tam około setki. Ale miałyśmy dużo lepsze warunki niż w [innych] barakach, bo [tam] wchodziło się do baraku i były [jakby] szuflady, a myśmy miały prycze tylko jednopiętrowe, stojące oddzielnie (było na dole i na górze). Zdaje mi się, że nas tam było sześćdziesiąt. Każda miała swoją pryczę. Wiem, że barak był widny. To, co mnie przygnębiało, jak chodziłam do innych baraków, do moich koleżanek (odwiedzałyśmy się), to u nich zawsze było ciemno, wchodziło się do tej szuflady i jakoś było ciężko. A u nas nie, u nas było jasno, bo było przestronnie. To było na przedoboziu. Tam były pielęgniarki (było nas trzydzieści-czterdzieści, czy może pięćdziesiąt – już nie pamiętam). Były tak zwane funkcyjne, które pracowały w pralni, obsługiwały pralnię (nie wiem dlaczego pralnię, bo przecież prześcieradeł nam nie dawali, ale tak się mówiło – pralnię), [i takie które] obsługiwały łaźnię. Ciągle byłam ze szpitalem, ale nie wszystkie się znałyśmy, po prostu było się cały czas razem, prawie że nie było prywatnego momentu.

  • Czy zapamiętała pani dzień 12 kwietnia 1945 roku?

No pewnie! Nigdy nie zapomnę. Byłam wtedy pielęgniarką, mieszkałam w luksusowych warunkach, bo udało mi się, zaprzyjaźniłam się z pielęgniarką z zawodu, która była położną i tam urodziło się nam…

  • Sześcioro dzieci…

Więcej, chyba dwanaścioro. Wydawało mi się, że tych dzieci było sporo. Byłam przy dzieciach razem z tą [położną]. Byłam w baraku na przedoboziu, gdzie była komenda, komendantka, jej adiutant i kilka [osób] starszych rangą i [były tam] matki z dziećmi. Miałyśmy dwa czy trzy pokoje, razem z dziećmi, więc byłam na przedoboziu. Wyszło się na próg, była piękna pogoda, już wiedziałyśmy, że to już trochę zbliża się, bo było coraz bardziej głośno, słyszało się już jakieś odgłosy. Poza tym wtedy był szalony ruch samolotowy nad naszym obozem. Pamiętam ciągle z obozu odgłos – każdy pewnie inaczej pamięta (ciekawa jestem nawet innych wspomnień) – jak co noc leciały nad nami samoloty bombardować Niemców.

  • Leciały z zachodu?

Leciały z zachodu, a potem znów wracały. Leciały – nie mówię, że bardzo nisko – ale słyszało się samolot za samolotem, był głuchy odgłos. Trochę cieszyłyśmy się, że to było. To był śliczny dzień i byłyśmy już na progu naszego baraku. Raptem widzę, że podjeżdża czołg, bo byłyśmy na przedoboziu, więc byłam bardzo blisko. Malutki czołg, a potem trochę większy. Wszystkich się spodziewałyśmy – Amerykanów – w obozie były szybkie kursy angielskiego, żeby się uczyć, jak to będzie się ich witać, bo spodziewałyśmy się, że lada moment nas oswobodzą. Tylko po jakiemu my się z nimi porozumiemy i czy to będą Francuzi, czy to będą Amerykanie, czy to będą Anglicy. Raptem przyjeżdża czołg i któraś krzyczy [po angielsku, a żołnierz] powiedział: „To nie! Panienko! My Polacy!”. To pamiętam, to bardzo dobrze pamiętam. Zresztą później z nimi rozmawiałam, bardzo dobrze znałam ludzi, którzy nas [oswobodzili] – majora Koszutskiego, cały ten oddział (zresztą w tym pułku, który nas odbił, był mój kuzyn). Tego nigdy nie zapomnę – „Panienko, my Polacy!”. Zresztą nawet w książce o Oberlangen jest to dokładnie opisane, bardzo dobrze, tylko że ona była dalej, a ja byłam bardzo blisko tego, jak wjechał czołgiem przez bramę.

  • Czy staranował tę bramę?

Tak, tę pierwszą bramę staranował a później się zatrzymał. Później natychmiast – to był cudowny moment – wszystkie się zebrały, ale nie byle jak, gromadnie, tylko tak jak na apelu. Było widać, że to było wojsko.

  • Jak prawdziwi żołnierze.

Jak żołnierze, tak. To już było coś. Nie stanęłam tam, bo nigdy nawet nie byłam na apelu, zawsze byłam sanitariuszką, byłam w szpitalu, więc z tego byłyśmy zwolnione. To był jeden plus bycia w obozie, że nie musiałyśmy być na apelu. Ale tak bardzo nie pamiętam głodu.

  • Widocznie musiały być trochę odmienne warunki w szpitalu.

Nie, my dostawałyśmy to samo, ale to nie było coś, co najbardziej… Możliwe, że w obozie było gorzej (ja byłam przed obozem). Myśmy były ciągle zajęte, a tam jednak były… Pewnie, że tam [kobiety] się organizowały, były kursy, wykłady, przedstawienia, próby, ale my ciężko pracowałyśmy. Jadłyśmy tyle co jadłyśmy, więc byłyśmy prawdopodobnie permanentnie głodne i trochę niedożywione – zresztą najlepszy dowód, że żadna z nas, przynajmniej ja, nie miała swojego okresu, więc to w ogóle było – dzięki Bogu.

  • Ale słyszałam też, że dodawano wam coś takiego do jedzenia, specjalnie.

Słyszałam, że dawali, że te ziółka to było takie coś. Tak, to słyszałam. W każdym razie to było zupełnie z głowy, więc nie było problemu (bo to był rzeczywiście problem). Ale mówię to z odległości czasu, po tylu latach, to jednak kawał czasu.

  • Czy zajęli się wami maczkowcy?

Szalenie zajęli się! Dowieźli nam jedzenie, dużo z nas pochorowało się. Moja przyjaciółka, która była razem ze mną – tam był jej stryjeczny brat. Zaraz przyjechał Bogdan, dowiedział się.

  • Zaskoczenie było obustronne?

Obustronne. Wszystko nam pooddawali. Później już nie było głodu, bo już byłyśmy pod opieką. Wtedy była jeszcze wojna, wobec tego musieli nas pilnować. Był Pluton Strzelców Konnych z 1. Dywizji Pancernej i podporucznik Bogdan Rago to był brat stryjeczny mojej przyjaciółki, która tam była. Byli z nami, bo się znaliśmy, pilnowali nas przed – nie wiem przed czym, ale w każdym razie był pluton, który nas pilnował. W każdym razie żadna się tak nie wyrywała, żeby gdzieś uciekać. Już było bardziej zorganizowane, od razu od tego czasu znalazło się jedzenie. Prawdopodobnie maczkowcy oddawali nam wszystkie swoje racje. W każdym razie corned beef był wspaniałą rzeczą. Pierwszy raz w życiu jadłam corned beef i chyba ostatni.

  • Co to takiego corned beef?

To mięso wołowe z puszki, które nazywało się corned beef. Nigdy nie zapomnę mojej przyjaciółki, z którą zresztą jesteśmy w stałym kontakcie, która mieszka dalej w Londynie, jak na progu jadła [grubą] pajdę białego, angielskiego chleba, do tego [dużo] margaryny i grubo corned beef’u. Siedziała i taką pajdę [zajadała] – nie mogła włożyć do buzi. Tak już tam było dobrze.

  • Co zadecydowało o tym, że została pani na Zachodzie?

Wyszłam tam za mąż.

  • Czy mąż był jednym z jeńców?

Nie, był u Maczka, 1. Dywizja. Śmiałyśmy się, że jak tu nie wyjdziemy za mąż, to nigdy nie będziemy miały takich możliwości jak tam, bo jednak było mało Polek, a tylu [Polaków], tak że nas później…Moja przyjaciółka, której brat stryjeczny był w pułku, jej ojciec był z 24. Pułku Ułanów, zresztą był jedynym oficerem, który zginął na Zaolziu (major Rago), 24. Pułk Ułanów był u generała Maczka, więc to była córka pułku, że tak powiem. Opiekowali się nią, zresztą znali jej rodziców, tak że zaopiekowali się i tak zaczęliśmy jeździć. Potem przejęła nas dywizja – pięćset nas doszło do dywizji. Rozparcelowałyśmy się na funkcje, od razu do pułku, właśnie przez moją Dzidkę. Ja byłam akurat w ppanc, tam poznałam mojego męża i wyszłam za mąż.

  • Jak pani wspomina okres Powstania? Jakie to są wspomnienia? Czy to jest wspomnienie przygnębiające, czy inne wartościujące, że zrobiło się coś wartościowego w życiu?

Wydaje mi się, że Powstanie musiało być. Tylko naturalnie myślałyśmy, że Powstanie będzie trwało trzy-cztery dni. Dlatego tu [do Warszawy] przyjechałam. Na początku była wielka euforia, a potem to już było straszne. Ale z drugiej strony nigdy nie zapomnę – i chyba nikt nie może sobie wyobrazić – tej radości, jak my byliśmy wolni, w pierwszych dniach Powstania. Bo naprawdę cała okupacja – jak teraz sobie wspominam – to był czas grozy. Właściwie cała moja młodość, to były straszne czasy. Wtedy to […] żyło się tym, ale właściwie było ciągle [zagrożenie] łapanką, ciągle ktoś kogoś aresztował, ciągle traciło się kolegów, przyjaciół, którzy byli zamordowani, zastrzeleni, męczyli [ich]. Myśmy w tym ciągle żyli. Właściwie nie wiem, jak to przeżyliśmy.

  • Było z was bardzo silne pokolenie.

Tak. Z moją przyjaciółką, z którą się spotykam, mówimy, że [teraz] muszą mieć psychologa po takich czy innych przejściach, to i tamto... Myśmy żadnych psychologów nie [miały].
Warszawa, 27 maja 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Janina Rozwadowska Pseudonim: „Janka” Stopień: sanitariuszka Formacja: Zgrupowanie „Gozdawa” Dzielnica: Starówka, Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter