Barbara Zaboklicka

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Barbara Zaboklicka z domu Federowicz, rok urodzenia 1934. W czasie Powstania miałam dziesięć lat i cztery miesiące.

  • W jakiej dzielnicy pani była w czasie Powstania?


W dzielnicy Warszawa Północ.

  • Kiedy pani się urodziła i gdzie?


Urodziłam się 21 marca 1934 roku w Warszawie.

  • Kim byli pani rodzice? W jakiej rodzinie się pani urodziła?


Jeżeli chodzi o rodzinę tatusia, to była inteligencja, mieli swoje przedsiębiorstwa, nawet i za okupacji. Dziadek podobno pochodził z Litwy i był bankowcem. Ale więcej nic o tym nie wiem. A rodzice – normalni.

  • Czym tata się zajmował?


Tata pracował u złotnika, w naszym podwórku nawet, na Niecałej, bo mieszkałam na ulicy Niecałej 4.

  • Czy przed wojną też pracował u tego złotnika?


Tak, właśnie przed wojną, bo później okupacja, to wszystko się zmieniło i było wielkie bezrobocie.

  • Jak tata wtedy zarabiał na utrzymanie rodziny?


Po prostu chodził do ogrodników, pracował u ogrodników, zwłaszcza na Krakowskim Przedmieściu, w dół, taka ulica Bednarska i tam kościół był na Krakowskim Przedmieściu koło Mickiewicza i ten kościół się nazywał Karmelitów, ale więcej o nim nic nie wiem. Ale chodziłam tam często. Tam właśnie tatuś pracował w ogrodzie u księży. Tam chodził, pielił, podlewał wszystko, bo oni sami też pracowali, ale potrzebowali pomocy, bo była ciężka sytuacja materialna w ogóle, bardzo ciężka.

  • Czy miała pani rodzeństwo?


Tak, miałam siostrę, ale już siostra nie żyje.

  • Starszą? Młodszą?


Młodszą ode mnie.

  • Jak miała na imię?


Teresa.

  • Czy mama też gdzieś pracowała?


Mama, proszę pani, pracowała u pani, która wzięła ją do siebie jako gosposię. Ona prowadziła sklep z futrami i mama pilnowała tego sklepu, sprzątała, no i po prostu opiekowała się tym sklepem i dostała od pani mieszkanie. Ta pani nawet wydała mamusię za mąż i tam się urodziłyśmy my z siostrą.

  • Na jakiej ulicy?


Na Niecałej 4.

  • Proszę pani, co pani jeszcze pamięta jako dziecko z tego najwcześniejszego okresu do wybuchu wojny?


Pamiętam, że chodziłam do przedszkola na Bednarską, tatuś mnie prowadzał. I pamiętam, jak były jakieś święta, to flagi były wywieszone na zewnątrz ulicy, znaczy na zewnątrz kamienicy, były duże, łopotały, dostawały do samej ziemi. To zapamiętałam i ciągle chodziłam i tam się przyglądałam, to pamiętam. No i pamiętam 1939 rok, wtedy było bombardowanie.

  • Czy była pani gdzieś na wakacjach przed wybuchem wojny?


Nie, nie.

  • Byliście państwo w Warszawie?


Rodzice sobie nie mogli na to pozwolić. Pomagała nam dużo rodzina mojego tatusia, bo oni lepiej egzystowali, no to pomagali, żeby jakoś przeżyć to wszystko.

  • Jest 1 września. Jak go pani pamięta?


Pamiętam, jak było bombardowanie. Bombardowali Teatr Narodowy na placu Teatralnym, a myśmy [mieszkali] przy samym teatrze, po prostu ulica stykała się z teatrem. Jak się wychodziło z bramy, to się od razu kierowało na plac Teatralny i na Teatr Narodowy. Więc trafili, bo to było blisko teatru, trafili i w naszą kamienicę. Zwaliło się całe czwarte piętro, wszystko. Było kino Adria i też się zaczęło palić, bo też było przy tym. Bo tak, wchodziło się od ulicy, od placu Teatralnego, a wychodziło się właśnie przez podwórko i przez ulicę Niecałą 4. Przez nasze podwórko się wychodziło.

  • Gdzie byliście, jak było to bombardowanie?


W piwnicy, tak. Byliśmy wszyscy w piwnicy i ja wyglądałam tylko przez okienko od piwnic, co jest zawsze na dole. Wyglądałam, jak się paliło po drugiej stronie, wszystkie te bloki, te kamienice jak się paliły. Był wielki, ogromny pożar.

  • Mówi pani, że w państwa kamienicy czwarte piętro zostało zburzone. A na którym państwo mieszkaliście?


Na parterze.

  • Czy mieszkanie było uszkodzone po tym bombardowaniu?


Nie, nie było uszkodzone.

  • Czyli mogliście dalej tam mieszkać?


Tak, mogliśmy.

  • I teraz jest okres pierwszych dni wojny. Jak rodzice przygotowali panią i siostrę do tego trudnego czasu?


No raczej…

  • Wiedziała pani, co się dzieje?


Wiedziałam, że jest wojna i że wszystko się pali i że to, co było zbombardowane, to leżało na podwórku. Wtedy nie było takiej broni, jak jest teraz. Leżało wszystko z gruzem, blachy z dachu i tak dalej – wszystko leżało na podwórku. No i właśnie… I rodzice nam tłumaczyli, że to jest wojna, ale że ona długo nie będzie trwała. Bo myśmy płakały. Więcej nic nas nie przygotowywali, bo sami nie wiedzieli.

  • Jak pani pamięta pierwsze miesiące okupacji? Miała pani pięć lat, jak wybuchła wojna.


Tak.

  • Przestała pani chodzić do przedszkola, tak?


Nie, chodziliśmy dalej.

  • Jak długo? Do siódmego roku życia?


Tak, do siódmego roku życia.

  • A potem jaka szkoła?


A potem chodziłam… Trzy klasy skończyłam. Każda klasa na innej ulicy. Pierwsza klasa była na Drewnianej, druga była na Karowej, a trzecia była Sewerynów.

  • Sama pani chodziła do szkoły?


Najpierw mama nas odprowadzała, ale później chodziliśmy sami. Jeździliśmy tramwajem z placu Teatralnego. Ale tramwaje były nie tylko dla nas, bo były i dla Niemców. Pół tramwaju było dla Niemców przegrodzone łańcuchem. [W polskiej części] był okropny tłok. Tutaj jednym wejściem się wchodziło i się wychodziło, a Niemcy sobie jeden czy dwóch, czy trzech, czy z pieskami siedzieli i tylko się oglądali i kazali nam cicho być.

  • Czy pani się bardzo bała, chodząc po ulicach, jak pni szła do szkoły, czy nie?


Nie, raczej się nie bałam.

  • Co pani obserwowała na tych ulicach? Co pani widziała?


Ja Warszawę już wtedy znałam, bo z rodzicami dużo żeśmy chodzili, tak że Warszawę… To jest Śródmieście, plac Teatralny, plac Piłsudskiego, przedtem się nazywał plac Hitlera za okupacji, później Zwycięstwa, a teraz wróciła nazwa do tego, co było poprzednio. Nie bałam się, bo jakoś nie zdawałam sobie z tego sprawy jeszcze wtedy, kiedy miałam pięć czy sześć lat. Później zaczęłam wszystko rozumieć i widziałam, jak w Warszawie ciągle były egzekucje.

  • Widziała pani te egzekucje?


Tak, widziałam, bo nawet na naszej ulicy, na Zachęcie… Oj, miałam fotografię. Ale to nic, państwu później pokażę.

  • Czyli była pani świadkiem egzekucji?


Świadkiem, tak. Bo było tego tak dużo, że się nie dało żyć po prostu. Bywało tak, że się jechało tramwajem i w pewnym momencie Niemcy: Halt! Halt! Halt! – ludzi wygrużali wszystkich z tramwaju. Stały takie samochody, nazywane były budy, a to dlatego budy, bo to były wielkie, tak jak u nas był Star czy jeszcze większe te samochody, i pod plandeką, dlatego się nazywały budy. I wtedy z tramwaju wygrużyli wszystkich do tej budy, pojechał gdzieś, ustawili gdziekolwiek pod mur, rozstrzelali i koniec. Tak że strach był wyjść. Młodzież, taka młodzież starsza, piętnaście, szesnaście lat, to bała się wyjść, bo jak wyszła, to już mogła nie wrócić, bo wtedy rządzili się, jak chcieli. Co chcieli, to robili.

  • Czy pani przeżyła taki moment wyrzucenia z tramwaju?


Nie, nie, bo ja jeździłam mało. Ja wolałam chodzić na piechotę. Do szkoły na Sewerynów, to jest koło pomnika […] Kopernika, tak. Koło tego chodziłam do trzeciej klasy na Sewerynów. Wolałam iść przez plac Piłsudskiego, przez Królewską i kawałek Krakowskiego Przedmieścia.

  • Jak widziała pani na ulicy żandarmów niemieckich, to czy pani chowała się gdzieś w bramę, czy przechodziła pani obok?


Nie, nie. Nawet wtedy lubiłam, jak oni szli i śpiewali „Heili, heilo”, to taka pieśń niemiecka. Państwo wiedzą, o co chodzi.

  • I pani się to podobało, tak? Ładna melodia?


Podobało mi się, bo tam myśmy biegli za nimi, oni szli i śpiewali: „Heili, heilo” i tak dalej, i tak dalej. No i nam się to podobało jako dzieciom. Albo jeździli samochodami po całej Warszawie i też śpiewali te pieśni, aż się rozlegały. Rządzili wtedy wszystkim.

  • Jak pani spędzała wolny czas? Szkoła, no to wiadomo, nauka, a potem co robiły dzieciaki w pani wieku po szkole?


Na podwórku w klasy żeśmy grali, w chowanego. No po prostu nawet jak było możliwe, to sami dostaliśmy jakieś bilety do kina na jakieś bajki, to korzystaliśmy z tego. Bo właśnie przy Galerii Luxenburga […] było kino też i czasami [chodziłam] do kina. Chodziłam na żywota świętych na Stare Miasto, bo tam odtwarzali po prostu wszyscy… Sami mężczyźni byli mnichami i oni żywota świętych odtwarzali: świętej Teresy, świętej Barbary i w ogóle wielu wszystkich świętych.

  • Tylko mężczyźni brali udział?


Tylko mężczyźni byli i przebierali się za kobiety. Jak święta Teresa, to też był mężczyzna, ale przebrany za kobietę i wszystko. Chodziliśmy tam na te żywota świętych.

  • Czy dużo ludzi przychodziło?


Ludzi raczej nie, bo to dzieci chodziły, młodzież taka. Młodzież, ale nie taka, co walczyła, bo tej nie było.

  • Czy pani należała w szkole do jakiegoś harcerstwa, zuchów?


A nie, wtedy nie było mowy o tych rzeczach. Wszystko było pod strachem, bo gdzie tylko jakieś lekcje nawet nauczycielka prowadziła, to jak gdzieś jakieś wystrzały, to już gromadziła dzieci wszystkie i bocznymi drogami żeśmy wychodzili. Nie tym wyjściem, którym żeśmy przyszli, tylko innym, tylnym wyjściem żeśmy wychodzili wszyscy.

  • Czy mieliście podręczniki w języku polskim?


Tak, były w polskim. Wszystkie książki były po prostu w języku polskim.

  • Czy miała pani dostęp do jakichś książek, literatury dziecięcej? Czy czytała pani książeczki?


Tak, czytałam, bo właśnie wujek, co mieszkał na Marszałkowskiej, przynosił nam książki. Bardzo lubiłam od dzieciństwa czytać i do tej pory mi to zostało.

  • Która książeczka była ulubiona?


Już nie pamiętam tytułów tych książeczek, ale wiem, że czytałam i bardzo lubiłam. Nawet niektóre na pamięć się uczyłam. Że wszyscy ludzie są sobie potrzebni, że nie ma tego, że ten może żyć bez tego. Inżynier musi żyć z piekarzem w zgodzie, bo piekarz piecze chleb i tak dalej, i tak dalej, a inżynier buduje dom i coś w tym rodzaju.

  • Proszę pani, jak jeszcze pani pamięta okres do wybuchu Powstania? Co było dla pani ważne? Jakie dla dziecka były najbardziej przyjemne chwile podczas okupacji?


Po prostu wiem, bo rodzice rozmawiali i starsi rozmawiali bardzo dużo, że będzie Powstanie i że jak ktoś może, to żeby uciekał z Warszawy. Nawet taki jeden pan Stefan, Powstaniec, mówi tak: „Pani Emilio – bo moja mama miła na imię Emilia – pani bierze dzieci, jak pani ma rodzinę gdzieś na Pradze albo coś, to niech pani zmyka”. A mamusia mówi, że nie, że musi tu być, bo pilnuje sklepu, pod jej opieką jest i ona nie może sobie tak o, rzucić i jechać na Pragę. A na Pradze mieszkała moja babcia, tatusia matka. Można było ustrzec się tego, no ale ze względu takiego, jak był, no to nie było można. Słuchałam tylko i się denerwowałam, że będzie wojna, że będzie Powstanie. Ale to też wszystko wtedy wisiało na włosku, bo jedni mówili, że będzie, drudzy mówili, że nie będzie, a właśnie mamusia miała trochę znajomych, no to przychodzili i mówili: „Pani ucieka, bo raczej będzie to Powstanie. Ale to nie będzie długo trwało. Będzie kilka dni i będzie koniec”.

  • Kto mieszkał jeszcze w tym domu na Niecałej?


Oj, pamiętam wszystkie.

  • No proszę powiedzieć.


Proszę pani, byłam po prostu tak… Po pierwsze, było kino. Wyjście z kina przez nasze podwórko, to raz. Drugie, był magiel w suterynie. Później na pierwszym piętrze mieszkał bankowiec, bo jak wchodził na podwórko z pracy, to szedł i przytkał palcami, a gosposia wyglądała przez okno i już szykowała panu jedzenie, bo pan wraca z pracy. Później mieszkała jakaś pani. Myśmy podejrzewali, że to jest Niemka albo folksdojczka, bo ona z nikim nie trzymała w ogóle sprawy, z nikim nie rozmawiała i każdy ją tam… Wiem, że starsze osoby, między innymi moja mama, wszyscy myśleli, że to musi być Niemka, bo miała tylko pieska i nikogo więcej. Żadnego mężczyzny, żadnych dzieci, żadnego niczego. Później mieszkał lekarz. Później był fryzjer. Później był tapicer. Ci wszyscy [ludzie] mieszkali w naszym podwórku. Mogłam kogoś pominąć. Aha, jeszcze był skład mebli, co Żyd prowadził i jedna Żydówka, która grała na pianinie, a mi się bardzo podobało. Ona mieszkała na pierwszym piętrze i ja stałam zawsze, jak ona grała na pianinie, to ja stałam i słuchałam. I ona zobaczyła, że ja się bardzo interesuję muzyką, zaprosiła mnie kiedyś do siebie. Tam było pianino, w kuchni stało, bo nie mieli gdzie postawić, bo prowadzili sprzedaż mebli. Powiedziała tak: „Chcesz się nauczyć grać?”. A ja mówię: „Chciałabym bardzo, bo bardzo lubię muzykę”. No to słuchaj: „Pokażę ci »Wlazł kotek na płotek«. Jak zapamiętasz, to dobrze, to będę cię dalej uczyła. A jak nie…”. No i pokazywała mi tylko raz i ja od razu się nauczyłam i umiem do dzisiaj. Gdzie jakie pianino stoi, gdzie co, to ja „Wlazł kotek na płotek” od razu już gram, co tyle lat przedtem.

  • Pamięta pani, jak ta Żydówka się nazywała?


Nie, nie pamiętam, bo to podobno nie była żona tego pana, tylko jakaś przyjaciółka. I ona jak chciała iść do kościoła na plac Teatralny, teraz jest ten kościół Środowisk…

  • Środowisk Twórczych.


Tak. Tylko to już jest inny, już bardziej jest rozbudowany. I tam żeśmy chodzili. A przedtem był maleńki, maleńki. Był zniszczony podczas Powstania. I mamusia nas pożyczała po prostu jej, jak ona [chodziła]. Bo raczej Niemcy, jak ktoś szedł z dziećmi, to się pozbywali tego towarzystwa. No i dlatego zawsze przychodzili do mamusi i prosili: „Pani Emilio, pani pożyczy dziewczynki, bo chcę iść do kościoła”. No to mamusia nas pożyczała i myśmy chodziły, ona tam z nami chodziła. I później właśnie mnie tego „Wlazł kotek…” uczyła. No a później to już było…

  • Jak długo oni tam mieszkali? Czy ci Żydzi zostali zabrani do getta?


Nie. Nie zabrali, byli, bo oni mieli rodzinę gdzieś pod Warszawą czy w Piastowie. Gdzieś tam mieli rodzinę i tam często wyjeżdżali. No on zawsze był taki pan raczej oczytany i dużo widział, bo nieraz mnie i siostrę, i jeszcze z podwórka dzieci zbierał i nam opowiadał, że Słońce to jest takie czy inne, a Ziemia to Ziemia. Opowiadał nam o całym globie i myśmy to chłonęli wszystko, co on uczył. Ale długo nie był. Później gdzieś przepadł, zginął. Nie zginął, tylko po prostu go nie było i nie wiadomo było, co [się z nim stało]. I jej też nie było. Miał dziewczynkę, małą Tereskę, co była na Pradze, na Grochowskiej chyba, tam w sierocińcu, taką też w naszym wieku. Czasami ją zabierał i przyprowadzał do nas, żebyśmy się bawili, ale więcej nic nie mówił. Tylko właśnie opowiadał takie, że są planety, że są przestworza, że nasza Ziemia to jest [planeta], ale nie tylko sama, bo jest tych planet bardzo dużo. Jeszcze do tej pory to pamiętam. Później w szkole też żeśmy się uczyli, no to już wiedziałam dużo, a pytali się mnie nauczyciele, skąd ja wiem. A ja mówię, że u nas taki sąsiad mieszka w naszej kamienicy, co on nam trochę opowiadał o tym, i tylko tyle wiem. Ale kim on właściwie był? Wiem, że od mamusi pożyczył pieniądze i nam nie oddał, ale jak wróciliśmy po Powstaniu, to on też wrócił i oddał nam wtedy pieniądze.

  • […] Do Powstania mieszkaliście na Niecałej, tak?


Tak, do Powstania, ale i jeszcze siedem dni Powstania żeśmy tam byli.

  • No właśnie. Teraz zbliżamy się do 1 sierpnia. Jak to pani pamięta? Co się wydarzyło tego dnia?


Byłam na ulicy Niecałej, po drugiej stronie (mam zdjęcie, pokażę tę kamienicę nawet, tylko zapomniałam, bo miałam wyjąć) i wyglądałam przez okno z koleżankami, bo strzały były. W pewnej chwili mamusia te dziewczynki… Zresztą ta pani nazywała się Kurowska i miała takiego chłopaka w tym wieku, co my, Rysiek Kurowski się nazywał. I on właśnie też z nami wyglądał przez to okno. [Ich] mama zauważyła i zaczęła krzyczeć, bo strzały są, nie wiadomo gdzie, co i jak, ale mówi: „Powstanie się pewno zaczęło”. Nie była całkowicie piąta godzina, to było tak po czwartej. No, ale ta pani mówi: „Idźcie, dziewczynki, do domu”, bo myśmy po drugiej stronie mieszkały. „Idźcie do domu, bo może być gorzej. Idźcie do mamusi, bo mamusia pewno będzie was szukała”. No i żeśmy się posłuchały i żeśmy poszły. No i wiedziałyśmy już wtedy… Dozorca zamknął bramy, już wiadomo było, o co chodzi, żeby nikt nie wychodził, bo Powstanie się zaczyna. No i tak trwało do siedmiu dni.

  • Jak pani te siedem dni wspomina? Co pani pamięta z tych siedmiu dni?


Pamiętam, że żeśmy byli cały czas w piwnicy, tylko i wyłącznie. Cały czas. Jeszcze pierwszego dnia, drugiego, trzeciego, chodziłam na czwarte piętro i jeszcze nad tym była facjata, to państwo wiedzą, co to jest facjata, takie…

  • No ale mówiła pani, że czwarte piętro zostało zburzone.


No to było w 1939.

  • Czyli zostało to czwarte piętro odbudowane?


Nie, po prostu było zdjęte i co tam można było, to naprawili i było dalej. No i poszłam i stałam w oknie, patrzyłam, jak na ulicy Senatorskiej i Focha po prostu robią barykadę. Chciałam zobaczyć, jak [powstaje] ta barykada. Oparłam się tak o [parapet], mamusia tego chłopaka, co tam mieszkał… On czyścił sobie buty na stołku, był przychylony, ja w oknie, ręce położyłam na parapecie i patrzyłam na Senatorską.

  • Na tym czwartym piętrze?


No na tej facjacie. Patrzyłam, jak robią barykadę, jak wyrzucali [meble]. Mówię: „Boże, jak szkoda tych mebli”. Bo meble wyrzucali przez okna i wszystko i z tego robili właśnie tę barykadę, z mebli. Właśnie wchodzili i wywalali wszystko przez okno, żeby zrobić barykadę między Senatorską a Focha. No i sobie tak stałam, siedziałam tak oparta, a ta pani przy kuchni była, bo to jeden maleńki pokoik był. I w tym momencie strzelił ktoś we mnie, jakiś snajper. Bo jak spojrzałam, to widziałam dziurkę ponad głową i po włosach mi przeszło. I koniec. Ta pani zorientowała się, o co chodzi, złapała tego swojego syna i mnie za rękę i szybko żeśmy uciekli z tego, bo ona wiedziała, że będzie obstrzał tego wszystkiego. No i żeśmy zeszli na dół, na podwórko. To był jakiś trzeci czy czwarty [dzień sierpnia]. No i później rodzice…

  • Zdawała pani sobie sprawę, że tak bardzo dopisało pani szczęście?


Tak, bo ludzie stali już na schodach, na parterze i już wiedzieli o wszystkim. Ja byłam podobno okropnie blada. Tak że to był tylko moment. Ta kula poszła mi nad włosami i uderzyła w stół, a na stole stał budzik i torba z cukrem. Ten cukier się wysypał i zegar się przedziurawił, przewrócił się, ale już więcej myśmy nie byli. Dopiero za jakieś dwa dni czy ileś ta pani wróciła zobaczyć, co się w tym domu działo. Więc była tak ściana naprzeciwko okna podziurawiona, że jeszcze moment jak byśmy tam byli, to byśmy zostali wszyscy zabici. I żeby ten Jurek nie czyścił butów nachylony, bo czyścił na stołku, to też by zginął, ale tak się nie stało. No i żeśmy tam już więcej nie chodzili. Ale na przykład z czwartego piętra u nas bardzo dobrze było widać cały plac Teatralny, bo przed nami to kino było, ale zostało zburzone w 1939 roku i nikt nie odbudowywał, tylko same gruzy. Niemcy nieraz budą przywozili i tam rozstrzeliwali Polaków czy Żydów, czy obce absolutnie… Rozstrzelali wszystkich. No i tam się zebrało trochę na czwartym czy już wtedy trzecim piętrze (już tak, wie pani, nie wnikałam w to) i okazuje się, że już idzie Powstanie na całego. To takie pierwsze dni były. Pierwszy, drugi, trzeci dzień. I chcieli koniecznie podejść do okna, ale było niemożliwością, więc na środku tego pokoju postawili stół i na tym stole ze środka [pokoju] oglądali, co się dzieje na placu Teatralnym. I to właśnie, wie pani, co tak wszyscy później mówili. Nie wtedy mówili, tylko wyprowadzał jakiś mężczyzna w długim płaszczu z tego… Jak się nazywał ten, co zginął? Kamil Baczyński?

  • Tak.


Z tego budynku właśnie wyprowadzali na zewnątrz na ulicę, na Senatorską i plac Teatralny. Wyprowadzali stamtąd i strzelali. I ten, co był w tym płaszczu takim do samej ziemi, bo to słyszałam, bo mnie nie chcieli puścić, a ja siedziałam pod stołem i tylko słyszałam, co mówili starsi, jak stali na tym stole i patrzyli. Bo wtedy żaden snajper ich nie widział, jak oni stali na środku. Stali na środku i patrzyli. Jakby doszli do okna, to tak. I tak sobie później nieraz myślałam, czy to nie był Kamil Baczyński, czy wtedy nie zginął tam. Bo on jakoś w pierwsze dni Powstania zginął.

  • On tam zginął.


Tak.

  • Proszę powiedzieć, ten w tym długim płaszczu, to kto to był? Powstaniec?


A nie wiadomo, kto to był. Bo tam nawet i Polacy chodzili w niebieskich mundurach, tylko że mieli opaskę, że są Polakami. Bo nie mieli swoich mundurów. Może były, ale bardzo rzadko. I nie wiadomo, kto to był. I tak się do dzisiaj zastanawiam nad tym wszystkim, czy tam wtedy nie zginął Baczyński. Bo tak jak mówiłam, że jak w lufciku, a to to, a to tam… Różnie mówią, ale to jest trochę nie tak. To właśnie mnie tak denerwuje, że nie wiedzieliśmy, kto to, bo to była odległość od Niecałej do tego pałacyku, to prawie cały plac Teatralny, ale mężczyźni, kobiety młode, wszyscy mieli dobry wzrok i to widzieli. I mówili, a ja siedziałam pod stołem i słuchałam, że: „O, wyszli i już wyprowadzili następnego i znowu zabili. A ten w tym płaszczu to właśnie strzela”. Już strzela i odkręcali głowy i nie patrzyli. Ja tylko ze słuchania to wszystko wiedziałam, no bo bałam się ruszyć, bo by mnie zaraz zlikwidowali, wyrzucili do łazienki albo gdzieś, więc siedziałam cicho, tylko słuchałam, co oni opowiadają. Ale to było w pierwsze dni Powstania. No i później tak byliśmy siedem dni, do siódmego.

  • Czy Powstańcy przychodzili do tego budynku?


Nie, nie przychodzili, tylko przechodzili, bo wtedy tak było, że Warszawa była połączona przejściami z jednej kamienicy do drugiej, bo po prostu porozwalane były ściany i można było całą ulicę przejść, nie wychodząc na ulicę. Bo z tej kamienicy rozwalili ściany, to już szli, tam dalej znowu i piwnicami przechodzili. I tylko Powstańcy przechodzili, i to nawet tacy chłopcy trochę starsi ode mnie, może ze dwa lata. Już też byli w tych hełmach i opaski polskie, biało-czerwone. Przez naszą piwnicę tylko przechodzili i więcej myśmy już nic nie wiedzieli. Właśnie tam nie byli, tylko przechodzili.

  • I teraz przychodzi siódmy dzień Powstania, tak?


Przychodzi siódmy dzień Powstania.

  • Czyli 7 sierpnia.


I siedzimy wszyscy, jesteśmy wszyscy w schronie.

  • W tej piwnicy?


W tej piwnicy. I godzina czwarta rano, okropny krzyk. Raus! Raus! – Niemcy się drą, okropnie drą się. Kołaczą w bramę. Tak kołatali w bramę, że ta brama mało się nie urwała. Dozorca musiał się ubrać, wyszedł, co tam, nie wiem, jedni mówią, że go zastrzelili po prostu, że za późno otworzył tę bramę, a tego nie widziałam, to nie powiem, tylko słyszałam od starszych, że pan Tomaszewski (tak się nazywał ten pan dozorca) po prostu za późno [otworzył bramę] i zginął. No i naleciało się ich więcej na każdą klatkę schodową, bo były to frontowe klatki i te kuchenne klatki dla służby, wie pani, dla tego gorszego… A, i wszystkie frontowe były z witrażami, były po prostu piękne. W naszej klatce też już stał Niemiec, nogi rozkraczone, blachy tutaj, hełmy. No ale myśmy siedzieli w piwnicy i oni krzyczą, żebyśmy wychodzili. I wtedy nam pomogła ta Niemka, co mówiłam na początku, że myśmy ją podejrzewali, że ona jest Niemką albo folksdojczem. Krzyczą coś i krzyczą, przez te okienka patrzą, chylą się i patrzą. Myśmy nie wiedzieli, o co chodzi, no więc ona wstała i mówi tak: „Proszę państwa, ja muszę wyjść na podwórko, bo ci panowie krzyczą, że jeżeli ktoś jest tutaj z narodowości niemieckiej albo zna język niemiecki, to niech wyjdzie na podwórko. Muszę wyjść. Nie wiem, co oni chcą. Bo państwo nic nie rozumieją?”. – „No nie. Nie rozumiemy, co [znaczy to] wszystko”. No i wyszła. Wraca za jakiś czas. Tam z nimi rozmawia po niemiecku, oni jej tłumaczą, ona wraca i mówi tak: „Proszę państwa, musimy wyjść wszyscy. Tylko tak powiedzieli, że jak nie wyjdziemy, to i tak zginiemy, bo rzucą granaty zapalające i wszystko i tak się będzie paliło, że zginiemy i tak. Tak powiedzieli mi i proszę, jak chcecie przeżyć, to wyjdźcie wszyscy. Co kto ma, niech weźmie”. No, jakieś ubrania tylko co… Wiadomo, już do mieszkania nikt nie mógł wejść i żeśmy wyszli wszyscy na podwórko. Ona się gdzieś ulotniła czy ją zabrali. No i myśmy wszyscy, ile nas tam było z całej kamienicy, szli do bramy. Wyszliśmy z bramy na ulicę, a to jest parę kroków i już jest Teatr Narodowy, no i idziemy tam. Z siostrą niesiemy taką torbę, tam makaron mieliśmy, ta torba przerwała się, makaron się rozsypywał. Ja jednego buta zgubiłam, w jednym tylko, to drugi zdjęłam i [szłam] boso. Bo tamten zdjęłam, bo był wtedy ciepły dzień, bardzo ciepły. No i wszystkich nas podstawili pod Teatr Narodowy, pod mur, do rozstrzału. Jak myśmy doszli do tego, bo to czwarty numer, to pierwszy był, drugi, czwarty i tak dalej, tak że tu była druga kamienica za zakrętem. Wyszliśmy, postawili nas pod mur wszystkich i ja sobie wtedy jako dziecko dziesięcioletnie myślałam, jak to będzie świat istniał, jak mnie nie będzie. Ja chcę żyć. Ale sobie tak kombinowałam, że te okienka na parterze… Bo wszystkie okna, co na parterze, te pokoje, co były w tym teatrze, to na parterze były pootwierane i ja tak myślę sobie: „Boże, to ja może się tam w to okienko wpasuję”. Ale patrzę, że tam nie ma okienka, więc z powrotem. Aha, i do mnie doszedł… Taki w tym pokoju stał [wojskowy]. A to był pokój, biurka, jakieś szafy i na biurkach siedzieli wojskowi. Jeden do mnie doszedł i mówi tak: „Zachciało wam się Powstania?”. Ale miał ruski akcent. Po prostu mówił po polsku, ale z ruskim akcentem. I mówi tak: „Zachciało wam się i waszym mężom, i waszym synom Powstania? To teraz macie. Musicie zginąć”. Ale jeden z dwóch Niemców stoi na jezdni, a my na chodniku przy tym oknie i przy tym pokoju, a ten tak mi tłumaczył. Ale takie panie z czwartego piętra, dwie starsze panie zabrały ze sobą do piwnicy obraz Matki Boskiej Częstochowskiej i później jak żeśmy wychodzili z tej piwnicy, one ten obraz zabrały z powrotem i staliśmy pod murem z tym obrazem. Obraz był pierwszy, dzieci wszystkie tego… Mężczyzn wszystkich przyszli i pozabierali od razu. Kobiety w ciąży zostały, a mężowie nie mogli się rozstać z żonami, bo to już patrzeć, zaawansowana ciąża. Zabrali wszystkich do Ogrodu Saskiego i tam ich podobno powiesili nad tą sadzawką […].

  • Pani ojciec też tam był?


Nie, mój ojciec umarł już w 1942 roku. Na różę był chory, bo jak w 1939 roku brał udział w tym ratowaniu, to miał gangrenę w nodze, a wtedy nie było antybiotyków ani niczego i już w 1942 roku umarł. Tak że nie było ojca już, tylko mamusia, ja i siostra. No i właśnie tu panie miały ten obraz, trzymały ten obraz i śpiewały, śpiewały pieśni do Matki Boskiej. I jak ja wróciłam od tego [okna] i on tak mi mówił: „No i teraz zginiecie” i tak dalej, piwnicy nie ma, ale ja mówię [do siebie]: „Zresztą po co ja bym się do piwnicy chowała, a mamusia by została i Teresa, i co ja bym tam robiła? Zabiliby mnie tak samo i bym zginęła. Ale jak to może świat być, jak mnie nie będzie?”. I tak sobie mówiłam bez przerwy to. Jeszcze jakiś doszedł Niemiec, pogłaskał mnie po głowie i nic. A dalej ci stoją i czekają tylko na sygnał, żeby rozstrzelać. No a te panie zaczęły śpiewać z tym obrazem i myśmy się też włączyły. Wtedy w Warszawie, nie wiem, czy pani wie, w każdej kamienicy był ołtarz i wszyscy się modlili, cała Warszawa. Wieczorem odprawiały się tam modlitwy, różańce i koronki – w całej Warszawie. (Jeszcze na Pradze teraz są. Słyszałam, jak mówili, że jeszcze w którejś kamienicy jest taki ołtarzyk). Takie ołtarzyki były i właśnie co wieczór się zbierali ludzie z kamienicy i się modlili. I tak żeśmy śpiewały. One śpiewały pod tym murem i my. Tych mężczyzn pozabierali, ta pani jedna w ciąży, wiem, że taki miała duży brzuch i jej męża zabrali, tu wszystkich mężczyzn pogonili do Saskiego Ogrodu przez Niecałą, bo to była przejściowa ulica. Wszystkich zabrali do Saskiego Ogrodu, a tutaj zostały tylko kobiety, dzieci i starsi. Nawet nasz lekarz spod dwójki już leżał ranny, bo drugi numer był pierwszy [po parzystej stronie ulicy], jak czwarty, prawda. No i staliśmy tak i czekaliśmy, że już nas rozstrzelą. No ale śpiewaliśmy te pieśni, tam ten niby Polak, ale z ruskim akcentem przez okno coś mnie wołał znowu z powrotem i ja mówię: „My chcemy żyć, puśćcie nas”. No i wróciłam z powrotem. Mamusia mówi: „Chodź tutaj. Jak zginiemy, to wszyscy razem”. Bo już ci z poprzedniego numeru, dwójki, leżeli wszyscy pozabijani. Już leżeli. Dziecko matkę szarpało, „mama, wstań”, a mama nic. Wzięli, to dziecko też dobili i koniec. A my dalej czekamy na rozstrzał. Okropnie się działo. Wtedy całe [życie wspominałam], babcię, bo moja babcia mieszkała w tym Łochowie. Po prostu, że babcia nie wie. „Gdzie jest taki świat, gdzie nie ma wojny? Dlaczego my musimy zginąć? Ja nie mogę zginąć, ja chcę żyć”. I tak żeśmy stali i oni stali na tej jezdni. Jak będzie trzeba, mogę jechać i pokazać, w którym miejscu, wszystko pamiętam. No i w pewnym momencie przyszedł jakiś drugi wojskowy do tych, co stali, żeby strzelać. On opuścił broń, to już widzimy, że coś jest nie tak, że chyba będzie dobrze. Opuścił broń i: Raus! Raus! Jeszcze ktoś dopowiedział: „Do swoich”. No i myśmy spojrzeli, czy to prawda, czy oni do nas po drodze będą strzelać. Żeśmy doszli kawałek Wierzbowej i Piłsudskiego. Doszliśmy do placu Piłsudskiego, wszyscy, jeszcze reszta wygonionych z innych numerów, bo nasza ulica tylko miała czternaście numerów, i był już Saski Ogród. I idziemy. Doszliśmy do Królewskiej, a jedna pani z tego całego orszaku do nas mówi: „Pani Emilio, ja mieszkam na Wroniej, jak pani chce…”. Bo gonili nas i zwolnili nas tutaj, niby żebyśmy szli do swoich, a myśmy nie mieli już swoich, nie wiedzieliśmy, gdzie iść. Niemcy w Ogrodzie Saskim, Niemcy w Teatrze Narodowym. Podobno w Ratuszu, bo Ratusz był po drugiej stronie (później zrobili pomnik Nike, Ratusz rozebrali i drugi raz jest odbudowany), Polacy byli. Jedni drugich widzieli i jedni do drugich strzelali: Polacy z Ratusza chcieli zdobyć teatr, a Niemcy z teatru chcieli do Ratusza się dostać. No i tak idziemy Królewską i ta pani mówi: „Niech pani idzie ¬¬¬– mówi – ja mieszkam na Wroniej”. I mówi: „To jak byśmy się tam dostały, to będziecie w Powstaniu – mówi – u mnie”. No i tak było. Doszliśmy do tej Wroniej, ale tam tak tłukły te „krowy”, […] nazywali „krowy”, bo zanim one wystrzeliły, to wyły tak, „uuuuu, uuuuu, huuuu”, jak krowy dosłownie. I wtedy te „krowy” tak tłukły z wagonów tę ulicę Wronią, że się nie dało tam w ogóle być. Już jedna strona kamienicy rozwalona, tu zostało trochę i postanowiliśmy się stamtąd wydostać. Ale jak, kiedy na ulicę nie można wyjść? Byliśmy tam może z tydzień, może więcej.

  • U tej pani, tak?


Tak, u tej pani. I po prostu tylko trzeba było [wyjść] nocą. Ale w nocy obstrzał, okropny obstrzał. Przekopywane były tutaj nasypy ziemi i trzeba [przejść] było ulicą Chłodną, a Chłodna to była bardzo szeroka ulica. Z jednej strony trzeba było przejść na drugą stronę. Mamusia już postanowiła, że dostaniemy się na Marszałkowską, do ojca siostry. Mieszkali gdzieś od alei do Saskiego Ogrodu, w tej przegrodzie, tak gdzieś w połowie. Marszałkowska była długa, [zaczynała się daleko] poza Alejami [Jerozolimskimi], ale była i tutaj, od Alej do Ogrodu Saskiego. No i [mama] chciała się tam dostać. No ale jak? No i najgorszy to był obstrzał, bo trzeba było [to robić] tak: Z jednej strony się stało i trzeba najpierw było dzieci puścić, żeby przeleciały na tamtą stronę, a przecież snajperów dużo i dużo niemieckich [żołnierzy], którzy tylko czekali, że ktoś będzie leciał. Wtedy każdy się żegnał po dziesięć razy. I mamusia najpierw mnie puściła – oczy zamknęła, pamiętam, płakała i puściła mnie. Ja leciałam nachylona tym korytarzem wykopanym w ziemi. Mamusia nie wiedziała, czy zginęłam, czy już doleciałam na tamtą stronę. Ale ja doleciałam. Tak szybko leciałam, że chyba jak kula karabinowa przeleciałam. Później mamusia puściła Teresę. Teresa tak samo, bo widziała, jak ja leciałam. A tu się paliła cała ulica – i jedna strona się paliła, i druga, tak że te płomienie panią dotykały po prostu, na środku jezdni panią dotykały. Bo jak się palą kamienice, palą się jak drzazga. Gorąco było tak, bo te mury, co się paliły, to są tak gorące, że kilka dni musiało [minąć], żeby ta kamienica ostygła. A tutaj się wszystko paliło. No i później mamusia przebiegła, a za nami jeszcze kilka [osób]. A ile zginęło, to wiadomo. Jak żeśmy przeszli na tamtą stronę, to żeśmy już miały prostą drogę, żeby się dostać na Marszałkowską do ojca siostry. No ale do domu nie było… Pokażę państwu mieszkanie tej cioci, pokażę fotografię z tego okresu. No ale nie było jak dalej [przejść], bo tak się Warszawa paliła i noc była, że nie dało się przejść ani jezdnią, ani niczym, a obstrzał był taki, że… Niemcy strzelali na oślep. Może widzieli, nie wiem. No i tak żeśmy stamtąd szli, co parę kroków trzeba było się gdzieś chować. Brudni, umazani, głodni, niewyspani. I coraz bliżej było do tej Marszałkowskiej. W końcu się dostaliśmy tam do cioci i mówią: „Pani Cecylio, rodzina pani się dostała do nas”. A to była duża kamienica na Marszałkowskiej, bo jedno wejście było od Marszałkowskiej, drugie było od Zielnej, tam gdzie PAST-a jest. Wie pani, gdzie PAST-a jest. Od PAST-y, od Zielnej ulicy jedno było podwórko, a tamto było drugie, tak że od Marszałkowskiej można było wchodzić i od Zielnej. I raczej ciocia mieszkała w tym drugim podwórku, ale od Marszałkowskiej zawsze wchodziła od ulicy Zielnej. No stała jeszcze kamienica, co były te… No i żeśmy się tam dostali, no i przyjęli nas wszyscy do piwnicy oczywiście pani Kowalskiej, bo ona się Cecylia Kowalska nazywała. Mąż jej już też nie żył. A on się nazywał Tolek, czyli Antoni, Antoni Kowalski. No i przyjęli nas tam, ale do piwnicy, w piwnicach tylko było mieszkanie. No i byliśmy u tej cioci już do końca.
Tam to była gehenna. W naszym podwórku byli Powstańcy. Nie wiem, jaki to oddział, czy to „Zośka”, czy to [inny], nie pamiętam, bo wtedy mnie to nie interesowało, że wszędzie są oddziały i tak dalej. Nie wiedziałam, jaki to jest oddział powstańczy, w każdym razie tam byli. Nie było co jeść. Zabijali z początku Powstania konie, bo wtedy w Warszawie było dużo takich wozów, które konie prowadziły. Chleb rozwozili, kartofle i inne rzeczy. No i dostaliśmy się tam, w tej piwnicy nam zrobili też miejsce, no i dobrze, ale coraz te „krowy” z Dworca Zachodniego, tak samo jak na Wroniej, tak samo i tutaj ryczały, „yyyyy, yyyy”, i wtedy już strzelały. Ale tych ryków było kilkanaście i dopiero wtedy salwy. Już patrzymy, cały blok już się sypie w gruzy. Jedna pani poszła po radio do siebie na trzecie piętro, już nie wróciła, bo zasypana wszystko. Tutaj jest wielka trwoga. No ale to tylko to jedno zburzyli od strony Marszałkowskiej, jak dochodziło do Zielnej. No, przestali. Przestali, więc myśmy już odetchnęli. Mówią: „Wypuśćcie chociaż dzieci na dwór”. Ale nie, mówią, nie, dzieci nie można wypuścić, bo może oni powtórzą. Może z drugiego wagonu będą strzelać, to druga „krowa” będzie ryczała. Może pani słyszała, jak mówili o tych „krowach”, może niektóry Powstańcy mówili. To tak się właśnie nazywało. No i tak żeśmy byli z dnia na dzień, z dnia na dzień. Żywili nas Powstańcy, bo oni te konie ściągali z ulic i po prostu tym żyli. Nie było wody, nie było światła i nie było co jeść. I co? I PAST-a była, gdzie jeszcze Niemcy byli, jeszcze Polacy nie zdobyli PAST-y. A wiem, że wojna była okropna. Też były wykopy przy tej Paście, Niemcy tylko wzięli… Później, jak już Polacy zwyciężyli, to Niemcy tylko tak mieli pozakładane ręce na szyję i wychodzili.

  • Widziała to pani?


Tak, widziałam, jak wychodzili. Widziałam tych Niemców w mundurach, ale już wtedy oni nic nie mówili. Oni się Powstańcom i Polakom przydali, bo nie było nigdzie wody, a w Paście była woda i polscy Powstańcy wysyłali ich, żeby oni nosili wodę. I oni nosili wodę, czy chcieli, czy nie chcieli. Nie wiedzieli też, co… Też walczyli. I przynosili tę wodę nam na drogą stronę, do piwnic, bo musieli. Nie to, że oni z litości, tylko musieli po prostu przychodzić. No i tak było i było.

No i pewnego razu znów „krowy” zaczynają ryczeć, ale i z góry samoloty, bombardowania, bo nie tylko strzał. Bombardowanie idzie. Wszyscy z powrotem do piwnic. Mamusia tylko tak na jedno kolano wzięła siostrę, na drugie ja i nad nami tak… A czuliśmy, że to jest nad nami, że nad nami są te samoloty. Że zginiemy, już koniec. Ciemno. Światła pogasły, zamiast światła świece i inne takie, co było. No i czekamy na koniec. Raptem słyszymy gwizd. Bach! W naszej kamienicy. I proszę pani, o ile? Może jak stąd dotąd. My byliśmy tu, a tu bomba do piwnic przeszła. Ja tylko widziałam okropny ogień w piwnicy, a myśmy [były] parę metrów [obok]. Nie parę metrów, może dwa, może trzy. Patrzymy, koniec. Ciemnica i ogień z tych bomb, bo się rozerwały dopiero w piwnicy. Nie rozerwały się na zewnątrz, tylko w piwnicy. I koniec. Skończyło się wszystko. Nie ma nic. Nie ma mnie, nie ma siostry, nie ma mamusi. Nie ma nikogo. Gruzy się posypały, zasypało nas wszystkich. Tak jak nieraz widać, jak trzęsienia ziemi są czy coś. Zasypało nas wszystkich. Ja krzyczałam jeszcze, dokąd mogłam. Ten pył z tych bomb, z tego walącego się [muru], z tych gruzów, to jest coś okropnego. Człowiek nie jest już człowiekiem, tylko oczy mu się pstrzą i nic nie wie. Ciemnica, a my zasypani, chcący wyjść – nie można. I tak żeśmy zostali, te gruzy nas przysypały i koniec. Ale Powstańcy wiedzieli, że my jesteśmy tam, w którym odcinku, że klatka schodowa i że my przy klatce schodowej jesteśmy w podziemiach, a bomby tutaj wszystkie leciały podobno i się rozerwały w powietrzu. I zaczęli nas odgrzebywać. Ale to niczym… Bo nie można było ani łopatą, ani niczym, tylko własnymi rękoma. Musieli nas wydobywać stamtąd własnymi rękoma, jeden drugiemu cegły podawał i wszyscy się zebrali, kto po tamtej stronie podwórka był, i wszyscy odgrzebywali nas z tej piwnicy, żebyśmy wyszli. I budzę się. Jestem w drugiej piwnicy, bo tam żeśmy przechodzili. Duża, bardzo wielka piwnica, nie wiem, co tam było. I kładą… [Pamiętam], że się budzę i leżę na tym betonie, a ci Niemcy właśnie, co byli tam w tej Paście, przynosili wodę tam od siebie i tę zimną wodą wszystkich polewali. I tak ludzie leżeli wzdłuż, ile się dało. Wszyscy nie żyli. I dopiero jak ci Niemcy przynosili wodę, to Powstańcy polewali. Tam nikt nie pryskał, tam nic nie tego, tylko całymi wiadrami chlusnął na panią tę zimną wodę. Kto się obudził spod tej wody, to żyje do dziś i żył, a kto nie, to został, zakopali na podwórku i koniec. No i wtedy mnie ci Powstańcy wzięli…

  • A mama i siostra?


A nic nie wiedziałam, co się dzieje. Nie wiedziałam, gdzie jest mamusia. Tylko później, jak tak wodą lali wszystkich tymi wiadrami i ci Niemcy właśnie nosili stamtąd wodę, z PAST-y, wtedy słyszę, jak mamusia mówi: „Wygląda pani jak diabeł”. Czarna, w błocie, woda zimna i ten pył walających się gruzów, wszystkiego. Człowiek nie wie, nie widzi. Jakby popatrzył na kogoś, to by nie wiedział. Ale słyszę mamusi głos: „Gdzie są moje dzieci? Gdzie są moje dzieci? Tereska, Basia? Gdzie wy jesteście?”. Ale ja chciałam się odzywać, a nie mogę nic nawet mówić, bo mam pełno jakiegoś pyłu w ustach, wszystko. No oczy… Zresztą nie widzę, coś tam słyszę. Słyszę, jak Powstańcy mówią: „Kto może, niech się podnosi”. Ale gdzie my jesteśmy? Ale słyszę mamusi głos gdzieś. W końcu mówię: „Tam mama, mama”. Tu. Ta pani z Powstania mówi: „Proszę pani, dzieci są, niech pani się nie martwi. Dzieci są. Ocalały dzieci i pani też ocalała, jak pani się odzywa”. No i tak było. Wie pani, człowiek głupi był, nie wiedział, gdzie jest, co tego, gdzie znajduje się Teresa i gdzie znajduje się mama. I później, za jakiś czas Powstańcy, jak już się uspokoiło to bombardowanie, to wszystko, mówią, że trzeba wyjść na dwór. Pamiętam, jak ci ludzie te cegły odwalali, jak rąbali drzwi, jak rąbali jakieś przeszkody, szafy i inne, żeby się dostać do nas wtedy. Może jestem trochę chaotyczna, ale jestem tak zdenerwowana, że… No i w końcu ci Powstańcy wyprowadzili nas, te dzieci, na podwórko, żeby trochę złapać [powietrza]. Już po tym laniu, po tej wodzie, a to obciekało wszystko, przyklejone. To w ogóle nie człowiek, tylko jakaś mumia. Nie wiedzą, co to było. Za ileś godzin jak nas wyprowadzili i co się okazuje. Że ta strona od ulicy Zielnej, właśnie od PAST-y, jest cała ta kamienica zawalona, właśnie te bomby, co leciały do piwnic, co się z tego… Ale co? I mówią: „No już teraz jedno skrzydło nie ma, drugie skrzydło nie ma”. Patrzymy, dwie bomby wiszą. Takie szyny, jak to… Wiecie, jakie było zgruzowane wszystko, tego. Szyny były i na tych szynach wiszą dwie bomby niewybuchnięte. Nie doleciały jeszcze do parteru nawet, tylko wiszą na tych zbrojeniach, na tym wszystkim, akurat w tym miejscu, w którym myśmy byli. […] Ci Powstańcy mówią: „Boże, cud chyba się stał, bo żeby te bomby dwie wybuchły, doleciały…”. Bo były już prawie na parterze, tylko się bujały w tę i z powrotem. I już ci Powstańcy nawet nie mogli patrzeć na to. I mówi, że jakby te bomby dwie wybuchły, to już tych ludzi by nie było, co tutaj my jesteśmy. Bo one tam też do piwnic spaliły i tylko ogień był. No i później Powstańcy te bomby rozbroili, bo chcieli mieć materiał na granaty, bo przecież nie mieli czym walczyć.

 

  • Czy pani ciocia też przeżyła?


Tak, też przeżyła. Ona miała jeszcze jakichś znajomych zaraz, w Piasecznie, w Piastowie czy gdzieś, gdzieś zaraz za Warszawą. I ona się jakoś cudem tam… Ale to jest trochę później. No i wtedy była wielka rozpacz, bo bomby się bujają, dwie takie „krowy”. No i przenieśliśmy się znowu do innego skrzydła, a już dwa zostały. Bo wiadomo, podwórko ma cztery. No i tam byliśmy już do końca.

  • To znaczy do którego?


Do października. Do trzeciego, kiedy było już Powstanie [skończone].

  • Czyli całe Powstanie pani tam…


Całe, calusieńkie. Całe Powstanie tam było. No i… Ale to było wtedy najgorsze, bo nic nie mogliśmy zrobić, nie było co jeść, jak już mówiłam. Nawet do tego stopnia, że już konie były pozjadane. Bo przecież do Warszawy nikt nic nie przynosił, bo nie było przecież możliwości. Powstańcy poszli na Pola Mokotowskie, przynieśli marchwi, podzielili nas po trochu, to po dwie marchewki, to po tego. Ci Niemcy z PAST-y to już jedli koty i szczury, wszystko, bo już nie było nic. Przedtem jeszcze to ze sklepów, gdzie były sklepy spożywcze, no to kasze, budynie, to wszystko na sucho się jadło, bo nie było jak. No i tak się żyło. Po prostu tak się żyło. Coś okropnego. Przyzwyczajona byłam już do koniny, bo konina to już było wspaniałe mięso, ale jakieś myszy, koty i inne… Wszystko już się jadło. Pod koniec już się wszystko jadło, bo już by się nie przeżyło z głodu. No i później, jak było Powstanie…

  • Mówi pani, że jedliście te konie, koty i tak dalej, ale…


I to dzięki temu, że mieliśmy Powstańców, bo Powstańcy coś musieli jeść, prawda?

  • Tak, ale to jakoś było gotowane?


Tak, gotowane było. Ugotowane było wszystko na podwórku, na cegłach. Cegiełki stały i na tym się stawiało garnek, pod spód drzewo i wtedy się [wrzucało jedzenie] do garnka. Oni w kotłach gotowali dla siebie i dla tej ludności cywilnej, co tam była, dzielili się po prostu i tym sposobem żeśmy przeżyli. Konie to już był wykwint, ale później to były już tylko szczury, koty, bo już czego innego nie było. I jeszcze ze sklepów, jak jeszcze ratowali, to przywieźli, a to trochę mąki jakiejś, a to kaszy, a to… kisiele, pamiętam, suche jadłam. Kisiele nieraz się przyklejały do języka, a nie można było popić, bo nie było czym. I tak to było.

  • Jak wyglądał koniec Powstania?


No wszyscy… Jeszcze u nas ksiądz był też jeden. Wszy łaziły po tym księdzu i po nas wszy łaziły, no bo przecież jak się człowiek nie myje, tylko dosypuje i dosypuje… [Dowiedzieliśmy się], że już możemy wyjść, że już jest koniec Powstania.

  • Czy ten ksiądz was jakoś wspierał duchowo?


On już sam nie wiedział, kim jest. Wspierał, mówił, ale już bardzo mało. Jakoś myśmy się tylko pytali Powstańców… Bo z tej strony od Marszałkowskiej była brama jeszcze, to Powstańcy stali w bramie z karabinami i pilnowali, żeby ktoś się tutaj nie dostał. [Pytaliśmy], kiedy się Powstanie skończy, bo moja lalka tam [została]. W międzyczasie przyszły głosy, że ulica Niecała została całkowicie spalona, że wszyscy zostali rozstrzelani, że ponad czterystu mężczyzn z całej ulicy, właśnie z tych wyrzuconych z [budynków], zginęło w Ogrodzie Saskim, że przeżyli tylko niektórzy. Ale [ulica], jak żeśmy wrócili później, nie była zbombardowana. Tylko powypalane kikuty stały, bo wszystko było popalone.
No i wtedy wszyscy się zbierali, wyszliśmy wszyscy na ulicę, na Marszałkowskiej. Pamiętam, ile trupów leżało, i pieniędzy bardzo dużo. Fruwały, bo tam bank był na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Był bank, no to pieniądze fruwały po całej ulicy, wszystko, ale nikt nawet tych pieniędzy nie zbierał, chociaż były monetami właściwie wtedy jeszcze ważnymi. No ale wszyscy stanęli… Plecak miałam ze szmat uszyty, w tym plecaku trochę jakichś ciuchów. Siostra tak samo, mamusia coś, no i żeśmy wyszli na tę ulicę. Wszyscy wychodzili. Przestaliśmy się bać. Już żeśmy się nawet cieszyli, że nikt do nas nie strzela, że „krowy” nie ryczą i że nas tutaj nie zabiją. No i później Niemcy się dziwili okropnie, bo stali w Alejach, róg Alei i Marszałkowskiej (teraz jest rondo, przedtem nie było), skąd się jeszcze tyle ludzi wzięło w takiej okropnej sytuacji. Były tylko bombardowania i rozstrzały, i czołgi, i te „krowy” cholerne. Niemcy się dziwili. Bo ludzie niektórzy rozumieli niemiecki język i [słyszeli, że] Niemcy byli zdziwieni. Nieraz pokazują, jak Warszawę wyganiają, jak się kończy [Powstanie], ile ludzi idzie, idzie, idzie. Idzie do Dworca Zachodniego. No i stamtąd wieźli nas właśnie do Pruszkowa, do tego obozu. To była wielka hala. Właśnie podobna, jak przedsiębiorstwo kiedyś było. Wielka hala i do tej hali wszystkich zgonili, cały… Wieźli nas tymi cuchnącymi wagonami z Dworca Zachodniego. I po prostu każdy… Nigdzie nie było jakiegoś pomieszczenia czy coś, jedna wielka hala, trochę słomy i takie podpórki po prostu pod dach, pod wszystko. […] Mamusia pod takim jednym palem znalazła trochę gazet i trochę słomy i przyniosła, rzuciła tę słomę i te gazety i na tym żeśmy tam żyli. Później przywieźli jakąś kawę czarną w takim kotle, to żeśmy pili tę kawę.

  • Miałyście jakieś naczynia?


No mieliśmy z sobą, bo jak byliśmy w tych schronach, to każdy musiał mieć coś. I to się nalewało i się piło. [Dostaliśmy też] jakąś taką zupę. Nie wiadomo, co to było, ani nie do zjedzenia, ani do wylania. No ale trzeba było, bo coś trzeba było jeść. No i tam byliśmy jakiś czas wszyscy. Spaliśmy na tych betonach. A jeszcze przedtem, jak żeśmy byli tam u tej cioci w piwnicach, pamiętam, jak mnie położyli, już mówiłam to… […] Wnieśli mnie do innej piwnicy, położyli mnie na warsztat, ktoś tam miał warsztat, bo tam młotki były, jakieś śruby, jakieś coś tam tego, a ja krzyczałam: „Jak urosnę, to napiszę książkę”. Napiszę, jak myśmy okropnie cierpieli. I to od strony Zielnej było, właśnie od PAST-y, od tej strony ulicy. Nie od Marszałkowskiej, tylko od tej.

  • Dlaczego panią położyli na stole?


Położyli mnie, bo mnie jeszcze cucili. Mamusia była gdzieś ranna, była w rękę ranna, bo na tych cegłach gotowała właśnie tam strawę. A mnie tam położyli, bo mnie cucili i zamykali mi usta, bo ja krzyczałam, a oni krzyczeli: „Tu jest PAST-a, tu są Niemcy. Dziecino, zamknij się, nie krzycz. Są kraje, gdzie nie ma wojny, i w Polsce są [miejsca], i będziesz żyła”. I ci Powstańcy tak do mnie mówili, a ja leżałam na tym warsztacie. A to taki warsztat metalowy jakiś, wszystko. Zimno mi tam już z tego było. No i później mnie skontaktowali z mamusią i z Tereską i żeśmy już byli razem. Ale mamusia była ranna. Powstańcy zabrali mamusię, myśmy nie wiedziały, co się z nią dzieje. I my mówimy tak: „Proszę pani, ale gdzie jest nasza mamusia? Bo tutaj jesteśmy u cioci w piwnicy, ale mamusi nie ma. Mamusia żyje, spokojnie. Dziecko, nie krzycz, nie płacz. Nie krzycz, bo Niemcy nas usłyszą. Jak usłyszą, to nam posuną tu salwę i będzie już po nas” – mówi. „Oni wiedzą, że my tu jesteśmy, i wiedzą, co się stało”. I ja mówię: „Ale ja chcę żyć”. – „Wiem, że chcesz żyć i będziesz żyła, ale nie krzycz”. Zamykały mi usta, uspokajały mnie, coś mi tam dawały do picia. Dlatego na tym stole mnie położyli z tego barłogu, z tego, co tę wodą wiadrami polewali. No i później mamusia się odnalazła i siostra.

  • A siostra o ile jest od pani młodsza?


[…] Rok i dziewięć miesięcy.

  • Czyli osiem lat miała, a pani dziesięć, tak?


Tak. A ja dziesięć miałam.

  • Jesteście teraz panie w Pruszkowie.


Tak.

  • Kojarzy pani, ile dni tam byłyście?


Nie. Nie wiem. Wiem, że długo nie byliśmy tam, ale byliśmy może tydzień, może dwa, coś koło tego. No i później, co jest? Wyganiają nas stamtąd już, bo Niemcy robią segregację: jednych do Oświęcimia, jednych do Niemiec, jak młodych ludzi, jak pan czy innych. Młodych ludzi do Niemiec na roboty wtedy wysyłali. Tutaj do Oświęcimia, a niektórych do spalenia od razu, dzieci i innych, bo co będą się z babami starymi i z dziećmi użerali. Stali i była taka brama z drutu kolczastego zrobiona i była segregacja. Po prostu się dochodziło do tej bramy i wtedy Niemiec: Raus! – tu na tę stronę. Tu wagony stały, te bydlęce, te węglarki z drugiej strony. Albo tu, albo tu. Tu do Niemiec, tu do Oświęcimia. A reszta… Nie ma. Reszty nie było. Po prostu tylko tak było. I mamusia, jak ten Niemiec się odkręcił, to kazała nam przelecieć na tę stronę, ale wcale nie było dobrze, bo tu akurat było do Oświęcimia. A tutaj ta młodzież polska piękna – na roboty do Niemiec. No i nas zapakowali w te węglary.

  • I mamusia też z wami?


Tak, z nami.

  • Do tej grupy, która miała jechać do Oświęcimia?


Tak.

  • I w tej żeście się znalazły?


Tak, w tej żeśmy się znalazły. Bo ten Niemiec nie zauważył, a mamusia myślała, że tam może będzie lepiej, bo tam ludzie idą i chciała tam iść. No po prostu nie wiadomo było wtedy, co robić i kogo się słuchać. I stały już wagony z jednej strony, tu tor do Niemiec, tutaj do Oświęcimia, a może jeszcze gdzie indziej, nie wiadomo. W każdym razie pchali nas w te węglarki i żeśmy tak jechali. Nie było się gdzie załatwić, to w końcu wagonu tej węglarki zrobili taki kącik i tam się chodziło. Nikt się nie wstydził, że robi siusiu, że robi co innego. Po prostu trzeba było. Ludzie głodni, ale co. Dojeżdżamy do ziemi kieleckiej […]. Ja wtedy jeszcze nie wiedziałam, co tam Kielce, co tam inne, bo [wiek] dziesięć lat, to jeszcze się geografii człowiek nie uczył. Ale rozmawiali dorośli i człowiek słyszał, co mówią i co i jak. Jak żeśmy się dostali do jakiejś stacji kieleckiej i jechaliśmy przez ten [dworzec], stał drugi zestaw wagonów i z tego wagonu osobowego rzucali do nas, do tych węglarek otwartych, chleb, jakieś kiełbasy, jakieś pasztetowe, jakieś coś. No po prostu coś do zjedzenia rzucali nam. Niektóre wpadły do wagonu, a niektóre poszły w tory, bo nie można było trafić. Tamten pociąg jechał i ten jechał, ciężko. Ale nam rzucali i to właśnie Kielecczyzna, ludzie z Kielc. Wiedzieli, że Warszawa jedzie, że trzeba, głodna, wygłodzona, zmęczona i rzucali nam właśnie to jedzenie. I tak żeśmy chyba jechali ze dwa dni. I deszcz padał, i zimne było, i przecież dachu nie było, bo w węglarkach nie ma dachu. Wszystko zmęczone, ludzie siedzą tylko na tych swoich tobołkach, brudni i głodni. No i tak żeśmy jechali, jechali, w końcu, to była noc, dojeżdżamy do Tarnowa. Pociąg się zatrzymuje. Dlaczego? Nikt nie wie, jeden drugiego ramionami rusza. A to cały pociąg załadowany, cała Warszawa, co została, wszystko jechało [niezrozumiałe] do Niemiec. I jesteśmy w Tarnowie. Wszyscy krzyczą, że jesteśmy w Tarnowie. Otwierają się wszystkie drzwi w tych węglarkach i każą nam wysiadać. A to podobno polscy kolejarze, żeby nas nie dowieźć do Oświęcimia, bo to gdzieś w pobliżu chyba (nawet teraz nie wiem [dokładnie], gdzie Oświęcim jest). I wysiadamy. I krzyczą: „Wysiadać, wysiadać!”. Kolejarze polscy krzyczą, żebyśmy wysiadali i to szybko, szybko. Ale patrzymy, że stoi masa furmanek. Furmanki stoją i zabierają tych ludzi. Ile mogli, ładowali na te wozy i nas tak samo. I batem konia, i jedziemy. A jeszcze zakonnice były, co miały kotły z kawą, która teraz się nazywa inka, przedtem to była zbożówka. Zabierają i mówią: „Nic nie mówcie. Nic nie mówcie, tylko jedźcie szybko, gdzie się da”. I rozwozili nas po wszystkich wsiach. Myśmy byli czternaście kilometrów za Tarnowem. Ta wieś się nazywała Poręba Redlna czy Radlna, coś w tym rodzaju. To w kierunku od Tarnowa do Dębicy, na tym odcinku. Teraz dopiero wiem, bo przedtem nie wiedziałam. I ktoś podał taki cynk, żeby nie zawieźć tych ludzi do Oświęcimia, tylko żeby „porozbierali” na tych wsiach ludzie i gdzie jakie mają pustostany czy stodoły, czy coś, żeby tych ludzi po prostu wziąć i pozabierać. No i dostaliśmy się, tak jak mówię, do tej Poręby Radlnej […], do takiego pana, który przywiózł nas do siebie. Nazywał się Józef Tyrka. Mieszkał od podwórka, a od ulicy nie mieszkał. Były dwa pokoje duże, ale w nich nie mieszkał. Więc nas wygruzili z tej furmanki. Żona tego pana też miała takich dwóch synków […]. Mieli krowy, wszystko i tam sobie żyli. Jego żona przyniosła nam mleka, każdy dostał rozwolnienia po takim czasie niejedzenia – i woda, i mleko, wiadomo, co się działo. No i dostaliśmy jeden pokój na cztery rodziny. W każdym rogu mieszkała rodzina. W jednym rogu mamusia i my i w drugim, trzecim, czwartym [kolejna rodzina]. Każda rodzina miała swój [pokój], tak że cztery rodziny w jednym pomieszczeniu. Ale na czym tu spać? Ten gospodarz poszedł ze swoimi znajomymi do lasu, wycięli brzozy, porobili takie pieńki. I tak, tutaj jeden pieniek, drugi pieniek i na to deski poprzybijali, przynieśli słomy, rzucili słomy i to takie było posłanie. Tak że raz w głowie spała mamusia z Teresą, drugi raz, żebym nie była poszkodowana, ja spałam z mamusią, a Teresa w nogach. I żeśmy tak wegetowali. To było od października do maja, bo nie mogliśmy stamtąd… Później, jak Warszawa była wolna, nie mogliśmy i nie było czym się dostać do Warszawy. Bo było wtedy przegrupowanie wojsk ruskich, niemieckich, polskich i dla tych były tylko przejazdy, a dla ludzi cywilnych nie było. Trzeba było czekać.

  • I tam te cztery rodziny w tym jednym pokoju były do maja?


Tak, tak.

  • Czy jakoś pomagaliście temu rolnikowi, żeby ten czas wypełnić?


Nie, jemu nie trzeba było pomagać, bo on miał tyle rodziny, że wszyscy mu pomagali. Ale kto nam pomagał? Ksiądz nam pomagał z parafii. Było pierwsze święto Bożego Narodzenia, śnieg był bardzo duży, a to już góry. Przywiózł nam takie wielkie kosze jedzenia, kiełbasy, chleba, ciasta. Wszystkiego nam przywiózł, nas błogosławił i modlił się z nami, żebyśmy przetrwali, żebyśmy wrócili do Warszawy. Później, kiedy była Wielkanoc, też jeszcze byliśmy tam. No nie było się czym dostać. Jak mówiłam, wojsko tylko miało pierwszeństwo w przegrupowaniach. Ale wiedzieliśmy tylko, że się coś kończy, bo jak nieraz była księżycowa noc, to było słuchać, jak idą tutaj od strony Dębicy w kierunku Tarnowa. Idą niemieckie wojska. Ale niemieckie wojska, oni nieśli buty. Szli z gołymi nogami poowijanymi szmatami. Szli cicho, żeby ich nikt nie słyszał. No i nie mieli pewno już i butów. I szli, to tylko żeśmy z daleka, z okna widzieli, jak niemieckie wojska się zbliżają, bo byli na tyłach, a ruscy przecież szli, bo gonili Niemców, to Niemcy uciekali. Oni po prostu uciekali i to właśnie po cichu, żeby Rosjanie nie słyszeli. To nogi w szmatach, jakieś coś tego i wszystko szło po cichu, bez żadnych śpiewów, poniszczeni też, tak samo jak i Rosjanie. A Rosjanie napierali i od wschodu szła wojna. Warszawa już była wolna, bo 17 stycznia już był dawno. Kto był blisko Warszawy, wrócił do Warszawy i sobie zajął jeszcze gdzieś jakieś lokum, a jak myśmy wrócili w maju, to już nie było w ogóle nic. Nawet w gruzach nie można było nic znaleźć. I już wtedy Warszawa śpiewała, bo był Dzień Zwycięstwa, pamiętam. 9 maja teraz jest, bo wzięli na 8 maja czy na coś i tak to było. Aha, jeszcze żeśmy chodziły trochę do szkoły. Tam przy młynie zrobili taką szkołę.

  • Gdzie mieszkałyście w Warszawie w maju?


Jak żeśmy wrócili?

  • Tak.


Proszę pani, przyszliśmy swoją ulicę zobaczyć. Ulica została, tak jak mówiłam, wypalona. Tylko była wypalona, ale Powstańcy nam mówili, że wszyscy zginęli. Nawet później w prasie w 1945 czy 1946 roku w gazetach pisało. Miałam tę gazetę, ale gdzieś przepadła. Pisali, że ulica Niecała, bo o każdej ulicy coś pisało, została wypalona, że bardzo dużo było zniszczeń. Że Powstańcy ze Starego Miasta przenosili się, chcieli przejść przez ulicę Niecałą, tylko od tyłu, od Senatorskiej, ale tu były bramy pozamykane, bo chcieli iść do Śródmieścia do Marszałkowskiej. Nie mogli dojść, bo zginęli, bo bramy były pozamykane, a Niemcy byli. Zresztą później spotkałam się z takimi Powstańcami, niedawno, chyba z dziesięć lat temu, to mi opowiadali. I tak to było.

  • Czyli jak wróciłyście do Warszawy, to, gdzie się zatrzymałyście? Gdzie jakieś lokum znalazłyście?


Myśmy się zatrzymały trochę u znajomych. Jedni znajomi gdzieś znaleźli jeszcze jakieś [lokum] przy samym Saskim Ogrodzie, jeszcze była kamienica trochę… Wszystko było zwalone, ale jeszcze jedno piętro było i parter. Było bardzo dużo trupów. Tak nam opowiadali ci znajomi, co z nami kiedyś mieszkali w tej poprzedniej kamienicy. Powynosili [ciała] do Saskiego Ogrodu, zakopali wszystkich i tam to lokum wzięli i zaczęli mieszkać. Ale tam już tak było ciasno, że nie mogli nas tam [trzymać]. Tak że wtedy mamusia pomyślała o swojej matce tutaj w Łochowie i siostrze, bo była i żeśmy tutaj przyjechali, bo nie było racji. A my żeśmy weszli do tego swojego podwórka, brama to już od gruzu ciężarów była taka już „wybrana”, [pokrzywiona], tylko że można było małym takim wejściem wejść na podwórko. Chcieliśmy tam się dostać do naszego, może coś jeszcze tam zostało, może… Ale gdzie tam, wszystko było wypalone. Nic. Tak że nie było wyjścia. Ludzie, co mieli, to mieli. Po kilka rodzin, ich mieszkania, nie ich mieszkania, wszyscy mieszkali, aby gdzie jakiś kąt. No i wtedy przywiozła nas tutaj mamusia i mówi do babci: „Słuchaj, babciu, muszą dziewczynki tu zostać, bo ja muszę jechać gdzieś do jakiejś pracy. Byłam u znajomych…”. A była i u ojca siostry i u tej cioci, co była z nami razem w Powstaniu, też tam mieszkała u kogoś. „Emilka – mówi – chętnie bym was wzięła, ale ja jestem sama kątem u kogoś”. Leżała już bardzo chora. Mówi: „Nie mogę. Musisz sobie jakoś radzić”. Bo rodzina ojca nam bardzo pomagała. Jak mamusia nas tutaj przywiozła i poszła do Warszawy, ktoś tam ze znajomych mamusi się postarał w Rembertowie, do wojskowości. Mamusia do wojskowości się dostała jako sprzątaczka, bo nie było tak jak teraz, że każdy jakąś klasę kończył. Cztery klasy podstawówki skończyła i koniec. I mamusia wtedy przywiozła nas tutaj i powiedziała, że niech na razie zostaną, a postara się o pracę i jakieś mieszkanie. Pracę dostała właśnie w tej wojskowości, tam była sprzątaczką, a myśmy tutaj z tą babcią zostali. Babcia, jak już starsza kobieta, bo już miała po siedemdziesiątce dobrze, już prawie osiemdziesiąt lat, przecież jej też to nie było na rękę. Dwie dziewczyny trzeba wyżywić, a sami nie mieli co jeść. No ale dobrze, że mamusia tam pracowała, to przywoziła nam. Pamiętam, że sześćset złotych zarobiła, musiała u znajomych też mieszkać, musiała im zapłacić, tutaj nam trochę przywiozła, żebyśmy też miały z czego żyć. Teczki poszyte z tektury, pomalowane farbą, bo tak rozmiękały na deszczu. Trzeba było farbą pomalować, brązową, czarną, żeby deszcz nie przenikał, bo książki mokre, ale to już później było.
No i tak jesteśmy do tej pory. Ja później skończyłam maturę, poszłam do Warszawy do pracy. Nie chciałam tutaj, tęskniłam za Warszawą bardzo. Tak tęskniłam, że rozpaczałam po nocach, „ja chcę do Warszawy” i „ja chcę do domu”. Będę w tych gruzach siedziała, aby tylko jechać do swojego domu. Bo tu mi się nie podobało. Zresztą bieda wszędzie była, okropna bieda. No i tak, żeśmy tutaj u tej cioci były, mamusia przyjeżdżała do nas. Później poszłam do szkoły, do czwartej klasy od razu. Zaczęłam chodzić do szkoły, no i tak się toczyło życie, w tej biedzie, w tym wszystkim.

  • Po maturze pani pojechała do Warszawy.


Po maturze nie chciałam tu pracować. Tutaj zakład odbudowywali, Perlis się nazywał ten cały zakład. Było dwóch braci. Jeden miał majątek ziemski, był w Ostrówku i tutaj wszystko miał, a drugi miał fabrykę. Tu była fabryka maszyn rolniczych, jak to przed wojną było. Tylko że to były inne maszyny jak teraz. Wialnie, nie wialnie, brony, pługi, takie coś produkowali. I ten właśnie tutaj pracował. Była połowa zniszczona, połowę ludzie rozebrali. Cegły sobie brali, sobie budowali. No niemądrzy, mi się jako dziecku wtedy nie podobało. Ja mówię: „Po co, kiedy można pracować tutaj?”. No i tak było.

  • Przyjechała pani do Warszawy i gdzie pani pracowała?


Przyjechałam do Warszawy, proszę pani. A mamusia moja miała drugiego męża. Przedtem się nazywała Federowicz, później miała Wójcika, Wójcik się nazywał. […] Jego córka wyszła właśnie za mąż, ale później się rozeszli. I on znał, wiedział, gdzie ten jego zięć się znajduje. Że był na ulicy między Młynarską a Wolską w tej dzielnicy w PZPR-ze wielkim gachem. I ten drugi mąż mojej mamy wydzwaniał do niego, do tego swojego zięcia, żeby postarał mi się o jakąś pracę. A on miał całą Wolę do dyspozycji i wiedział, gdzie jeszcze w sklepie czy w jakiejś instytucji [jest ktoś potrzebny]. No i on raz mnie odesłał na Młynarską do jednego przedsiębiorca, to tu się pytali mnie, dlaczego ja chcę do księgowości, dlaczego tak. A ja mówiłam, że chcę, bo mój dziadek był księgowym i dlatego chciałam, ale mogłabym i co innego zrobić. No, ale tak przyjeżdżałam, przyjeżdżałam w jednym tygodniu, w drugim, tak że jeszcze cały listopad zeszło. No i po prostu powiedzieli mi, żebym poszła na Górczewską, […] pod sześćdziesiąty drugi, tam mnie zatrudnią. No i poszłam tam. A tamci mnie chętnie wzięli, bo nie wiedzieli, kim ja jestem. Nie wiedzieli, jak dzielnica przysyła, PZPR, to nie było nic do gadki, trzeba było przyjąć i koniec, i obserwować. Przyjęli mnie od razu. No i dobrze, miałam wtedy dziewiętnaście lat, bo to po maturze tak było. Miałam iść na studia, ale z biedy nie można było, bo nie miałam się w co ubrać. Pożyczony żakiet od mamusi, rękawy od kostiumu, pozawijane wszystko, spódnica od koleżanki, bo nie było nawet co na siebie włożyć. Gdzie było wtedy [myśleć] o studiach? Zresztą wtedy tak bardzo nie były modne te studia. Później to tak, ale wtedy… Później pomaturalne były różne szkoły. No i przyjęli mnie tam. Byłam najpierw na centrali. Pamiętam, jak Katowice nazywali Stalinogród, a ja z tym walczyłam. Krzyczałam: „Jaki Stalinogród? To są Katowice nasze, polskie”. To chcieli mnie chyba wywalić, bo tak nie było można [mówić]. Ale ja nie mogłam tego przeżyć, że jak to, Stalinogród. Stalinogród to niech sobie w Rosji będzie, a nie tutaj… No to na centrali, to do magazynu, jak przychodzą towary i jak się ich przyjmuje, jak się ich wydaje – wszystkiego mnie uczyli. I faktury pisać, i w planowaniu pracowałam, i wszystko. No i chcieli, żebym wszystko wiedziała, że jak w razie któraś odejdzie, to ja będę miała swoje właściwe miejsce i żebym się wtedy orientowała w pracy. No i pracowałam tam sześć lat. Ale przyjeżdżałam tutaj do mamusi, zapoznałam swojego męża. On tutaj pracował w…

  • Bo mamusia się potem przeprowadziła do Łochowa?


Później, później. Później, bo mamusi siostra zachorowała, trzynaście lat leżała w łóżku i mamusia musiała zrezygnować stamtąd, a ja tam zostałam, właśnie w Rembertowie. No i tak, proszę pani, było. Poznałam później męża swojego, wyszłam za mąż. Dwoje dzieci urodziłam, dwóch synów i ciągle marzyłam, kiedy ja się wyprowadzę stąd. Miałam mieszkanie… Jeszcze jak pracowałam na Górczewskiej, to partyjniacy chcieli, żebym się zapisała do partii i że po prostu, jak się zapiszę do partii, za dwa lata będziemy [mieć mieszkanie], bo już na Bemowie dwa bloki mieszkalne budowało to przedsiębiorstwo, że dostanę mieszkanie na pewno. I bym dostała mieszkanie, ale był warunek, żeby się zapisać do partii. A ja tak zwlekałam, zwlekałam, zwlekałam, no ale tak zwlekałam, że wyszłam za mąż, oni nawet nie wiedzieli, przyniosłam tylko im dokumenty, że ślub cywilny wzięłam. No i później urodziłam pierwsze dziecko w Warszawie na Mokotowie w tej klinice, później drugiego syna w Aninie, bo zawsze miałam możliwości, miałam skierowanie, chociaż mieszkałam tutaj. Ale stąd się wydostać było ciężko, jak człowiek nie miał pieniędzy i nie miał po prostu znajomych. I tak zostałam do tej pory i pewno będę tu pochowana. Tatuś jest pochowany na Bródnie. Grób mamy tam jest, rodzinny, znaczy bez pomnika, ale jako grób rodzinny. Dla mamusi nie było miejsca, tylko rodzina taty wykupiła to miejsce na wieczyste. To było na wieczyste. I myśmy z siostrą miały tam, jakbyśmy umarły w tym czasie. Zresztą jeździłyśmy do tej pory. Teraz, jak nie mogę chodzić, to już nie jeżdżę, zresztą siostry już nie ma. Teraz wnuczek zajmuje się taty grobem. O, i cała historia i tu zostałam. Ale nie wiem… Tu jest bardzo dobra miejscowość, bo dużo ludzi tu przychodzi, mieszka. Teraz się w ogóle tu nie zna, kiedyś się znało wszystkich. Teraz się nikogo tu nie zna, bo dużo ludzi przyszło i nikt stąd nie ucieka, tylko wszyscy są. Są grzyby w lesie, jagody, wszystko. Nawet i teraz syn nazbierał grzybów i nadusiłam w niedzielę, żeśmy sobie obiad elegancki zrobili.

  • Czyli znalazła pani swoje miejsce na ziemi tu w Łochowie?


Ale wie pani, to nie było to. To nie było miejsce moje. Ja ciągle tęskniłam za Warszawą. Musiałam raz przynajmniej w miesiącu, a może raz na trzy miesiące jechać do Warszawy. Musiałam jechać na ulicę Niecałą, postać sobie przed kamienicą, która kiedyś tu stała, bo teraz już jej nie ma, bo inna stoi. Zresztą ta ulica Niecała to przechodnia, bo ze Starego Miasta się przechodziło przez Niecałą, przez Ogród Saski i się było już na Marszałkowskiej. Nie trzeba było tak obchodzić, tylko to była przejściowa ulica. No i przyjechałam zawsze, pojechałam na Sewerynów, gdzie do szkoły chodziłam. Pojechałam do kościoła na Senatorską, do [kościoła] Świętego Antoniego, bo tam była pierwsza nasza parafia. Tam do kościoła, tam się pomodliłam. I po prostu musiałam być, koniecznie tęskniłam za tym. I zawsze mówili mi ci, co tam z nimi pracowałam: „Panno Basiu, jak pani będzie tam źle, to niech pani wraca do nas”. Chociaż oni nie byli warszawiakami, bo byli z Łodzi, byli… Dużo było młodych inżynierów, co pokończyli akurat gdzieś tam podziemne studia, bo przecież nie było legalne, żeby się uczyć. Ale mnie bardzo polubili i witali mnie tam zawsze i mówili, żebym przyjechała. Ja dzwoniłam często, ale później, jak to się życie układa, inaczej jest wszystko, jak człowiek chce. Nie tak jak człowiek chce, tylko jak musi. No i tak jestem do tej pory, tak że nawet tam nie będę chyba pochowana, bo mąż tutaj jest, [miejsce] na dwie osoby, to będę. No ale już 90 lat dochodzi, no i…

  • Proszę pani, pięknie pani opowiada. Pani była dzieckiem w czasie Powstania. Jak pani dzisiaj myśli o Powstaniu?


Proszę pani, to musiało być, bo tam się już nie dało żyć. Chociaż człowiek wiedział, oni wiedzieli, że przegrają, ale podnieśli się, bo żyć dalej tak nie można. Z tramwaju cię wyrzucają, z pociągu cię wyrzucają, nie ma co jeść. Pod mur tylko bez przerwy, tylko do rozstrzału i do rozstrzału. Z domu wyciągali… Nie dało się żyć tym starszym, starsi tylko opowiadali: „Tutaj nie dało się żyć”. A Niemcy się rządzili i tylko „Heili, heilo” śpiewali, a myśmy za nimi ganiali. No i co? Bo oni ładnie śpiewali. Ale to, że Powstanie było, to musiało się coś dziać, chociaż oni wiedzieli, że oni przegrają. Ale miało być tylko trzy dni, bo mieli Anglicy pomagać, Amerykanie mieli pomagać. Raz tylko był zrzut, pamiętam. Żeśmy stali na podwórku i w nocy był zrzut broni i żywności. Byliśmy jeszcze wtedy na Marszałkowskiej. Ale prawie wszystko, osiemdziesiąt procent, przeleciało na stronę niemiecką i do Polaków, do tych Powstańców mało co doleciało. I tak to było. Tak że się żyć w ogóle nie dało. Ci młodzi, piękni chłopacy, dziewczyny, jak kwiaty wszystko było, zginęło wszystko w tym Powstaniu, przecież ile tysięcy. Ale z honorem. Mnie to się zdaje, że z wielkim honorem. Jak to się mówiło, że rzuci się z motyką na słońce. Oni musieli, bo się żyć nie dało, ani im, ani nam, ani ludności cywilnej, nikomu. Zrobili, co mogli. Chcieli dobrze. A ruskie stali na Pradze. Przecież na Pradze nie było Powstania. Na Pradze stali i czekali, kiedy się Warszawa wykrwawi. I nie mogli pomóc? Nie pomogli. Więc oni sami się podnieśli. I według mnie oni musieli to zrobić, bo dalej tak już nie można było żyć. Ciągle rozstrzelanie, ciągle wyciąganie z domów. Wyszli i nikt nie wracał, syn, córka, matka, ojciec. I co? Żyć tak dalej? Nie dało się. Trzeba było tak.

Łochów, 19 września 2023 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna

Barbara Zaboklicka Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter