Barbara Koszewska

Archiwum Historii Mówionej

Barbara Koszewska z domu Kaczmarczyk. Urodziłam się 1 września 1930 roku w Warszawie. Chrzczona byłam w kościółku przy Gdańskiej 6, który do dziś stoi, i mam w moim akcie urodzenia podpis księdza Zygmunta Trószyńskiego. Później, po wielu latach bardzo znanego kapelana „Żywiciela” z Marymontu, Żoliborza. Dla mnie to jakby przesłanie, bo kontakt z księdzem Trószyńskim był wielokrotny, jego udział [w życiu Żoliborza] w czasie wojny, w czasie Powstania był przeogromny.

  • Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym. Jak pani zapamiętała Warszawę?


Wcześniej to zupełnie nic nie pamiętam. Wiem, że mieszkaliśmy na Gdańskiej. Rodzice byli nauczycielami. Tam była nieduża szkółka. Rodzice byli młodymi ludźmi – mama miała dziewiętnaście lat, jak się urodziłam, więc to byli zupełnie młodzi ludzie, którzy dopiero wchodzili w świat. Miałam dwoje rodzeństwa, bracia byli o pięć i sześć lat młodsi ode mnie. Gdańska później jeszcze się przewijała [w moim życiu]. Była mała szkółka, mam zdjęcia, to był drewniany, nieduży budynek. Chyba dzieciństwo miałam bardzo miłe i dość pogodne. Finansowo, życiowo, wystarczająco dostatnio.

  • Jak pani zapamiętała szkołę powszechną?


Nie bardzo pamiętam, bo chodziłam też do szkoły na Marymoncie, do szkoły numer 176, ponieważ ojciec przez jakiś czas tam pracował. Tak naprawdę nie aż tak wiele zapamiętałam z tej szkoły. To była nieduża szkoła, budynek na ulicy Marii Kazimiery. Stał przez wiele lat, ponieważ to był duży i murowany [gmach], państwa Rogalskich – tak się mówiło. Ich nazwisko zresztą przeczytałam w wielu różnych opracowaniach o Powstaniu i o wojnie. Normalne życie, takie, jakie toczyło się w szkole, koleżanki, niektóre nazwiska pamiętam, ale nie aż tak wiele. Potem dość szybko nastąpił 1939 rok.

  • Jak pani zapamiętała dzień wybuchu wojny, 1 września 1939 roku?


To było dla mnie chyba już przeogromne przeżycie, ponieważ to były moje urodziny. Dostałam zegarek, to też doskonale pamiętam, bo to było ważne dla dziewczynki. Tuż przed rozpoczęciem wojny był jakiś ruch, przygotowania. Myśmy mieszkali na Żoliborzu naprzeciwko ulicy Potockiej, na ulicy Drużbackiej 17. Do dzisiejszego dnia te domki stoją. To była tak zwana kolonia domków policyjnych między placem Lelewela a Potocką. Drużbacka to była aktorka sprzed wielu, wielu lat, z okresu Modrzejewskiej. Ta kolonia jest do dzisiejszego dnia, jest dzisiaj bardzo pięknie utrzymana. Wtedy nie była aż tak bardzo. Rodzice tam mieszkali we fragmencie willi. Ojciec został powołany jako oficer rezerwy do wojska. Dowiedziawszy się, że tam podobno ma być przedpole walk, przewiózł matkę, mnie, moich braci (jeszcze jakaś rodzina była) do Śródmieścia Warszawy na ulicę Grzybowską róg Granicznej. Tam miało być spokojnie, a na Żoliborzu nie. Było zupełnie odwrotnie, dlatego że to było centrum Warszawy, gdzie były chyba jedne z największych bombardowań. Wujostwo, do którego dotarliśmy, miało bardzo piękne mieszkanie. Ale dość charakterystyczne, jak w czasie wojny można się zachować – nieprzemyślanie. To było duże mieszkanie w amfiladzie, a pokój do jakichś wypadków wojennych, a szczególnie że mogą być jakieś gazowe historie (były przygotowane maseczki, doskonale pamiętam, jak wyglądały, jak kazano nam mierzyć w domu), przygotowany był w tej amfiladzie. Trzeci czy czwarty pokój, ostatni od wejścia z klatki schodowej, co gdyby coś się stało, było oczywiście bez sensu. I tak zresztą było.

Zaczęły się bardzo mocne bombardowania, myśmy siedzieli w piwnicach. To była duża kamienica. I jak pamiętam jako mała dziewczynka, co jakieś rąbnięcie, co wybuch to tylko myślałam: „O Boże, oby nie w nas trafiło!”. Przykro to mówić, ale modliłam się, aby nie w nasz dom. Bardzo się wtedy bałam, źle odczuwałam wybuchy i to, że gdzieś coś się dzieje. Słychać było, że w tym domu coś rozwalone, w tym domu rozwalone, z podwórka ktoś zginął. Tak wtedy krążyły wieści po piwnicach, jeden drugiemu powtarzał. Kilka dni tak się działo. Przyzwyczailiśmy się do piwnicznego życia.

  • Tata w tym momencie był na froncie?


Ojciec był na wojnie. W pewnym momencie: trach! Jest bombardowanie, siedzimy w piwnicy i w pewnym momencie nieprawdopodobny wybuch. Trudno powiedzieć, jak to się odczuwa. Czuje się, że lecą. Pamiętam, siedziałam w kącie piwnicy, ileś osób, bo dużo osób z kamienicy siedzi. Jedni się modlą, drudzy płaczą, trzeci dzieci uspokajają – tak jak nieraz pokazują na filmach. I naprzeciwko mojego siedzenia była klatka schodowa, dalej i widzę wybuch, błysk niesłychany i leci gruz. Słychać, że coś się dzieje. Niestety trafiło w tenże dom i nas przysypało. Zamieszanie, szum, płacz, niesłychany kurz. Do dzisiejszego dnia, jak o tym mówię, to prawie fizycznie odczuwam powiew, który był w momencie uderzenia bomby. To jest nie do powtórzenia. Widzę ten błysk i lecące kawałki gruzu po schodach. Uratowało nas to, że prezydent Starzyński zachęcał do przebijania poszczególnych piwnic (tak jak i w czasie Powstania potem było) i wyciągnięto nas poprzez nieduży otwór, kolejno ludzie się przecisnęli. Młodzi ludzie nie mieli kłopotów, ale starsze osoby miały. Wyszliśmy na zewnątrz i zobaczyliśmy, że wyciągnięci byliśmy spod kupy gruzów. Przeżyłam to, skutki chyba do dzisiejszego dnia w jakimś sensie odczuwam, jakiś niepokój, boję się huków od tamtej pory. To są przeżycia, które na dziecku robiły ogromne wrażenie. Moi bracia byli jeszcze młodsi, to na nich na pewno też, jeden miał trzy, drugi cztery latka, więc inaczej to odbierali. Matka jakoś musiała sobie dać z nami radę, jeszcze była babcia, ciotka. Był wieczór. Wyszliśmy na teren Hal Mirowskich (one zawsze były miejscem handlu, to wiem od babci) i one się paliły. Mnie prowadziła za rękę babcia, mama prowadziła moich malutkich braci. Babcia mnie okrywała jakimś papierem, żeby mi nie leciały na włosy palące się rzeczy. Cały czas się paliło, cały czas bombardowania, to wszystko działo się w tej scenerii. Następne bombardowanie przesiedzieliśmy na klatce schodowej przy budynku Żabia 5. Potem było tam rosyjskie kino „Oka”, to był duży, nowoczesny budynek. Była piękna klatka schodowa i piękne duże okna. Nie takie małe okienka jak w starych budowlach, tylko duże, eleganckie okna. To skutkowało tym, że w czasie następnych bombardowań wszystko leciało na nas. Leciały szyby, leciały szkła. Matka miała ze sobą futerko. Nie wiem czemu, ale to futerko miała w lecie i nas tą skórą okrywała. Ale przeżyliśmy wszyscy.

  • Jak te doświadczenia wpłynęły na pani psychikę? Była pani małą dziewczynką.


Oj, chyba do dzisiejszego dnia i późniejsze powstańcze też – duża nerwowość, lęk, niepokój.


  • Tata wrócił?


Ojciec wrócił i to szczęście naszej rodziny, że mimo wszystkich późniejszych kłopotów w czasie wojny – i aresztowania ojca, i obóz w Pruszkowie, i potem wiele innych spraw – moja najbliższa rodzina przetrwała całą [okupację]. Potem skutkowało to postawą mojego ojca w późniejszych latach, już powojennych, który był zawsze szczęśliwy, ze wszystkiego zadowolony, kawałeczka, okruszynki nie dawał wyrzucić i był szczęśliwy, że mimo wszystko myśmy wszyscy przetrwali.

  • Wrócili państwo na Żoliborz?


Wróciliśmy na Żoliborz i okazało się, że Żoliborz był cichutki w stosunku do tego, co działo się w Śródmieściu. Nasze mieszkanie było takie, jak je zostawiliśmy.

  • Nie było problemu z szabrownictwem?


Nie, to był jeszcze taki moment, że nie. Przynajmniej u nas nie. Zaczęło się normalne życie okupacyjne. Ojciec po jakimś czasie wrócił. Myśmy bardzo ładnie mieszkali, to była willa z ogródkiem, bliźniak. Jeśli chodzi o 1939 rok, pamiętam kilka sytuacji na placu Lelewela. Był taki moment, chyba tuż po [kapitulacji], składania broni i odbieranie przez Niemców broni naszego wojska. Nie umiem powiedzieć dokładnie, kiedy to było. Druga rzecz, którą szczególnie pamiętam z okresu tuż po [wojnie] 1939 roku, to były zabite konie na ulicach. Tych koni chyba nie było aż tak wiele, bo w Warszawie aż tak wielu dorożkarzy nie było, ale to mnie utkwiło w pamięci i robiło na mnie potworne wrażenie – leżące, rozwalone, napęczniałe, nieżywe konie – z takich rzeczy, które w dziecku siedzą i pamiętają to.

  • Rodzice w czasie okupacji wrócili do swojego zawodu?


Była taka sytuacja, jakoś tak, że jeżeli mąż i żona byli nauczycielami, to [jedno] nie mogło pracować. Pracował ojciec. Pracował wtedy w szkole powszechnej numer 176 na Marymoncie. Mama wcześniej była młodą nauczycielką w szkole na Kolektorskiej, okolice Żoliborz – Marymont. To była nowa, piękna szkoła. Mama nie pracowała, zajmowała się nami, trójką. Były w tym czasie ciężkie choroby dwóch braci, ja chorowałam, każdy miał różne osobiste problemy i kłopoty. Zaczęło się kruchutkie życie. Ojciec zarabiał bardzo mało, natomiast rodzice byli zaangażowani w tajne nauczanie, ono powstało dość szybko. U nas odbywały się komplety. Myśmy mieli wygodne mieszkanie do tego typu prowadzonych akcji. Chociażby to, że były dwa, a nawet trzy wejścia do mieszkania. Był parter, jedno wyjście z dolnego tarasu, od ogródka na drugą stronę, w kierunku placu Lelewela. Z drugiej strony od ulicy Potockiej takie jakby przejście, można było wejść i przejść po ogródkach, jakoś tam [się ukryć] i to było wygodne. Rodzice przez całą okupację uczestniczyli w tajnym nauczaniu, należeli do organizacji, która się nazywała TON. To była część AK.

  • Jakich przedmiotów rodzice uczyli?


Ojciec był polonistą, matka matematykiem, ale wtedy uczyli nie tylko tych przedmiotów. Już tak szczegółowo nie pamiętam. Ojciec jakoś to prowadził. Mama dorabiała przez jakiś czas handlowaniem białym pieczywem. To była ważna sprawa, bo chleb, który się dostawało na kartki to było coś takiego czarnego. Było to okropne. Potem margaryna, dawano sztuczny miód, marmoladę ze sztucznych kawałków. To był dla nas dosyć możliwy okres, bo mama handlowała. Nie wolno było białym pieczywem handlować.

  • Pamięta pani, jaka kara za to groziła?


Nie, nie wiem. Zaczynało się chyba tak, że mama brała [pieczywo] z piekarni na Marymoncie i nosiła najpierw po znajomych. Biegała rano, podrzucała. Natomiast to, co pamiętam, to jak leżeliśmy jeszcze w łóżkach, to nam rzucała po białej bułce. To była wielka rzecz. Mama równocześnie roznosiła różne rzeczy, o tym się nie opowiadało, ale wiem. I jakoś to funkcjonowało.

  • W jakim wieku była młodzież, która przychodziła na tajne komplety?


Gimnazjalna.

Jak skończyłam szkołę powszechną, szóstą klasę, to poszłam do gimnazjum, do zmartwychwstanek. Najpierw uczestniczyłam w kompletach, ale rodzice uważali, że tutaj będzie lepiej. Nie wiem dlaczego. Chodziłam do sióstr zmartwychwstanek na Krasińskiego, niestety tylko rok, bo następny rok wybuchło Powstanie i to był jedyny okres, kiedy w tej szkole byłam. Wspominam ją z ogromną sympatią. Powiem, bo to ciekawe, jak odbywały się lekcje. O kompletach to dużo się pisze, jak się odbywały, i tak rzeczywiście było, ja to też tak pamiętam – na kompletach u rodziców było przygotowanie, niby czym innym się zajmują. Natomiast jeśli chodzi o zmartwychwstanki to była szkoła prowadzona pod [przykrywką] szkoły zawodowej krawieckiej. Bo jeśli chodzi o szkołę średnią, to w okresie wojny mogły być prowadzone tylko zawodówki. To był dla mnie dobry okres, [miałam] dużo koleżanek, pamiętam niektóre nazwiska. Ciekawe było to, jak odbywały się lekcje. Miałyśmy składane, haftowane torby z płótna, gdzie miałyśmy różne rzeczy. Były podpisane imieniem i nazwiskiem i były w nich różne przybory do szycia. Oczywiście miałyśmy jakieś lekcje z krawiectwa, żebyśmy umiały się posługiwać [igłą i nitką]. Były jakieś formy, wyliczenia, nożyczki i jakiś rozpoczęty [kawałek] szycia i zawsze to leżało na naszych stołach. Na każdej lekcji siedziała siostra, coś w rodzaju tak zwanych dam klasowych, jak przed wojną były na pensjach (jak moja mama opowiadała). Moja mama chodziła na pensję w Warszawie, to tutaj taką rolę pełniła siostra, że w razie czego ona jest od tegoż to krawiectwa. Oczywiście odbywały się wszystkie lekcje z różnych przedmiotów. Pamiętam, że wejście, którym wchodził profesor języka polskiego, było zupełnie inne, niż wejście do klasy, którym my wchodziłyśmy z korytarza. On wchodził i wychodził dodatkowymi drzwiami. Zawsze byliśmy przygotowani na to, że mogą przyjść Niemcy i może być rewizja. Na lekcjach z przedmiotów [takich jak] historia, język polski i tych ogólnokształcących nie używało się żadnych notatek, były tabliczki z rysikami. Wszystko się notowało na tabliczkach i przed wyjściem ze szkoły to wszystko musiało być starte. To było takie charakterystyczne.

  • Czy w czasie okupacji miała pani kontakt z księdzem Trószyńskim?


Tak, bardzo duży. Chcę jeszcze powiedzieć o szkole, bo to było ciekawe i dla mnie znaczące, że tam mnie wciągnięto do działalności harcerskiej.

  • Kto panią wciągnął?

 

Jedna z koleżanek. To była szkoła dziewczęca, nie była koedukacyjna. Ona mnie to zaproponowała, to było gdzieś w połowie roku, kiedy wszyscy dobrze się znaliśmy. Byłam na okresie próbnym i tylko z nią się kontaktowałam, z nikim więcej.

Musiałam złożyć coś w rodzaju przyrzeczenia, że nikomu nie powiem o tego typu kontaktach i o tym, że mam z tym związek. Nawet rodzicom nie mogłam nic powiedzieć. To było dla mnie najtrudniejsze, że nie mogę nic powiedzieć rodzicom. Trwało to pół roku, bo potem wybuchło Powstanie. Miałam szereg zadań związanych z obserwacją, czyli sprawdzenie mnie na temat umiejętności obserwowania i relacjonowania czegoś, co się dzieje. Pamiętam konkretne zadanie. Kolonia, na której mieszkałam, była oddzielona od ulicy Słowackiego, był fragment ulicy Potockiej i tam była szkoła pożarnicza. Było wiadomo, że tam było bardzo aktywne podziemie, wielu strażaków, którzy byli bardzo aktywnymi członkami organizacji. Między innymi w straży pracował nasz sąsiad, pan Jarek Wachowski. Tam odbywały się ćwiczenia, szkolenia wykorzystywane do różnych celów. Między innymi miałam obserwować różne rzeczy z tym związane. Tego typu zadania miałam. Na tym się zakończyło, nie zostałam nigdzie oficjalnie wprowadzona, tylko jej zdawałam relację.


  • Wróćmy jeszcze do księdza Trószyńskiego.


Z księdzem Trószyńskim byli zaprzyjaźnieni moi rodzice. On był w szkole na Marymoncie i przez wiele lat był proboszczem kościółka. Kościółek był bardzo bidniutki. Właściwie to była kaplica. Dzisiaj jest to bardzo elegancki, duży kościółek. Ksiądz, jak się mówiło, biegał zawsze w tej samej sutannie. Co mógł, to oddawał biednym. Należał też do tajnej organizacji, o tych rzeczach oficjalnie się nie mówiło. Bardzo pomagał biednym ludziom i finansowo, [i duchowo]. Pamiętam, że jak czasami do nas zaglądał, to zawsze miał w kieszeni jakiś cukierek czy coś dla dzieci. Przebiegał tak po swoich parafianach i zachęcał do działalności, a nie do wiecznego wysiadywania w kościele. Kiedyś miał pretensje, że kobiety tak siedzą, siedzą i powiedział: „Idźcie, weźcie się za konkretną robotę!”. Był niesłychanie aktywny. Ciekawą rzeczą były jego kazania. W okresie, kiedy odbywały się nabożeństwa majowe, (czasami odbywały się na zewnątrz kościółka, we wnęce) ksiądz grzmiał. Grzmiał bardzo jednoznacznie, a z kościelnym parkanem graniczył bastion niemiecki – przedwojenna wojskowa szkoła gazowa, tam po prostu były zgrupowane wojska niemieckie. Ksiądz nie liczył się ze słowami, mówił to, co do wiernych chciał mówić. Czasami widać było tylko głowy Niemców wystające zza parkanu, pewnie katolików, którzy jakoś w tej mszy chcieli uczestniczyć. Myśmy na to zwracali uwagę. Ksiądz miał różne kłopoty, ale jakoś przetrwał do Powstania. O ile wiem, to Niemcy go nigdzie nie wpakowali.

  • O czym dokładnie mówił w tych kazaniach?


Jako dziewczynka to aż tak na to nie zwracałam uwagi, ale to było mówienie o Niemcach. Może nie bezpośrednio, ale pośrednio. Wiadomo było, że to są kazania patriotyczne.

  • Jak pani zapamiętała okres tuż przed Powstaniem Warszawskim?


Był okres łapanek, tego było dużo. Była znamienna [łapanka] na placu Wilsona. Był taki moment, kiedy AK podłączyło się do szczekaczki publicznej, to tam oczywiście biegałam. To są znane, opisane sytuacje.

Była łapanka, gdzie niestety wzięto i mojego ojca. To było rano. Każde zastukanie do drzwi to już budziło wielki niepokój. Wtedy to była duża łapanka nastawiona na stronę Żoliborza od Potockiej w górę. Z naszych domków wzięto bardzo wielu mężczyzn. Od nas wzięto ojca i młodego sąsiada z góry, pana Jarka Wachowskiego. Po prostu hałas, krzyk, otwieranie drzwi i koniec. Wpadają z bronią, wyciągają. Myśmy jeszcze leżeli, bo to było raniutko. Z jednej strony od tarasu Niemiec, żołnierz i z drugiej strony od frontu. Tak że tu żadnego ruchu nie było. Wzięli dwóch panów od nas, z innych domów też wzięto bardzo dużo mężczyzn. Utworzyła się duża grupa i wyprowadzali w kierunku placu Wilsona. Memu ojcu udało się jakoś wycofać, jakoś tyłem, tyłem. W każdym razie nie był wzięty do obozu. Młody sąsiad był wzięty. Niektórym osobom czasami udawały się takie sytuacje. Mojemu ojcu na szczęście też się udało uciec z tej grupy. To były dla mnie bardzo mocne przeżycia okupacyjne.

[Pamiętam też] niespodziewane wyjazdy matki gdzieś po coś, które też świadczyły o jej zaangażowaniu się [w działalność konspiracyjną]. Nie znam tych spraw dokładnie, bo rodzice nigdy nie opowiadali. Jedno przeżycie może nie aż tak znaczące, ale dla mnie było wtedy ważne. Otóż w okresie okupacji, w okresie niszczenia powstania w getcie była taka sytuacja, że jechałyśmy z matką tramwajem do Śródmieścia. Często nie jeździłam do Śródmieścia, ponieważ Żoliborz był tak obszerny, że nie było potrzeby, żebym ruszała się o wiele, wiele dalej. Pamiętam przejazd w pobliżu getta, zapach tego, co się paliło, dymy. Było to straszne i opowieści też były straszne. Była jeszcze taka sytuacja w związku z tym okresem. Idziemy z matką placem Lelewela do ulicy Słowackiego, a rzecz polega na tym, że od placu Lelewela do Słowackiego jest górka. Dzisiaj jest to bardzo uporządkowane, a wtedy to po prostu jakby spadek górki. Mama miała malusieńką działeczkę między domami. Szłyśmy tam z mamą do mamy przyjaciółki, która mieszkała na Słowackiego. Wokoło nie było nikogo. Idzie sobie młoda para – mężczyzna z kobietą, ona miała torebkę. Raptem mamę zaczepiają i pytają się, czy mama nie wie, gdzie mogliby się zatrzymać. Matka szybko się zorientowała, kto to jest, że trzeba się zająć tymi ludźmi i rzeczywiście wskazała im adres, gdzie udało im się przetrzymać i przechować do Powstania. Byli to po prostu Żydzi. W jakimś sensie udało się matce uczestniczyć w uratowaniu tej dwójki ludzi. Oczywiście nie mówili tego, to nie było jasne. W czasie Powstania to okazało się jasne, bo oni się ujawnili. Mama miała kontakt, wiedziała, jak oni tam funkcjonują. Co się z nimi stało potem, to nie wiem. To zrobiło na mnie duże wrażenie, bo sobie zdawałam sprawę, kto to jest i jaka jest sytuacja.

  • Czy wybuch Powstania Warszawskiego był zaskoczeniem dla pani i pani rodziny?


Tak. Czy dla rodziny, nie wiem. Oczekiwano na pewno. Nie pamiętam, czy oczekiwano, czy nie. Jeszcze żyłam szkołą, bo to były ważne sprawy, miałam iść do szkoły, miałam jakieś zadania do wykonania. Dzień wybuchu to było zaskoczenie.

Byłam w ogródku, nic się nie działo, raptem słychać strzały. To było koło południa. Tak to wtedy pamiętałam. Jedne strzały, drugie. Strzały było słychać niejednokrotnie, więc to nie byłoby nic niezwykłego, ale za wiele było tych strzałów. Raptem wieść, że Niemcy, że coś się dzieje, jest jakaś akcja na Suzina, za Słowackiego i placem Lelewela, tam gdzie rzeczywiście rozpoczęło się Powstanie. To jest kotłownia i kino tam było. To był nieduży budynek, wszystkim doskonale znany. Wieść, że tam coś się dzieje – no co? Potem wieść, że Powstanie, ale coś za wcześnie. To była wczesna godzina, pierwsza-trzecia, jakoś w tych godzinach. Pierwsze strzały były już nawet wcześniej. Potem się mówiło, że na Żoliborzu Powstanie zaczęło się dwie godziny wcześniej, ale na pewno to było jeszcze wcześniej. Potem zaczęła się dziwna sytuacja, bo najpierw była wielka radość, jeszcze wtedy do piwnicy się nie schodziło, tym bardziej że mieszkaliśmy na parterze. Nie było wielkiego kontaktu z tłumem, przecież to były samodzielnie stojące wille. Wieści [docierały do nas] jakby trochę wolniej.


  • Widziała pani żołnierzy Powstania?


W danym momencie nie, ale widziałam, ponieważ obserwowałam budynek na Potockiej, który należał do mnie. [Przydzielono mi go] do obserwacji i widziałam, jak chłopaki wychodzili, mając [opaski na rękach]. Było już oczywiste, było widać, że to, co się dzieje, [to musi być Powstanie].

  • Ojciec był przy was cały czas?


Ojciec był, ale nie był żołnierzem powstańczym. Uczestniczył, ale nie jako czynny żołnierz.

  • Jaki był charakter Powstania w tym miejscu, w którym pani mieszkała? Jak wyglądały walki, czy były bombardowania?


Najpierw przebiegali żołnierze: tu jesteśmy, tam jesteśmy, tu coś się dzieje. W naszym domu nie było dużo bardzo młodych ludzi, obok było dwóch kolegów. Chyba na trzeci dzień, jak Powstanie się rozpoczęło, było wielkie przeżycie, bo było wiadome, że sąsiad z boku, Włodek, uciekł do Powstania. Tak się mówiło: „Włodek uciekł do Powstania”. Włodek przyszedł, pokazał, że miał broń i to było ogromne przeżycie. Ja też troszeczkę się poruszałam, ale czynnie nie uczestniczyłam w Powstaniu. Włodek to była duma naszego domu. Co jakiś czas przychodziły walki. Mówiło się, że Niemcy już tu, już tam są. Takim bardzo mocnym [punktem] był odcinek między naszymi willami. To była ulica Szczepańskiego, Słowackiego, Potocka i szkoła gazowa, która była jakby na granicy kościółka na Gdańskiej. Dzisiaj ten cały odcinek jest zabudowany i nie ma bezpośredniej możliwości ostrzału od szkoły gazowej aż prawie do Słowackiego. Wtedy była. To był zupełnie goły teren, łąka, zielony teren Żoliborza. Szkoła gazowa bardzo była aktywna i właśnie ten teren między Słowackiego, nami a Potocką i szkołą gazową był jednym z najbardziej niebezpiecznych w tejże okolicy. Ludzie musieli przebiegać. Powstańcy starali się zdobyć szkołę gazowa, ale to nie było możliwe. To było miejsce, gdzie zginęło bardzo wiele osób. Stale dziewczyny, sanitariuszki wyciągały chłopaków, ściągały, takie normalne życie.

Byliśmy w piwnicach. Już były zrobione miejsca w piwnicach. Piwnice były ogromne, suterenowe, tak że były zniesione łóżka, posłania i w tym sensie to życie jakoś tam płynęło. Miałam młodszych braci, byli sąsiedzi, chłopcy, którzy byli w Powstaniu, przychodzili, mówili, co gdzie się działo. To była normalna sytuacja.

  • Czy była woda?


Elektryczność jeszcze była. Nie było jeszcze kaloryferów, były piece elektryczne w tych domkach, bardzo piękne zresztą i woda chyba musiała być, elektryczność też. Nie umiem powiedzieć.

Odżywialiśmy się... Ojciec przez całą wojnę suszył chleb, ponieważ matka [handlowała] pieczywem. To nas właściwie uratowało od wielkiego głodu, bo mieliśmy duży wór suszonych sucharów czarnego chleba. Potem przyszła matki siostra, dotarła z Krasińskiego, bo tam były wielkie walki. Jakoś się przedostali do nas z półroczną córeczką. Był wielki problem z wykarmieniem tego dziecka. W jakiś sposób jakieś resztki mleka dostawali z Marymontu, bo gdzieś ktoś coś miał. Naprawdę nie wiem, jak to się działo. Sama nieraz się zastanawiam, jak to wyglądało praktycznie. Rzadko kiedy jadło się gotowane. Jadło się jakieś zapasy, jakieś kasze, coś tam było.


  • Były jakieś obowiązki pomocy w Powstaniu Warszawskim od strony cywilnej? Opieka nad jakimiś osobami czy odgruzowywanie? Były organizowane takie akcje?


Jako dziewczynka nie brałam udziału [w takich akcjach]. U nas nic się nie zawaliło w danym momencie, działo się dalej, to ojciec oczywiście chodził. Jak trzeba było gdzieś coś komuś przenieść to [szłam], ale jakichś szczególnych akcji w tym momencie u nas akurat nie było.


  • Czy zetknęła się pani z działalnością księdza Trószyńskiego w czasie Powstania?

 

Tak. Jednak przebiegało się na drugą stronę. Kiedyś ksiądz przybiegł, bo zaczęło się bardzo źle dziać na Marymoncie, zaczęły się tam bardzo wielkie mordy. Kiedyś ksiądz przybiegł: „Chodźcie, chodźcie, bo odprawiam mszę” – w budynku naprzeciwko, który był niezupełnie wykończony. W gruzach był ten budynek i wtedy była msza powstańcza. Było zebranych sporo osób z Marymontu, z Żoliborza. Dlaczego mówię o tej mszy? Bo dla mnie to była wielka rzecz: tu bombardują, tu strzelają, tu coś się dzieje, a tu najspokojniej w świecie toczy się msza i – co było najdziwniejsze – spowiedź. Spowiedź polegająca na tym, że ksiądz siedział na czymś i szeptało się mu do ucha. W tamtych latach pójście do kościoła do spowiedzi i do komunii było jakimś świętem, to była wielka uroczystość. Człowiek nie mógł sobie wyobrazić, że można, ot, tak sobie, i mszę odprawiać, i to wszystko, żeby tak się działo. To zrobiło na mnie wrażenie ogromne.

Wiele było sytuacji szczegółowych. Naloty to było coś najpotworniejszego. Świst sztukasów – szczególny świst i rąbnięcie. I znów lęk. „No, w nas jeszcze nie tym razem”. To było stale. To było straszne. To był szczególny świst, bo on tak dolatywał niziutko i to wydawało niesłychany dźwięk. Drugą straszliwą rzeczą była tak zwana szafa. To było działo. Wiedzieliśmy, że na Dworcu Gdańskim ono sobie wędruje i na prawo, na lewo wypuszcza [pociski]. W trakcie Powstania człowiek o tym wszystkim się dowiedział. Szczególnie, jak była naciągana. Na Żoliborzu to się mówiło, że to „szafa”, bo to taki [dźwięk wydawało] jakby ktoś przesuwał szafę. I to było straszne, bo to porażało i rozpryskiwało się. U nas co któryś domek też był trafiony. I były śmiertelne przypadki oczywiście. W nasz domek w tym okresie nie trafiło. Był już wrzesień. Na Marymoncie była tragiczna sytuacja, już tu się zawężało, bo przez ten cały okres byliśmy, można powiedzieć, w rękach powstańców, nie w rękach Niemców, i współdziałanie z powstańcami cały czas tutaj było. Na Marii Kazimiery był potworny mord, wiele osób zabito, cywilów, powstańców. Do nas przez ulice przedarło się parę osób. To było tak, że rozstrzelali – leżeli jedni na drugich. To było kilkadziesiąt osób. Parę osób z tej potworności przetrwało i dotarło do nas. Mnie się wydaje, że był tam jakiś uczeń mojego ojca, który o wszystkim opowiedział, że już te tereny Niemcy zagarniają, czyli właściwie to idzie do nas, do Górnego Żoliborza przesuwa się teren niemiecki. To, co opowiadały osoby na temat tego mordu, to było straszne. Ten znajomy mego ojca był ranny, a przeżył tylko dlatego, że był przykryty grupą trupów, wyczołgał się i na drugi czy trzeci dzień przeczołgał się jakoś i dotarł do naszych domów. Takich osób było kilka. Był wypadek, nie byłam tego świadkiem, ale [wiem] z opowiadań osób, które przeżyły, [że była] potworna masakra na malutkich dzieciach. Kilkoro było w tymże budynku. Trzaśnięcie malutkim noworodkiem o ścianę i już. To był fakt, który był opowiadany. To była pełna, zupełnie niesłychana potworność. Już się mówiło, że w tym [mordzie] uczestniczyły wojska ukraińskie, mówiło się: „Ukraińcy”. Jaka to była grupa, to dopiero potem wiedziałam. Wydawało się, że to jest potworna dzicz, i tego się wszyscy jeszcze bardziej bali niż grup niemieckich.

Już wtedy myśmy się przenieśli razem z wojskiem, które przyszło z Marymontu, w górę Żoliborza, w kierunku ulicy Słowackiego. Przenosiliśmy się nie tak, że przejść, o! Tylko rowami (rowy były wykopywane wcześniej przez mieszkańców) i bardzo okrężną drogą. Odcinek, który można było przejść w ciągu paru minut, wędrowało się całą noc. Ja, mama, bracia maleńcy (nie pamiętam, czy ojciec był wtedy z nami) bez niczego, zostawiając dom tak, jak był, przedostawaliśmy się dalej po prostu, uciekając rowami, kolejno przez ulicę, przez przesiedzenie w domu „Zimowe Leżę”, w spółdzielni. Bo Żoliborz jest teraz zabudowany, ale przedtem były tylko pojedyncze ogniska domów. To trwało tak całą noc. Dotarliśmy do domów na ulicę Krechowiecką i Cieszkowskiego na wysokości Słowackiego. Jeżeli chodzi o księdza Trószyńskiego to on robił dużo więcej. Jako dziewczyna zapamiętałam, że się mówiło, że ma sutannę taką [zniszczoną], bo wszystko robi dla biednych. To było dla mnie ważne, to było to jego podejście. [Przyszliśmy na Krechowiecką] do przyjaciół rodziców, był pan Giergielewicz i byliśmy w piwnicach. Tam już piwnice nie były takie jak nasze, myśmy nic nie mieli. Padło pytanie o sprawy higieniczne, ale to wszystko było jakoś tak straszne, że pewne rzeczy uciekły mi z głowy. To była bardziej troska osób starszych niż moja.

Był tam powstańczy szpital i przeżycia były straszne. Wszystkich nie chciałabym chyba opowiadać. Były tłumy ludzi. Pamiętam, bo szczególnie na mnie zrobiło wrażenie – ciągnięcie po korytarzu chłopaka siedemnastoletniego do sali szpitalnej. Stałam nad nim, coś pomagałam. Miał ucięta nogę i potwornie głośno krzyczał. Krew leciała, chłopak krzyczał. Widziałam wielu zabitych i w czasie Powstania, i jeszcze później, ale ten przypadek zrobił na mnie nieprawdopodobne wrażenie. Jego chyba ciągnęli na pełną amputacje. O innych tragicznych [przypadkach] to nie będę opowiadała. Ten był pierwszy i szczególnie mocny. Tam przeżyliśmy różne sytuacje bardzo ciężkie i głodowe, i chorobowe. Matka moja bardzo ciężko chorowała na grypę piwniczną, cudem z tego wyszła. Raczej o innych opowiadam, bo myśmy w końcu jakoś przetrwali. O sobie najtrudniej chyba opowiadać.

Sprawa wody. Tu wody nie było na pewno, już była połowa września. Już nie byliśmy u siebie, tylko tam. Studnia była na podwórku. To był duży dom spółdzielczy, podwórko było między Cieszkowskiego a Krechowiecką i pójście po wodę to była rzecz straszna, bo Niemcy zwyczajnie i po prostu celowali we wszelkie studnie i było bardzo dużo śmiertelnych wypadków. Co jakiś czas się mówiło, że ten i ten, to i to dziecko poszło po wodę i koniec. Kolejka zawsze była. Nie było przypadków, żeby przy jednej [studni] ktoś nie był ranny.

  • Jaki był stosunek ludności cywilnej do Powstania, do tego, co się działo?


Absolutnie uczestniczący w tym wszystkim! Absolutnie uczestniczący. Wracając do samego początku Powstania, wszyscy tym żyli, była pełna euforia. To pamiętam absolutnie doskonale. Nie było tej analizy, która była później, czy tak, czy siak, czy słusznie, czy niesłusznie. Nie! Po prostu była euforia. Nareszcie jesteśmy sami! Nareszcie. A szczególnie młodzież w moim wieku, która jest bardzo podatna. Biało-czerwona opaska, to, że może być flaga, to było coś nieprawdopodobnie niezwykłego. Mówię o sytuacji, którą znam i odczuwałam wtedy. Potem zaczęły się wielkie nieszczęścia, ale nie spotkałam się ze środowiskiem, które by w jakimś sensie nie czuło się dumne, że mimo wszystko to się odbyło. Wielkim nieszczęściem było, jak zabito matkę dwojga malusieńkich bliźniaków. To też byli jacyś znajomi rodziców. Ojciec tych malusieńkich dzieci był w akcji, matka została zabita, a dwójeczka tych malusieńkich dzieci została u kogoś z rodziny, bo znalazł się przypadkowo w tamtym terenie. To było takie niesłychanie mocne, tym bardziej że jak nas wyrzucali, to tę dwójkę dzieci prowadziło małżeństwo, rodzina, ale dużo, dużo dalsza.

  • Czy widziała pani zrzuty alianckie?


Tak, bardzo dobrze.

  • Jak pani to zapamiętała?

 

Zapamiętałam tak, że wyskakujemy z piwnic i patrzymy – masa, samoloty gdzieś tam. Ale samoloty to nieważne, ważne lecące jakby postacie na czymś. Radość, desant! Desant! Panowie stoją i patrzą i raptem jeden mówi: „To nie desant ludzki, to zrzuty, bo za wysoko”. Znał się po prostu. A myśmy myśleli, że to już desant ludzki. I coraz niżej, niżej. Zaczęło się robić dziwnie. Euforia troszeczkę zmalała i zrzuty nigdzie blisko nas nie padły. Potem już było wiadome, jak zaczęły do nas dochodzić wieści, że w dużym stopniu zrzuty padły na stronę niemiecką. Bo to było już dość późno, tereny już były w bardzo dużym stopniu zajęte przez Niemców. Tak że przy wielkiej chęci pomocy zysk dla Powstania wielki nie był, tak jak to potem się mówiło. Ale to pamiętam. Była piękna pogoda i było doskonale widać wydłużone [zasobniki]. Były zrzuty, ale jak jeszcze byliśmy u siebie, czyli przed 14 września, jak Rosjanie dochodzili do Wisły. Kukuruźniki latały bardzo nisko, jakby się nie bali.

  • W nocy latały?


Chyba tak. Strzelano do nich, rozbłyski były wokół nich, latali. Tylko zrzucali chyba w workach, bo nawet jeden zrzut był bliziutko nas i wszyscy panowie otwierali to, patrzyli, co to jest. Był cukier, trochę jedzenia. W dużym stopniu to było tak zrzucane, że większość się niszczyła, ale zawsze trochę było. To był drugi rodzaj zrzutów, ale to już było we wrześniu.

Wracając do Krechowieckiej, jakoś się przetrwało. Cały czas sprawy szpitala, walk.

  • Czy pani chorowała w czasie Powstania?


Nie, moja matka bardzo ciężko chorowała, ja nie, bracia też nie. Byliśmy chorzy, ale wcześniej, w czasie Powstania nie.

  • Tata był z wami na Krechowieckiej?


Ojciec był. Matkę ratowali. Uratowali w każdym razie. Jak kończyło się Powstanie, to ten teren się zagęszczał. Pojawiła się moja ciotka, która z kolei z drugiej strony [przyszła], oni mieszkali na Krasińskiego. Ciotka była z półroczną córeczką. Na Żoliborzu w pewnym momencie Niemcy jako swoją ochronę przed czołgiem [prowadzili ludzi]. [Ciotka] była tarczą z grupą innych kobiet przed akcją powstańczą. Zakończyło się szczęśliwie, nie zginęły, ale moja ciotka to przeżyła i opowiadała bardzo dokładnie. To było w okolicach alei Wojska Polskiego.

Tragiczny był moment zakończenia Powstania. Jakiś straszny, już nie będę mówiła, co było w szpitalu, ilu ludzi zginęło, jak to się działo. To już są rzeczy znane i opisywane wszędzie, ale nasze odczucia, kiedy tutaj krzyki, że już Niemcy dochodzą... To już był ostatni dzień Powstania, jeszcze przed oficjalnym zakończeniem, to był 30 albo 29 września. „Wychodzić! Wychodzić z piwnic!”. To były duże domy. Bloki spółdzielcze były duże, tak że na podwórko zaczęły wyczołgiwać się niemalże tłumy ludzi. Zdziwienie moje było takie, że zdawało się, że ten zginął, ten zginął, ktoś z rodziny zginął, a tych ludzi jest jakoś tak dużo na tym podwórku. Ten jest i ten jest. Radość wielka, że jeszcze tylu nas jest mimo wszystko. Krzyki Niemców: Raus! Raus! – bez przerwy, potem wychodzić z piwnic. Niektórzy myśleli, że będzie króciutko, tak jak na początku myślało się, że trzy dni, [więc] dyskusje: wychodzić czy nie wychodzić. Szybko dyskusje się skończyły, jak Niemcy zaczęli rzucać do piwnic granaty. Obok w piwnicy też padł granat, więc wszyscy zaczęli wychodzić. Ustawiali nas w grupy. Wielu chłopaków, powstańców zaczęło przebierać się jako cywile. Wydawało się, że będzie bezpieczniej. Sporo dziewcząt też. Zawsze wydawało się, że chorym, inwalidom, starcom było łatwiej przeżyć. Nie była to całkiem prawda, ale tak się wydawało. Mówię o tym dlatego, że potem, jeszcze przed samym obozem w Pruszkowie i po drodze raczej starano się postarzać. Młode dziewczyny bandażowały sobie jakieś części ciała, głowę. Wydawało się, że to jest lepszy sposób na przetrwanie, na przeżycie. Nie całkiem tak było, ale tak się wydawało po prostu. Jak nas wszystkich poustawiali, i powstańcy, i nie [powstańcy], jakoś te grupy były wspólne i zaczęli nas prowadzić. Zaczęliśmy wychodzić na Krasińskiego. Tam były działki, [szliśmy] przez działki i idzie szum od czoła [grupy]: „Co z nami zrobią? Dokąd nas będą prowadzić?”. – „Do obozu”. Do jakiego obozu jeszcze nie było wiadomo. Ogromny tłum i starych, i młodych. Tak sobie wędrowaliśmy. Upał był ogromny. Myśmy dotarli ulicą Okopową do Dworca Zachodniego. Pamiętam, że szło się ileś godzin i Niemcy pozwalali zatrzymywać się. Nie siadać, tylko stać. Potem wiedziałam dlaczego tak jest, bo serce mniej się męczy, jak się stoi, usiąść i wstać jest organizmowi dużo trudniej. Nie wolno było siadać, więc sporo było upadków ludzi, którzy nie doszli nigdy, różni chorzy. Różnie było po drodze.

Pamiętam też ważny moment, jak szliśmy Obozową i na tyłach Cmentarza Powązkowskiego było jakieś zatrzymanie i raptem hałas, że „ukraińcy”. Na koniach dwóch czy trzech „ukraińców”, nas przeganiali. To wydawało się najstraszniejsze. To było charakterystyczne. A tak to nas prowadzili Niemcy. Nie mówiło się inaczej, że z takiej czy z takiej bandy. Dzisiaj to historia mówi, jacy to byli „ukraińcy” i o co chodzi, wtedy po prostu tak się mówiło, taki był język.

Dotarliśmy do Pruszkowa. Z Dworca Zachodniego jakimiś pociągami zwierzęcymi, otwartymi przetransportowali nas do Pruszkowa. Ale to już było niedaleko. Obóz w Pruszkowie to była już zupełnie nowa sprawa – straszna rzecz. To było normalne fabryczne zabudowania, w których remontowano pociągi. Były głębokie rowy, przygotowane, żeby wjeżdżały pociągi do remontu jakoś wyżej i tam były te prace. Sala, gdzie myśmy dotarli, to były rowy, między nimi jakieś przerwy – taka hala fabryczna. Był przeogromny tłum, na razie wpakowano nas wszystkich. Była słoma i na słomie myśmy się wszyscy sadowili. Było już sporo ludzi, co chwila dochodzili nowi, to był dosłownie tłum. Co jakiś czas krzyki, na przykład wołanie kogoś po nazwisku. Sporo ludzi się odnalazło, którzy w czasie Powstania poginęli. Tak odnalazła się mojej matki siostra z malutką córeczką, bo one były gdzie indziej, my gdzie indziej, krzycząc po nazwisku, chodząc i wołając moją mamę. To było charakterystyczne. Potem dawali jakieś jedzenie w puszeczkach. Kto zdobył jakąś puszeczkę, to dostał jedzenie. Nie wiem, skąd zdobyłam puszeczkę, myśmy nie mieli ze sobą nic. Nawet nie wiem, czy mieliśmy jakiś garnuszek, nie pamiętam. Stało się w kolejce i dostawało się jakąś zupinę. Byliśmy w tym obozie parę dni. Co jakiś czas kogoś zabierali, nie wiadomo, co z nim robili oczywiście. Części osób udawało się jakoś wydostać przez Czerwony Krzyż. Udało się nawet, jadąc do Pruszkowa i wyskakując z pociągu, na przykład siostrze mojego męża, która była akowcem, bardzo aktywnym działaczem. Ona uciekła z pociągu. Nie dotarła do obozu. Takich przypadków młodych, sprawnych ludzi było chyba sporo. Myśmy byli rodziną z niedużymi dziećmi, więc o tym wszystkim nie było mowy. [Zastanawialiśmy się,] co zrobią z nami dalej. I znów idzie informacja przez tłum, że do obozu do Niemiec i będzie segregacja. Segregacja wyglądała w ten sposób, że były różne numery baraków. Jakiś tam barak, to wiadomo, że tu, jakiś tu. Numery były różne i już ludzie to wiedzieli, jedni przekazywali drugim. Idziemy rodziną i była kobieta i mężczyzna, żołnierz niemiecki i kobieta żołnierz, przechodzimy kolejno. To była jakby ścieżka. Mnie i matkę oddziela w jedną stronę, pokazuje do obozu do Niemiec. Ojciec prowadził braci. Jeden był chory, więc go trzymał na ręku, a drugiego za rękę prowadził [i ich] na drugą stronę. Nie wiadomo, co to, co to. Potem się okazało, że ja z matką do obozu, a ojciec do Generalnej Guberni, bo małe dzieci i tam rzeczywiście starcy i małe dzieci się gromadzą. Matka moja cały czas była bardzo ciężko chora, była purpurowa, miała bardzo wysoką gorączkę, mordowała ją grypa piwniczna. Była młodą kobietą, ale ledwo się trzymała na nogach i ja ją ledwo prowadziłam. Ojciec zaczął kombinować, że może nas przesuną na drugą stronę, bo było wiadomo, że do Generalnej Guberni idzie ta grupa. Nawet rozmawiał z Niemcem, chciał mu dać zegarek, oczywiście to się nie udało, ale powiedzieli, że ojciec może przejść na naszą stronę. To ojciec z braćmi przeszedł na naszą stronę do Niemiec. Jedziemy razem. Już jak żeśmy przetrwali tyle, to ojciec mówi: „Trzymamy się razem”. Siedzimy w jakimś baraku i jest taki moment (nie wiem, dzień czy dwa to było) znów nas grupują i podstawiają [pociągi]. Znów segregują, stale był ktoś segregowany. Stoją już pociągi, wejście po schodkach i mówią, że do Niemiec. No to do Niemiec. Stoimy grupą, było dużo osób i biega jakiś Niemiec i kontroluje. Patrzy, ojciec z małymi dzieciakami, matka się słania, tam jeszcze jakieś starsze osoby i ojca wyciągnął z tego, że małe dzieci to niepotrzebne do roboty w Niemczech. Jak ojca tak wyciągnął, to coś takiego jest, że zawsze może trochę bezpieczniej, jak małe dzieci, jak starcy, że może tam lepiej. Jakoś tak pomału utworzyła się po cichu grupka, tak wychodząc, wychodząc, bo jeszcze gdzieś były jakieś małe dzieci. Niektóre młode dziewczyny robiły się starsze, zabandażowane i taka grupa nieszczęśników się utworzyła. W efekcie tego wszystkiego wsadzono nas do wagonu, który idzie na wygnanie nie wiadomo gdzie. Znów nas wpakowali do wagonów, jechaliśmy może dwa, może trzy dni. Pełniusieńki wagon bydlęcy, tłum ludzi, też bez możliwości załatwienia się, tak żeśmy jechali. Naszą grupę wywieźli w Kieleckie, stacja Odrowąż, i podwodami rozwożono nas do różnych gospodarzy po wsiach. Myśmy trafili do wsi Miedziana Góra i Miedzianka. Po wojnie już jako dorosły człowiek pojechałam zobaczyć, gdzie to było, co to było, jak to było – przepiękna wieś, przepiękne okolice, ale wtedy nie były dla mnie przepiękne. Myśmy byli na wygnaniu i ojciec pracował jako drwal nie drwal. Nie był przyzwyczajony do pracy fizycznej. Myśmy z matką, to co pamiętam, stale obierały kartofle, siedząc na przyzbie. Ogromne ilości kartofli, nie wiem dla kogo. Szykowało się stale kartofle. Były tam jeszcze inne losy, potem przeszliśmy, mieliśmy kawałek izby wszyscy, jedno na drugim się spało. Matka miała ze sobą jakieś pierścionki, potem to sprzedała i chodziła do Kielc. Jakoś przetrwaliśmy. Potem rodzice przetransportowali się gdzie indziej. Wyzwolenie zastało nas gdzie indziej. Tam charakterystyczne było to, że to były tereny, gdzie było dużo leśnych ludzi, jak mówiono „Jędrusiów”. Odwiedzali nas, sympatycznie. Los jakby powstańczy. Potem powrót do Warszawy, ale to już nie stamtąd, z bliższych terenów. Myśmy się przenieśli pod Skierniewice, byli tam przyjaciele, była prowadzona też szkoła, więc ojciec jakoś się zaangażował także.

  • Kiedy dla pani i pani rodziny skończyła się wojna?


Tak naprawdę dla mnie jako dla dziecka wojna skończyła się w momencie, kiedy wyszłam spod walk, że wiedziałam, że na głowę mi nie leci bomba i nie strzelają. Jeszcze nie powiedziałam o jednej bardzo ważnej rzeczy, dlaczego nie strzelają. Jak przechodziło się rowami, to trzeba było pamiętać, a sporo chodziłam w czasie Powstania rowami, jak się nachylić. Pamiętam świst kuli. Wiedziałam to, że jeżeli słyszę kulę i jej świst to znaczy, że żyję, bo jest charakterystyczne: „Nie denerwuj się, skoro usłyszałaś świst kuli”. Ja odżyłam, jak to przestało [mi grozić], ale to nie znaczy, że skończyła się wojna. Jeszcze był powrót do Warszawy. Właściwie że 17 stycznia Warszawa [została zdobyta], to myśmy chyba dowiedzieli się, będąc pod Skierniewicami, że ten okres się skończył, niby wojna się skończyła. Ojciec przybył do Warszawy pręciusieńko, zobaczył, co się dzieje w naszym domu. Okazało się, że część jest zniszczona, musiała trafić tam albo „szafa”, albo bomba, ale z boku, więc wyglądało na to, że albo większa „krowa”, albo większa bomba to wszystko rozwaliła. Wrócił po nas, myśmy dotarli do Warszawy w przedziwny sposób, idąc też dziesiątki kilometrów na piechotę z tymi młodszymi braćmi. Tu czymś podjeżdżając, tu czymś podjeżdżając. Dla mnie taki ludzki objaw to był w momencie, kiedy znaleźliśmy się gdzieś tuż pod Warszawą. Nie wiem, jaka to była miejscowość, jak myśmy jechali przez Pruszków z powrotem. W każdym razie przenocowaliśmy u jakichś znajomych rodziców, a te miejscowości podwarszawskie, takie jak koło Kampinosu – tam ludzie mieszkali normalnie. W tym sensie normalnie, że domy normalnie funkcjonowały i po raz pierwszy wtedy spałam w normalnym łóżku sama. To była jedna noc. Ale to było nic, spałam na białym, uprasowanym prześcieradle. To dla mnie było nieprawdopodobne, bo od momentu, jak Powstanie się zaczęło i potem również na wygnaniu, to takiego luksusu nie było. To spanie na łóżku i normalne, uprasowane, białe prześcieradło jakoś bardzo mocno zapamiętałam.

W Warszawie potem, już jak dotarliśmy, to szło się przez Powązki na Żoliborz, wieczne przestrzeganie i uważanie. Szok straszny, bo to wszystko już były gruzy. Wychodząc, tego się nie widziało, wracając, zobaczyło się to wszystko. I ostrożnie ścieżynkami, wszędzie napisy: Min niet! bądź: „Miny”. Ścieżynkami szło się po gruzach, dosłownie ścieżynką, żeby nie stąpnąć gdzieś na bok, bo były i miny pułapki zakładane, i niewybuchy, i ciągle była jeszcze groza. Do domu dotarliśmy, ale już wcześniej ojciec był tutaj i jako tako piwnice zabezpieczył przed szabrownikami, bo już zaczynali być. I w tejże piwnicy najpierw byliśmy. Z tym że piwnice to były eleganckie i nie takie mandziunie. Potem się do kuchni przenieśliśmy, bo duży pokój był zniszczony, ojca gabinet też, zimno. Nie było zupełnie nic do jedzenia. Znalazła się jakaś kasza gryczana. Matka nie wydobrzała w pełni, cały czas jej coś dolegało. Ojciec zawiózł braci czy po nich ktoś przyjechał z rodziny z Zakroczymia. Byłam sama z matką przez jakiś czas i miałam jakiś garnek, który gdzieś znalazłam, już byłam dziewczyną starszą o rok i gdzieś [znalazłam] kaszę jaglaną. Nie wiem skąd, w każdym razie kasza była. Kaszę gotowałam tylko na wodzie, bez niczego, bez tłuszczu. Tylko taką kasze jaglaną żeśmy jadły. Do dzisiejszego dnia kaszy jaglanej nie jadam, bo to było coś dziwnego.

Już zaczęłam chodzić do szkoły, bo to jakiś czas trwało.

  • Jak na pani osobowość wpłynęły doświadczenia okupacji, Powstania Warszawskiego?


Trudno powiedzieć. Na pewno na cechy charakteru to jakiś taki niepokój, lęk, że może coś się wydarzyć. Z reguły zawsze zastanawiam się nad tym – nie mówiąc już o tym, że boję się wszelkich niespodziewanych strzałów – równocześnie wpłynęło to jeszcze i w ten sposób, że szczęśliwość, że w ogóle przez to wszystko przeszłam, przeżyłam i chyba w związku z tym większe zadowolenie z tego, co jest. Ale to nie jest takie dobre, bo powstrzymuje w wielu przypadkach i mniej człowieka pcha. Jakieś zadowolenie, że potrafię się cieszyć może mniej ważnymi rzeczami bardziej niż by można. Często mi się wydaje, że to wszystko, co było, co mówię, że to chyba jakaś dziwna opowieść, że to jakby ktoś inny przeżywał, a nie ja. Nie mogę sobie wyobrazić, że jest to prawdą, że było, że waliły bomby, że byłam przysypana, że to wszystko przeżyłam. Czasem wydaje mi się to zupełnie nierealne.




Warszawa, 29 kwietnia 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Barbara Koszewska Stopień: Cywil Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter