Barbara Hanna Sielicka „Basia”
- Pamięta pani wybuch wojny?
Pamiętam. Ojciec całą naszą rodzinę, to znaczy ja z mamą, brat i jeszcze moja babcia, tuż przed wojną... chyba na dwa dni ostatnim pociągiem wywiózł do Radzynia Podlaskiego, gdzie mieliśmy rodzinę, bo tacie się zdawało, że tam to już będziemy bezpieczni … Trafiliśmy fatalnie, tam byli najpierw Niemcy później Rosjanie, później znowuż Niemcy. Myśmy tam przechodzili przez front i musieliśmy uciekać na wieś. Stamtąd wróciliśmy do Warszawy już po [jej] zajęciu.
- Czym się zajmował pani ojciec?
Mój ojciec skończył Politechnikę, był geodetą, ale całe życie pracował w Angielskim Towarzystwie Ubezpieczeń Prudential. Jako młody człowiek zaczął tam pracować. Studia skończył, dlatego żeby je skończyć. Był bardzo zdolny doszedł aż do stanowiska dyrektora działu.
- Gdzie pani rodzina mieszkała w czasie okupacji?
Wszyscy najbliżsi z mojego pokolenia urodzili się na ulicy Dobrej na Powiślu, tam ja się urodziłam, mój brat, moja cioteczna siostra bardzo bliska, która się z nami chowała, w tej chwili [mieszka] w Londynie. Na początku okupacji jeszcze tam mieszkaliśmy. Później była taka informacja, że tam ma być niemiecka dzielnica. Wtedy ojcu zaproponowano, jeszcze „Prudential” pod jakimś niemieckim patronatem działał i zaproponowano zamianę mieszkania na Marszałkowską róg Hożej, Marszałkowska 74, i tam [mieszkaliśmy] w czasie okupacji i tam się zgłosiłam na Powstanie.
- Przed Powstaniem nie uczestniczyła pani w konspiracji?
Nie. Mój ojciec był w konspiracji od samego początku, jeszcze jak to się nie nazywało Armia Krajowa tylko Związek Walki Zbrojnej, był porucznikiem i działał w okupacji bardzo czynnie. Za Powstanie dostał Virtuti Militari i Krzyż Walecznych. Mój brat był tylko o dwa lata ode mnie starszy, jak miał szesnaście lat a może mniej, kuzyn wciągnął go też do konspiracji, wiem, że jeździli do lasów kabackich na takie ćwiczenia w lesie. Brat działał w konspiracji. Miałam czternaście lat, były takie sytuacje, że mogą Niemcy przyjść no to wtedy mówiono mi gdzie tam mam zanieść paczkę. Nieoficjalnie pomagałam. Była taka sytuacja, że wszyscy czekaliśmy na wyzwolenie, na Powstanie, to razem z koleżanką zapisałyśmy się na kurs sanitarny do Szpitala Maltańskiego na Placu Bankowym. Przyjmowali tam od lat szesnastu a ja miałam czternaście, ale naturalnie powiedziałam, że mam szesnaście, zresztą byłam dosyć wysoka. Odbyłam tam całkiem normalnie szkolenie. Nie pamiętam dokładnie ile? Czy kilka tygodni czy miesięcy nawet... To chyba dwa miesiące było. Kwiecień, maj 1944 roku. Bardzo poważne traktowane były te wykłady i potem był egzamin całkiem serio a potem dwumiesięczna praktyka. Tak, że musiałam się zwolnić ze szkoły. Chodziłam wtedy do gimnazjum, była to trochę [szkoła] konspiracyjna, bo myśmy się uczyli niby w handlówce, ale uczyliśmy się wszystkich przedmiotów, tak jak w gimnazjum. Zwolniłam się wtedy u pani przełożonej, to była szkoła pani Janiny Tymińskiej, jedna z bardziej starych szkół żeńskich. Naturalnie to był nie problem jak powiedziałam, o co chodzi. I czerwiec i lipiec byłam na praktyce. Pracowałam normalnie jak pielęgniarki czy salowe, na dwie zmiany, trzy zmiany, nie pamiętam. W każdym bądź razie na noce i na bardzo wczesną godzinę musiałam do szpitala iść, zabiegi drobniejsze wykonywałam. Jednym słowem była normalna praca. Przenosili nas z jednego oddziału szpitalnego na drugi żeby poznać wszystkie oddziały, byłam na zabiegowym pokoju, robiliśmy tam naturalnie opatrunki, tego wszystkiego się uczyłam. Byłam nawet obecna przy kilku operacjach, dlatego, że to był czas, kiedy były bombardowania rosyjskie i zawsze przywozili nam dużo rannych. Niektóre operacje były bardzo trudne, bo na przykład [jak] ktoś [był] ranny w brzuch, trzeba było szukać tych odłamków... Byłam tam dwa miesiące. 1 sierpnia, wracając ze szpitala, spotkałam, wyszedł na moje spotkanie ówczesny mój można powiedzieć - chłopak, ja byłam młodziutka, kolega mego brata i on miał zawiadamiać wszystkich o godzinie „W”, o siedemnastej i do mnie tylko powiedział „Zaczyna się! O siedemnastej!” Poszłam do domu. Już nie było ani ojca, ani brata, wszyscy się pożegnali, poszli, mama była sama. Co dalej było? Około godziny piątej usłyszeliśmy jakąś strzelaninę. Przed naszym domem był przystanek na Marszałkowskiej 74 róg Hożej, bodajże to była nawet trójka - tramwaj, i został zabity motorniczy [który] później leżał zabity w naszej bramie. [...] Te okupacyjne tramwaje znane były z tego, że tam były winogrona, wszyscy się czepiali jedną ręką, jedną nogą i wisieli tak że były pełne ludzi. Wszyscy [ludzie z tego tramwaju] weszli do naszego domu, i myśmy przygarniali ich do swoich mieszkań. U nas były trzy panie. W nocy usłyszałam coś jakby się zbliżała jakaś burza, coś szło, coś się zbliżało, jakiś hałas, jakiś taki grzmot jakby. I w pewnym momencie od okna, to było ciepło przecież okna były otwarte i nagle usłyszeliśmy ktoś zawołał „Warszawa wolna!”. Wrażenie niesamowite. Naturalnie pobiegłam, okazało się, że mamy robić barykadę Marszałkowska róg Hożej. Wyciągaliśmy płyty chodnikowe, co można było, właściwie to głównie z płyt chodnikowych była robiona [barykada], dźwigało się te płyty. Jakoś nieostrożnie wsadziłam palec i miałam zgnieciony palec. On później mi się obierał, paznokieć mi schodził i chodziłam z obandażowaną ręką chyba pół Powstania i byłam szalenie dumna, bo wszyscy się pytali czy ja jestem ranna. [....] Chyba następnego dnia zrobiony był punkt rekrutacyjny w naszym domu i właśnie powstawał Batalion „Iwo”, a ten batalion był utworzony po prostu z tych ludzi, którzy nie zdążyli przejść do swoich oddziałów albo zgłaszali się na ochotnika tak jak ja i moje sąsiadki. W naszym domu było dowództwo batalionu „Iwo”. Zgłosiłam się tam, dostałam legitymację, opaskę i przyjęłam pseudonim „Basia”. Początkowo przydzielono mnie do takiego sanitarnego punktu, który mieścił się Marszałkowska 72 tam gdzie apteka jest do tej pory, nad tą apteką. Ponieważ skończyłam ten kurs [sanitarny] to mnie tam pokierowano. Byłam tam, ale nie było na szczęście jeszcze wtedy dużo do roboty. Pamiętam, że mi kazano pójść do kogoś bańki postawić. Byłam strasznie speszona, bo nie bardzo wiedziałam jak to te bańki [się stawia], do tej pory mnie stawiano nie ja komuś. Jakoś tam przeżył to chory. Bardzo krótko po tym przeniesiono nas. Zaczęłyśmy chodzić na szkolenia. Byłyśmy szkolone w zakresie wojskowości. Po tym szkoleniu, nie pamiętam dokładnie jak długo to trwało, ale w każdym razie dosyć długo były te szkolenia, w ogóle jak się mamy zachowywać, jak mamy się odnosić…
- Gdzie się odbywały te szkolenia?
Odbywały się w naszym domu. O ile pamiętam, ten dom to była taka duża kamienica od Marszałkowskiej to był taki front, a drugi front był od Hożej i było kilka klatek schodowych. Jedna była frontowa z bramy od frontu od Marszałkowskiej i tam był ten punkt rekrutacyjny, natomiast w klatce schodowej na wprost bramy, taka była też klatka frontowa jakby, bo w tej części było pięć pięter, była winda i na dole, ale nie pamiętam na parterze czy na pierwszym piętrze był patronat „Opieka nad Więźniami”. To było jakieś dopuszczone przez Niemców coś i wydaje mi się, że tam było to szkolenie. Tak to pamiętam. Przydzielono mnie do łączności wtedy, po tym przeszkoleniu. Złożyliśmy bardzo uroczystą przysięgę i moim dowódcą został porucznik Zawieja.
- Pani ojciec też był w Batalionie „Iwo”?
Nie. Mój ojciec był w konspiracji.Jest cała książka napisana przez pana Malinowskiego „Żołnierze łączności Armii Krajowej” i tam jest bardzo dużo o działalności mojego ojca. Ojciec mój Konstanty Relich miał pseudonim „Rymkiewicz”. Był jeszcze młodym człowiekiem, urodzony był w dziewięćsetnym roku czyli miał wtedy 44 lata. Ojciec organizował łączność w Śródmieściu, z tym, że był tak zwanym oficerem łączności, na obóz Śródmieście. Nie jestem pewna czy na całe Śródmieście, bo później to… Aleje Jerozolimskie stanowiły taką granice, było Śródmieście północ i południe. Przejście przez Aleje Jerozolimskie było bardzo trudne. Ojciec był po tej stronie północnej i był dowódcą łączniczek. Był oficerem łączności. Dzięki temu, ja miałam od czasu do czasu jakąś wiadomość od ojca, dlatego, że jak jakaś łączniczka szła w tamtą stronę to jakąś kartkę [przyniosła]. Ja nawet mam te kartki, ale nie są podpieczętowane żadną pocztą. Na początku obsługiwałam centralę telefoniczną, [która] mieściła się też w naszym domu. To była taka stara, polowa centralka, jak ktoś dzwonił ja odpowiednio się meldowałam i musiałam później taką wtyczkę włożyć w odpowiednie miejsce, żeby połączyć osobę. Mówiłam, że łączę tą osobę z tą osobą. Zdarzało się tak, że czasem mój ojciec dzwonił do kogoś i ja ojca łączyłam. Naturalnie nie mogłam się włączać w to jako służbowo, ale było mi bardzo miło, że słyszę jego głos. I tak przez jakiś czas [to] trwało. We wrześniu, zostałam przeniesiona na dowództwo odcinka, na ulicy Wspólnej. To był jakiś drugi czy trzeci dom od Marszałkowskiej, na wysokim parterze, kwaterę mieli nasi chłopcy i byłam tam taką osobą, która dyżurowała przy telefonie. Już odbierałam i przekazywałam rozkazy. Tam właśnie miałam taką dziwną przygodę. Pomagałam chłopcom, robiłam coś do jedzenia jak oni przyszli, a to cerowałam panterkę, a to coś w tym rodzaju. Zawsze się martwiłam, bo nie zawsze wszyscy wracali. Któregoś dnia, byłam sama. To były dyżury dwanaście na dwanaście godzin, że byłam na noc albo dzień. Siedziałam, nikogo nie było, wszyscy poszli na front. Front był wtedy na Nowogrodzkiej, tam odbywały się walki. Chłopcy wracali, spali na podłodze na takich materacach różnych. Zadzwonił telefon jak byłam sama i mój dowódca porucznik Zawieja spytała się „Basia” co tam u was? Mówię, że właśnie nie wiem co mam robić, dlatego że jestem sama no więc siedzę po prostu. On mówi „Zwalniam cię, to możesz sobie zejść z”. Skorzystałam z okazji, pobiegłam na Żurawią gdzie wiedziałam, że jest przyjaciel mojego brata a moja taka sympatia, ten sam co go wtedy spotkałam. Chciałam ich odwiedzić i spytać się co tam słychać. Spotkałam się z nimi, był jeszcze jego brat i ojciec, wszyscy trzej razem byli w Powstaniu. Wtedy nastąpiło straszne bombardowanie. Myśmy [uciekli] pod ścianę. Byliśmy w domu w mieszkaniu, bo później to się całe życie przeniosło do piwnicy, już tak nie pamiętam od kiedy, ale w każdym razie jeszcze wtedy myśmy byli w mieszkaniu, więc wszyscy pod ścianę, w futrynach drzwi stanęliśmy, że w razie czego jak się zasypie żeby to było bezpieczniej. Jak się uspokoiło trochę to usłyszeliśmy, że pali się dom na Wspólnej i że zbombardowano Wspólną ulicę. Tam mieszkała ciotka mego chłopaka i oni wszyscy wylecieli żeby zobaczyć, co się z nią dzieje. Palił się ten dom straszliwie, chcieli się przebić od sąsiedniego domu przez ścianę do jej mieszkania, ale zdaje się, że albo się nie przebili, albo przebili się jak już same płomienie były. Dość, że o ile się orientuję nie uratowali tej pani. Ponieważ chciałam coś pomóc, krzyczano, wołano żeby biec do szpitala, bo jest masę rannych. Pobiegłam w stronę Kruczej i po prawej stronie na Wspólnej był szpital, mały szpitali jakiś, który mieścił się gdzieś w piwnicy i razem z wszystkimi tam pobiegłam. Zobaczyłam tam straszny widok, mrożące krew w żyłach rzeczy – masa ludzi zalanych krwią, rannych, krzyczących „pomocy!”. Wołających o pomoc. Jedna kobieta była oparta o mur, coś mówiła, ale ona w ogóle nie miała twarzy. Z całej twarzy miała zdartą skórę, to była jedna wielka rana. W takich sytuacjach czułam się zupełnie bezradna, wołałam siostry, lekarzy. Opowiem o przypadku, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. Leżał ranny żołnierz i ksiądz chodził miedzy rannymi i spowiadał, udzielał namaszczenia i ten chory mówi „Proszę księdza, ale ja nie jestem katolikiem”, a on mówi „To nic nie szkodzi i tak mamy jednego Boga”. Dla mnie wtedy to było jakieś takie znaczące. A propos spraw religijnych to byłam na takiej mszy, która odbywała się na ulicy Hożej, w jakimś... wydaje mi się, że to był teatr, tak pamiętam, był zrobiony ołtarz, pełno było ludzi, powstańców i ksiądz udzielił wtedy wszystkim rozgrzeszenia w obliczu śmierci. Ogólne rozgrzeszenie i wszyscy mogli przyjąć komunię świętą. Wracając do chorych, rannych... robiłam tam co mogłam, pomagałam. Drugi raz mieliśmy też taki przypadek, że już wtedy chodziłam na dyżury, na służbę na Wspólną i byłam akurat na naszym podwórzu, to było duże podwórze typu studni, ale bardzo duże, ponieważ to był duży budynek i tam się odbywały zbiórki, msze polowe. Jednym słowem życie się tam jakoś toczyło. Usłyszeliśmy nagle, że lecą samoloty a już Niemcy zaczęli bardziej bombardować, bo tak to były krowy, była „gruba Berta”. Krowę to się słyszało jak się ją nakręca, tak jak myśmy mówili, albo inaczej szafa skrzypi, to się słyszało skrzypienie i już człowiek siedział skulony i huk – to nie w nas. Bo jak byśmy huk usłyszeli to znaczy, że to w nas. A „gruba Berta” to było jakieś działo olbrzymie, gdzieś tam pod Warszawą było ustawione ono wysyłało ogromne takie pociski. Wtedy słychać było jak ten pocisk leci, słychać było świst, że leci i po jakimś czasie był już bardzo głośny duży wybuch. W tym okresie bardzo dużo, bardzo był bombardowany ten czworobok między Hożą, Marszałkowską i Skorupki. Dlatego, że Niemcy już dowiedzieli się, że tam jest dowództwo tego batalionu i chcieli to zbombardować. Tak już się jakoś złożyło, że na Skorupki mnóstwo domów, zbombardowali wszystko naokoło tylko nie nasz dom. Do naszego domu od Hożej, przylegało kino „Hollywood”, które było takim budynkiem niskim. Ściana szczytowa z naszego domu była pięciopiętrowa a tutaj była tylko hala kinowa pokryta jakimś dachem i tam byli przetrzymywani jeńcy niemieccy. Już tym czasie dosyć dużo tych jeńców niemieckich było, w każdym razie podobno około stu Niemców zginęło wtedy właśnie. Trzy bomby trafiły w to kino. Stałam wtedy na podwórzu, jak usłyszałam, że samoloty lecą to wszyscy mówili, o nalot! Stanęłam w takich drzwiach do klatki schodowej kuchennej, tam było wejście do piwnicy, już wtedy wszyscy żyli w piwnicach. I te panie, które się u nas zatrzymały i moja mama i ja jak nocowałam, też nocowałam w piwnicy. Po prostu piwnica była przerobiona w sypialnię jakąś, a ci którzy nie mieli miejsca to w korytarzach spali. Jak te bomby spadły to ja zostałam wdmuchnięta do piwnicy po tych schodach do środka, straszny pył był, straszny kurz, w ogóle nic nie było widać. Ale myśmy żyli. I chłopcy zaczęli krzyczeć, że trafili w „Hollywood” w kino. A w „Hollywood” cała ta sala kinowa była wypełniona jeńcami niemieckimi. Na scenie tam grali sobie w karty podobno nasi chłopcy, którzy pilnowali ich. [Jeńcy] byli pilnowani przez niezbyt duża grupę powstańców. Jak żeśmy się tam dostali to była rzeczywiście straszna masakra. To było jakieś takie dziwne, dlatego że trzy bomby trafiły w tłum ludzi. To była konstrukcja taka niezbyt masywna, ale nie mniej te bloki muru były poprzewracane. I tu spod bruku woła jakiś Niemiec
Schwester! Schwester! Rette! Rette!, a on jest pod jakimiś gruzami, no więc myśmy z jakimiś koleżankami usiłowały to podnieść, nie dawałyśmy rady. Wszyscy byli pokryci jakimś pyłem, takim pyłem, że wszystkie osoby wyglądały jak z marmuru. Dla mnie to było takie strasznie dziwne, bo był jeden obrazek – na takiej płycie leżał chłopak, Niemiec jakiś młody, nie było widać jakiegoś munduru, bo on był cały jak z marmuru, dlatego, że był tak tym pyłem okryty, że to wyglądało jak leżący posąg. Ale okazało się że on już nie żyje. Zresztą Niemcy mówili [niezrozumiała] żeby jego ratować. Jeszcze wołali
Ferfluchte Hitler! Ferfluchte Bombe! Myśmy, kogo tylko się dało, tośmy brały z dziewczynkami, noszy było bardzo mało, więc tak we dwie brałyśmy pod ramiona i pod kolana i wynosiłyśmy. Ponieważ wtedy w ogóle nie było ruchu po ulicach. Wszystko szło przez piwnicę albo przez sklepy, tam nie było mowy o wyjściu na Hożą, bo tam był obstrzał, więc musieliśmy ich przenosić przez sklepy w naszym domu i na podwórze. Tam się ich układało i tam się już ktoś nimi zajmował. Ci Niemcy, którzy przeżyli pomagali nam też w ratowaniu swoich. Niestety i naszych kilku chłopców tam zginęło. Był taki wypadek, że ja tam się kręciłam, biegłam widzę powstańca, który jest zszokowany i mówi „Jak to się stało, graliśmy w karty i kolega mi powiedział uciekajmy! I złapał mnie za rękę i myśmy uciekli. I obydwaj żeśmy ocaleli. Bo gdybyśmy tam zostali to byśmy zginęli.” On był w takim strasznym szoku. Więc to były jakieś przeczucia. Drugi taki też przypadek był, że już się trochę uspokoiło, już się tych Niemców wynosiło, bo to głównie Niemcy zginęli, i ktoś mówi „Słuchajcie ja tu słyszałem jakieś wołanie.” A tu jest kupa gruzu. Ktoś mówi „Nie możliwe tu nikt nie może być.”, „Ale ja coś słyszałem.” I tak zaczął odgarniać, później ktoś mu pomógł i wyciągnęliśmy Niemca, który nie był draśnięty, zupełnie. Nic mu nie było, wyszedł tylko spod kupy gruzu, zupełnie bez szwanku. To był taki czyściec tam, rzeczywiście to było straszne. Potem chodzili ci Niemcy pobandażowani i nosili wodę. Służyli jako pomocnicy. Przede wszystkim chowali rannych. Cmentarzem naszym była ulica Skorupki. Ponieważ tam było stosunkowo bezpiecznie, można tam było chodzić to tam były groby. Tam chowano naszych. Zawsze tam z jakąś uroczystością jakąś małą. Ale wtedy jak ci Niemcy zginęli to kazali im kopać duży grób żeby te trupy tam znieść. Niemcy tam kopali ten grób i znowuż był taki dziwne zrządzenie losu, że znowuż Niemcy coś tam wystrzelili i ci, którzy kopali grób dla swoich kolegów zostali zabici i wpadli do tego grobu przez siebie wykopanego. To są takie dziwne wspomnienia. Tak jest na wojnie. Raz tak, raz siak.
- Jak pani wspomina żołnierzy strony nieprzyjacielskiej, Niemców?
Niemców w Powstanie to w ogóle nie wspomniałam, bo ja z nimi nie miałam kontaktu, tyle tylko, że byli ci przede wszystkim strzelcy wyborowi, którzy zabili nam… Nasza brama była [pod obstrzałem]… Nie można było się ruszyć bo oni byli wycelowani. Porucznik Lech dostał. Na początku Powstania, w czasie naszego szkolenia nagle wnieśli nam do pokoju rannego powstańca. Okazało się, że to jest porucznik Lech, tak był wśród powstańców znany. Coś mu strzeliło do głowy, myślał, że mu się uda chciał wyjrzeć na Marszałkowską i dostał tu kulkę. Na naszych oczach, tych kilku dziewcząt, które były szkolone. Położyli tego naszego wykładowcę, on miał otwarte oczy, chyba był przytomny. I ktoś chyba powiedział „Nic z tego nie będzie”. I machną ręką, a ja pamiętam, że tak to przeżyłam, bo mówię „Jak on mógł tak powiedzieć, przecież on to na pewno słyszał.” Wzięli go później gdzieś do szpitala i zmarł. Chodziłam na służbę na Wspólną to zawsze trzeba było pójść tak: z naszego domu trzeba było wejść do piwnicy, piwnicą przejść przez przebitą ścianę do piwnicy domu 72, później stamtąd na Skorupki, tam już można było wyjść, można było przejść przez Skorupki, bo na ogół tam nie było obstrzału i przeskoczyć przez Hożą i później znowuż tymi wszystkimi piwnicami. Taka droga była już wyznaczona na mój posterunek na Wspólnej. Raz ja się tak jakoś zgapiłam, czy jakaś byłam tak pewna siebie, że zamiast przeskoczyć szybko przez Hożą, to tak sobie przełaziłam. I zaczęły świstać kulki koło mojej głowy i ochrzanili mnie nasi powstańcy porządnie, ostro – jak ty idziesz! Ale jakoś to nie był wyborowy strzelec widocznie, bo nie trafił. [...]
- Czy wie pani ilu jeńców, ilu Niemców zginęło w czasie Powstania?
Ilu Niemców w powstaniu zginęło? To są literaturowe dano, mnie trudno powiedzieć. Niedawno nawet na ten temat czytałam, ale nie pamiętam dokładnie.
- Mówiła pani, że ci Niemcy kopali dół dla zmarłych, później oni sami zginęli tak?
No tak, wdmuchnęło ich. Tak jak mnie wtedy jak bomba upadła wdmuchnęło do piwnicy to ich wdmuchnęło do tego grobu, który sami wykopali. A jaki mam stosunek? Przede wszystkim – strzelcy wyborowi, którzy zabijali, to było okropne, oprócz tego byli ci „gołębiarze” tak ich nazywano i nawet był w naszym domu na strychu był jakiś tam na dachu. Kiedyś było takie zamieszanie, polowanie na niego i jakoby znaleźli go ale tego nie byłam świadkiem. Chłopcy walczyli z Niemcami. Wydaje mi się, że normalnie jak na wojnie, Niemcy to byli żołnierze i to byli żołnierze. Nie było jakiejś takiej specjalnej nienawiści, bo to jest tak na wojnie. To też są ludzie. To niebyli esesmani, gestapo tylko Wehrmacht.Mój stosunek do Niemców to był okropny. Nie mogłam w ogóle słuchać języka niemieckiego, dlatego, że przeżyłam całą okupację. Widziałam tuż po egzekucji na ulicy Piusa, taka była duża egzekucja, która była wykonana, później plakaty wisiały. W książce Bartoszewskiego „Warszawski pierścień śmierci” są listy tych osób, które były wieszane. Kiedyś rano z koleżanką szłam do kościoła i ona znalazła swego wujka na liście [...], że w tym miejscu rozstrzelano tylu a tylu Polaków. To było na porządku dziennym. Ktoś wrócił i mówi „Słuchaj, kałuża olbrzymia krwi w Alejach Jerozolimskich, zatrzymali nas później strzelanina była.” Później ktoś jeszcze z tych rozstrzelanych krzyknął „Jeszcze Polska nie zginęła!”. Przechodziłam Piusa, też zaraz po moim przyjściu rozstrzelali tam mnóstwo ludzi. To było w ramach rewanżu, w ramach represji. Byłam kilka razy w łapankach, co uciekałam. Raz wpadłam do fryzjera i usiadłam na fotelu, bo to Niemcy tak zamykali ulice, łapali i do wozów.
- Pani wspominała, że kiedyś pani słyszała jak ktoś grał na pianinie?
To było jedno z piękniejszych przeżyć może w ogóle w moim życiu. Na samym początku Powstania wieczorem, w tą ciepłą sierpniową noc, usłyszałam, że ktoś gra na pianinie. Doszłam do okna, ktoś bardzo pięknie grał „Jeszcze Polska nie zginęła”, na pianinie z taką mocą... Tak byłam wzruszona aż łzy mi ciekły, tak byłam wzruszona... To było pierwszy raz jak usłyszałam po tej strasznej okupacji hymn Polski. To było wielkie przeżycie.
- Mówiła pani, że na początku pani i wszyscy pani koleżanki i koledzy czuliście się tacy wolni, a później to już chyba opadało to ożywienie?
No tak. Pierwsze dni Powstania, to myśmy mieli szczęście, bo myśmy byli w takiej dzielnicy, która była do końca wolna. Myśmy się trzymali. Tak przypadek zrządził, najpierw już nie pamiętam, w jakiej kolejności przecież było Stare Miasto, Wola tam byli rozstrzeliwani ludzie, którzy tam byli, ludność cywilna. Tam straszne rzeczy się działy. Potem wreszcie trochę zachód zaczął coś pertraktować, naciski jakieś wywierać. Gdzieś we wrześniu zaczęły się rozmowy z dowództwem Powstania. Chodziło o to żeby nastąpiła kapitulacja. Już straciliśmy nadzieję, że Rosjanie wejdą. Na samym początku były jeszcze telefony czynne, to moja ciotka, która mieszkała na Pradze zadzwoniła do nas i powiedziała, że już są u nas Rosjanie, a potem nic. Dwa miesiące i nic. Już właściwie głód był, nie było co jeść. Przechowywaliśmy różnych ludzi w czasie okupacji, między innymi dowódca partyzantki z Podlasia u nas zamieszkał z rodziną, bo musiał się stamtąd usunąć, bo za bardzo już mu się grunt pod nogami palił. Oni mieszkali u nas i przywieźli ze sobą jakiś worek mąki, worek kaszy, wódki całą skrzynkę, bo to była Cieleśnica, tak się nazywała wytwórnia wódek gatunkowych. Później już przed Powstaniem on dostał rozkaz, że ma wracać, więc oni wyprowadzili się od nas, ale wszystko zostawili. Dzięki temu myśmy mogły [jeść] i karmiłyśmy te osoby, które przy nas były, gotowało się kaszę, która zresztą okazała się z robakami strasznymi. Spałam w piwnicy. Jak miałam wolne i słyszę, że coś szeleści koło mojej głowy, i mówię mamo tam się coś dzieje. Okazuje się, że to był papierowy worek a tam cały worek chodził, tyle było robaków, ale to się gotowało, wywalało się te robaki i się gotowało. 17 września ja mam urodziny i od swojego chłopca, Zdzisia, on się przedarł do mnie, dostałam w prezencie dwa kartofle i maleńki słoiczek dżemu, jako prezent. Kartofli to myśmy nie jedli dwa miesiące. To był wspaniały prezent.
- Czy czytała pani prasę podziemną albo słuchała radia?
Tak. Słuchaliśmy radia i prasę podziemną się czytało, „Biuletyn Informacyjny”, w czasie Powstania to już zupełnie bez obaw. Strasznie nas to denerwowało, bo ciągle puszczali „Z dymem pożarów z kurzem krwi bratniej”. To miał być prawdopodobnie jakiś sygnał dla kogoś, nawet w którymś wierszu jakiś poeta [napisał], że nie chcemy słuchać z dymem pożaru, nie oddamy amunicji. W ogóle prasa podziemna naturalnie, że krążyła. U nas było pięciopokojowe mieszkanie, po śmierci babci, bo moja babcia tam mieszkała. Później po śmierci babci to my dwa pokoje żeśmy zajmowali a dwa a przez pewien czas i trzy no to ludzie u nas mieszkali, więc co kto się sprowadził to bardziej nas obciążał. Sprowadził się jakiś miły pan, już nie pamiętam jak on się nazywał, ale taki młody mężczyzna i nagle zadzwonił do nas ktoś, że on nie wróci dzisiaj do domu, ale tam żebyśmy przejrzeli coś w jego pokoju – to myśmy się zorientowali, że trzeba zobaczyć, co tam w jego pokoju się dzieje. Okazuje się, że w jego pokoju były podpięte pineskami pod szafą różne bibułkowe rozkazy, różne obciążające rzeczy. Ale to było wszystko przed Powstaniem. [...]. Myśmy zrobili wtedy czystkę. Tam były dowody osobiste, Ausweis, które były wystawiane ludziom na inne nazwiska i naturalnie nie było sumienia, żeby to niszczyć. Poszłam z bratem do piwnicy. Nie chcieliśmy do naszej piwnicy, żeby w razie czego nie podpaść, zobaczyliśmy że jest takie jakieś coś, szafeczka. Otwieramy, a to był szyb windy towarowej, gdzie kiedyś kubełki z węglem wkładało się tam ciągnęło na górę i w czasie okupacji jak myśmy mieszkali tam to nie było czynne. Położyliśmy tam wszystkie materiały a następnego dnia już, [...] ja to wzięłam, wtedy właśnie mogłam podziałać i do naszych przyjaciół na Kruczą to zaniosłam żeby gdzieś zabezpieczyli, odpowiednio wykorzystali, bo szkoda przecież niszczyć było tego.
- Jak pani wspomina stosunek ludności cywilnej do powstańców? Jak się odnosili?
Myśmy byli w takiej dzielnicy, która właściwie padła na samym końcu. Myśmy dopiero wyszli jak było zawieszenie broni, ale wszyscy wierzyli, że to jest potrzebne. Wszyscy wierzyli, pomagali wspierali się była solidarność ogromna. Nie pamiętam żadnych takich ekscesów żeby ktoś był przeciwny. Wtedy nawet zatarło się, już nie było tego, przedtem była Armia Krajowa, Armia Ludowa, Ludowej było mało w każdym razie inne oddziały, a potem już wszyscy to było Wojsko Polskie, mieliśmy opaski z WP. Nie było już różnicy. Nasze dowództwo rejonu „Iwo” to było zorganizowane z tych ludzi, którzy nie dotarli na swoje posterunki bo nie zdążyli. Mój brat z moim kuzynem Tadeuszem Skasa (który zginął w czasie Powstania, bardzo dzielny chłopak, walczył na Mokotowie), poszli na Powstanie wcześniej, już byli na posterunkach. Do niektórych wiadomość dotarła trochę późno. Wszyscy później chcieli się gdzieś przyłączać i się przyłączali. Nasz batalion „Iwo” był taki właśnie zebrany. [...] Myśmy byli Batalionem „Iwo” i potem z tego wydzielił się „Ostoja”. Ja wtedy nawet sobie nie zdawałam z tego sprawy, dopiero po wojnie jak zaczęliśmy się wszyscy szukać, to się okazało, że w tej chwili ja jestem w takim kole gdzie jest „Iwo- Ostoja”, a brat była w „Baszcie” na Mokotowie. I mój kuzyn taki najbliższy, który [był] razem z bratem w konspiracji właśnie zginął tam w Powstaniu. Na Mokotowie, koło domu Wedla, tu gdzie jest teraz na rogu Wedel. Tam ten Tadeusz Skasa zginął.
- Pani wychodziła z Warszawy już po kapitulacji razem z ludnością cywilną?
Tak. Były takie krótkie zawieszenia broni. Już wtedy, kiedy wreszcie zaczęli Niemcy traktować… Właściwie to były rozmowy prowadzone z Niemcami, żeby traktowali powstańców jako żołnierzy i żeby brali ich do niewoli a nie mordowali tak jak to się działo na Starówce, w okolicach Placu Narutowicza, Ochota – tam to było w ogóle bardzo ciężko. A myśmy byli do końca w strefie polskiej i wtedy chodziło o to żeby powstańcy szli do niewoli. Tak, że nawet jak „Baszta” upadła, brat był w „Baszcie”, to już był traktowany jako jeniec i był wzięty do niewoli. Potem jak się Powstanie kończyło to organizowały się oddziały żeby przejść do niewoli. Wszystko w takim szyku bojowym z bronią. To było straszne przeżycie, zawiedzione nadzieje. Słyszało się front przez Wisłę a myśmy musieli się poddać, bo już nie było innego wyjścia. Wtedy przyszedł mój ojciec, który był w łączności po drugiej stronie Alej Jerozolimskich, bo Aleje Jerozolimskie dzielił jakby jakiś mur, w ogóle nie było przejścia przez Aleje Jerozolimskie tylko był przekop. Raz w Powstanie przeszłam tam do ojca. Najpierw chodziło się przez domy na Kruczej, szło się piwnicami, które były gorące, dlatego bo dom na górze się palił. Cały czas podziemna droga i pod ziemią przechodziło się Aleje Jerozolimskie. Mój ojciec tam kwaterował w okolicach na Brackiej u braci Jabłkowskich... Kiedyś przedostałam się do ojca, dostałam przepustkę i poszłam tam ojca odwiedzić. Jak było zawieszenie broni ostateczne, że już się Powstanie poddaje, to ojciec przyszedł do nas, powiedział, że on idzie ze swoimi dziewczętami, dlatego, że ojcu podlegały łączniczki.Nie wiedzieliśmy przez cały czas czy mój brat żyje, on był w „Baszcie”, na Mokotowie. Okazuje się, że walczył tu w tych okolicach, gdzie ja teraz mieszkam. [...] Mokotów padł wcześniej.Szykowaliśmy się do niewoli, do wyjścia całej ludności z Warszawy, i wtedy ojciec przyszedł do nas i zobowiązał mnie, rozmawiał z moim dowódcą porucznikiem Zawieją, żebym nie szła do niewoli, tylko poszła z matką. Dlatego, że wystarczy, że mama nie wie czy syn żyje, mąż szedł do niewoli, żeby mamy nie zostawiać samej. Byłam bardzo niezadowolona z tego powodu, bo chciałam być razem z żołnierzami z wojskiem, ale przekonali mnie rzeczywiście. 17 września skończyłam piętnaście lat, to wydawało się, że może my z mamą z ludnością cywilną przejdziemy. Tymczasem byłyśmy w obozie w Pruszkowie, Durgangslager, i tam prowadzili nas co jakiś czas taką gromadą. Myśmy siedzieli na podłodze, na klepisku, każdy miał swoje gniazdko zrobione ze swoich rzeczy i co jakiś czas nam kazali iść na rampę. I tam tak mówili: „na prawo, na lewo”. Jedni szli do niewoli a inni na roboty do Niemiec, a innych wywozili gdzieś do Krakowa. Mama mnie puściła pierwszą, a ja byłam duża dziewczyna, taka jak jestem teraz, dużego wzrostu. Więc mama mnie puściła pierwszą, jak oni mnie zgarnęli, że do Niemiec to mama za mną poszła, bo już nie chciała żebyśmy się rozdzielały. Zostałyśmy wywiezione do Breslau, czyli do Wrocławia, tam był tak zwany Durgangslager Burgweiden, to był taki jakby targ niewolników, prowadzali nas do takiego Arbeitsamtu i tam przychodzili Niemcy z zapotrzebowaniem. Potrzebują pięciu robotników, czy iluś robotników. Akurat wtedy przyszedł ktoś i potrzebował do fabryki sznurków. Myśmy się tam w tym obozie w Pruszkowie, trzymały z takimi dwoma paniami i dziewczyną w moim wieku, tam w tym obozie w Pruszkowie i już pojechałyśmy razem do Wrocławia, bo też je zagarnęli. W Arbeitsamtcie nas przydzielili, po prostu tak jakby kupił nas, niewolników taki facet. Okazało się, że to jest fabryka sznurków i myśmy tam zaczęły pracować. Miałam słabe zdrowie dosyć. Tuż przed Powstaniem dostałam zapalenia mięśnia sercowego, ale Powstanie to się trzymałam nerwami, ale tam jak przydzielono mnie do maszyny, w której były z konopi sznurki robione, bo tam gdzie były robione sznurki z papieru to była zdrowsza praca a tutaj gdzie konopie to był straszny pył. Nasza praca polegała na tym, że taka długa była, ileś tam metrów maszyna i się tak biegało i jak gdzieś się przerwała nitka to trzeba było ręką złapać tę szpulę i nitki złączyć. Ja przy tej maszynie zasłabłam, dlatego, że ten pył strasznie tak [dusił] a ja miałam serce słabe. Tam ci Niemcy, robotnicy to z nami się obchodzili dosyć normalnie, nie robili nam żadnych szykanów. Mieszkałyśmy w okropnie zapluskwionych barakach , chyba najgorsza rzecz to te pluskwy. Jak zasłabłam to wtedy mnie kazali pójść do jakiegoś lekarza i poszła ze mną moja koleżanka która zna niemiecki. Oni mnie zbadali i powiedzieli, że się nie nadaję do pracy, bo mam serce chore. Zapalenie mięśnia sercowego. Zaczęli się zastanawiać, co ze mną zrobić? To byli ludzie w szpitalu cywilnym, Niemcy. Już słychać było front, czyli oni też już złagodnieli. Zastanawiali się, co ze mną zrobić, wiedzieli że mogą mnie zwolnić. [Pytają], gdzie mamy jechać? Ja mówię, że ja to w Warszawie mam rodzinę a Warszawy nie ma, przecież wiadomo, Warszawa była całkowicie opróżniona z ludzi i wypalona. Nasz dom był wypalony, zniszczony po naszym wyjściu. Zastanawiali się, co ze mną zrobić. Pytali się czy mam rodzinę jakąś czy coś. Mówię, że mam tutaj matkę, jestem z matką. Oni tam rada w radę i powiedzieli: „Damy jej lekką pracę, sześć godzin.” Po prostu poszli mi na rękę. Nie wszyscy Niemcy byli przecież zbrodniarzami. Mama pracowała w fabryce normalnie a mnie przydzielili do kuchni. Pracowałam w kuchni sześć godzin dziennie, zamiast ośmiu. Tam były jakieś Ukrainki, Niemki wszystko takie kuchary, a Ukrainki jako pomoc do tej roboty i one strasznie mnie wypytywały. A kto był ojciec? A inżynier? A jakie miałam mieszkanie? No to ja, że pięciopokojowe, no to one mnie strasznie oszczędzały. Nie pozwalały mi nic robić, mogłam tylko owoce obierać czy coś, a zmywanie to wszystko te Ukrainki. Jak wychodziłam to jeszcze wtykały mi coś dla mamy.
Nie do wyzwolenia.Przyszedł czas, że już do nas zaczął się zbliżać front, słuchać było wyraźnie kanonadę i zarządzono ewakuację. Wszyscy wyszliśmy z takimi tobołeczkami z naszych fabryce i na jakichś punktach, trochę międzynarodowe było to towarzystwo, bo tam byli jacyś Francuzi, ja byłam młoda dziewczyna to mnie to też interesowało, oni nas podrywali trochę, to poprosiłam, żeby wózek mi znaleźli, bo to wózeczek to była szalenie cenna rzecz, znaleźć wózeczek, bo to się nie niosło [bagażu] tylko ciągnęło wózek. Zaczęli nas pędzić w głąb Niemiec. Zimno było wtedy, były zaspy śniegowe, tak, że ja się bałam, że my nie idziemy drogą tylko gdzieś polem, bo zawierucha była, a ja byłam jednak bardzo słaba.
Mama była ze mną, tak. Jeszcze miałyśmy takie grono powiedzmy bliżej żeśmy się trzymały, taka młoda dziewczyna jak ja z matką i z ciotka, jeszcze tam inni. Jak się szło w nocy, w zimie to rozciągał się ten pochód a ja zostawałam ciągle z tyłu ze względu na to moje serce. Nie mogłam po prostu iść. Wreszcie taki Niemiec jakiś, niby to było SS, takie powiedzmy piątej klasy SS, jacyś dziadkowie. Oni w ogóle mieli pietra i nie byli tacy groźni i tylko do mnie mówili
nicht Schlafen, nicht Schlafen i zostawili nas na drodze i poszli. W normalnych czasach to pewno by nas zabili, ale wtedy już front słychać było. Okazuje się, że dla tego nas ewakuowali z Wrocławia, że Wrocław to był tak zwany
Festung czy coś takiego Breslau. Forteca Breslau. Tam było zrobione lotnisko w środku miasta. Oni się bronili nawet po zawieszeniu broni. Padli jako ostatni. Całe szczęście, bo myśmy chcieli się tam schować i nie wyjść, bo jak tak front blisko... Całe szczęście, że myśmy wyszli z tego Wrocławia. Później to po prostu była pusta okolica, gdzie domy były opuszczone przez Niemców, gdzie zatrzymywali się tacy maruderzy jak my. Szukało się [jedzenia], ja zadusiłam własnymi rękami jakiegoś kurczaka. Nie chciałam go zadusić tylko go złapałam, usłyszałam jakieś niemieckie głosy a on się darł ten kurczak, czy tam kurak, no to go przydusiłam i skutecznie. Popełniłam taką zbrodnie na kuraku, ale zdobycz była. Później z koleżanką chodziłyśmy do tych domów w nocy, już Niemców nie było i szukałyśmy coś do jedzenia. Coś tam się świeci gdzieś – wchodzimy a tam polski język. No to wchodzimy a tam chłopcy jacyś, którzy byli na robotach i oni świniaka zarżnęli. Od razu dali nam kawałek tego świniaka, ja tego kuraka zamordowanego miałam i wróciłam z tym wszystkim do tego naszego domu gdzieśmy się zatrzymały. To były opuszczone domostwa, ale w międzyczasie Niemcy chyba, czy robotnicy jacyś, spędzali krowy, bydło. Dlatego, że to bydło było nie dojone, ryczało. I na naszym podwórzu na te gospodarstwa przyprowadzono mnóstwo krów. Wzięłam się za dojenie krów i pierwszy raz w życiu wydoiłam jakąś krowę. Zaczęliśmy tam jeść, bo byliśmy wygłodzeni, ale niestety Niemcy przyszli. Prawdziwi. Popychali nas, szturchali, do bicia
Raus, Raus i wyrzucali. Tak, że nawet wszystkiego żeśmy nie zjadły tego cośmy tam zdobyły. Wyrzucili nas i kazali iść dalej. Doszłyśmy do jakiejś stacji kolejowej odkąd pierwszy pociąg szedł w głąb Niemiec. Wsiedliśmy do pociągu, który szedł w głąb Niemiec, żeby od frontu [być] jak najdalej. Okazuje się, że ktoś z towarzyszy przypadkowo poznanych pracował w Ursusie pod Warszawą. On wiedział, że tam gdzieś jest niemiecka centrala fabryki [Ursus] i nasza gromadka osób, dwa małżeństwa i ja z mamą, w sześć osób żeśmy odnaleźli tą fabrykę. On mając dowód, że pracował Ursusie, powiedział, że my właśnie tam pracowaliśmy, żeby oni nas zatrudnili. Myśmy się po prostu zgłosili na robotę tam, bo co mieliśmy robić sami. To była jakaś montowana, zbrojeniowa fabryka, ale jeszcze była w montażu. Na górze pracowali Włosi, jeździły tam wózki na szynach i oni jak zobaczyli młode dziewczyny to zaczęli nas podrywać, „O sole mio” śpiewać. To były takie milsze momenty wtedy. Dosłownie po paru dniach zaczęli nas ewakuować stamtąd, bo już front się tam przybliżył. Wtedy Polacy wszyscy, którzy tam byli, zorganizowali się, powiedzieli, że niedaleko pod taką górą, okazało się, że tam była [niem.] po polsku mówiąc Strzegom. [...] Tam był obóz koncentracyjny - kamieniołomy. Myśmy nawet nie wiedziały wtedy, tylko widziałyśmy czasem jak prowadzą kolumny [ludzi] w pasiakach. Jak front się zbliżał to myśmy się w takim domeczku pod lasem zatrzymali, schowali i nie poszli jak Niemcy wyrzucali wszystkich. Po jakimś czasie ktoś poszedł na zwiady i okazało się, że to miasteczko, w którym żeśmy byli, już jest opanowane przez Rosjan. Przyszedł patrol i najpierw do nas - wy
szpiony jesteście! I tak dalej... Oni zawsze tak postępowali. Trzeba było się wytłumaczyć, że nie. Chcieliśmy się wybrać wszyscy do tej miejscowości, zebraliśmy się żeby tam pójść, a taki ruski mówi, tylko ja nie znam rosyjskiego, ale go rozumiałam, „A po co ty idziesz?” ja mówię – zobaczyć tam coś. On mówi „Ja ci radzę ty uważaj, bo ja sam bym się z tobą ożenił, taka ładna dziewczynka jesteś, ale ty się strzeż moich kolegów i nie pchaj się... ” Naturalnie ja nie usłuchałam. Jak poszliśmy tam do tej wsi to takie obrazki były, że ci Rosjanie siedzieli okrakiem na oknie i wyrzucali wszystko, pościel przez okno, na rowerach jeździli, jeden drugiego trzymał, bo się uczyli jeździć na rowerach. Zupełnie dzicz to była. W poszukiwaniu wózeczka, bo tam tylko z wózkami można było wędrować, poszłam tak troszkę dalej i okazało się, że wpadłam w takie miejsce, że akurat weszłam w wymianę ognia. Po jednej stronie byli Niemcy po drugiej Ruscy i strzelali do siebie, a ja byłam w środku z tym wózkiem. Przyczaiłam się tam, jakoś tak pomalutku wycofałam się stamtąd.Stoi czołg, to my do nich - tawariszcz... co tam? A to byli Niemcy, myśmy nie zauważyli. Oni byli tak wystraszeni, że się w ogóle nie zorientowali o co chodzi, tylko pytali czy tu byli Rosjanie czy nie. Zabłąkany jakiś był czołg.Później już mieliśmy wózek i pomału zaczęliśmy wracać do Polski. Piechotą dwieście kilometrów. Najgorsze rzeczy przeżyłam w czasie powrotu niż w całym czasie pracy w Niemczech, dlatego, że tam były tak gwałcone kobiety przez Ruskich.Miałam piętnaście lat, modliłam się, uciekałam im w pole i gdzieś tam kucnęłam, chowałam się i modliłam „Boże! Żeby oni mnie zastrzelili!” Słyszałam krzyki kobiet, jakie straszne gwałty się tam odbywały. Jakoś przeżyłam i z tych różnych opresji wychodziłam obronną ręką i chwała Bogu... Jak żeśmy doszli do Oels, czyli do Oleśnicy, też mieliśmy tam problemy, dlatego, że szliśmy do mostu a ten most został zniszczony. Musieliśmy bardzo dużo nakładać drogi żeby dojść do drugiego mostu przez Odrę. Z Oleśnicy już szedł pierwszy pociąg, tam byli polscy kolejarze, to już człowiek od razu odetchnął. Ale przyszli Rosjanie i zaczęli wybierać ludzi do roboty żeby im tam gdzieś pomóc, a my tu czekamy na następny pociąg. Pociągi odchodziły i wracały. Chowałam się jakoś przykucałam, robiłam z siebie taką malutką, ale moją mamę wyciągnęli, miała wtedy czterdzieści cztery lata, i mówili pracowaliście tyle lat dla Niemców, możecie i dla nas popracować. Mamę zabrali do roboty, mnie jako dziecko zostawili. Przyszedł pociąg, ludzie wszyscy wsiedli a ja zostałam na stacji, bo czekałam na mamę. Strasznie się bałam żeby znowuż Rosjanie nie przyszli, żeby coś nie zrobili, i wtedy naszych kolejarzy prosiłam o pomoc. Po jakimś czasie mama wróciła i dopiero następnym transportem pojechaliśmy. To były wagony towarowe, nazywają się lory, nimi się wozi czołgi. Myśmy taką kupką siedzieli na środku. Był szalony mróz. Ja zdejmowałam buty, rozcierałam nogi żeby mi nie odpadły i tak wszyscy siedzieliśmy razem. W środku lasu pociąg stanął. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, odczepili lokomotywę, lokomotywa odjechała, myśmy zostali w lesie i zaczęli ruscy chodzić tam i sobie wybierać do roboty czy do czegoś. Chowałam się jak mogłam. Na szczęście usłyszeliśmy, że wraca lokomotywa. Nie wiem czego im zało, czy wody czy paliwa? Odetchnęliśmy. Okazało się, że lokomotywa przyjechała od niemieckiej strony i zaczęli pociąg cofać znowuż do Niemiec, ale z drugiej strony słyszymy trąbi lokomotywa, jedzie, goni nas! Dogoniła nas stamtąd, zatrzymaliśmy się i już bez przeszkód pojechaliśmy do Częstochowy. Stamtąd piechotą przez Częstochowę, dlatego, że w Częstochowie na jednym dworcu się było a trzeba było przejść przez Częstochowę do drugiego dworca no tam był jakiś przerwany most, czy wiadukt. Byłam już bardzo chora wtedy, ledwo szłam, dostałam gorączki. W Częstochowie już nam dali jeść, nawet spotkałyśmy znajomą, która się nami troszkę zaopiekowała. Z wielkim trudem doszliśmy do tego pociągu, który odjeżdżał z innej stacji z Częstochowy. Dojechaliśmy do Dworca Zachodniego, [później] piechotą do Warszawy – to jest kawał drogi na Marszałkowską. Chciałyśmy zobaczyć czy nasz dom stoi. Już zupełnie nie mogłam iść. Jakiś chłopak, [który] też wracał wziął moją torbę i pomagał mi nieść. Mama była ze mną. Wreszcie doszliśmy do naszego domu na Marszałkowskiej róg Hożej i zobaczyliśmy, że [dom nasz] został spalony, zniszczony już po naszym wyjściu. Niemcy go spalili. Na bramie zobaczyliśmy ogłoszenia, że poszukuję tego... poszukuję tamtego... Zobaczyliśmy naszych sąsiadów, że poszukują rodziny i mieszkają w którymś mieszkaniu gdzieś na Wspólnej, gdzieś blisko. Myśmy do nich poszli i zanocowali. Ja w wielkiej gorączce, tam mnie trochę ratowali, ale musiałyśmy wyjechać. Zajechaliśmy pod Warszawę do cukrowni Michałów koło Błonia, tam mieliśmy rodzinę. Tam już długo chorowałam, miałam zapalenie opłucnej, a potem dostałam na studiach gruźlicy. Prawdopodobnie z tego powodu, ale też z tego wyszłam. Słaba byłam zawsze, ale jakoś długo żyję.
- Czy po wojnie miała pani jakieś problemy z tego powodu, że była pani w Armii Krajowej?
Nie miałam żadnych problemów, bo może tak się złożyło. W moim oddziale teraz jest koleżanka, która siedziała pięć czy sześć lat. Ja nie miałam żadnych specjalnych [represji], oprócz tego, że kazali nam chodzić na pochody pierwszomajowe lub jakieś inne a myśmy nie chciały, tośmy się migały, uciekały, to nas straszyła personalna, że coś nam tam zrobi. Na dywanik byłam wzywana, że mnie wyrzucą z pracy. Były takie szykany. Na akademie pierwszomajowe nie chciałyśmy chodzić, to chodzili po Instytucie Przemysłu Spożywczego i wyciągali nas i kazali iść na [pochód], a myśmy się chowali po kątach żeby nie iść. Nie pamiętam dnia zakończenia wojny, dlatego że dla mnie to w ogóle nie było zakończenie wojny, dlatego że myśmy byli w dalszym ciągu zniewoleni. Dopiero pamiętam sierpień i wtedy zupełnie inaczej, jak „Solidarność” powstała.
- Na Marszałkowskiej jest tablica od paru lat.
Tak. Byłam na mszy i przy odsłonięciu tej tablicy i tam właśnie znalazłam tą grupę. Przedtem należałam do Związku Żołnierzy Armii Krajowej i cały czas w życiorysach w ankietach wszędzie mówiłam, że szukam tych ludzi, którzy byli i „Iwo” i nie mogłam. [...] Dopiero koleżanka ze Związku Żołnierzy Armii Krajowej zadzwoniła do mnie i mówi, słuchaj jest ogłoszenie w gazecie, że będzie msza za batalion „Iwo” i odsłonięcie tablicy. Poleciałam wtedy to było u Zbawiciela i tam dopiero żeśmy się wszyscy [spotkali] pod tą tablicą, która jest na naszym domu Marszałkowska 74. Od tamtej pory zapisałam się do Związku Powstańców Warszawskich i jestem w tej grupie, w batalionie „Iwo”, ale zostałam tak samo jeszcze w tamtym drugim związku, bo mnie prosili żeby zostać.
- Jak pani ocenia Powstanie Warszawskie po latach?
To było ogromne przeżycie i straszne, ale z drugiej strony to były chwile wzniosłe po tylu latach okupacji i zniewolenia, że to Powstanie było koniecznością. Jak się teraz czyta ostatnie badania to zupełnie inne jest naświetlenie niż było przedtem. Teraz czytam książkę Normana Davisa o Powstaniu Warszawskim. Uważam, że to było piękne, wzniosłe przeżycie. Było straszne, że tyle ludzi zginęło. Szczególnie bardzo dużo kolegów zginęło z pokolenia mojego brata. To był taki bardzo wzniosły okres. Trudno opisać to, jak właśnie Powstanie się zaczęło. Słyszałam ten okrzyk „Warszawa wolna!”, później [jak ktoś grał] „Jeszcze Polska nie zginęła” to przecież płakaliśmy ze szczęścia. Później było coraz trudniej, coraz mniej jedzenia i broni. Później już troszkę lepiej było z bronią. Padały po kolei wszystkie dzielnice. Najgorsza była sprawa ta, że nad Wisłą stali Rosjanie i nam nie pomogli, to było okropne. To była taki najwznioślejszy okres w moim życiu. Że wyzwolili, że przyszli.
- Wróćmy jeszcze do tego jak pani wracała do Polski.
[...] Ludzie szli – wózeczek – jeden pchał drugi ciągnął i jeden za drugim [szedł]. Taka karawana się ciągnęła w stronę granicy i [Niemiec] stanął i powiedział tak: „Od tego do tego zatrzymać się mają”. Akurat dwa młode małżeństwa i ja z matką. Zatrzymali nas. Mama znała z młodości rosyjski i zaczęła prosić, coś im tłumaczyć, mówić. Mówi do tych panów czy oni coś mają? Okazało się, że oni mieli papierosy i im daliśmy i wykupiliśmy się. Przepuścili nas. Po dwadzieścia trzydzieści kilometrów dziennie żeśmy robili, i trzeba było się wreszcie w nocy zatrzymać i szukało się jakiegoś takiego w miarę bezpiecznego miejsca. Jak myśmy się zatrzymywali w tych miejscach to tam łazili Rosjanie i wyłapywali kobiety żeby je gwałcić. Kiedyś specjalnie nawet zatrzymałyśmy się w domu gdzie było dowództwo jakiegoś odcinka, był [tam] jakiś starszy [stopniem], on był w jednym pokoju, myśmy miały spać na podłodze w drugim przejściowym pokoju. Ci Rosjanie się popili i przyszli do nas, zaczęli rozmowy. „Jak wyście pracowały dla Niemców, to wy musicie troszkę dla naszych żołnierzy też coś zrobić i musicie pohulać z naszymi chłopcami” W pewnym momencie doszło do tego, że taki był zrobiony barłóg, gdzie już pewnie wiele ludzi nocowało, nie tylko ja, rzucił mnie taki Ruski na ten barłóg. Mama podniosła straszny krzyk. Z sąsiedniego pokoju przyszedł jakiś dowódca, mama prawie że klękała przed nim, żeby on nas ocalił. On jakoś przepędził tych żołnierzy. Myśmy siedziały tam cichutko, a w jakimś pokoju gdzieś dalej, sprowadzili jakieś kobiety i tam się działy jakieś okropne orgie. Słyszałyśmy krzyki, okropne historie się tam działy. Potem dopiero ten starszyzna zawezwał was rano i powiedział: „No, tym razem to wam się udało, ale gdyby nie to, że Niemki myśmy złapali, to musielibyście pohulać z naszymi żołnierzami”. Raz nam się udało. Poszłyśmy dalej do Polski, tymczasem most został na Odrze zerwany w jakimś miejscu i myśmy musieli bardzo duży kawał nadrobić. W sumie przeszliśmy dwieście kilometrów.
- Raz też się pani udało jak się pod kocem pani schowała?
Wracaliśmy wtedy ze Strzygomia obecnego. Tam była fabryka broni i tam pracowała. Czyściłam [broń],
Maschinen putzen. Jak tam żeśmy wyruszyli to raz nas zatrzymali, wyciągnęli stamtąd i za papierosy nas puścili, drugi raz żeśmy się zatrzymali w jakimś miejscu to niby nas ocalił ten
starszyna ale powiedział, że gdyby Niemki nie przyszły to musiałybyśmy pohulać z ich żołnierzami. W jednym miejscu żeśmy się zatrzymały w jakimś domeczku i okazało się… Musiałyśmy się zatrzymywać na noc gdzieś. Znalazłyśmy taką jakąś chałupkę gdzie zatrzymałyśmy się, mieliśmy zamiar się przespać. Nasz było sześć osób, trzymaliśmy się razem, dwa młode małżeństwa i ja z matką. Przyszli jacyś Rosjanie i całkiem pokojowo zaczęli z nami rozmawiać. Zaczęli mówić o tym, że to taka wojna, oni tak dawno już są poza domem. Mama znała rosyjski jeszcze z młodych lat. [Mówili] że im
skuczno, że oni by chcieli pohulać sobie z paniami. Mama w tej sytuacji miała bardzo genialne pomysły, jakkolwiek była w ogóle spokojną osobą nie była specjalnie jakaś [narwana] ale w tych sytuacjach to wpadała na genialne myśli i ona powiedziała, że tu był jakiś starszyna i on powiedział, że tu zaraz wróci do nas i nam coś przyniesie. Oni się bardzo wystraszyli i wyszli. My mówimy, że kobiety młode muszą uciekać. I mama uznana była, miała dopiero czterdzieści trzy lata, mnie się wydawało, że mama jest już taka dorosła, to już mamie nic nie grozi. Kazali nam uciekać gdziekolwiek, a mama mówi, że tamci panowie, mężowie – żeby została z nimi bo będzie podejrzane, że jeszcze tam ich rozstrzelają. Bo zresztą powiedzieli, że
budu strielat’. Ja niestety nie zdążyłam daleko uciec i z taką jedną z tych pań byłam… Zeszłyśmy po schodkach i usłyszałyśmy, że oni już wracają. Przykucnęłyśmy pod ścianą i nakryłyśmy się na głowę kocem, który wzięłyśmy ze sobą. Za nami była na szczęście obora i tam były woły, „oksy” to Niemcy nazywali, którymi ciągnęli wozy i one chrobotały strasznie. To było na szczęście, bo mnie kaszel jakiś łapał, dusiłam się pod tym kocem. Słyszałyśmy, że ktoś wchodzi tam, później, że wyprowadzają tych panów i moją mamę. Gdzieś ich zaprowadzili. Tak mi się zdawało, ja nie wiedziałam, co jest z mamą. I później słyszało się jakieś strzały, ta pani zaczęłam mi tu płakać, że pewno jej męża rozstrzelali, ja jej usta zatykałam mówiłam żeby cicho, że nic nie pomożemy, żeby się uspokoiła. I zaczęłyśmy tak jak na jakiś filmach – jak cisza była tośmy wyjrzały i tak pod ścianą w cieniu, obok, trochę księżyc, jak z chałupki jest okap to tak boczkiem i przez szosę przemknęłyśmy i pod dom. Słyszymy a tam po rosyjsku gadają. Okazuje się, że myśmy poszły pod dom gdzie Rosjanie znowuż siedzą. Zaczęłyśmy uciekać i wreszcie znalazłyśmy jakąś komórkę na drzewo. Weszłyśmy tam. Niestety ta komórka była nie tylko wykorzystywana do przechowywania drzewa, ale i do innych celów. Nie mogłyśmy usiąść, bo było brudno. Miałyśmy jeden koc i żeśmy stanęły plecami do siebie, owinęłyśmy się obie tym kocem i do czasu do czasu którejś nogi się uginały, bo byłyśmy strasznie zmęczone i śpiące, wiec tak jak „wańka-wstańka”. I tak przetrwałyśmy do świtu. Nie wiedziałam, co było z mamą a mama nie wiedziała, co było ze mną. Nie wiedziałyśmy, co z tymi panami [się stało]. Jak już było widno zaczęłyśmy pomału wracać. Już nie pamiętam, w jaki sposób się znalazła ta druga pani i moja mama. Okazało się, że moja mama w ostatnim momencie się zlękła, doszła do wniosku, że jej też grozi niebezpieczeństwo i nie miała możliwości nigdzie się schować, bo oni szli [to] wskoczyła do takiej drewutni gdzie było drzewo ułożone. Nie wiedziała, co zrobić to wdrapała się na to drzewo i wpadła w dziurę, która widocznie już służyła komuś jako schowek. Tam była taki dziurawy wiklinowy kosz. Dno było dziura, nie wiem czy specjalnie był [zrobiony] czy zniszczony i mama tak trzymała [ten kosz]. Na głowę sobie nałożyła i tak trzymała, że niby kosz stoi. [Rosjanie] wchodzili do tej drewutni, świecili latarniami i mamy szukali, nie znaleźli. Myśmy już tam dalej odbiegły. Rano żeśmy się wszystkie znalazły. [Przyszłyśmy] do tego mieszkania, ja z jedną panią, ta druga też. Później ci panowie się znaleźli, tam ich trochę straszyli, ale oni opowiadali głupstwa jakieś, że zaklinali ich na czerwoną gwiazdę, żeby oni nie robili nic złego. Jednym słowem tak żeśmy się spotkali i wędrowaliśmy dalej. Trafiliśmy do jakiegoś gospodarstwa, które Rosjanie już zaczęli zagospodarowywać i brali siłę roboczą. Tam pracowało trochę Niemek i nas zgarnęli też żebyśmy tam pracowały. Myśmy się bały, bo te Niemki chodziły takie posiniaczone strasznie i jakoś tam mama trochę rosyjski pamiętała z młodych lat, któryś z panów zdaje się tych młodych też znał rosyjski i tam myśmy głupstwa wygadywali najrozmaitsze, że się zaklinamy na imię Stalina, Lenina wszystkich świętych żeby oni nas puścili. I tam jakoś puścili nas wtedy i tak dobrnęliśmy aż do Odry. Przeszliśmy Odrę na drewnianym, wysokim mostem. Odra była szeroka. Tam była duża wieś zajęta przez jakby sztab rosyjski. Nie wiem, kto to wpadł na to miejsce, czy któryś z tych Rosjan nas zaczepił czy coś, dość, że oni zaproponowali żebyśmy się zatrzymali w tym domu gdzie jest ten sztab ich rosyjski, i że będziemy mogły tam spokojnie odpocząć, że oni nas będą pilnować, że nam się nic nie stanie. I rzeczywiście myśmy tam chyba ze dwie czy trzy noce nocowały i odpoczywały, oni nam przynieśli jakiegoś jedzenia, i tak przychodzili rozmawiać i tak dalej. To już nie było frontowe wojsko. Wreszcie doszłyśmy do stacji kolejowej, ale tam przeżyłam szok jak mamę mi zabrali.
Warszawa , 25 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch