Bernard Cywiński „Orzech”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Bernard Cywiński. Urodziłem się w 1928 roku w Warszawie, gdzie spędziłem młodsze lata – nie tylko w Warszawie, ale także w Legionowie, gdzie mój ojciec miał działkę. Tam wyjeżdżaliśmy na lato.

Wojna w 1939 roku zaskoczyła mnie na wakacjach w Legionowie. Rodzice pracowali w Warszawie, tak że musiałem czekać, jak Niemcy przeszli pod Warszawę. Dopiero wtedy wyruszyłem z Legionowa do Warszawy, bo my mieszkaliśmy z dziadkiem. On chciał się dowiedzieć, co się stało z naszymi rodzicami. Na piechotę przeszedłem z Legionowa do Warszawy.

  • Czy pamięta pan jakoś szczególnie wejście Niemców do Warszawy?


Oni stali pod Warszawą przez jakiś czas. Jak ruszyli na Warszawę, to ja wtedy wyruszyłem z Legionowa. Można było przejść bez frontu niemieckiego. Po drodze jednak zatrzymał się samochód. Pytają się, gdzie idę. Mówię: „Do Warszawy”. Mówią: „Wstąp do samochodu, to cię podwieziemy kawałek”. Jak się okazało, to było niemieckie gestapo, ale nie chciałem na Niemców narzekać, więc nic mi nie zrobili i wypuścili koło Warszawy.

  • Mówili po polsku?


Po polsku, dobrze po polsku mówili. Mi się zdawało, że to Polacy. Jak się okazało, nasz dom na Pawiej – Pawia 64, był zburzony. Bomba spadała przez dach do pierwszego piętra i tam wybuchła. Zabiła jedną żydowską rodzinę, około trzynaście osób. Ich [szczątki] zbierali w kubełki, bo nawet nie mogli ich znaleźć. To było straszne.

  • Gdzie się wtedy przeniosła pańska rodzina?


Mieszkali w jednym pokoju na pierwszym piętrze, który ocalał. [W] naszym mieszkaniu wyrwało tylko przedpokój, ale wszystkie meble zostały, więc położyli deski na wskroś przedpokoju i wynieśli meble. Ewentualnie ten dom był włączony do getta. Słyszałem, że się zawalił. To były nasze wojenne czasy.


  • Z czego utrzymywała się pańska rodzina?


Ojciec miał warsztat. Rzeczywiście on przeniósł się na Żurawią. Miał warsztat na Żurawiej. Matka pomagała mu od czasu do czasu. Ja byłem za młody na takie prace.

  • Co wyrabiali w warsztacie?


Przed wojną robili pantofle domowe i wysyłali je po całej Polsce. Później warsztat na Żurawiej był używany do szycia wierzchów pantofli. Oczywiście ojciec miał tam klientów – szewców.

  • Czy pańscy rodzice brali udział w konspiracji?


Nie. Ja o tym nie słyszałem. Tylko mój starszy brat Tadeusz [brał udział]. On był starszy ode mnie o dwa lata. Wiedzieliśmy, że on był w podziemiu, bo raz wpadł do domu i wsadził rewolwer za moją szafkę z książkami, tak że wiedziałem, że on tam był, ale myśmy się o to nie dopytywali.

  • Pan brał udział w konspiracji?


Ja nie byłem, bo byłem za młody. Wojna zaskoczyła mnie, jak miałem jedenaście lat aż do Powstania, kiedy miałem szesnaście lat, tak że pięć lat spędziłem pod okupacją.

  • Mówił pan, że się pan uczył. Jak wyglądało uczęszczanie na zajęcia?

 

Szkoły były zniszczone, tak że do szkoły nie chodziłem prawie przez dwa lata, ale później zgłosiłem się sam osobiście i zameldowałem się, że chcę chodzić do szkoły. Pozwolili, żebym podłapał za te dwa lata i w końcu uczyłem się z tymi samymi rocznikami. To była szkoła powszechna numer 11.

  • Gdzie się mieściła?


Szkoła była na ulicy Dzielnej, ale po walkach niemieckich w Warszawie przenieśli się na ulicę Młynarską i tam się zgłosiłem. Tam mi się bardzo podobało, bo wszystkich znałem. Skończyłem szkołę w 1943 roku. Po szkole powszechnej zamówiłem miejsce w szkole mechanicznej. To było za pomnikiem Mickiewicza. Tam się schodziło w dół. Jeździłem tam co dzień, aż do Powstania.

 

Oczywiście były wakacje. Jak ojciec pracował na Żurawiej, to tam wstąpiłem. On wiedząc, że rosyjska armia była tylko pięćdziesiąt mil od Warszawy, chciał, żebym chodził do kilku szewców, żeby brać długi. Wyszedłem do jednego szewca na Czerniakowie u zbiegu Solec i Czerniakowskiej. Jak wyszedłem od tego szewca, to zdałem sobie sprawę [z tego], że zaczęła się strzelanina. Byłem po nieparzystej stronie Czerniakowskiej. Wiedziałem, że tramwaj powinien minąć to, ale niestety nie było tramwajów. Zauważyłem, że tam byli chłopacy. Jeden był w mundurze polskiego oficera. Widziałem, że zaczęli się bić z Niemcami. Minąłem tę ulicę, wpadłem do domu, gdzie był oficer.

Tego samego dnia zaczęliśmy budować barykadę na Czerniakowskiej.


  • Z czego powstawała barykada?


Ze wszystkiego. Tam był tramwaj, były kamienie z chodników, drzewo, wszystko, co było podręczne. Oni obstawili barykadę, od razu obstawili.

Mieszkałem wtedy z rodziną na Kaczej. To było za daleko, żeby przejść całe miasto. Zgłosiłem się na ochotnika. Zobaczyłem jednego oficera i mówię tak: „Ja do domu nie wrócę. Może wam się na coś przydam?”. Nie miałem szansy, żeby wrócić do domu, to chciałem z nimi zostać. Oni mnie przyjęli. Zapytali się tylko o pseudonim. Nie dopytywali się o nazwisko, miejsce zamieszkania. Oni znali mnie tylko jako „Orzech”. To było pierwszego dnia.

  • Pamięta pan moment zaprzysiężenia?


Była przysięga. Może to było dwa dni później czy w tym samym czasie, już teraz nie pamiętam. Byłem dołączony do 5. kompanii. Dowódcą był porucznik „Tum”. Nikogo tam nie znałem. Stawiałem się jako ochotnik do wszystkiego. Co chcieli, to robiłem. Wszystkie rozkazy wypełniałem.

  • Jak brzmiały rozkazy?


Jako łącznik to mnie wysłali... Trzeba było znać hasło i odpowiedź. Po nocy musiałem przejść od Czerniakowskiej pod Rozbrat, które było cały czas pod obstrzałem.

  • Miał pan wtedy ze sobą broń?


Nie miałem ze sobą broni, bo tam było bardzo mało broni. Broń była jak złoto. Jak ktoś miał, to nawet nie pozwolił tego ruszyć. Jak mnie wysyłali na punkty w nocy, to tam była broń, ale trzeba ją było zostawić, jak się zostawiało punkt.

  • Co to była za broń?

 

Pamiętam, to było jakieś gimnazjum na Rozbrat. Myśmy byli w piwnicy naprzeciwko Fabrycznej. Tam był niemiecki punkt. Wybili dziurę w ścianie i wstawili karabin maszynowy, i obstrzeliwali. My byliśmy tylko dwadzieścia, trzydzieści metrów od nich. Mój kolega, który był ze mną, miał karabin, a mnie dali dubeltówkę i dodatkowe sześć naboi. To było całe uzbrojenie. Tam zostaliśmy, jak długo można było.

Niemcy zaczęli stopniowo przyciskać, zaczęli stopniowo odpychać naszych, albo jeden dom, albo dwa domy złapali. Jako łącznik – jeden rozkaz był, żeby pójść i zameldować do naszego sierżanta, że wycofują się z lewego skrzydła. To wszystko było w nocy, pożary wszędzie wybuchały. Jakby nie było, to paliły się cały czas. Stopniowo, jak Niemcy zaczęli nas wypychać, to myśmy się cofali. Ostatni opór był na Czerniakowskiej. Mieliśmy tylko Czerniakowską i Solec.

  • Gdzie pan mieszkał w tym okresie?


Więcej czasu było w piwnicach niż gdzie indziej, ale też po domach można było. Dziury wybijali z jednego domu do drugiego, gdzie miejsca były pod obstrzałem, to robili przejścia.

  • Jak reagowała ludność cywilna?


Ludność cywilna… Chowali się, gdzie mogli. Niemcy bili z ciężkiej artylerii, samoloty latały nad dachami, rzucali bomby, gdzie chcieli. Oczywiście coraz więcej Niemców przysłali na ten odcinek.

  • Została tylko Solec i Czerniakowska?


Solec i Czerniakowska do Wisły. Oni zaczęli znowuż bić róg Czerniakowskiej, port Czerniakowski, gdzie jest zatoka. Znalazłem się na Idźkowskiego. Nie wiem, czy to był numer 3 czy 5. Z podwórka można było zobaczyć domy na Czerniakowskiej. To było długie podwórko. Niemcy bili się już na Zagórnej. Widocznie wysadzili ścianę pomiędzy Zagórną a Idźkowskiego, tylko gdzie wysadzili? U nich to może było na wyższym poziomie. Na Idźkowskiego to wyglądało, że to było nad podłogą. Jeden oficer rzucił dwa granaty do tej dziury, którą oni wybili i jakoś Niemców odbili, bo to było na innych stopniach. Jak wysadzili ścianę, to widocznie gruzy rąbnęły mnie w głowę i zakrwawiłem się. W tym samym czasie nasz dowódca „Kryska” był dosyć ciężko ranny, tego samego dnia.

  • Kto panu pomógł, jak był pan ranny?


Nikt. Tam nie było nikogo, żeby pomagali, za dużo... To były końcowe dni. Łodzie przyjechały 16 września, „Kryska” był ranny tego samego dnia. Ja też dostałem, szarpnęło mnie w głowę. Zarządzili, żebym zgłosił się na przeprawę [przez] Wisłę, na Pragę. Trzy łodzie przypłynęły i oni chcieli wyruszyć tego samego dnia – 16 września, ale jednak nie mogli, bo były za duże obstrzały z mostu Poniatowskiego z granatników. Zdecydowali się, że będą przeprawiać się 17 września. Powiedzieli, żeby zgłosić się i ruszyć w tej samej łodzi, co „Kryska” był. Poszedłem tam, ale że byłem wcześniej, to usiadłem na brzegu łódki, a tu jedna potężna kobieta wskoczyła do wody i chciała się wbić do tej łodzi. Łódź się przekręciła i plecami wpadłem do Wisły. Całą noc przesiedziałem [na brzegu], bo zdecydowałem, że nie chcę ruszyć w łodzi. Miałem już dosyć wody. Ruszyły trzy łodzie z naszego brzegu. Jedna była zatopiona, wybuchł granatnik. Druga była bardzo ostrzelana, a trzecia, w której był „Kryska” i w której ja miałem być, było czterdzieści osób. Jak później wynikało z wyników to trzynastu dojechało do Pragi, a reszta została zabita, ostrzelana.

  • Czy pan w końcu przepłynął?


Nie. Zdecydowałem, że ja i woda nie lubimy się za bardzo. Przesiedziałem całą noc nad brzegiem, bo jakby nie było, to był obstrzał z portu Czerniakowskiego i z mostu Poniatowskiego, z obu stron bili. Wpadłem do piwnicy na Solcu numer 55/57. Tam byli ranni, bo armia Berlinga, to oni nie wiedzieli, jak dobić się z domu do domu.

  • Ci, którzy przypłynęli, byli ranni?


Przypłynęli z pomocą, ale pomocy za dużo nie dali, bo nie wiedzieli, nie orientowali się. Dużo ich było poranionych i oni siedzieli w piwnicach. Później dowiedziałem się...

  • Spotkał ich pan?


[Byłem w piwnicy] na Solcu 55/57, który mniej więcej był szpitalem, ale już nie mogli ich przenieść, bo nie było miejsca. Mieli tyle ofiar. Później, po wszystkich wypadkach czytałem, że tam [Niemcy] rzucali granaty do piwnicy, zanim weszli, tak że wszystkich pomordowali. Tak się szło z domu do domu. Broni było bardzo mało.

  • Mówił pan, że w jednej z piwnic spotkał pan „berlingowców”. Czy rozmawiał pan wtedy z nimi?


Rozmawiałem z nimi, jak byłem w piwnicy, tylko to co oni żądali, to wody, a wody nie było. Wszystkie wodociągi nie działały, nic nie działało, tylko [była] woda z Wisły.

  • A żywność?


O to się nie martwiliśmy. Było mało, ale dało radę [przetrwać] bez żywności. Miałem cukier kostkowy, który nosiłem w kieszeni. Była tylko garść tego. Ostrożnie jadłem, żeby nie zjeść wszystkiego naraz. To mnie żywiło tymczasowo. Tak nas wypychali z domu do domu. Skończyliśmy na Wilanowskiej 1. To był ostatni budynek, który był w polskich rękach. Stamtąd jeden z naszych chłopaków [mówi]: „Pozbyć się wszystkich znaków AK i wyjść razem z ludnością cywilną” – mówi. „Masz dobrą szansę, bo jesteś mały”. Tak zrobiłem. Mieli tam jakieś porozumienia z Niemcami, że Niemcy pozwolili wyjść i dać przerwę na dwie godziny. Po dwóch godzinach ci, co zostali, będą musieli walczyć do końca. Oczywiście niektórzy z naszych skoczyli do kanałów, żeby przebić się na Mokotów. Co się z nimi stało, to tylko można przeczytać w książce napisanej przez Ryszarda Czugajewskiego „Na barykadach, w kanałach i gruzach Czerniakowa”. [...]

  • Przed Powstaniem i w chwili Powstania pan nie wiedział, co się dzieje?


Nikogo nie znałem dobrze, bo jakby nie było, to ludzie się zmieniali. Poznałem ich tylko przez kilka tygodni, ale też nie osobiście, tylko jako kolega. Nikt mnie nie znał i ja nikogo nie znałem.

  • Miał pan kontakt z rodziną w czasie Powstania?


Nie. Nie wiedziałem, co z nimi się stało i oni nie wiedzieli, co ze mną się stało. Z Czerniakowa Niemcy zaprowadzili nas do alei Szucha. Tam szukali tych, co im się wydawało, że byli akowcami. Jeśli kogoś znaleźli, to na pewno byli zastrzeleni.

  • W jaki sposób szukali?


Tylko oglądali, sprawdzali ludność. Stamtąd wypchali nas do Pruszkowa. To był obóz... Wszyscy z Warszawy to [szli] do Pruszkowa, do obozu. W obozie zaczęli nas zapisywać. Jeden przyszedł [i mówi]: „Potrzebuję młodych chłopaków do pracy. Ty, ty i ty”. Mnie wybrali, zabrali do pociągów towarowych. Napchali nas do pociągu i wywieźli do Niemiec. Na podróż dali pół bochenka chleba i nic więcej. Jak żeśmy dojechali do Berlina, to akurat był nalot amerykański.

  • Długo pan jechał?


Cztery dni. Nalot amerykański, Niemcy zamknęli drzwi, a sami uciekli do schronów. Zostawili nas w takiej sytuacji, że jak nie oni nas zabiją, to Amerykanie zabiją.

Jak się okazało, to oni nas zabrali do takiego obozu, który był [obudowany] cegłą na jakieś osiem stóp wysokości, tak że nie było żadnego wejścia, tylko brama. Jak się okazało, to oni przysłali maszyny, widocznie z Polski, co rabowali, i z tego chcieli urządzić fabrykę.

  • Co było produkowane w tej fabryce?


Jak zaczęli, co było bardzo późno, bo najpierw musieliśmy sobie łóżka zrobić z drzewa. Rzucili drzewa i rób sobie łóżko. Jeden koc, było zimno. To była zima. Pod koniec stycznia zaczęli próbować te maszyny. To wyglądało [tak, jakby] oni robili części do samolotów. Tam dużej produkcji nie było, bo jak ktoś tam pracował, [to] troszeczkę więcej wydziurkował, to się wyrzucało na jedną stronę, a że armia rosyjska się zbliżała... To było koło Dresden. Armia rosyjska się zbliżała, tak że oni zdecydowali się, żeby wysłać nas ze wszystkimi maszynami gdzieś dalej. Wysłali maszyny gdzieś do wschodnich Niemiec. Myśmy mieli jechać pociągiem. Zawieźli nas do jednego miejsca, gdzie obóz był otoczony tylko drutami. Z moim kolegą uciekliśmy przez te druty. Poszliśmy na stację. Kupiłem bilety do następnego miejsca. Zapytałem wtedy po niemiecku, jeszcze pamiętałem kilka słów, co mi się nie podobało, bo nie lubiłem niemieckiego. Uciekliśmy. Co się stało? Zgłosiliśmy się do Arbeitsamt – urzędu pracy, jako że zgubiliśmy transport, to chcemy pracować, żeby nas gdzieś wysłali. Jak się okazało, oni dali nam wyżywienie – niedużo, ale dali.


  • W jakim to było mieście?


Nie pamiętam, tyle miejsc minąłem. Wsadzili mnie z kolegą do pociągu, który jechał do Straubing. Wiem, bo jak zatrzymał się pociąg na jednej ze stacji, to tam pracowali Polacy. Oni mówią: „Gdzie jedziecie?”. – „Do Straubinga”. – „Tam jest lotnisko. Tam co dzień przylatują Amerykanie”. Myśmy zdecydowali się, że to nie jest praca dla nas.

  • Dlaczego?


Niebezpieczna. Niestety to było w niedzielę. Wysiedliśmy z pociągu w niedzielę i trzeba było gdzieś przenocować. Poszliśmy z moim kolegą do rolnika. [Zapytaliśmy], czy można tu przenocować na sianie. On dał nam coś do jedzenia, co było bardzo dobre, bo gospodarze niemieccy mieli dosyć [jedzenia]. Wsadził nas na siano. Jakiś czas po tym przyszła policja i nas złapali. Wsadzili nas do jednego małego więzienia miejskiego. Tam żeśmy siedzieli kilka dni, ale że oni gotowali to samo dla wartowników i dla nas, to nam pasowało, mimo że to było więzienie. Jak nas złapali, to nas przyczepili za nogi do podłogi. Założyli łańcuch. Siedzę na łóżku i mówię: „Jak psy”. Zaczęli tłumaczyć, że młody, cienki Francuz uciekł.

  • Przez kraty?


Tak, przeciągnął się przez kraty. My też byśmy mogli się jakoś przeciągnąć, ale niestety byliśmy trochę grubsi. Stamtąd wywieźli nas...

  • Długo pan tam był?


Tam byłem z tydzień czasu. Potem zabrali nas. Jeden policjant założył nam kajdanki i na pociąg. Wywieźli nas do Regensburga. Tam na gestapo. Dostaliśmy tylko kilka uderzeń. Nasza wymówka była taka, że zgubiliśmy transport, mimo że to było mimowolne. Stamtąd wsadzili nas do więzienia. W więzieniu spędziliśmy Wielkanoc 1945 roku, ale że to było pod koniec wojny, Amerykanie byli bardzo blisko, to nas wysłali do pracy na roli. Dali dwie krowy. Jak to się krowy prowadzi, do dzisiaj nie wiem. Patykiem biłem, żeby wyszły na prawo, a [szły] na lewo. Amerykanie przyszli, wyzwolili nas. Zgłosiłem się do... Słyszałem, że tam był obóz dla byłych jeńców wojennych. Tam się zgłosiłem. Mieli komisję rewizyjną. Dopytywali się, gdzie byłeś, kto był dowódcą, jakie były jednostki. Widocznie udowodniłem dosyć [dobrze], że mnie przyjęli. Przyjęli nas do obozu. Tam nic nie trzeba było robić. Dali amerykańskie mundury i żywili nas.

  • Spotkał pan tam kogoś z Powstania?


To byli żołnierze z 1939 roku i innych przyjmowali. Jednego dnia przysłali wagony ciężarowe z Włoch i chcieli roczniki 1926 i 1927. Ja byłem 1928, ale żeby się z nimi zgodzić, to powiedziałem, że byłem 1927 rocznik. Żadnych dowodów nie pokazywałem. Stamtąd wywieźli nas do Włoch. Zaczęli pytać się, do której jednostki chcemy się włączyć. To była albo artyleria, albo czołgi, albo komandosi. Zgodziłem się, że pójdziemy do komandosów. Tam skończyłem wojskowe ćwiczenia w Maceracie we Włoszech. Myśleliśmy, że wrócimy do Polski z całą armią z 2 Korpusem, ale tak nie wyszło. Pod koniec 1946 roku wsadzili nas na pociągi i wylądowaliśmy w Anglii.

  • Kiedy dowiedział się pan bezpośrednio o zakończeniu wojny? Jak to wyglądało?


Jak nas wyzwolili, to wiedzieliśmy, że już był koniec. O rodzinie to nie wiedziałem, gdzie była, ale napisałem do jednej rodziny w Łodzi, którą znałem. Pytałem się, gdzie jest matka. Oni powiedzieli, że matka była u nich przez jakiś czas. To były Retki koło Łowicza. To było za Łowiczem. Matka widocznie miała z nimi kontakt, bo wiedzieli, gdzie oni są. Zacząłem pisać. W ten sposób połączyłem się z rodziną. Dowiedziałem się, że mojego starszego brata Tadeusza nigdzie nie znaleźli, tak że widocznie zginął pod gruzami.

  • On był na Starym Mieście.


Widocznie. Ktoś powiedział, że jak go ostatni raz widzieli, to był na Starym Mieście. Wygląda na to, że to było w Batalionie „Zośka” czy coś takiego, ale niestety nie możemy tego udowodnić. Jego imienia i nazwiska nie znaleźliśmy.

  • W czasie podróży, gdy się pan przemieszczał już po wyjściu z Warszawy, miał pan wieści z Powstania, że Powstanie upadło?


Wiedziałem, że Powstanie upadło, bo ogłaszali to.

  • Jak pan przyjął tę wiadomość?


Wiedziałem, że stopniowo Niemcy wygrają. To było dwa tygodnie później, jak był koniec Powstania. Nie wiem, czy byłem w Pruszkowie, czy już w podróży. Wiedzieliśmy, że Warschau kaputt. Z niemieckich gazet wiedziałem, że Powstanie już się skończyło.

  • Co się działo dalej, gdy przyjechał pan z Włoch do Anglii?


Myśleliśmy, że wrócimy tu z całym 2 Korpusem, ale niestety. Zamiast wrócić do Polski, to nas zawieźli do Anglii. W Anglii była kwestia, czy chcesz wrócić, czy nie. Jak wrócisz, to tu są komuniści, więc zdecydowałem, że nie chcę pracować pod komunizmem. Zostałem w Anglii. Pozwolili nam być w polskim wojsku i próbować [znaleźć] pracę w tekstylu, gdzie robili materiały, albo w kopalni węgla. Nie chciałem, żeby mnie zagrzebali pod ziemią, tak że zdecydowałem się, że będę pracował w tekstylu. Tam zacząłem pracować i dopiero wtedy mogli mnie zwolnić z wojska, jak znalazłem odpowiednią pracę. W ten sposób zostawiłem obóz, gdzie mieszkaliśmy. Poszedłem mieszkać jako lokator z jednym Anglikiem. Tam spotkałem swoją obecną żonę. Ślub wzięliśmy w maju w 1948 roku. W tym roku mieliśmy sześćdziesiąt jeden lat [pożycia małżeńskiego]. Mamy dwoje dzieci: Roberta, który jest profesorem fizyki. Jest bardzo dobrze znany pomiędzy fizykami. Odwiedza różne kraje, nawet był w Rosji. Część jego prac rozumiem, ale część nie, bo to jest bardzo ciężkie.

  • Pierwszy raz w Polsce po wyjeździe był pan w 1970 roku?


Tak, przyjechaliśmy tutaj w 1970 roku.

  • Jak pan zapamiętał powrót?


Jak się znalazłem w gronie byłych powstańców. W 1970 roku moja siostra kupiła książkę Ryszarda Czugajewskiego. W tej książce na ostatnich stronach były spisy wszystkich tych, [których] oni znali. Jak był pseudonim, to pisali, że nazwisko nieznane. Jeśli znali, to podali całe nazwisko. Zgodziłem się z moim bratem, żeby [zorganizował spotkanie], że jak następnym razem przyjadę do Warszawy, to chciałbym się spotkać z [Czugajewskim]. Stało się tak, że w 1972 roku on spotkał mnie na Czerniakowie. Mówię: „Ty wiesz co, w twojej książce jest, a ja ją czytałem, to też wiem. Opowiem ci o takich rzeczach, które nie są w twojej książce”. Obeszliśmy cały okręg czerniakowski. Wspominałem mu: to się tu stało, to się tam stało. On się musiał zgodzić na to. Przedstawił mnie jako [swojego] kolegę. Od tej pory zaczynali mi dawać różne medale, odznaki. [...]

  • Pan przyjechał do Anglii zaraz po wojnie. Chodził pan jeszcze do szkoły, uczył się?


Do szkoły nie chodziłem.

  • A języka?


Chciałem nauczyć się języka angielskiego. Jak się pobraliśmy w 1948 roku, to kupowałem książki, które głośno czytałem, a żona mnie poprawiała. W ten sposób nauczyłem się mówić po angielsku. W tym samym czasie, będąc oczywiście młodym, zapamiętałem, jak się to pisze, tak że nie potrzebowałem żadnych lekcji angielskich. Jak skończyłem pracować w tekstylu, to zacząłem pracować jako agent ubezpieczeniowy. Potem ogłoszono, że chcą studentów na inspektorów zdrowia publicznego. Złożyłem moje podanie i mnie przyjęli, tylko tyle że musiałem dostać certyfikat na budowę, na którym spędziłem trzy lata i dwa lat na inspektora, tak że w 1963 roku zdałem na inspektora i pracowałem na zarządzie miejskim, aż do tego dnia, kiedy zrezygnowałem z pracy, przeszedłem na emeryturę w 1989 roku.

  • W jakim mieście pan był?


W Huddersfield. Jest gazeta „Huddersfield”. Życie jakoś się ułożyło. Dzisiaj mam przeszło dwadzieścia lat emerytury. Na nieszczęście zacząłem chorować na reumatyzm, który wykręcił mi palce.

  • Jak okres Powstania wpłynął na pana życie? Jak pan zapamiętał okres Powstania?


W takich wypadkach to jest bardzo ciężko zapominać. Człowiek to przeżywa, ale niestety takie jest życie. W Powstaniu było ciężko, ciężko było pod okupacją i ciężko było, jak człowiek zaczynał normalną pracę, ale to jest życie. Pierwszą osobą, którą widziałem zabitą przez Niemców w Powstaniu, był mężczyzna, który był złapany z tej samej strony Czerniakowskiej, jak ja byłem, ale był przede mną. Biegał w kierunku Niemców i dostał postrzał w oko. Wybiło mu cały tył głowy. Jak on upadł, to zdałem sobie sprawę, że będę następny. Przeskoczyłem, schowałem się w domu, gdzie byli nasi żołnierze. W ten sposób prawdopodobnie ocalałem.

  • Przeraziło to pana?


Zawsze to robi wrażenie. To nie gra roli, czy nawet to jest lekka śmierć, czy ciężka. Na Idźkowskiego była sanitariuszka, która była ranna. Najpierw była ranna w palec, później w rękę, a w końcu dostała kulkę dum-dum w pachwinę. Biedaczka leżała pod ścianą i jęczała cały czas, nic dziwnego.

Przed Powstaniem, mieszkając na Kaczej, z naszego balkonu można było [zobaczyć] część getta, większe budynki. Nawet słychać było strzały od czasu do czasu. W 1943 roku, jak żydowskie powstanie wybuchło, to widzieliśmy, jak domy się paliły jeden po drugim. Które domy Niemcy zdobyli, to wypalali, tak że zostawili tylko kupę gruzów po getcie. Strzelanina szła całymi dniami.

  • I pożary.


Pożary, wybuchy. Tak to trwało przez kilkanaście dni, jakieś dwa czy trzy tygodnie, aż w końcu Niemcy zwyciężyli i wybili wszystkich, którzy zostali. To jest jedno wspomnienie sprzed Powstania.

 

Drugie wspomnienie, to księża podczas...

  • Na Lesznie.


To było tylko jako przedstawienie. Naprzeciwko sądu na Lesznie Niemcy powiesili dwadzieścia siedem osób. Powiesili ich na dwóch balkonach, po jednej stronie trzynaście, po drugiej stronie czternaście. Przed murem getta postawili wartę niemiecką, żeby nie ściąć tych nieszczęśliwych ludzi, ale publiczność mogła przechodzić, patrzeć, oglądać.

  • Dlaczego ich powiesili?


Oni nie potrzebowali żadnych powodów. Im się to nie podobało. Wzięli jako zakładników i powiesili. Oni nie potrzebowali żadnych wymówek, wieszali pod byle pretekstem. Nie było bardzo przyjemnie. Jeszcze jeden wypadek. To było od Krakowskiego Przedmieścia, nie pamiętam, która to była ulica. Raz jak przechodziłem, to kilka godzin [wcześniej] Niemcy przynieśli zakładników i rozstrzelali ich przy ścianie. Nawet mózg można było zobaczyć na ścianach budynku. Na której to ulicy było, to już nie pamiętam.

  • Ciała leżały jeszcze?


Nie, oni rzucali do ciężarówek i wyrzucali, tylko tyle, że chcieli przestraszyć ludność. Pamiętam to, ale nie pamiętam ulicy.


  • W czasie Powstania były obrzędy religijne, śluby?


Były. Ksiądz był w całej jednostce. Pamiętam, że to było na Zagórnej albo Ludnej w podwórku. Było podwórko i tam było siedem osób pogrzebanych. Tam oczywiście ksiądz pobłogosławił ich i zakopali na podwórku. Początkowo zakopywali, nawet trumny robili. Później to tylko przykryli czymś i wrzucili do dziurki jakiejś. W końcu w ostatnich dniach to nawet nie obawiali się, zostawili ich, tak dużo ich było, a po drugie to było ryzykowne, bo nie wiadomo było, skąd strzały mogły paść. Mieli gołębiarzy, którzy z dachów strzelali – Niemcy. Nieraz człowiek wyszedł, myśląc, że jest bezpiecznie i od razu padł zabity. Tak było.

  • Czy mieli państwo radio albo gazety?


Z początku były dzienniki dzienne, trochę radia było, a później już nic nie było. Nic nie widziałem, nic nie słyszałem.

  • Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z Powstania?


Żadne.

  • A najgorsze?


Poddawać się Niemcom. Jak wszedłem do jakiegoś mieszkania, jak było zburzone, tam leżały po podłogach rozrzucone znaczki. Znaczki zebrałem, wsadziłem do kieszeni. Wychodząc z Powstania do Niemców, jak Niemiec nas rewidował, to wyciągnął kopertę ze znaczkami. Złapał całą garść i rzucił w powietrze. Wtedy czułem, że mógłbym go zabić, ale niestety, to były tylko znaczki.

  • Gdy przyjechał pan do Warszawy po dwudziestu pięciu latach, czy to był dla pana szok, mając w pamięci Warszawę przedwojenną?


Nie. Na Czerniakowie to widziałem jeszcze kule, które wybiły mur. Ślady były.

  • A jak wyglądało spotkanie z rodziną po dwudziestu sześciu latach?


Oni mnie spotkali na granicy polsko-niemieckiej. Było trochę trudności, bo pierwszy raz przyjechałem tu samochodem. Więcej kłopotów mieliśmy z Niemcami, bo to Wschodnie Niemcy, Zachodnie Niemcy i jak się pomiędzy przejeżdżało, to jedni sprawdzali, drudzy sprawdzali, a później na polskiej [granicy] nawet jeden ze Wschodnich Niemiec chciał sprawdzić, czy tam nikogo nie chowamy. Chciał wyciągnąć siedzenie z tyłu, żeby zobaczyć, czy tam ktoś się nie chowa.

  • A spotkanie z rodziną?


Rodzina czekała na granicy. Stamtąd dojechaliśmy do Warszawy. Dwadzieścia sześć lat, to Warszawa zaczęła się odbudowywać. Już dużo nowych budynków było. Od czasu do czasu stara kamienica została.

  • Ładniejsza Warszawa była?


Ładniejsza niż ją zostawiłem.

  • Czy pana rodzinny dom na Pawiej jeszcze stoi?


Nie. Matka wtedy mieszkała u brata na Kaczej. Tam jednego dnia mieli wywiad z matką pod tytułem „Dom na Kaczej”. Nam przysłali zdjęcie, na którym też jest moja matka. To już kilka lat po Powstaniu.

  • Co się stało z pana ojcem?


Ojca grób znaleźli za Krakowem. Nie wiem, co tam się jemu stało. Widocznie tam chorował – albo to za dużo było, albo serce nawaliło.

  • Kiedy stracił pan kontakt z ojcem?


Ojca zostawiłem na Żurawiej w [warsztacie]. Jak wyszedłem od niego, to poszedłem na Czerniaków. Tak się skończyło. To był ostatni raz, jak się z nim widziałem. Wpadałem tam od czasu do czasu. Jak była ładna pogoda, to go namawiałem, czy nie chciałby się piwa napić. Mówił: „To idź, przynieś”. Od czasu do czasu dostałem trochę piwa.

  • Mama przeżyła Powstanie?


Przeżyła. Umarła w 1981 roku w listopadzie. Miała osiemdziesiąt sześć lat, to ja mam jeszcze trochę czasu.



Warszawa, 24 lipca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Smyrska
Bernard Cywiński Pseudonim: „Orzech” Stopień: strzelec, łącznik, służby pomocnicze Formacja: Zgrupowanie „Kryska” Dzielnica: Czerników

Zobacz także

Nasz newsletter