Bogdan Dobrzański „Lis”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Bogdan Dobrzański, urodziłem się 10 kwietnia 1932 roku w Warszawie. Byłem czynnym uczestnikiem Powstania Warszawskiego. Byłem chłopakiem dwunastoletnim i nie walczyłem, nie byłem żołnierzem. Byłem ochotnikiem, pełniłem służbę pomocniczą jako goniec patrolu sanitarnego w obszarze, jak to Niemcy nazywali Niemandsland, czyli „ziemia niczyja”, między Wilanowem a Sadybą. Do akcji włączyłem się, jak powiedziałem, ochotniczo 2 sierpnia [1944], kiedy już rodzice moi byli w akcji. Przyznaję, że byłem niedopilnowany przez ciotkę, nie słuchałem jej ostrzeżeń. Właśnie 2 [sierpnia] pani, która u nas mieszkała, mamy koleżanka, pielęgniarka dyplomowana, ale nie członkini Armii Krajowej, uznała, że możemy zacząć razem działać, ale na terenie Wilanowa.

  • Przepraszam, chciałabym się cofnąć jeszcze do wcześniejszych czasów, do pana wczesnego dzieciństwa, do czasów przedwojennych. Bardzo proszę opowiedzieć o tamtych czasach. Rozumiem, że mieszkał pan tutaj, w tym domu, tak?

Proszę bardzo. Tak, wszystko powtórzę. Trochę się rozpędziłem, rzeczywiście. To o sobie tyle, kim jestem. Kim byli moi rodzice? Moi rodzice, którzy tworzyli dla mnie dom rodzinny, osiedlili się w Wilanowie [w 1937 roku], przyjechali z Nowogródka. W okolicach Nowogródka mój ojciec przez cztery lata był członkiem, właściwie udziałowcem spółdzielni transportowej, po prostu dlatego, że był z zawodu mechanikiem-kierowcą, jeszcze z wojska. W 1920 roku walczył na froncie litewsko-białoruskim pod dowództwem generała Szeptyckiego, potem generała [Józefa] Dowbora-Muśnickiego, wrócił. To, co potrafił, to znaczy znał się na samochodach, udało się kupić kilka samochodów z demobilu i powstała spółka na tamtych terenach. Tam na bezdrożach nowogródczyzny nie było żadnej dogodnej komunikacji i wożono różnych ludzi, tak jak teraz pekaesy, z miasteczka do miasteczka na różne jarmarki. Po czterech latach wycofał się z tego i stamtąd pochodziły pieniądze, które pozwoliły na rozpoczęcie budowy dużego domu rodzinnego w Wilanowie, to było w 1938 roku.
Matka moja właściwie skończyła dwuletni kurs krawiecki, ale krawcową nie była. Chyba nie lubiła tego zawodu. Za to dobrze czuła się w pracy społecznej. Warunki rodziców pozwalały na to, żeby żona nie pracowała; ja się w tej rodzinie wychowywałem, tam jeszcze ciotka była taka, która do nas przylgnęła, mamy mojej siostra, i tak to było. W 1938 roku zamieszkaliśmy w tym domu i szło na wojnę, więc moja mama jeszcze przedtem włączyła się tu w prace społeczne, w Wilanowie, energia ją po prostu ponosiła. Była współzałożycielką pierwszej Spółdzielni Spożywców „Społem”. Taka dobra organizacja była wtedy, że przynosiła dywidendy, brali w tym również [udział] nauczyciele wilanowscy, tam były znajomości z tymi nauczycielami szkoły wilanowskiej. Mama moja chyba w połowie 1938 roku wstąpiła do Przysposobienia Wojskowego Kobiet, była taka organizacja. Ponieważ moja mama przez pewien czas była, co tu dużo mówić, strażniczką więzienną na Pawiaku, nie miała innej pracy, więc tam pracowała przez jakiś czas, okazało się, że umie dobrze strzelać, ma jakieś tam wyróżnienia, więc tak ją do broni ciągnęło i właśnie stąd to Przysposobienie Wojskowe Kobiet i Polski Czerwony Krzyż, który wtedy organizował pospiesznie kursy sanitarne pierwszej pomocy. Mama to organizowała dla młodzieży wilanowskiej, zapraszała wykładowców, były tutaj pokazy obrony przeciwgazowej. Jednym słowem pani [Zofia] Dobrzańska była tutaj znana, udzielała się dosyć szeroko.
To się przydało później, dlatego że wybuchła wojna, a dom już wtedy stał, był to dom zdrowy, mocny, niezbyt obszerny, ale w czym był kłopot – nie miał instalacji takich, jakie były w prawdziwej Warszawie, [Wilanów] to były dalekie peryferie. Zaletą położenia tego domu było to, że parcele nie były drogie, a komunikacja znacznie się poprawiła, bo była kiedyś tylko kolejka wilanowska, taka ciuchcia, a w latach trzydziestych, gdzieś tam 1934- 1935, miasto zafundowało nam tutaj linię tramwajową „2W”, najpierw do Sadyby, potem dalej przedłużona do Wilanowa i wtedy to zaczęło przypominać dalekie przedmieście. Zresztą były obietnice, że za rok, za dwa, za pięć, będzie Wilanów przyłączony do Warszawy i to rodziców również napawało nadzieją. Wobec tego wybór był dobry, dom już stał, ale szła wojna. Jak już wojna wybuchła, ludzie, którzy mieszkali naokoło… A to były nieduże domki, mieszkali w nich albo tramwajarze warszawscy, albo kolejarze „wąskotorowi”. Było nawet takie przezwisko uchybiające w szkole, że [mówiono]: „Ty synu kolejarza wąskotorowego!”. Awantury były o to w szkole, oczywiście. Wtedy już w 1938 roku poszedłem do szkoły, z tym że byłem taki wyedukowany przez ciotkę, że mogłem pójść do drugiej klasy i mając siedem lat, już mogłem być uczniem [ drugiej klasy], w 1939 roku we wrześniu, trzeciej klasy, ale przyszła wojna. W pierwszych dniach wojny piwnice były pełne ludzi, bo wydawało się, że jest to miejsce bezpieczne, bo dom solidny, ale oczywiście nie przed bombami, tylko przed ostrzałem artyleryjskim czy przed bronią maszynową, a Niemcy szybko się zbliżali.
1 września [1939]– ojciec był wtedy w domu, był zwolniony z ćwiczeń [żołnierzy rezerwy], bo na ćwiczeniach był od marca do czerwca. W czerwcu ojca zwolniono z ćwiczeń, jeszcze nie podjął pracy, kręcił się koło domu, coś naprawiał, coś poprawiał, nowy dom, więc po swojemu coś robił. Mechanik, więc ciągle coś znajdował. Właśnie to było w piątek. [Ojciec] zauważył na niebie gęste „pierzynki”, puknięcia i kłęby dymu. Mama, pamiętam to, robiła kluski, kopytka, czy coś takiego, mówi: „Zobacz, Antoś, znów jakieś ćwiczenia”. Ojciec mówi: „Nie, Zosiu, to nie są ćwiczenia. To już jest wojna. To już jest ostre strzelanie”. Tak się zaczęło. To ostre strzelanie przenosiło się również tutaj do Wilanowa, chociaż na Wilanów nie było nalotów lotniczych, ale strzelała artyleria. [Polska] artyleria strzelała i z Warszawy i tutaj z okolic dosyć gęsto. Nad nami rwały się pociski i leciały odłamki. Duże poskręcane kawały żelaza, gorące jeszcze, spadały na [ulicę]. Ulica była wybrukowana z polnymi kamieniami, to były „kocie łby”, na tym to wszystko dzwoniło i moi koledzy, ośmio-, dziesięciolatkowie, którzy tu się zatrzymali na dole z różnych może nie slumsów, ale bieda-domków, wybiegali, tacy łobuzowaci, i te gorące odłamki zbierali. To były [zaraz] handle, kto ma większy, kolekcje odłamków powstawały. Oczywiście ktoś to zauważył, przepędził nas, ostrzegł nas: „Jak to w czerep trafi, to wtedy leżysz, bracie, i już cię nie ma”.
Tak jak powiedziałem, szybko dosyć nadchodził front. 17 [września 1939] już była pierwsza bitwa pod Natolinem. Nas tu bronił emerytowany stary oficer, Białorusin z pochodzenia, [generał] Bułak-Bałachowicz się nazywał. Potem w tragicznych warunkach zginął w czasie okupacji, prawdopodobnie środowiska emigracyjne Białorusinów go zlikwidowały, jakieś były między nimi porachunki. Wtedy był dzielnym człowiekiem i organizował obronę na dalekich przedmieściach Warszawy, ale siła była duża ze strony Niemców, otoczyli Wilanów. Mało tego, jeszcze mieli sojuszników w postaci kilku wsi niemieckich kolonistów, którzy byli rozlokowani nad Wisłą, korzystając z praw międzynarodowych, z wolności obywatelskich dla cudzoziemców, chociaż mieli obywatelstwo polskie, ale [zachowali] narodowość niemiecką. W każdym razie byli zorganizowani bardzo dobrze. To byli zamożni farmerzy i, jak to się mówi, „podnosili głowy” już w 1938 roku.
O nich trochę powiem. Byli obserwowani przez policję, ale nie było wtedy tak zwanej woli politycznej, żeby ich wszystkich tam jakoś ujarzmić. Wprawdzie, tutaj padnie nazwisko znajome, urzędnik gminny, pan Witold Ibisz, a to jest dziadek tego Ibisza, który w telewizji występuje, Krzysia, dostał poufne polecenie, żeby tych największych krzykaczy, aktywistów z NSDAP, po prostu spisać, mieć ich w ewidencji i w razie czego wsadzić ich za druty, żeby ich izolować. Do tego nie doszło, potem pan Ibisz musiał stąd uciekać i tak dalej. Zmarł w opuszczeniu i, powiedzmy, w strachu, że go dorwą i wsadzą do Auschwitz.
Na czym skończyłem? Na tym, że była bitwa pod Natolinem. Tam poległo dużo [polskich] żołnierzy, dużo ułanów w szarży na karabiny maszynowe na skraju Natolina, ale powstrzymali napór Niemców na jeden dzień. Potem 18 [września] nasi cofnęli się na Sadybę. Na Sadybie w okolicach fortu już tężała obrona. Tam już było więcej Wojska Polskiego. Niemcy wkroczyli do Wilanowa, zaczęły się najścia, rewizje, przepytywania, gdzie tu polscy żołnierze, szperania po kątach. Nieprzyjemnie było. Starsi pamiętali jeszcze Niemców z pierwszej wojny światowej i odnosili wrażenie, że się pogorszyło, że są bardziej butni, bardziej chamowaci. Tak jakoś się odnosili do ludzi, do kobiet, do dzieci, nieprzyjemnie, niegrzecznie, jeżeli tu można mówić o grzeczności.
Co było dalej? Dalej to się przesunęli pod Sadybę i tam stanęli, nawet poszli dalej, tam do placu Bernardyńskiego chyba, tam była już zapora. W końcu 29 września [1939] nastąpiła kapitulacja Warszawy i wtedy okazało się, że w Wilanowie, bo będę mówił o terenie Wilanowa, bo to znam z obserwacji i z tego, że mogłem tu się kręcić i chodzić, jak to się mówi, trzymając się matczynej spódnicy. Aha, bo nie powiedziałem jeszcze, że ojciec mój, jak powiedziałem, był zwolniony z wojska, potem nie dostał karty mobilizacyjnej i razem z drugim swoim sąsiadem, porucznikiem rezerwy, nauczycielem matematyki ze szkoły, panem Kowalem, wymaszerowali, tak jak pułkownik Umiastowski zalecał, drogą na wschód, bo tam gdzieś miała się formować obrona, powiedzmy przed zalewem niemieckim.
Ojca nie widzieliśmy i opieki ojca nie było do końca listopada, więc mama sama tu gospodarowała. Ponieważ, jak mówiłem, była energiczna, to zorientowała się, zresztą ludzie uznali, że kobiecie łatwiej będzie, zresztą mama znała trochę niemiecki, bo kiedyś dziadkowie moi mieli w Bydgoszczy sklep spożywczy. Mama tam była sprzedawczynią, nauczyła się niemieckiego od starych Niemek, to dawno było. W każdym razie była dosyć śmiała, uważała, że cóż jej Niemcy zrobią. Chodziło o to, żeby pochować [na cmentarzu] poległych żołnierzy polskich, którzy byli pochowani na polach, w ogródkach, gdzieś w okopach, w których walczyli, w parku, po wsiach okolicznych. Najwięcej ich poległo koło stacji wilanowskiej kolejki, tu była pętla tramwajowa. I myśmy mieli szkołę, jak to się mówi, z fundacji Branickich, to była szkoła wyposażona, do tej pory zresztą jest ogromne boisko i na tym boisku, trochę się cofam, bo przed wybuchem wojny tam nauczyciele zorganizowali, i widocznie takie były nakazy kuratorium, żeby dla szkoły wykopać rowy przeciwlotnicze zygzakowate, proste rowy. Tam kopali, pamiętam, że nawet żartowali sobie: „Czy my przypadkiem nie kopiemy tego na naszych żołnierzy?”. I tak się stało, że najpierw żołnierze polscy tam mieli swoje punkty oparcia na linii tych okopów, a Niemcy byli na cmentarzu i atakowali z cmentarza. Oczywiście dysponowali większą siłą ognia, mieli więcej broni maszynowej, a tutaj byli żołnierze, powiedzmy, z rezerwy, powołani robotnicy, chłopi, mieli karabiny pięcio-, dziesięciostrzałowe najwyżej, więc poginęli. Tutaj właśnie byli zasypani po prostu tak, że jak szedłem do swoich kuzynek, które mieszkały tam gdzieś bliżej pałacu, to widziałem, a to noga wystawała z tego okopu, a to tam psy się do nich dobierały. To było tuż, tuż po działaniach wojennych, to znaczy 20 [września]. Nie, 18, 19 [września] już. 20 [września] już można się było trochę kręcić po Wilanowie.
U nas był głód, bo nie było co jeść. Kuzynki miały ziemniaki i tam myśmy poszli pożyczać. Broni nie było, ale było mnóstwo sprzętu, dużo amunicji leżało porozrzucanej. Niemcy jakoś nie dbali o to. I tak jak powiedziałem, polscy żołnierze tu polegli, na tym terenie, byli pochowani byle jak. Wtedy, już właściwie w październiku, już wrzesień się kończył, powstał społeczny komitet pogrzebowy za przyzwoleniem Niemców, po prostu, żeby tych żołnierzy ekshumować, przenieść ich z miejsc chwilowego pochówku na cmentarz wilanowski. W ten sposób kilka osób, kilku gospodarzy takich bardziej, powiedziałbym, patriotycznie nastawionych dało swoje wozy, dało swoich synów czy córki, bo i tak było. Hrabianki Branickie się włączyły do tego, dwie dziewczyny, i trochę harcerzy, synowie kierownika szkoły, dwóch wyrostków, fajnych chłopców. Zaczęto uprzątać, wykopywać leżących już parę tygodni, dwa, trzy tygodnie w ziemi żołnierzy. [Wtedy] się zaczęły akurat dla mojej grupy wiekowej zabawy niewypałami i amunicją, rozpalało się ogniska na wykopanych polach po kartoflach, koledzy najczęściej korzystali z amunicji karabinowej, wkładali [ją] do ogniska, kładli się na ziemi, to tam wybuchało, nie wybuchało. Jeden był taki, powiedzmy, sprytny, który rozkręcił granat polski, wyjął zapalnik, zaczął majstrować, zapalnik wybuchł, urwał mu dwa palce, więc moja mama była tym przestraszona. A nie było innej opieki, bo się ciotki nie słuchałem, ojca nie było, matka była zaangażowana, może za mocno wchodziła w tą pracę społeczną. Bo tam trzeba było wykopywać zwłoki i robić rewizję, wyciągać dokumenty, wyciągać „nieśmiertelniki” tj. blaszki identyfikacyjne, i wszystko, co mieli w kieszeniach, ściągać obrączki, pierścionki, [wszystko] to co ci nieszczęśnicy mieli przy sobie. To wszystko było składane w koperty, koperty były opisywane nazwiskiem, numerowane. Stolarz zrobił trzy spore skrzynki, wielkości [półtora metra] mniej więcej, bo wszystkich razem tutaj pochowanych na cmentarzu wilanowskim było osiemdziesięciu sześciu, z tego większość była rozpoznanych, ale chyba dwudziestu nierozpoznanych żołnierzy. (…) Pracować to wszyscy chcieli, natomiast wziąć na głowę sobie [pierwsze kontakty z rodzinami poległych] to zostawiano mojej mamie. I te trumienki, skrzynki, leżały na strychu. Dobrze, że strych [z kartotekami] wietrzony, bo niestety te dokumenty leżały w ziemi, tak że co tu dużo mówić, nie zapach był, ale zwyczajny fetor rozkładających się ciał. Dokumenty stopniowo przez kilka lat odpływały od nas, bo przychodziły rodziny, te, które przychodziły na cmentarz, szukały swoich najbliższych. Najpierw pytali, gdzie [ich bliscy] walczyli, potem szukali po cmentarzach, znajdywali tablice albo nie, albo się domyślali, że tu leżą. Przychodziły narzeczone, rodzice. Pytali się, zwykle w niedzielę po południu, uroczyście ubrani ludzie: „Czy pani Dobrzańska ma wiadomości o takich i o takich ludziach?”. Mama mówi: „Zaraz zobaczymy”. Brała do ręki spis, mam tutaj zresztą spis tych poległych, sam go robiłem, później przepisywałem parokrotnie. I tak to było [jesienią] w 1939 roku.
Aha, i jeszcze powiem, bo dochodzimy do 1 listopada [1939]. 1 listopada, akurat Wszystkich Świętych, wobec tego było wiadomo, że z Niemcami nie ma żartów, myśmy już wiedzieli, że koloniści się jeżą bardzo, wobec tego i ksiądz proboszcz, ksiądz doktor Jan Krawczyk, i kierownik szkoły, pan Adam Worobczyk, dawny kurator Okręgu Warszawskiego (mądry człowiek, zawdzięczamy mu rozbudowę szkoły wilanowskiej przed wojną), postanowili właśnie, że to będzie poważna [uroczystość], nie żadna manifestacja, ale obrzęd katolicki, cmentarny, wiec były modlitwy bez żadnych śpiewów. Ksiądz wprowadził tłum wilanowskich ludzi na cmentarz, pomodlili się, przeszli [dalej], bo mogiły są na początku. Ten tłum się rozproszył między swoimi mogiłami, swoimi grobowcami, ale tak się złożyło, że naprzeciwko [nowopowstałych] trzech dużych grobów [polskich żołnierzy] były kwatery niemieckie z pierwszej wojny światowej. I tak się stało, że przecież jak nasi modlili się nad naszymi grobami, to stali tyłem do grobów niemieckich. To się nie spodobało tym zaczepnym i pyszałkowatym kolonistom i powiedzieli: „To był afront, to była obraza! Jak tak można?! To w ogóle była manifestacja polityczna! [Wam] się nie podobają nowe porządki. Polskie świnie!” – i tak dalej. Wszystko to można by było znieść, ale za kilka dni aresztowano księdza Krawczyka i pana Adama Worobczuka. Najpierw na Pawiak, a potem w pierwszym czy drugim transporcie do Palmir i [tam] zginęli. Mieliśmy swoich dwóch bohaterów. A jeszcze powiem na dodatek, że trzecim, a chyba pierwszym, to był ppor. Janusz Kusociński, który walczył na Sadybie przy forcie. Potem myśmy byli dumni z tego, że tutaj był, nas bronił. Takie były początki.
A potem… Potem cóż było? Potem była okupacja, szary dzień okupacji. Jakiś czas jeszcze nie było szkoły, tak się tu obijałem po domu, ale w listopadzie chyba przywrócono szkoły, oczywiście z programem okrojonym według wymagań okupanta. Tam były podstawy pisania, czytania, liczenia, arytmetyka, trochę geometrii, zajęcia praktyczne, które polegały na pracach stolarskich, zaznajomieniu się z narzędziami, stolarskie, murarskie, ciesielskie, ślusarskie. Dziewczyny tam coś innego jeszcze [robiły], jakieś [zajęcia] krawieckie. Tak że szykowani byliśmy raczej na „czarnoroboczych”, bez żadnych ambicji szkoły średniej, chociaż wtedy jeszcze nie było wiadomo, czy szkoły średnie nie ruszą. Gimnazja i licea się szykowały i nawet były, tak to wiem skądinąd, że pierwsze lekcje się odbyły. U nas [w Wilanowie] nie było gimnazjum.
I szkoła. Ale szkoła była znakomitym miejscem, gdzie można się było poznać bliżej, zaprzyjaźnić i jak było więcej czasu, to myśmy między sobą [wymieniali się zbiorami], chłopcy zwłaszcza, a w tym wieku, siedem skończyłem, osiem mi szło, że tak powiem, zaczęły się zabawy i zajęcia i namiętności, powiedzmy, zbierackie. Myśmy zbierali znaczki pocztowe, zbieraliśmy serie pocztówek historycznych, były całe serie, i wymienialiśmy się tym. To był sposób na poznawanie historii, geografii, powiem więcej, biologii, bo znaczki były z całego świata, ja się dowiedziałem, nawet kłótnia była, czy to w ogóle Ekwador to jest państwo. Co to w ogóle jest Ekwador? Więc kolega mnie długo [przekonywał]. Myśmy się założyli, przegrałem oczywiście. [Zdecydował znaczek pocztowy]. To takie były zabawy, ale to było kształcące. Aha, myśmy jeszcze mieli bardzo mądrych nauczycieli, młody zespół, to właśnie zawdzięczamy panu Worobczukowi, który tutaj zdołał [ich] pozyskać przed wojną jeszcze i osiedlić w tym nowopowstającym osiedlu Wilanów, bo Wilanów to była gmina wiejska, która właściwie dzieliła się na Wilanów-wieś i Wilanów-osiedle przy głównej ulicy Powsińskiej. […] W tym czasie myśmy mieli mądrych nauczycieli i potrafili znaleźć każdą lukę w programie, żeby coś tu nowego wprowadzić, między innymi pan Jan Kazimierczak, który był młodym i to jeszcze działaczem harcerskim, zaczął nas [organizować]. Podstawił kilku chłopaków takich, których wtajemniczył, mówi: „Słuchajcie, zapytajcie się mnie na lekcji, bo [młodsi] w niższych klasach nie znają nominałów obiegowych pieniędzy, co na nich [jest], co za [obrazki], co to za bajki tam są, pałac, co to jest?”. I tak się stało, że na języku polskim ktoś mówi: „Panie profesorze…”. Nie, „Proszę pana”, tam nie było profesorów wtedy jeszcze. „Proszę pana, a co to na tej pięćdziesiątce jest?” ([na banknocie 50 zł]). „Jak to?! Nie wiecie?! A kto wie?”. I wtedy taki „uczony” podniósł rękę i mówi: „A, to jest Wawel”. „A co na tym Wawelu?”. Była lekcja historii od razu. A z drugiej strony na dwudziestozłotówce, na przykład była (myśmy potem wiersze klepali) dziewczyna bohater z rozwianym włosem: „Dziewczyna bohater, wódz powstańców, Emilia Plater”. „A kim była Emilia Plater?”. I znów nauka historii. Tak że to były przykłady tego, w jaki sposób nauczyciele potrafili wykorzystać nieuwagę, bo tam jeszcze na tych banknotach było napisane: „Bank Emisyjny w Polsce”, a to już była Generalna Gubernia. W jakiej Polsce?! Tu jest Generalna Gubernia, oficjalna nazwa! Mówili: „A co to ta Polska? Co wy o niej wiecie?”. I tak nas wciągnęli [w poszukiwanie polskości].

I właśnie w tych warunkach i przy tym zbieractwie, przy kolekcjonerstwie… Mało tego, jeszcze myśmy mieli świetne laboratorium fotograficzne i starsi koledzy, starsi od nas, bo takich ośmiolatków nie dopuszczano do takich poważnych zajęć, to mieli ciemnię [fotograficzną] i zaczęli się bawić w fotografię, w powiększenia, czarno-białe oczywiście, na dobrych materiałach niemieckich, akowskich, ale to były takie już [bardziej] ambitne zajęcia.
Wtedy w tym pierwszym, drugim roku okupacji zaczęły powstawać siedmio-, ośmioosobowe zespoły, które się potem nazywały „komplety uczniowskie”. Komplety uczniowskie polegały na tym, że nie w szkole, tylko w prywatnych mieszkaniach, [nasi] nauczyciele, narażając się, oczywiście i biorąc jakieś opłaty od rodziców, bo też musieli pracować ponad miarę, bo szkolny program, przebywanie w szkole chociażby zajmowało czas, a potem jeszcze w domu i z narażeniem swojej rodziny i jeszcze ze stratą czasu. Mogli co innego robić, na przykład handlować, to było bardzo popularne, wtedy wszystkim się handlowało. Uczyli nas – mówię „nas”, bo mnie się udało do takiego kompletu wcisnąć, ponieważ moja mama była znana, lubiana, więc mnie tam wepchnęła, żebym się douczał, żebym nie był taki, [żeby] tylko z procy strzelać i sąsiadom szyby wybijać. Wobec tego tam były uzupełniające przedmioty [szkolne]. Była historia, geografia, język polski rozwinięty, już nie taki jak okupacyjny, ale my na przykład (to już były nasze zabawy i nasza ambicja) uczyliśmy się całych dłuższych [fragmentów], a niektórzy to nawet całe księgi „Pana Tadeusza”. To była taka demonstracja patriotyzmu. Jeden przed drugim się popisywał, że już zna połowę, już zna całą księgę, a to to, a to tamto. I tym żeśmy się zajmowali.
Wtedy gdzieś tam po trzech latach w 1943 roku u nas wychowywała się moja cioteczna siostra, która była ode mnie starsza cztery lata, szesnastolatka, miała już swoich adoratorów w swojej klasie, ona też miała różne sympatie. W ten sposób coś słyszałem o tych jej kolegach, ona tam się jakimś zachwycała, jakimś „rycerskim”, który się potrafi bić, że nie tak, jak to się mówi, sztachetą po plecach, tylko do „pierwszej krwi”, a potem to już [następował] rozejm. I od niej usłyszałem, że oni jakoś się organizują. Co to znaczy „się organizują”? Na pewno jest jakieś „tajne harcerstwo”. Nie wiedziała na pewno, ale tak się domyślała. Wobec tego zacząłem tych kolegów zaczepiać, oni się pytali, czy Lilka w domu, czy to, czy tamto, najpierw o dziewczyńskie sprawy, jakieś randki takiej wczesnej młodzieży, a potem to zauważyli, że ja na jeziorze Wilanowskim [bardzo dobrze pływałem], bo tam w Wilanowie się spędzało [wakacje], nie było żadnych wyjazdów gdzieś tam, powiedzmy, nad morze czy gdzieś, czy w góry, tylko [czas] się spędzało na łąkach, zbierając trawę i mlecz dla królików, bo to było jedyne źródło [dostępnego] mięsa, bo nie czepiali się do nas, myśmy sami wyhodowali, to było nielimitowane, kozy i króliki. Wtedy się okazało, że rzeczywiście jest organizacja, która się tutaj tworzy. Nie chcieli podać nazwy, ale myśmy nazywali na tym najniższym poziomie tych właśnie dziesięciolatków czy dziewięciolatków, że to jest „tajne harcerstwo” i tyle właśnie. Szpileczki z pomarańczowym łebkiem, jak zobaczyłem u któregoś starszego: „A, ja wiem, gdzie ty należysz, do czego”. – „Cicho!” – mówi. Obserwowali mnie, że rzeczywiście pływam chyba najlepiej z tej całej gromady, bo przykładałem się do tego, bo powiem szczerze – nie potrafiłem dobrze grać w piłkę, nie potrafiłem grać w gry zespołowe. Byłem trochę tchórzliwy, dlatego że na mnie krzyczeli, jak tam wyleciał chłopak, który prowadził w piłkę, to krzyczał: „O, bo cię… Uciekaj, bo…!”. Uciekałem. A to się wtedy nie liczyło. Miałem piłkę własną, ale mi zabierali i grali, a ja byłem na przyczepkę. Pływałem i w końcu to, że [dobrze] pływałem, i to, że byłem wyrośnięty i dosyć dobrze, że tak powiem, odżywiony, bo byłem jedynakiem, a rodzice jakoś tam starali się, żebym nie był godny, to jeszcze jak czułem, że miękną moi koledzy, to powiedziałem: „Słuchajcie, a może jak mnie weźmiecie, to załatwię z rodzicami, że będzie można u nas w domu zbiórki organizować”. „Tak?!”, mówią, „To bardzo dobrze. To prawie jesteś już u nas. Ale pamiętaj, że za wcześnie, bo możesz być wtedy, kiedy będziesz miał dwanaście lat, a ty masz [jedenaście]”. Wtedy to miałem jedenaście, to był 1943 rok, w styczniu 1943 roku przyjęli mnie na próbę na trzy miesiące. To były rygory, że nie wolno było mówić, nie wolno było po prostu się odzywać do nikogo przez cały dzień, na przykład w niedzielę. A to meldować się, punktualność była sprawdzana przez mojego przyszłego zastępowego, bo powiedział: „Jeszcze nie jesteś w organizacji. Na razie cię posprawdzamy. Prawdomówność, właśnie zachowanie tajemnicy w ogóle, „gęba na kłódkę”, nic nie mówisz, rodzicom powiesz, że… Niemowa jesteś. Przychodzisz, meldujesz się”. Takie może były dziecinne zabawy, ale chodziło o to, by wykształcić charakter. Jak nie wolno, to nie wolno. Bez kombinowania. I prawdomówność, „słowo harcerza”.
I stało się. Zostałem chyba w marcu już pełnoprawnym „Zawiszakiem”, jak się potem dowiedziałem, bo ciągle jeszcze nie wiedziałem, do czego [należę]. Zresztą wtedy się też nie mówiło „Armia Krajowa”, mówiło się albo „tajna organizacja”, to już było wiadomo jaka, albo wojsko, albo coś takiego. Nie było [popularnych] nazw, to potem historia jest dorobiona. Ujawniło się to wszystko po wojnie. Wtedy już zająłem się, jak to się mówi, na poważnie udziałem we wszystkich ćwiczeniach „Szarych Szeregów”, bo się potem okazało, że jesteśmy gromadą należącą do organizacji „Szare Szeregi”. Prawdę mówiąc, to się dowiedziałem tego z książki „Orszy” po wojnie, jak ta struktura [wyglądała].
A myśmy na swoim najniższym etapie mieli swoje ćwiczenia. I tu jeszcze opowiem – to było chyba w 1944 roku, bo czas szybko płynął – chcę powiedzieć, że w 1943 już uczestniczyłem we wszystkich ćwiczeniach, we wszystkich grach terenowych. A u nas teren był doskonały, bo jest park Morysin, park zarośnięty, zaniedbany, założony przez Potockich, na półwyspie takim, to tylko rybacy znają, bo na brzegu sobie siedzą nad Wilanówką, która tam spływa do Wisły, a w środku tam się nic nie działo. Jakieś były [zarośla]. A nie, była fajna baszta-rotunda, taki pałacyk, ale nie było po co chodzić. Chyba zakochane pary chodziły tam. Pokrzywy jak diabli, ale… Myśmy tam chodzili, bawili się w Indian, w podchody, coś takiego. I tam żeśmy sobie uprawiali gry i zabawy harcerskie albo w Lesie Kabackim, albo najlepiej w Lasach Chojnowskich. We wszystkich tych grach starałem się brać udział. Potem nas wystawili do gier w mieście, w Śródmieściu. Pamiętam, żeśmy całą niedzielę spędzili na placu Starynkiewicza. Kazali nam liczyć samochody niemieckie, spisywać oznaczenia, ktoś nas miał tam wizytować. Nikt nie przyszedł, myśmy się zmartwili i zniecierpliwili. Jak to? My tutaj cały dzień marzniemy, chodzimy, coś liczymy, a tu nikt nami się nie interesuje. Potem nam powiedziano, że „Widzieli was, owszem. Teraz jest konspiracja, nikt tam nie mógł przyjmować „waszej defilady”, tylko tak było trzeba [w ukryciu]. Wszystko jest w porządku, zaliczyliście to”. I tak to było do maja, czerwca 1944 roku.
A jeszcze muszę powiedzieć o mamie, bo tak też przeleciałem. Mogę się cofnąć troszeczkę? Bo to ważne. Jak się skończyły sprawy z pochówkiem żołnierzy polskich na cmentarzu w Wilanowie, to pojawił się ojciec. To był listopad i ojciec przyszedł z Warszawy. Był w Obronie Narodowej, jeździł samochodem, takim przedwojennym autobusem, między Palmirami, w których były magazyny amunicji, z Palmir jeździł chyba przez most w Nowym Dworze bodajże do twierdzy w Modlinie, tam zawoził amunicję, a z twierdzy w Modlinie, która się jeszcze broniła, bo [trwały] działania wojenne, przewoził rannych do Szpitala Ujazdowskiego. I ta nazwa „Szpital Ujazdowski” jakoś mamie utkwiła i jak już ojciec wrócił i powiedział, że do tego szpitala jeździł z rannymi, nic mu się nie stało, przeżył nawet nie draśnięty, nie ranny, zaraz poszedł do pracy. Przyszli koledzy, którzy go ulokowali w fabryce „Lilpop, Rau und Loewenstein”. To była polska fabryka, ale pod niemieckim zarządem, dla Wehrmachtu. Miał dobre dokumenty, nie groził mu żaden wyjazd czy wywózka do Rzeszy. Ojcu zależało, żeby być z rodziną, miał już wtedy chyba czterdzieści pięć lat. I mama. Mama jak się dowiedziała o tym Szpitalu Ujazdowskim, to pojechała zobaczyć, co tam się dzieje. I okazało się, że bardzo dobrze [zrobiła], bo tam już niektóre panie zaczęły się zajmować rannymi żołnierzami polskimi, bo to był szpital wojskowy, polski. Niemcy pozwolili [na jego działanie]. Na podstawie umów międzynarodowych zwycięzca w wojnie miał obowiązek zapewnić [humanitarne] traktowanie żołnierzy wziętych do niewoli, a zwłaszcza rannych biedaków, których trzeba najpierw wyleczyć, a potem coś z nimi zrobić. Albo do obozu, jeżeli nadają się, powiedzmy, to są oficerowie, to do oflagów albo do pracy, albo inwalidzi, to zasiłki czy coś takiego. I tam było dużo żołnierzy, prostych żołnierzy. Tak się składało, że oficerowie zawsze mieli asystę jakichś pięknych pań, które były niepocieszone, bo ich mężowie albo byli w oflagach, albo byli za granicą gdzieś w Londynie czy gdzieś i szukały towarzystwa takich młodych i sympatycznych rannych bohaterów. A szarzy żołnierze, jak ich tam mama spotkała, to byli robotnicy, rolnicy z Wileńszczyzny i o tyle ta sytuacja była biedna dla nich, że byli odcięci od swoich rodzin. Tam była okupacja sowiecka, wobec tego nie mieli żadnych listów, nie mieli żadnej wiadomości. Tam się zaczęły wywózki. Do nich dochodziły wiadomości, że w 1940 roku [była] pierwsza fala wywózek Polaków. Potem druga, trzecia, trzy takie fale były. Nie wiadomo za co, nie wiadomo [dokąd]. To byli już niemłodzi ludzie, to byli tacy, co mieli rodziny – rolnicy, leśnicy, pokancerowani niesamowicie. To dla mnie [był przykry widok], jak żeśmy zaczęli tam jeździć, mama namówiła tutaj sąsiadki, żeby wozić im bigos najprostszy z kapusty, z żeberek, z czegoś tam, kluchy, bo dostawali jedzenie, ale marne. Jak te damy wilanowskie – w cudzysłowie mówiąc, nie obrażając mojej mamy – jeździły tam z takim jedzeniem, to było święto [dla rannych], bo to było domowe jedzenie. Przy okazji rozmowa z życzliwymi ludźmi, mogli sobie popłakać ci ludzie, mogli sobie powspominać, pokazać fotografie, grali w karty. I co? I tam się nasłuchałem przeróżnych opowieści. Opowiadali żołnierze, którzy brali udział w walce na bagnety, jakie to są emocje wtedy, jaki to jest stres, jakie są wrażenia, niesamowite rzeczy, że Niemcy nie chcieli walczyć na bagnety, że unikali, że jakoś to tak było. Ciekawe historie i straszne dla mnie. Miałem osiem lat i miałem wtedy już, że tak powiem, dojrzałość rekruta. Dlatego o tym mówię, że to była atmosfera, w której się wychowywałem. Właśnie ojciec to może jakoś hamował albo się nie wtrącał, a mama za to huśtała tym wszystkim.
A potem oczywiście w 1940 roku już na Sadybie powstała organizacja. Sadyba Oficerska, czyli takie miejsce osiedlenia się oficerów zawodowych, to właśnie miasto-ogród Czerniaków, i tam powstała spółdzielnia mieszkaniowa „Sadyba Oficerska-Czerniaków”. Tam są bloki, tam są domki skromne i tam zostały rodziny oficerów i niektórzy ludzie, którzy nie zostali powołani do wojska, miedzy innymi lekarz, nie wojskowy, ale tam zamieszkał, lekarz internista, pan doktór Szczubełek, który miał znajomych wśród oficerów. Do niego trafili inni oficerowie, którzy zostali, którzy nie poszli do niewoli. W ten sposób powstał niewielki zalążek organizacji konspiracyjnej, wojskowej, pod nazwą „Warszawianka”. „Warszawianka” była, okazuje się, tylko na Sadybie. Potem ta „Warszawianka” zdobyła kilkudziesięciu uczestników, członków i moja mama miała numer czterdzieści, ojciec – czterdzieści jeden. To był 1940 rok, ale rok z numerem nie miał nic wspólnego. W każdym razie była w pierwszej, że tak powiem, pięćdziesiątce. Potem „Warszawianka” [dołączyła,] do Służby Zwycięstwa Polski, potem zmieniła się na Związek Walki Zbrojnej. Wreszcie gdzieś tam w 1943 roku nazwała się Armią Krajową. I okazało się, że ci wszyscy z „Warszawianki” znaleźli się chyba w 1943 roku w Armii Krajowej. Mama to wiedziała, ja już nie, bo dla mnie nazwy nie były takie ważne. To tyle o Sadybie.
Już byłem w „Zawiszakach”, to już to wiedziałem. Jest 1944 rok, to muszę teraz troszeczkę przyhamować, bo w 1944 roku w czerwcu czy w maju to się tak potoczyło, to już była kulminacja różnych wydarzeń. Otóż w 1944 roku nadchodził front sowiecki i czuło się, że coś się będzie działo. Kolega mój, przyjaciel, Wojtek Puławski miał stary kajak, a zaczynały się wakacje, i myśmy tym kajakiem spłynęli Wilanówką do śluzy i tam czekało na nas jeszcze czterech kolegów, amatorów pływania parami na kajaku po Wiśle. Nie było zakazu, można było uprawiać taki sport. Jak żeśmy tam się do Wisły dociągnęli, a tam nasi koledzy już stali: „Słuchajcie, tu się coś dzieje”. Tutaj gromada, około setki młodych ludzi ćwiczy się. Między wałem a brzegiem rzeki biegną w lewo, biegną w prawo, jakiś facet w wysokich butach nimi dyryguje. Nie mają żadnych odznak, co to jest? Partyzanci, wojsko? Niemcy nie. Po polsku, komendy polskie”. Słuchamy, rzeczywiście to są ćwiczenia przynajmniej dwóch plutonów piechoty. Mają kije wycięte z krzaków, uczą się czołgać z pozorowaną bronią, uczą się posuwać do przodu skokami, jedni ubezpieczają drugich. Normalne ćwiczenia, to tyleśmy wiedzieli z tej naszej harcerskiej nauki. Nasz zastępowy, który akurat tam był, jak on się nazywał? „Kogut”, Rysiek Walo, chodził w drewniakach, myśmy to nazywali „apostolskie buty”, bo były na paski, ale przydały się te „apostolskie buty”, lepsze od chodzenia na bosaka. Podszedł do tego stojącego na wale pana, stuknął drewniakami, słychać było, i mówi: „Panie poruczniku, zastępowy »Kogut« melduje panu zagrożenie ćwiczeń”. [Tamten] patrzy na nas i mówi: „A skąd ty wiesz, że jestem porucznikiem? A skąd ty wiesz, że to są jakieś ćwiczenia? Przecież to są strażacy, kandydaci na strażaków. No co ty?! Ale jakie zagrożenie?”. Zainteresował się. Początkowo chciał to jakoś zbagatelizować, ale widzi, że to poważna sprawa. Nas tam było kilku i ten chłopak szczerze coś mu chce powiedzieć. „Dlaczego zagrożenie?”. „A bo tu są koloniści niemieccy i któryś może tu się przybłąkać i albo na ryby przyjdzie, albo co i wszystkich was tutaj wybiorą”. „Tak?”. Mówi: „Radzę, żebyście się zwinęli. To nie o tej porze, nie w tym miejscu”. A jeszcze wcześniej była „akcja Wilanów”, też tam właśnie z tego powodu, że nie wiedzieli ci, którzy się wynosili [z terenu ćwiczeń], żołnierze Batalionu „Baszta” ćwiczyli w lasach kabackich. To oni nie rozpoznali [drogi powrotu], nie wiedzieli, że nad Wisłą mieszkają Niemcy. To była, że tak powiem, wpadka. Trzeba było wiedzieć, [którędy] się potem [wydostać]. Te ćwiczenia wprawdzie były w bezpiecznym lesie, ale jak się rozsypywali, to trzeba było wiedzieć, którędy wracać do Warszawy. A im się wydawało, że najbezpieczniej będzie – mówię o tych, co poginęli – iść wałem, bo tam są „na spacerze”. A tam właśnie byli Niemcy [z Hitlerjungend] i to smarkacz taki wywąchał, że to są [akowcy]. Mało tego, oni tam dalej byli jeszcze rozentuzjazmowani tym wszystkim, jeszcze rozmawiali głośno, co kto zrobił dobrze, a kto źle, więc ten chłopak od razu, o tych Niemcach mówię, niemczakach, dał znać dziadkowi, bo dorośli Niemcy albo w polu pracowali, albo na froncie wschodnim. Tam masakra była, więc nic dziwnego, że „Kogut”, nasz zastępowy, postraszył tego pana, tego porucznika, w końcu nie wiadomo kim on był. On zakończył ćwiczenia i było pożegnanie. Wysłał swoich po trzech, po czterech w kierunku [stacji filtrów] warszawskich, żeby sobie wałem szli, koło wału, gdzieś tam żeby się rozsypali, a on podszedł do Ryśka Walo i mówi: „Słuchaj, dziękuję ci w imieniu służby”. Podał mu rękę, jak myśmy to usłyszeli: „W imieniu służby”, ooo, to była dla nas wielka radość i wielkie wzruszenie. Jesteśmy w jakiejś „służbie”, przecież to są ludzie dorośli, to są żołnierze. Każdy w domu coś wiedział o tym, ale nikt nie widział [ich] w takiej masie, ponad setka młodych chłopaków. To było w czerwcu [1944].
W czerwcu było również dla nas zajęcie już poważniejsze. […] W czerwcu właśnie moja mama powiedziała: „No dobrze”. [Będą zajęcia] w Morysinie, który był świetną kryjówką, bo mówię, zarośnięty park z dużą polaną w środku, nie odwiedzany przez nikogo, był tam strażnik, mam go na zdjęciu zresztą, ojciec naszego kolegi szkolnego starszego ode mnie, pan Trzewik, nielubiany przez nas, bo wszystkich wypędzał stamtąd. Tam mają się zacząć ćwiczenia patroli sanitarnych. To były nasze mamy, nasze siostry, nasze ciotki, które były w tych trzech patrolach sanitarnych dla Batalionu „Oaza” na Sadybie. „Oaza” dlatego, taka dziwna nazwa, że tu było spokojnie. Tutaj w czasie wojny było mało wpadek. Owszem była[wykryta tajna] drukarnia, była walka, poginęli ludzie, ale w gruncie rzeczy z tego co wiem, to w mieście było znacznie gorzej. Tu była luźna zabudowa, można było w porę zobaczyć, czy Niemcy się [zbliżają]. Jakoś tak się składało dobrze, że [był względny spokój]. Ktoś, kto wizytował tutaj tą organizację, ten batalion na Sadybie, mówi: „Tu żyjecie jak w oazie”. I tak to się spodobało, że przyjęli kryptonim „Oaza”, Batalion „Oaza”. Oczywiście, batalion to [był] tysiąc pięćset ludzi, a to jest „szkieletowy” batalion. Były trzy kompanie czy nawet cztery kompanie, była służba sanitarna. Służbę sanitarną trzeba było [wyszkolić]. Tylko to byli w zasadzie ludzie, którzy mieli dowodzić tym wszystkim, a mówiło się, że w przypadku Powstania ludzi to się znajdzie, bo się krzyknie i ludzie przyjdą sami, tylko żeby była broń i żeby byli dowódcy i żeby wiedzieli, co robić. Trzeba było wykształcić, nauczyć, poinstruować te wszystkie panie, dziewczyny, w tych wszystkich czynnościach sanitarnych pod ostrzałem w patrolach liniowych.
Były takie trzy patrole liniowe, był dowódca służby sanitarnej, doktór „Datura”, Mieczysław Sosnowski, starszy pan, ale bardzo dobry wojskowy lekarz. Tylko właśnie został na Sadybie, mieszkał tam i został, nie poszedł na emigrację i potem się przydał. Tylko tyle, że trzeba było zapewnić warunki bezpieczeństwa tym ćwiczącym paniom. To było dla nas trochę śmieszne widowisko, bo musiały się czołgać z noszami, nosze ciągnąć po trawie, bardzo często się wypinały, nie potrafiły, to na kolanach. Oficerowie krzyczeli: „Tyłek niżej!”. Myśmy chichotali. Ale po co myśmy tam byli? Myśmy obstawili teren, żeby obserwować czy rybacy, którzy siedzą na brzegu i patrzą w spławiki, się nie zainteresują odgłosami, które tam są w lesie. Tam nie było żadnych wielkich krzyków ani komend, ale coś tam się działo. Można było się domyślić, że coś tam się dzieje. Ale oni albo udawali, albo nie chcieli, nie interesowało ich to. W każdym razie nie był to nikt obcy. Myśmy większość znali, a gdy się zdarzyło, że ktoś obcy zamierzał tam podejść, tośmy wtedy wzajemnie się komunikowali, mówili, żeby udawali wycieczkę, towarzystwo, które urządza na trawie balangę. To nie było zabronione. Tak że byliśmy tam kilkakrotnie i to jest nasz, że tak powiem, dorobek w harcerstwie, tych najmłodszych „Zawiszaków”, żeśmy ubezpieczali ćwiczenia patroli sanitarnych. To się przydało, bo te panie potem rzeczywiście były sprawne, przynajmniej wiedziały, jak to się robi.

Potem był „bieg harcerski” na stopień młodzika, na najmłodszy stopień. Do Powstania daleko jeszcze. […] Miał być bieg harcerski na pierwszy stopień, na młodzika. Nic nie umiemy, trzeba się [dowiedzieć]. Z czego się dowiem? Książka jakaś. Nie było książek. Okazuje się, że były, tylko trzeba było wiedzieć, gdzie kupić. Tu mi kolega powiedział, zastępowy mój: „Pojedziesz na ulicę Traugutta 2”. Znam ten numer. Nie ma [ już teraz] tego numeru. To jest [teraz] Akademia Sztuk Pięknych, tam są drzwi zamurowane, nowy budynek, bo tamten wypalony, ale w czasie okupacji na Traugutta numer 2 był sklep z artykułami sportowymi. Zapamiętałem, były ogromne łuki, były całe komplety strzał, były tarcze strzelnicze, były narty, coś tam było, sprzętu mnóstwo. A okazuje się, że to był sklep, który był kiedyś własnością Centralnej Składnicy Dostaw Harcerskich. To był [dawny] sklep harcerski, teraz to jest chyba na [ulicy] Konopnickiej, bodajże w dawnym budynku YMCA. I tam taki sklep został, ale zarejestrowali ten sklep widocznie u Niemców jako sklep sportowy, a mieli towar przedwojenny jeszcze. Dla tych, którzy wiedzieli, po co przychodzą i wiedzieli, jak się zapytać, o co poprosić. Mówią: „Jak chcesz kupić podręcznik na najmłodszego, powiedzmy, zastępowego, to pójdź i powiedz: Proszę »Drogowskaz« Sedlaczka”. Tak zrobiłem. To była mała książeczka, gruba, trochę większa od książeczki do nabożeństwa. Przychodzę do tego sklepu, a tam dwóch panów w sporze czy dyskusji. Popatrzyli na mnie, sprzedawca: „Co chciałeś?!”. Mówię: „Chciałem »Drogowskaz«”. Wyjął, położył. Mówię: „Chciałem dwa”. „No dobra. Trzydzieści sześć złotych. Jedna sztuka osiemnaście”. Myślę sobie: „Od razu mi tak daje?”. A na okładce jest słup, drogowskaz i napisane: „»Drogowskaz harcerski«, autor Stanisław Sedlaczek” i tam „Jeszcze Polska nie zginęła”, „Rota” i wszystko po kolei, prawo harcerskie. Tak jak przed wojną dla takich chłopaków. To mi się spodobało bardzo. Myślę sobie: „O, jak ja mam »Drogowskaz«, to może będę chciał jeszcze lilijkę na beret. Nie wiem, kiedy będę mógł założyć, ale może na zapas kupię”. „A czy są lilijki harcerskie?”. Znów przerwa w rozmowie. „Nie, lilijek nie mamy. Sprzedane, ale chcesz coś z lilijką? To mam jeszcze dwie klamry [do pasa harcerskiego] takie z lilijką, ZHP z lilijką. Chcesz?”. „Bardzo chcę”. Dwie [klamry z lilijką] jeszcze kupiłem tam wtedy. To nie było dużo. [Wyszedłem], a oni znów zaczęli się sprzeczać czy spierać, czy o czymś dyskutować, było o czym, to po cichu powiedziałem: „Czuwaj”. Ale chyba tego nie słyszeli, a potem powiedziałem: „Do widzenia”. Dopiero na ulicy taka mnie duma zaczęła rozpierać, że jestem rozpoznawalny jako konspirator, że popatrzyli na moją szczerą twarz i od razu bez pytania mi dali to, co chciałem, że to jest absolutnie niedozwolone, bo to jest [konspiracja]. Wiedziałem, że książki [to jak dynamit]. W szkole wilanowskiej, nasz pan Kazimierczak uczył nas porządnie gramatyki i języka polskiego, ale słownik ortograficzny był wydany, drukowany w czasie okupacji, [tylko] była data przedwojenna po to, żeby można było w ogóle [go sprzedawać]. Oni w ogóle książek nie wydawali, a [tym bardziej] słowników ortograficznych. On nas w pół roku nauczył gramatycznie pisać, ten „cudotwórca”, ten nasz nauczyciel, ten, który prowadził komplety później nie tylko tych wybrańców na kompletach, ale wszystkich, którzy chodzili. To takie kartkówki nam robił, że nas w pół roku [nauczył gramatycznie pisać]. Jak zobaczył jakie błędy robimy to [powiedział]: „Ja was w pół roku nauczę polskiego”. I tak było. Więc byłem zdziwiony, że to jest [do kupienia]. Jakieś stare zapasy sprzedawali. Myślę sobie: „Jestem w potężnej organizacji, która się nikogo nie boi”. I sobie pomyślałem wtedy taką piosenkę, jak to szybko się potoczy, to był 1944 rok, myślę sobie: „Ja tu jestem w mieście”, a po mieście chodziłem ostrożnie, nie puszczano mnie, bałem się tego miasta, bo ja ze wsi chłopak, z Wilanowa. Chodziłem co najwyżej do Fotoplastikonu na Nowy Świat, bo do kina nie chodziłem, tak jak inni koledzy też. Pomyślałem sobie, taka piosenka była wtedy: „Alejami z paradą będziem szli defiladą / W wolnej Polsce, co wstanie z naszej krwi”. Tak się wtedy o krwi łatwo mówiło, nie zdając sobie sprawy [co to znaczy].
Miałem „Drogowskaz”, zacząłem się uczyć, ale było za mało czasu. Zdałem na stopień młodzika w Lasach Chojnowskich z przedostatnią lokatą. Martwiłem się tym bardzo, ale już szły następne wydarzenia, lipiec i w lipcu już ostre pogotowie. Już ojciec siedział po sąsiedzku w domu, gdzie zebrała się piątka żołnierzy Armii Krajowej, bo to odwoływano, powoływano, to było tak, cofano, nie było do końca decyzji, bo Niemcy też tak [postępowali]. Najpierw była wielka radość, bo oni wszyscy się wynosili, uciekali ze wszystkimi papieruchami, tutaj z gminy ten „Gemeindeverwaltung Wilanow” (to nie był przecież niemiecki urząd, ale nazywał się po niemiecku) do Dąbrówki [koło Piaseczna] wyjechał, uciekł. Wszyscy koloniści z Wilanowa dawno wyjechali, czyli coś się zmienia, coś będzie gwałtownego. Powstanie szło.
Potem przyszedł 1 sierpnia [1944, godzina „W”]. Rodzice poszli do akcji, a ja sobie myślałem: „Oczywiście, trzy dni i po wszystkim. Będziemy defiladą maszerować”. A okazuje się, że nie. W ten piątek 1 sierpnia był spokojny dzień, ciepły, sierpień się zaczynał, sucho. Paliło się wszystko w mieście świetnie, strzały słychać było doskonale, a w nocy deszcz. Deszcz i jak widzieliśmy rano 2 sierpnia, to szeregami [„gęsiego”] maszerowali Powstańcy z Sadyby, co dziesiąty miał jakąś broń. Tu przemykali się brzegiem, paczki chowali po kieszeniach. Uliczkami, gdzieś tam do szosy wilanowskiej, przez szosę, przez mostek na rowie, przez pola. Kierunek las, kierunek Park Natoliński i tam dalej gdzieś. Patrzę, miedzy nimi ojciec idzie, trzyma [coś] w teczce, coś tam w tej teczce miał, swetry czy coś, okazuje się, że miał jeden jedyny granat. Idzie, popatrzył na mnie: „Co ty tu robisz?!”. Mówię: „No…”. – „Idź do domu zaraz – mówi – ja zaraz przyjdę!”. Myślę: „Zaraz przyjdzie? Już po wojnie?”. Poszedł, poszli wszyscy tą uliczką. Dostali rozkaz, żeby się rozformować.
Sadyba nie wiedziała, co ze sobą zrobić, mieli mało broni, mało oficerów, nie mieli żadnej łączności z miastem. Mieli jedno zwycięstwo. Też opowiem. To nie jest moje, to jest z drugiej ręki, bo u nas mieszkał murarz [lat koło czterdziestu], taki łobuzowaty człowiek, ale fajnie się zachował. Powiem o nastrojach. A to może przy tych nastrojach dopiero powiem, bo chodziło o nastroje żołnierzy niemieckich. To powiem, jakie były nastroje na początku Powstania właśnie w tej krótkiej opowieści. Właśnie, dlaczego mówię? Wieczorem i w nocy z 1 na 2 [sierpnia] udało się żołnierzom z Sadyby zdobyć stanowisko reflektora przeciwlotniczego i rozbroić siedmiu Niemców, zdobyć ręczny karabin maszynowy, kilka pistoletów, siedem kbk-ów, wziąć do niewoli sierżanta czy może nawet podporucznika, Leutnanta jakiegoś, Unterleutnanta, w każdym razie. To było jedyne zwycięstwo. Chłopak zginął niepotrzebnie, nasz chłopak, bo rzucił granat za blisko, nie umiał, odłamki poszły po brzuchu i tak umierał. Nie wiadomo było, co z nim zrobić, nie było lekarza i tak on wiedział, że ginie, Maciek Chruścicki. To była ofiara, drugi był też ciężko ranny. Potem był bałagan ze służbą sanitarną, [o tym] dowiedziałem się później.
U nas w domu była niewykorzystana pielęgniarka dyplomowana, która uciekała, chowała się przed nalotami sowieckimi na miasto i pracując w Szpitalu Dzieciątka Jezus, zawsze mówiła z dumą, że jest instrumentariuszką pana doktora Grucy, to był cudotwórca, [chirurg]. Zawsze mówiła: „Ja z panem Grucą tośmy operowali”. [Teraz u nas] mieszkała, ale mama ją namówiła, zanim tu się osiedliła mamy koleżanka zresztą, żeby naściągała, nakradła trochę narzędzi z tego szpitala, jakieś tam, co trzeba do szybkich operacji. Ona wiedziała, co potrzeba. I rzeczywiście przywoziła, nie wiem, czy ze szkodą dla [szpitala]. To był szpital polski. Kradła to kradła, ale tu przybywało. Wyposażyła sobie punkt opatrunkowy, sanitarny dla Batalionu „Oaza”, ale ciągle nie była w Armii Krajowej. I nie wiedziała, czy będzie. Natomiast tu miała swoje tłumoki, swój dobytek, fotografie, takie rzeczy. Bała się nalotów, powiedziała, i na akcję nie poszła, bo jej nikt nie kazał. Została tutaj z tym wszystkim, ale 2 sierpnia pojawiła się moja mama i powiedziała: „Słuchajcie, przechodzimy do konspiracji, bo tam nie mamy łączności, nie wiemy, co robić”. To łatwo było powiedzieć. Ci, co mieszkali na miejscu, mieli dokumenty, tak jak mój ojciec. Oddał granat pani Jachowiczowej, żonie kolejarza, żeby schowała, zakopała gdzieś tam koło kurnika, rozbroił się sam, opaskę też [zostawił] i przyszedł do domu. Umył się, ogolił, położył się na tapczanie i odpoczywał po całej nocy wojowania, a już był wtedy lekko ranny. Miał przestrzelone ramię, ale nic nie mówił.
O godzinie dziewiątej wpadli Niemcy jak wściekli, ze szkoły, bo byli w szkole, tej naszej cudownej, dużej, obszernej szkole wybudowanej w 1934 roku. Nas stamtąd wygonili chyba w 1942 roku już. Było Von ze szkoły – na Powsinek do folwarcznej szkoły, na kilka zmian się uczyliśmy. Zrobili rewizję, „Ręce do góry! Dokumenty!”. Ojciec niemieckim trochę dukał, mówi, że ma w marynarce. Pokazał dokument, że jest robotnikiem tej fabryki, która tu właśnie była, ewakuowanej zresztą już do Austrii, od 1 sierpnia na urlopie. Czyli jest na urlopie. „Aha”. Ale mimo wszystko [nie] uspokoili się, szukali bandytów polskich. Nie ma. Wyprowadzili ojca naprzeciwko, „rączki do góry”. I tak wszystkich tych mężczyzn, których zastali [w domach]. Nie wszyscy poszli [do Powstania], nie wszyscy byli w organizacji, bo to rozmaici ludzie byli, tacy jacyś, chcieli przetrwać. Ustawili tutaj i młodych, i starych, i w średnim wieku. Wszyscy ręce do góry. Naprzeciwko postawili dwa karabiny maszynowe na takich stojakach, jak pan ma tutaj aparat, i zaczęli przy tym coś majstrować. Deszczyk padał, byli w pelerynkach, wyglądali bardzo niesympatycznie, byli zdenerwowani. I tak wyglądało, że za chwilę rozstrzelają to towarzystwo. Tak patrzę przez okno, myślę sobie: „Boże kochany, na co ja patrzę?!”. Przecież ojciec był blady, pozwolono im na karku trzymać ręce, ale myślę: „To zaraz zacznie się jatka”. Ale po chwili ktoś przyszedł, jakiś oficer przyszedł i kazał ich popędzić do kościoła i tam w kościele ich skoszarowano. Nie znaleziono przy nich nic, co by wskazywało, że należą do grupy polnische Banditen, ale trzeba [ich] było izolować.
Potem potrzymali ich tam kilka dni, potem ich puszczono, z tym że mieli się codziennie stawiać od 2 [sierpnia]. Nie, to jak ich puszczono, to był chyba już 4 sierpnia, czyli Powstanie skończyło się w nocy z 1 na 2 [sierpnia], tylko dla nich się zaczęło wtedy, bo ranni zostali poroznoszeni po domach, pochowani po różnych gospodarstwach. Mężczyźni, którzy wyszli z akcji na rozkaz komendanta Sadyby, mieli „przejść do konspiracji”, jak to zrobić, to on nie wiedział, ale oni wiedzieli. [Niemcy kazali im] z łopatami stawiać się codziennie do roboty, nocować w domu. Szli do pracy saperskiej, kopali umocnienia nad Wisłą na wale wiślanym. Ojciec wychodził, jeszcze tam trzeba było mieć poświadczenie wójta, że to jest miejscowy, że wójt bierze za niego odpowiedzialność, że to jest spokojny obywatel, lojalny, ma rodzinę, żadnych awantur nie będzie robił. Dokumenty miał w porządku i tak sobie chodził do pracy i kombinował, co będzie dalej.
W tym czasie [była u nas] moja pani „Ola”, pani Aleksandra Borowska, mamy koleżanka, sanitariuszka, felczer. Mama powiedziała: „Słuchaj, nie siedź tutaj na tłumokach, tylko bierz chłopaka, on ci pokaże, gdzie kto mieszka po nazwiskach. W tych gospodarstwach, ja ci powiem gdzie, leżą ranni żołnierze, ranni w pierwszym dniu. I oni są bez pomocy, a poza tym ludzie, którzy się nimi opiekują, to się boją”. […] I moja mama szturchnęła tą swoją przyjaciółkę, żeby zrobić obchód po domach, właściwie gospodarstwach wiejskich. Tutaj Wilanów-wieś i Powsinek, to były domki robotnicze, i Wolica to znowu były folwarczne domy, gdzie byli schowani [ranni]. Nie było ich wielu, było chyba siedmiu młodych ludzi, ale nie z tego terenu, więc [ludzie], którzy się nimi opiekowali, bali się, bo to nie dało się powiedzieć, że to jest członek rodziny chory na coś albo że się kosą skaleczył, albo że jakieś [skaleczenie], przy „pracy rolnej”, bo były żniwa czy nawet trochę po żniwach. Można było mówić, że przy pracach na roli się skaleczył, ale jak ma dziurę w plecach, to trudno uwierzyć, że to na roli się zdarzyło przy pracach rolnych. Ja ją prowadzałem, nosząc za nią trochę opatrunków, trochę strzykawek czy takich, nie pamiętam, jak się to nazywa, takie urządzenie, bo czasami trzeba było gotować narzędzia na miejscu, strzykawki zwłaszcza, bo [wtedy] nie było jednorazówek.
W każdym razie chodziliśmy od 2 [sierpnia] do 10 [sierpnia] po Wilanowie, Powsinku, Wolicy i Powsinie. To się robiło mniej więcej z dojściem w obie strony siedem kilometrów, nie czternaście, tylko trzy i pół [kilometra] w jedną i trzy i pół [kilometra] w drugą [stronę]. Nic się nie wydarzyło na „sennych oczach”, można tak powiedzieć, patroli węgierskich, bo trzeba powiedzieć, że w tym czasie w Wilanowie [i okolicy] była cała dywizja węgierska, która wycofana została z frontu wschodniego. To byli żołnierze w starszym wieku, rezerwiści, troszeczkę podtatusiali, zmartwieni, bo tam [na Węgrzech] już się coś działo. Na wielkich równinach pod Debreczynem była wielka bitwa. Myśleli, co tu robią, tam powinni być, bronić przed bolszewikami, ale Niemcy tu ich trzymali. Oni się do nas odnosili albo obojętnie, albo z sympatią. Tu też mam taki przykład, potem w stosownej chwili powiem, jak się Węgrzy do nas odnosili, bo jest pytanie, jak się odnosili Niemcy, a jak Węgrzy? Były tutaj patrole, myśmy jeszcze nie wiedzieli, jak się zachowują. Wcale nie wiedzieliśmy, czy nas będą zatrzymywać, rewidować, awantury będą jakieś, a w jaki sposób się z nimi porozumiewać. Myśmy wtedy nie wiedzieli. Do tej pory nie znam węgierskiego, a niemiecki [Węgrzy] trochę znali. Tak, niektórzy z nich znali, bo to byli ci gorsi Węgrzy, bo byli z Transylwanii, czyli tacy właściwie zmadziaryzowani Niemcy. (Potem z powojennych podróży wiem, że tam było duże osadnictwo niemieckie i niektórzy mieli nawet zapatrywania hitlerowskie). I były [także] warty niemieckie, więc między nimi trzeba lawirować. Można było udawać chłopczyka z jakąś panią, która wtedy nie była już młoda, czterdziestoletnia, mocno wystraszona, ale chodziliśmy przez te dziesięć dni i tam [siostra „Ola”] udzielała pomocy. Nikt na gangrenę nie zmarł, poza tym mówiło się codziennie, że: „Jutro już zabierzemy tego człowieka. Nie bójcie się. Jeszcze trochę, to przyjedzie furmanka, zabierzemy go”. A tak z dnia na dzień to wszystko się ciągnęło.
Mówię teraz o sobie, o moim udziale w Powstaniu, traktuję to jako służbę. Nikt mi nie kazał, rozumiałem, że muszę coś robić. Gdzieś moi koledzy się rozpierzchli, to znaczy rodziny uciekły, bo nie chciały być wysiedlane w sposób gwałtowny, to powyjeżdżali do Konstancina i dalej. Inni chłopcy z „Grup Szturmowych” dumnie nazwanych, ci starsi, byli zapędzeni do codziennej pracy przy wykopkach w majątku Wilanów. Wtedy pod zarządem niemieckim nazywał się Liegenschaft Wilanow, tak że nie mogli się nigdzie urwać, obserwowali tylko. I [wtedy] pomyślałem sobie: „Ja coś muszę robić”. Wtedy się chwytałem wszystkiego. Zauważono, że udaje mi się, mam szczęście po prostu. Najpierw pani „Ola”, bo taki sobie pseudonim przyjęła, siostra „Ola”, powiedziała mi, mama ją zresztą pouczyła, że [trzeba iść] do magistra Dąbkowskiego na Powsinek do apteki, znów trzeba było nieomal przez szpaler Niemców, bo tam po obydwu stronach stały jednostki niemieckie. Powsinek to jest stąd ile? Kilometr może do tej apteki [na ulicę] Vogla. Ale jak się szło pewnym krokiem, z koszykiem, udając, że niosę mlecz dla królików, nikt mnie nie zaczepiał. I przynosiłem sporo, chyba kilkakrotnie, duże dosyć ilości lekkich materiałów, medykamentów, środki opatrunkowe, rivanol, [który] był potrzebny do dezynfekcji. Nie używało się nadmanganianu [potasu], tylko rivanol. Zacząłem się interesować, jak te roztwory się robi. To wszystko znosiłem do Wilanowa, do punktu kontaktowego w piekarni pana Gustowskiego na skraju wsi Wilanów, dosłownie trzysta, czterysta metrów od pierwszych budynków Sadyby. To było o tyle ważne, że z tej piekarni już było krok na Sadybę, a tak się zdarzyło, że do 10 [sierpnia] uczestniczyłem jeszcze w tych obchodach, które prowadziłem. Zresztą ten patrol to były dwie osoby – moja siostra, dziewczyna i pani „Ola” i ja zawsze ich tam poprzedzałem, sześć, dziesięć kroków przed nimi szedłem, rozglądałem się, co się dzieje, one trochę stremowane za mną i to się tak udawało.
Poza tym to właśnie [do] 7 sierpnia Sadyba „stygła”, 1 [sierpnia] Powstanie, 2 [sierpnia] wyjście do lasów, od 2 [sierpnia] już tam się nic nie działo, wszyscy się rozeszli, Niemcy byli w forcie, trzydziestu Niemców dobrze uzbrojonych, pilnowali tam czegoś w forcie, jakieś materiały palne, coś tam było w tym forcie, bo to był właściwie używany fort jako magazyny niemieckie. Ale oni się 7 [sierpnia] zwinęli i wymaszerowali, wyjechali stamtąd. Zabrali cenną broń, a byli cały czas obserwowani z bloku lornetkami teatralnymi. Nawet ta moja siostra Lilka ich zza firanki obserwowała, co tam robią. W końcu się spakowali i wyjechali. Wobec tego na fort weszli Polacy. Tam się zrobiła [chwilowo] próżnia, a natura próżni nie znosi.
I zaczęło Powstanie wracać na Sadybę, to znaczy żołnierze z różnych melin na Sadybie wyciągnęli broń i poszli na fort. Już był 7, 8, 9 [sierpnia] i wtedy dostałem polecenie, że mam zanosić [paczki] nie do Gustowskiego do piekarni, tylko tam, na ten fort, od razu. Tam na tym forcie powstała wartownia, na wejściu do fortu. Dowódcą warty był znajomy moich rodziców i mój zresztą też, pan Stanisław Wolski, pseudonim „Czertwan”, plutonowy, który mnie sobie upodobał i ciągle mi jakieś zadania dawał, aż się ojciec zdenerwował na niego w końcu, bo mnie narażał. Najpierw [plutonowy „Czertwan”] powiedział: „To pójdziesz do moich rodziców. Wiesz, mój ojciec jest tutaj gajowym, to pójdziesz, powiesz, że tam w stodole gdzieś są ukryte, zakopane, naboje do karabinów. To przyniesiesz te naboje”. Ciężkie to było jak diabli, jakoś to przywlokłem, potem coś jeszcze. A potem mi kazał ten pan „Czertwan”, to już było chyba 12 czy 13 [sierpnia]: „Pójdziesz i przyniesiesz, to już mamie swojej dasz, taką paczkę. Zanieś swojej mamie”. Poszedłem, mama wiedziała o tym,, że mam coś przynieść. Przyniosłem pistolet parabellum, to duża paczka. Dobrze, że szło się miedzą między zbożami, ale [gdyby] koledzy się zainteresowali: „A co ty niesiesz?”. I to przyniosłem. Ojciec, jak to zobaczył, mówi: „Jezus Maria, co wy tu wyprawiacie?!”. Zresztą nie tylko on jeden, nie tylko [mój] ojciec się oburzał. Pan Gustowski, właściciel piekarni, też żołnierz Armii Krajowej, tak się pokłócił z tym moim plutonowym „Czertwanem”. Mówi: „Przecież temu chłopakowi, jak go złapią, a dadzą mu w tyłek parę kijów, to przyprowadzi tu Niemców! Co wy, z dziećmi Powstanie robicie?! Jak można?! Mało dorosłych jest?!”. Ja się trochę obruszyłem, myślę sobie: „Przecież chcę pomagać”. Ale oni mieli rację, rzeczywiście. To tylko wielkie szczęście, że nigdy mi się nie zdarzyło, żeby mnie ktoś albo rewidował, albo mnie straszył, albo do mnie celował. Szczęścia miałem dużo.
Potem to było tak, że 12, 13 [sierpnia], jak już ojciec był uzbrojony, bo to był pistolet dla ojca w końcu, to ojciec pożegnał się z nami w przedpokoju. Mówi: „Zosiu, mam rozkaz iść na Sadybę”. Nie bardzo chciał, bo już był ranny i w zasadzie, jak to się mówi, przysięgi dotrzymał, krew przelewał. Ale nie ze mną była ta rozmowa, tylko z moim wujem, kulawym takim. Mówi: „Słuchaj, Zeniek, będzie wielka katastrofa. Tam są dzieci, tam są „oficerowie”, którzy gdzieś w krzakach kończyli podchorążówkę w czasie okupacji. Są zagubieni, chcą się tylko bić, ale nie mają czym. Kijami?!”. Tam trochę narzekał na dowództwo, że to są ludzie bez [wyobraźni], szaleńcy jacyś. Miał swoje poglądy na to. Ale poszedł. Poszedł, mówi, bo: „Nie mogę zostawić młodszych od siebie. Jestem w końcu plutonowym, byłem dwa razy na froncie, wiem [co robić]”. A poza tym tam były dwa samochody do obsługi, tak że ciągle coś przy nich naprawiał na tym forcie, używano tych samochodów. I baza powstała na forcie.
Na fort chodziłem parę razy, byłem wpuszczany, już mnie tam znali, bo dowódcą warty, jak mówiłem, był „Czertwan”, plutonowy „Czertwan”. Chyba 14 czy 15 [sierpnia] pani „Ola” mówi: „To teraz pójdziemy na fort. Pomożesz mi zanieść te wszystkie toboły”. Całe te zdobyte i przyniesione od magistra Dąbkowskiego zasoby [z apteki na Powsinku], jeszcze zebrane od mieszkańców jakieś środki opatrunkowe, dwa duże toboły i jej osobiste rzeczy też, na plecy i maszerujemy w biały dzień, około godziny dziewiątej. Było spokojnie, jeszcze Niemcy byli w szkole, jakoś nie podchodzili tutaj. Podchodzili raczej od Służewa, od klasztoru dominikańskiego, ale tam [od zachodu] były placówki polskie, trochę do nich postrzelali, Niemcy się cofali. Po prostu nie przyszła pora jeszcze na Sadybę, [Niemcy] w tym czasie walczyli na Starym Mieście, walczyli na Woli i tam były te okropieństwa. Po prostu [Niemców] było za mało. Tutaj próbowali się Węgrami posługiwać, ale Węgrzy nie chcieli [walczyć] ani po tej stronie, ani po tej stronie. Z Węgrami to już było później, to już po wojnie, to już nie moja opowieść, tylko się okazało, w co chciało niestety dowództwo Powstania wciągnąć tych Węgrów, w awanturę taką, że zginęłoby dwadzieścia tysięcy ludzi, ale to jest co innego. O sobie powiem. Tu powiedziała pani „Ola”: „Idziemy na fort”. Wziąłem, tobół który mi dała, z piętnaście kilo ważył. Ja miałem osiem lat. Nie osiem, dwanaście! Silny byłem, ale te piętnaście kilo, to było bardzo dużo dla mnie. Szliśmy w to upalne przedpołudnie i niedaleko stąd, tak pół kilometra, zatrzymali nas Węgrzy, węgierski patrol stał w oliwkowych mundurach, troszeczkę cofnięci byli. Była kuźnia, ta kuźnia była troszeczkę w głębi, tak żeby tam wozy mogły wjeżdżać i konie do podkucia i naprawy wozów. Patrzymy, o drzwi nieczynnej kuźni stoi [opartych] trzech żołnierzy w oliwkowych mundurach. Już poznałem, że są to Węgrzy. „Stać!”, Halt! To stanęliśmy. Pytają po niemiecku: „Dokąd idziecie?”. Pani „Ola” znała troszkę niemiecki i mówi: „Idziemy do Warszawy”. „Ale tam przecież jest pożoga”. – „Tak, tam właśnie idziemy”. „Ale tam są – i tu zauważyłem, nie mówili Banditen, ale – Partizanen”. Ona mówi: Wir sind auch Partizanen. Patrzą na nas, mówią: Aber diese Knabe? Auch Partizan?. Wyjęła opaskę z czerwonym krzyżem, bo nie była żołnierzem AK. Pokazała tą opaskę i mówi: Ich bin Polnische Rotekreuz Schwester. „I tam idziemy”. Oni tak popatrzyli, popatrzyli, machnęli ręką i wtedy ja… To był taki rzeczywiście akcent humorystyczny, chciałem dobrze, a wyszło głupio, bo ja, jak powiedziałem, zbierałem znaczki pocztowe i co wiedziałem o Węgrach? Że „Niech żyje” to jest eilen. Tam nawet była jakaś taka kiedyś… Aha, kiedyś granica polsko-węgierska utworzyła się w Karpatach i tam w jakiejś gazecie tata przeczytał, jak to się polscy pogranicznicy witali z tymi węgierskimi (Słowacja wtedy znikła z mapy, dopiero potem hitlerowcy ją przywrócili), i tam było słowo eilen jako „Niech żyje”, więc znałem po węgiersku słowo eilen. A co było na znaczkach pocztowych? Magyar Kir. Posta. Czyli krzyknąłem im na do widzenia: Eilen Magyar Kir. Posta. To stanęli, zdębieli, potem wybuchnęli śmiechem, bo im krzyknąłem: „Niech żyje węgierska poczta”. Tak to się skończyło. Znowu dobrze.

Zanieśliśmy to na fort, zostawiłem to wszystko i ojciec mówi: „Co ty tu robisz? Wracaj do domu”. Pani „Ola” mówi: „On tu jeszcze chwilę będzie, niech pan mu pozwoli to rozpakować”. To przenocowałem. W tym forcie było fajnie, bo to atmosfera, tam śpiewali, ogniska jakieś, w ogóle biwak. Biwak taki był. Niemcy w ogóle nie interesowali się tym. Jeszcze. Jeszcze nie przyszła pora na Sadybę, bo to jeszcze był sierpień, to była [druga] połowa sierpnia.
W nocy z 18 na 19 sierpnia przeszła duża grupa [powstańców], przebijali się przez Wilanów, oddziały, które szły na odsiecz Warszawie z Lasów Chojnowskich. Zginął dowódca tych oddziałów, w tej chwili mi wyleciało z głowy. To był dowódca z Ochoty, z Pułku „Baszta” przeszło trzystu osiemdziesięciu żołnierzy dobrze uzbrojonych, bo podjęli zrzuty na tym wielkim polu, które, jak znacie może państwo Las Kabacki, gdzie [teraz] są te ogniska, to wszystko otoczone lasami, to tam było zrzutowisko i oni tam podjęli dosyć bogaty łup, dobrze się uzbroili i przeszli. Poszli, zameldowali się na Sadybie, potem częściowo poszli na Mokotów do swoich rodzimych jednostek, ale część ich została. Na Sadybie wtedy zapanowała euforia. To była moja euforia też, bo tam wtedy poszedłem, bo to było 19 [sierpnia], nie, 20 [sierpnia], bo 19 to jeszcze było nieszczęście, że akurat jak Niemcy zorientowali się, że tutaj [w Wilanowie] była strzelanina i [Powstańcy] bokiem przechodzili i tutaj Niemcy spod pałacu walczyli z przechodzącymi. To ci [Niemcy], którzy byli na Wolicy, to była duża bateria niemieckiej artylerii przeciwlotniczej, bardzo często strzelali torem poziomym, tak że nie do samolotu, bo nie latały wtedy ani samoloty sowieckie ani amerykańskie. Angielskie przeleciały chyba dwa razy, to strzelali torem poziomym i tak strzelali na oślep trochę. Mieli broń maszynową potężną na tych stanowiskach. Wtedy zaczęła strzelać artyleria przeciwlotnicza też torem poziomym spod klasztoru dominikańskiego i tak się zdarzyło, że ledwo co przyszedł z lasu kapitan „Korwin”, dowódca jednej kompanii, urwało mu głowę w biały dzień koło godziny dziesiątej. Taka bardzo miła osoba, którą znałem – to też dla mnie było przeżycie – łączniczka „Scarlet” nazywała się, pani Herzog-Zagrodzka, leży w Wilanowie na cmentarzu, wykrwawiła się, nogi potrzaskane miała. To był ten wypadek 19 [sierpnia] po ich przyjściu [z lasu].
A ja [na froncie] byłem chyba 20 [sierpnia] pod pozorem, żeby zanieść ojcu sweter, bo pewno zimno. Ojciec tam już był, tam koło samochodu się krzątał. Sweter się rzeczywiście przydał, a ja tam, jak przyszedłem, to poszedłem też na ulicę i patrzę, że tam są jakieś biało-czerwone chorągwie, są jakieś odezwy, cywile się zachowują normalnie, nie są podenerwowani, chodzą patrole z opaskami biało-czerwonymi. Jak wychodziłem z Sadyby, to na moście, tutaj na mostku właściwie, nad fosą u zbiegu ulic Powsińskiej i Morszyńskiej barykada już była [i rów za nią] wykopany głęboki, to też dla mnie była nowość. Tam było stanowisko, była warta, mówią: „A ty skąd? A dokąd? A co?”. Mówię: „Do domu, bo tylko chwilowo byłem na [froncie]”. „A skąd ty jesteś? A czym się zajmujesz?”. Ale puścili mnie. W końcu nie wiem, czy pytali się tam na forcie kogoś, bo było blisko, dwa kroki do „Czertwana”, że jestem swój. Może tak, może nie. Wyglądałem niewinnie. A w ogóle to tam w tym czasie była [wolna Polska] A to też powiem kiedy indziej w innym miejscu, bo to się mieści właśnie w jednej z moich euforii, a było ich trzy. To była moja pierwsza euforia, jak zobaczyłem biało-czerwone chorągwie, ten spokój, biuro werbunkowe na Powsińskiej 17, ten dom stoi dalej jeszcze. I tak, powiedzmy, zobaczyłem wolną Polskę. Wolną Polskę na Sadybie.
I fort, na forcie wojsko, takie tam jakieś zajęcia. Chodzą tak poubierani rozmaicie, jedni w resztkach mundurów [polskich], kurtka mundurowa, a to spodnie cywilne, berety były jednolite, orzełki. Jak nie było beretu, to była naszyta biało-czerwona chorągiewka na [furażerce]. Opaski wszyscy mieli. Wyszedłem podniesiony na duchu, że: „O, to jest już Polska na Sadybie”. Teraz tylko, żeby szybko był koniec. Za dziesięć dni przyszło najgorsze. To w tym samym czasie 2 [września] padło Stare Miasto i 2 [września] padła Sadyba. Oni takimi jakby obcęgami wybierali poszczególne dzielnice i ściskali.
Ale co było dalej ze mną? Byłem już na Sadybie, jeszcze przeniosłem raz [granaty] z ciotką [Jadwigą], mama dostała takie zadanie, żeby ciocię moją zaangażować, która była zupełnie nieświadoma, co będziemy robili. Poszliśmy do starszego żołnierza, zresztą z rodziny „Czertwana”, kuzyna, który przechowywał granaty [w stodole]. Myśmy nie wiedzieli, co mamy przenieść. „Macie przenieść dwie ciężkie paczki z tego gospodarstwa do piekarni Gustowskiego” – bo to był bardzo dobry punkt kontaktowy. Stamtąd było już blisko [do frontu]. A ponieważ ta piekarnia piekła chleb na polecenie dowództwa Sadyby, to przyjeżdżała furmanka z obstawą po chleb. Boczną, pylistą drogą, koleiną przejeżdżali. I tam zabierali chleb i akurat to, co tam było przyniesione, to też zabierali.
Co jeszcze powinienem powiedzieć z tamtych czasów? […] Aha, i dochodzimy do 21, 22 [sierpnia]. Tutaj otaczanie Sadyby zaczyna tężeć, to znaczy Niemcy podchodzili… Aha, jeszcze dostałem jedno zadanie, które musiałem wykonać, bo też tak nie bardzo wiedziano, jak mnie wykorzystać. Ale ponieważ nasze patrole próbowały, nie żeby tutaj Niemców zaatakować i pokonać albo wypędzić z pałacu, tylko żeby zobaczyć, czy da się jakiś może, jak to się mówi, posterunek „zdjąć”, broń zabrać komuś. Takie były nocne podchody naszych patroli, ale jak taki patrol czteroosobowy, nawet nieźle uzbrojony, szedł sobie opłotkami, to wiecie, co się działo tutaj? To była jedna wielka szczekanina. To było przedmieście, każdy miał psa za płotem i te psy tam szalały. Dali mi zadanie, Wojskowa Służba Ochrony Powstania, nie wiem, czyj to był pomysł – w każdym razie [dano mi] maleńkie karteczki wydrukowane na maszynie, treść pamiętam, znaczy z pamięci sobie odtwarzam, bo takiej karteczki nie mam na pamiątkę zachowanej: „Nakazuje się psy podwórzowe zamykać po zmroku w mieszkaniach. Ma panować cisza”. Czy: „Obowiązuje cisza nocna. Winni zaniedbań będą surowo karani. Wojskowa Służba Ochrony Powstania, Sadyba, 5 Rejon, »Oaza«”. Bez nazwiska, bez niczego. Te karteczki miałem przylepiać na wewnętrznej stronie płotów. Czy to odniosło skutek? Chyba tak. Chyba tak, dlatego że ktoś mnie nawet pochwalił za to. Potem się zrobiło trochę ciszej w tych dzisiejszych ulicach – Królewicza Jakuba, Królowej Marysieńki. Teraz mają te nazwy, przedtem to były opłotki, którędy się najbezpieczniej chodziło. Powsińska to była na osi do Warszawy. Jak tutaj właśnie kiedyś [było] [przemykanie] się naszych żołnierzy z Lasów Kabackich przez Wilanów, a z Sadyby próbowano im pomóc, [raz] wyszedł oddział kapitana „Cichego”, który był cichociemnym, czyli skoczkiem z Anglii, doświadczony dowódca, to Niemcy taką zrobili kanonadę, że tu jak były słupy tramwajowe, to nie celując, walili po osi ulicy Powsińskiej. Pociski przeciwpancerne szły po tych słupach, ścinały słupy, brzęk był niesamowity, to rzeczywiście można było się bardzo przestraszyć, bo to był jeden wielki hałas, ale do kogo mieli strzelać? Ciemno było i tak walili, z czego mieli. A broń maszynową też mieli. Chcieli przestraszyć głównie, więc chodziło się bokami.

  • Mówił pan o 20 sierpniu, że już zaczynało się dziać gorzej.

Tak. 20 sierpnia to już zaczęło się to wszystko, to już nie było tak łatwo się [na front] dostać. Moja mama mówi: „Słuchaj, poczekaj, bo w końcu cię złapią”. 25 [sierpnia] mama poszła na Sadybę. Była kurierem, znaczy łączniczką dowódcy Sadyby, pana doktora Szczubełka [pseudonim „Jaszczur”]. Nie miał wyszkolenia wojskowego. Był lekarzem wojskowym, nie był oficerem liniowym, więc szukał wsparcia u dobrych oficerów, a ich nie miał, więc miał podoficera, bardzo dobrego zresztą, starszego sierżanta, „Wojtka” Stanisława Ratajczaka, to nasz przyjaciel, który setki prawie dożył. On „Jaszczura” pouczał i doradzał.
[…] Myśmy tutaj myśleli, skoro mamę wysyłają do Zalesia, a w Zalesiu byli oficerowie z Okręgu „Mokotów” czy Obwodu „Mokotów”, to jest wyższy poziom niż rejon, to mama myślała, że może to ma [z rozmowami z Węgrami] jakiś związek. A dlaczego Szczubełek? Bo pośredniczył. I Szczubełek taki rozkaz wydał mamie. Coś tam jej dał – notatkę czy gryps, czy coś, żeby schowała. Wtedy zaczęli z Warszawy wychodzić ludzie, ludność cywilna, która chciała się wyrwać z tego piekła, z tych pożarów.
Przecież na Czerniakowie działy się straszne rzeczy, na Chełmskiej. Szpitale tędy przechodziły, myśmy jeszcze nie byli wysiedleni z Wilanowa, właśnie 20 [sierpnia] tędy szedł Szpital Świętego Ducha. Ludzi nieśli na drabinach, na wózkach po owocach. Pochody były okropne. Ludzie uchodzili z miasta po prostu. Niemcy rzucili ulotki, mam taką ulotkę, że: „Kto chce wyjść z miasta, musi taką ulotkę mieć w garści. Wypuścimy, jeżeli nie będzie miał innych złych zamiarów taki człowiek”. Udając właśnie uchodźców z miasta, bez żadnych dokumentów, tylko z kartką, bo w tym tłumie też nie wszyscy mieli dokumenty, był bałagan, z mamą, jakieś tobołki, w tych tobołkach było coś udawane, że to są nasze osobiste rzeczy. Udając uchodźców, wymaszerowaliśmy przez Wolicę na górę tutaj, przez Kabaty, las Kabacki, przez wieś Czarnów do Zalesia Górnego. Tam pod wskazany mamie adres poszliśmy, mama zostawiła tam jakieś pisemko czy jakiś nie wiem, [pakiet].


  • Meldunek.

Meldunek. Coś też dostała. Dali nam przenocować i wracamy z powrotem. To już był 26 [sierpnia]. 26 [sierpnia] jak żeśmy doszli do Wilanowa, to okazało się, że nie ma gdzie wracać, bo Wilanów jest spalony i prawdopodobnie nasz dom też jest spalony, bo ktoś widział, jak buchały płomienie. A ponieważ domy stały rzędem, to te domy, które były spalone stały za nami, to z nich te płomienie buchały, a wyglądało, że [z miejsca, gdzie stał nasz dom]. Tak że ten dom na szczęście nie spalił się, chociaż mama wolała, żeby ojciec przeżył, a dom, żeby diabli wzięli, ale to inna sprawa. Okazało się, że nie mamy gdzie wracać, że z Wilanowa ludzi wyrzucono i Wilanów-osiedle i Wilanów-wieś są spalone. Niemcy wysiedlili stąd wszystkich. Można było na Powsinku być.
Na Powsinku, jak powiedziałem, był folwark tak zwany […] Liegenschaft Wilanow. Tam byli nasi znajomi, mieszkał tam elektryk, który u nas w piwnicy bimber pędził w czasie okupacji. To było też nieformalne źródło utrzymania. On się nami zainteresował, do mamy mojej [mówi]: „Pani Zofio, pani nie ma tam po co chodzić na razie. Niemcy szykują atak na Sadybę, więc niech pani tam nie chodzi. Już pani nic nie pomoże. Zobaczymy, co będzie”. W ten sposób, to był ostatni dzień, ten 26 dzień [sierpnia], kiedy ja w zasadzie z Powstania, jako taki chłopak na posyłki do wszystkiego, zostałem właściwie bez zajęcia. Co nie znaczy, że w ogóle przestałem wierzyć w to, że moja służba jest potrzebna. Bo okazało się później, […] że w czasie, kiedy niestety Sadybę zbombardowano 1 września, zbombardowano ją tak niesamowicie potężnym atakiem kilkunastu sztukasów, że te stare mury fortu budowanego przez cara Mikołaja się rozpadły, zostało to wszystko zawalone. Zginął tam mój ojciec, cała komenda V Rejonu „Oazy” i dwudziestu dwóch żołnierzy i oficerów. Ocaleli jeńcy wojenni niemieccy, którzy tam [byli], podobno ci, co ocaleli, to mówili, że przeklinali wojnę, Hitlera i swoich lotników, bo też wyglądało na to, że tam [bomby] przebiją sklepienia. Wobec tego Sadyba padła.
Jak Sadyba padła, nie od razu, bo to było [tylko] bombardowanie, zniszczyli fort, ale z fortu tylko pani „Ola” się wydostała na ulicę Jodłową i się przyplątał do niej chłopak, który miał odłamek w plecach, a kiedyś u nas jeszcze był w czasie tego zamieszania, taki z ulicy Pańskiej, trochę łobuziak, przyjechał na ryby nad Wisłę i tu go objęło Powstanie i tak się przykleił do kompanii pana „Wojtka”. Bardzo fajny kolega, siedemnastoletni chłopak, który mnie tam zresztą potem na manowce wyprowadził. Dostał za swoje od mojej mamy. [Niemcy] spędzili ludzi 2 [września] na fort, [to był] duży teren. Wyglądało, że ich rozstrzelają wszystkich, ale przyjechał chyba von dem Bach albo może Rohr, generał Rohr, i jakoś tam ułaskawili ludność cywilną, bo tak to powiedzieli: „Wy wszyscy jesteście bandyci. Wszystkim wam się należy tu i do fosy powrzucać, rozstrzelać”. Ale wściekłość przeszła i jakoś tam się uspokoili. Powiedzieli: „W takim razie wszyscy na Dworzec Zachodni do Pruszkowa i albo do Auschwitz, albo do roboty gdzieś tam”. Też udało się ludziom jakoś z Pruszkowa pouciekać czy jakoś się wydostać.
Sadyba padła. Z Sadyby nie wszystkich ludzi popędzili na zachód do tych miejscowości na Dworzec Zachodni. Pierwszych, których wypędzili, to pogonili tu, gdzie jest teraz TVN, tam jest figura świętego Jana. Akurat to jest replika, bo „stary” święty Jan to widział niejedno. Właśnie niestety ten pochód nieszczęśników, którzy zostali wypędzeni z ulicy Jodłowej i z Sadyby, takiej porozbijanej. Tam byli, między innymi, Powstańcy młodzi, którzy pochowali opaski i udawali wyrostków. Ten Kuba na przykład gdzieś tam kozę komuś ukradł i na sznurku ją prowadził. Pani „Ola” udawała, że jest jego matką, tam na niego pokrzykiwała. Jakoś nie rozpoznali ich. Od nich dowiedzieliśmy się, bo nas spotkali w Powsinie, że ojciec nie żyje, że Sadyba padła, że są same nieszczęścia.
Co dalej robić? Zakwaterowaliśmy w Powsinie u znajomych żołnierza AK. Zanosiło się na to, że nas [wysiedlą dalej]. Warszawa oczywiście cały czas walczyła, drugi miesiąc walki się zaczął, sierpień się skończył, krwawy sierpień, zaczął się krwawy wrzesień. Tylko już na mniejszym terytorium. Starówka padła, Wilanów padł. Chociaż nas doceniali ci, co byli na Mokotowie, bo wiedzieli, jaka tutaj była jatka. I co dalej?
Myśmy zatrzymali się na dwa dni w Powsinie i ten właśnie chłopak [Kuba z Sadyby był z nami] Przy mojej mamie przylgnęły już trzy rodziny: lokatorka, która mieszkała na górze, jej syn Janek Żarnoch, który był na forcie i właśnie wrócił. Jemu też się udało wyjść. To był rusznikarz. Nie był żołnierzem, był rusznikarzem, ale był bardzo dzielny, pracował w rusznikarni, naprawiał broń. Tam zawarł znajomość z młodym Niemcem, któremu swoje papierosy, przydział swój oddawał. To też jest znamienne, że jak pytacie państwo w ankiecie, jak się zachowywali Niemcy, to rozmaicie. Jedni byli jak wściekłe psy, a inni, tak jak ten chłopak, ponieważ był dobrze traktowany przez Powstańca, Janka, [który] mu oddawał swój przydział papierosów, to później, jak przechodzili koło dzisiejszego TVN-u pod figurą świętego Jana, to ten „niemczak” się odwrócił, wcale nie poznał tego Janka. A ci, którzy jeńców niemieckich (bo to był jeniec) uwolnili, nie wiem, czy to był Wehrmacht, czy to była żandarmeria niemiecka, mówili: „Pokazujcie bandytów. Przecież byliście między nimi, to gdzie oni są?!”. – „A to nie ten, my go nie znamy”. Tak się Jankowi udało, że przeszedł, matka się bardzo ucieszyła. Wtedy moja mama mówi: „Jednak, no tak. Pójdziemy tam jakoś. Trzeba tam na Sadybę jakoś się dostać”.
Pojawiła się wtedy osoba, która była wyjątkowa. To była szwagierka pułkownika Remigiusza Grocholskiego, który miał pseudonim „Waligóra” i był bardzo dzielnym dowódcą, walczył na Mokotowie. Wtedy, kiedy już wszyscy inni młodsi dowódcy wyginęli, to on ciężko ranny jeszcze dowodził do 27 września. I dlatego ten nasz pułk potem się nazywał „Waligóra”. Pani Kasia, hrabina Grocholska, była Polką, ale urodzoną w Duisburgu w Nadrenii. Była to osoba bardzo urodziwa, bardzo zgrabna i jak hrabia Grocholski wracał z podróży po świecie z Paryża, w jakimś kabarecie zobaczył tancerkę, panią Kasię, w której się zakochał i wbrew rodzinie szybko się pobrali, więc rodzina się boczyła na nią trochę. Ona potem do końca cały czas narzekała, że ją traktują tak trochę inaczej. Ale miała wielką zaletę – ona mówiła gorzej po polsku niż po niemiecku. Po niemiecku mówiła z takim akcentem, z taką pewnością, że jak ją zapytano w obozie, bo przeszła z rodziną, właśnie z tym swoim mężem Ksawerym Grocholskim i dziećmi przez obóz Dulag 121, Pruszków, jak chciała wyjść, to mówią: Sind Sie Deutsch? A ona mówi: Ich bin aus Duisburg. Nie powiedziała, że jest Niemką, powiedziała, że jest z Duisburga, jakże mogą wątpić, że ona nie jest Niemką? Ależ oczywiście, wypuszczono ją i męża. Wykorzystywała to, dlatego tu się jakoś pojawiła, bo chciała się dostać do swojej willi na Sadybie. Miała willę i w niej dziwną skrytkę, ja to pierwszy raz zobaczyłem takie rzeczy, biurko i w środku były dwie szuflady, a w środku była trzecia szufladka jako przegródka między tymi szufladami. Tu jakieś papiery, śmieci, a tu kosztowności. Ona się tam do tego swojego biurka dostała i chciała coś jeszcze znaleźć, ale nie była pewna, a tam już tylko Niemcy byli, czy tu ją Niemcy nie zaskoczą i jakąś krzywdę zrobią albo ją wypędzą, albo ją potrącą, pobiją, mimo dobrej niemczyzny, więc mówi: „Chodźmy do komendanta. Kto tu jest komendantem?”. Zaczepiła jakiegoś Niemca: „Gdzie tu jest komendant?” – też po niemiecku. A on mówi: „A, tu jest Feldpost – poczta polowa – i w bloku oficerskim jest tam taki nasz komendant ”. Okazało się, że to był gestapowiec, chodził w mundurze zielonym. Oni w końcu nosili [mundury], Geheime Staatspolizei była cywilna, bo to tajna policja, ale w czasie wojny Niemcy lubili bardzo mundury, oni mieli mundury podobne do Wehrmachtu, może jaśniejsze, z trupią główką na czapce. Obsługa poczty polowej to był chyba Wehrmacht, a on był cenzorem, który sprawdzał listy, co żołnierze piszą do domu i co otrzymują z domu. To trzeba było kontrolować, bo to były nastroje w wojsku. Ta poczta to była ważna placówka i to był ważny oficer, tylko chory na żołądek. To też ma swoje znaczenie. I pani Kasia [Grocholska] idzie z mamą, idę ja z nimi. Mama mnie wtedy już wszędzie z sobą ciągała. Idziemy tam we trójkę, wchodzimy na schody do bloku na Sadybie, Powsińska 24, tam jest ruch, bo chodzą żołnierze niemieccy bez pasów, z menażkami gdzieś tam do kuchni idą po obiad. Ona zatrzymuje jednego, pyta płynną niemczyzną nadreńską: „Do komendanta chcę się dostać. Proszę mnie zameldować do komendanta”. To był podoficer. „A kim pani jest?! Jak się pani nazywa?!”. A ona mówi: „Jestem Graf Grocholska”. – „Phi, jaki Graf?! Co za Graf?! Grocholska?! Co to za Graf?!”. A ona mówi: „To proszę mnie zameldować jako Grocholską”. To komuś tam kazał, bo to był podoficer, żeby poszedł tam. „A co pani chce?!”. „A, to ja powiem komendantowi”. Jego może zdziwiło, że ona tak się pewnie zachowuje i taką niemczyzną dysponuje, że po chwili schodzi stosunkowo młody, bo jakiś czterdziestoletni, facet w mundurze oczywiście. Widać czuł, że to niezwykłe spotkanie, dlatego że jakaś grafini chce z nim rozmawiać. Co ta baba chce od niego? Jeszcze mówi po niemiecku. Czapkę założył. Potem sobie uświadomiłem, że on tak uroczyście: „Co pani sobie życzy?”. A ona mówi: „Panie komendancie, pan ma tu komunistów!”. – „Jak to komunistów?!”. – „No tak. Ja się przedstawiam, a ten sierżant czy jakiś inny, szydzi ze mnie. Ja jestem Graf Grocholska, a on szydzi ze mnie, jaka ja Graf. To co ja mam powiedzieć?! Że jestem Genosse?! Towarzyszka?! Jak on się zachowuje wobec mnie?!”. A on mówi: „Ja, ja. On musi panią przeprosić. To ja panią przepraszam za niego. Kto to był?!”. – „A mniejsza z tym kto. W każdym razie on mnie obraził”. – „A o co pani chodzi?”. Mówi: „Mnie chodzi o to, żebym tutaj dostała od pana pozwolenie, żebym mogła w swoim domu grzebać, powyciągać różne rzeczy, pamiątki rodzinne”. „A kim pani jest?”. A ona mówi, że jest urodzona [w Duisburgu]. „Czy pani jest Niemką?”. Ona mówi: „Jestem z Duisburga”. Znowu to samo. Po co tam łgać. Gdyby poprosił o dokumenty, ale był taki pełen galanterii, a jakże, hrabina, to na nich robiło wrażenie. „A ta kobieta? Kto to jest?”. – „A to jest moja kucharka”. Na moją mamę. „A to? Ten chłopak?”. – „To jest jej dziecko”. –„Kucharka? Aha. To dam takie zaświadczenie, ale niech ta kucharka… A gdzie ona mieszka?”. – „A, mieszka w Wilanowie, ale się boi, bo w tym domu przychodzą żołnierze. Wie pan, front jest. Kobieta samotna, żeby jakiś miała dokument, bo chciałaby…”. – „A dobrze. Jeżeli umie gotować dietetycznie, a ja mam chory żołądek, to ja, póki tu będę na Sadybie, to takie zaświadczenie jej dam, taki papier, który ją upoważni… Każdy, kto ją zatrzyma, to będzie musiał puścić, bo będzie miał ze mną do czynienia, bo to jest na moje usługi, moja gospodyni. Tylko musi mi gotować dietetyczne rzeczy. Czy potrafi?”. Ona mówi: „Oczywiście, świetnie gotuje”. Mama umiała gotować kaszki i jakieś kluseczki na jarzynach. Owszem, dawali produkty. I tak się zaczęła praca mojej mamy na Sadybie i okazało się, że w mieszkaniu komendanta rejonu na parterze, w mieszkaniu Szczubełka.
Jest to o tyle ważne, że był to czas dwunastu dni, w którym to czasie przyplątała się jeszcze, to tak może nieładnie powiedziałem, przyjechała na Powsinek czy na Powsin łączniczka Szczubełka, który nie już żył. Jemu głowę urwało w czasie tego ataku na fort. Ta pani Serafinowa, majorowa Serafinowa, mamy zresztą znajoma, pseudonim miała „Karolina”. Pani „Karolina” mówi do mamy: „Zosiu! Skoro ty tam pracujesz u tego Niemca, to musimy wynieść stamtąd archiwum V Rejonu, bo oni to znajdą w końcu albo ktoś znajdzie”. Jakie to było paskudne wrażenie, jak obserwowałem, ludzie [nasi] z wiosek rozmaitych, spod Piaseczna, przychodzili rabować piwnice [na Sadybie], Polacy. Grzebali, wynosili, co się dało, w tobołach. Albo [ich] Niemcy pobili, albo strzelali na postrach, ale wielu się udawało. Doszło do tego, że droga miedzy Sadybą a Wilanowem w końcu października, bo to przecież było po Powstaniu, była usłana zdjęciami oficerów polskich, wyrywanymi z bardzo pięknych, grubych albumów, w których były zdjęcia rodzinne. A przecież na Sadybie mieszkali oficerowie i legionowi i rozmaici, rodziny wojskowe, przedwojenne. Zdjęcia były nieważne, ważne były okładki, te skórzane z krokodylej skóry czy innej, bo to można było na bazarze sprzedać w Piasecznie. To straszne było, takie przygnębiające, że jedni krew przelewali, walczyli, a drudzy kradli. Tak się zdarza, tak to jest w każdym społeczeństwie zresztą.
Ta praca mojej mamy [u Niemców skończyła się], bo potem się zwinęli i wyjechali. Front zastygł, ale oni jakoś może gdzie indziej [się] przenieśli. W każdym razie w ciągu tych dwunastu dni udało się pani „Karolinie” i mojej mamie dotrzeć do skrytki, która była gdzieś w piwnicy tego właśnie komendanta Szczubełka, nieżyjącego już zresztą. „Karolina”, która była jego łączniczką i powiernicą, sekretarką jak gdyby, wiedziała, gdzie to jest, tam pod węglem gdzieś, coś. Wyciągnęła całe archiwum V Rejonu. To było w skrzyneczce, właściwie to w skrzynce po nabojach do karabinu maszynowego, taka stalowa. Z tej skrzynki to wszystko te dwie panie, właściwie mama sama to zrobiła, bo ona tam nie chodziła. Była ze dwa razy może tylko jako pomocnica mamy czy coś takiego, potem się bała, bo mama miała dokument, ona żadnego. Podzieliły to archiwum na pakiety i ja te pakiety [wynosiłem]. Moja mama znowu była taka troszeczkę nieostrożna, kazała mi te pakiety za koszulę [wkładać] i tak przez parę dni z kolei tutaj do domu wszystko poprzynosiłem Co tam było? Tam była ewidencja V Rejonu, tam były gazety z czasu okupacji.
Były te wszystkie gazety, które zresztą dałem, niektóre egzemplarze, do Muzeum Powstania Warszawskiego, takie drukowane „lewe gazety”. Były pod tytułem „Nowy Kurier Warszawski”. To była gazeta, tak zwana gadzinówka wydawana przez Niemców, ale tam były zaraz po pierwszych zdaniach artykuły z gazetek tajnych. To jak nasi gazeciarze sprzedawali, bo kiedyś nie sprzedawano, „Nadzwyczajnych Dodatków” [w kioskach]. Jak się coś zdarzyło, powiedzmy, jak Niemcy jakieś sukcesy mieli czy coś, to do codziennej gazety „Nowy Kurier Warszawski”, polskojęzycznej, dodawali taki ekstra „Dodatek Nadzwyczajny”, gdzie były sukcesy, jakieś coś tam, a to to, a to tamto, a to Kretę zdobyli, a to coś. Nawet mam taki dodatek gdzieś czy oddałem go tam chyba panu Ołdakowskiemu, znaczy pani Agnieszce Pawelec. To był na przykład taki dodatek: „Wojska niemieckie wkroczyły do Szwecji”. Było bardzo prawdopodobne, że już Norwegia zajęta, Dania zajęta, Finlandia z Niemcami od dawna, to tylko Szwecja została jeszcze. I tu taki dodatek, „Wojska niemieckie wkroczyły do Szwecji”, a tam dalej wszystko, co normalnie z „Biuletynu Informacyjnego” było. Zanim ktoś przeczytał, doczytał się, na przykład jakiś folksdojcz, który znał język polski, o co chodzi, to już gazeciarza nie było, już poleciał gdzieś dalej. To było drukowane na dużych maszynach rotacyjnych […]. Były zdjęcia na przykład, zdjęcia Warszawy zniszczonej wykonywane przez samorzutnych kronikarzy nigdzie nie zorganizowanych. Tu pan [Antoni] Wołągiewicz, który robił zdjęcia. To też nie było bardzo wolno, bo piękny pałac Corazziego na placu Bankowym, w którym pani Hania rezyduje, to mury stały, to wszystko było wypalone. Była obok wielka synagoga żydowska, też siedmioramienne świeczniki leżały. On porobił zdjęcia tego wszystkiego. Te zdjęcia to były dokumenty, więc gdyby go na tym złapali, to byłby [wysłany do obozu]. Zdjęcie na przykład Wielkanocnego Grobu Pańskiego w kościele Świętej Anny, słynny grób, zrobione takie zdjęcie. Takie zdjęcia były oddane do tego archiwum, żeby [zachować na okres] po wojnie czy żeby to było ewentualnie do wykorzystania do celów propagandowych między żołnierzami w czasie konspiracji. Było na przykład takie zdjęcie, chyba wam podaruję, nie wiem, czy możecie to przyjąć, czy chcecie, takie zdjęcie, którego [wtedy] nie rozumiałem. To było zdjęcie karabinu maszynowego, akurat to był polski karabin maszynowy, na którym leży zabity niemiecki żołnierz. To było zdjęcie pozowane, fotomontaż [dla akcji „N”], dlatego że zauważyłem i wszyscy dorośli też wiedzieli, że Niemcy swoich poległych natychmiast zabierali. Mieli zasadę takiego, to się po niemiecku nazywa, już nie pamiętam jak, „sąsiedztwa łokieć w łokieć”[Schmitt bei Schmitt]. Jeżeli twój kolega, którego nie czujesz [łokciem], padnie, to masz się nim zaopiekować. Jeżeli jest ranny, to mu pomóż, jeżeli jest zabity, to wróć po niego, za nogi, żeby nie zostawić go na polu bitwy. Przyznam się, że nie widziałem wielu zabitych Niemców. Widziałem Polaków, było ich mnóstwo w 1939 i 1944 roku, natomiast swoich Niemcy od razu usuwali. Do nich Polacy strzelali z grochu chyba, bo oni nie mieli przecież zabitych, a mieli [prawie] tyle co i Polacy, w końcu straty były porównywalne, odejmując straty ludności. Takie archiwum zostało do nas przyniesione, przechowane.
To już taka działalność poza… Też ciągle harcerska, tak to pojmowałem. I jeszcze coś powiem, […]. Właśnie wtedy… […] Będąc pierwszy raz na wysiedleniu w Powsinie, jak się przyplątał Kuba z kozą, to na drugi dzień mówi: „Słuchaj…”. Myśmy się wcześniej znali, bo on u nas tu był, w mojej siostrze się podkochiwał trochę, śpiewał jej piosenki. Ona udawała, że to prosty chłopak, z ulicy Pańskiej, ślusarz, to ona się nie będzie [z nim] zadawać, ale on się nie przejmował, był wesoły. Mówi: „Słuchaj, nas tu jest gromada przy twojej mamie, za parę dni nas mogą wypędzić z Powsina. To może tak zrobimy: jak wychodziłem z fortu, widziałem tam, w tym forcie [wózek], widocznie ludzie wzięli wózek, żeby na niego [coś ładować]. Jakiś do owoców, do handlu owocami czy kwiatami. Platforma, dyszel i dwa kółka, najprostszy wózek, dosyć ciężki. Słuchaj, może ci ludzie zauważyli, że nie dadzą rady z tym wózkiem i tak pyrnęli go tam w dołek. Niemcy kazali brać na plecy, ile kto udźwignie, i wio do Pruszkowa. A ten wózek został. Wiesz co, może on tam stoi”. To już było 5, 6 września po kapitulacji, znaczy po rozbiciu Sadyby. „Chodźmy na Sadybę, zobaczymy. Może ten wózek jest. Może nam się przyda do dalszej wędrówki”. Bardzo mi się to podobało, dlatego że co? Zobaczyć pobojowisko. Rankiem z tego Powsina, nic nikomu nie mówiąc, we dwójkę pomaszerowaliśmy. Idziemy sobie przez Powsin, Powsinek, Powsinek częściowo spalony, przez Wilanów. Ciągle Niemcy byli na folwarku, ciągle doglądali, żeby były zbiory sprzątnięte, bardzo dobrze, po gospodarsku pilnowali. Nawet ci wermachtowcy. (To jest osobna sprawa, bo to też nie moja zasługa, tylko słyszałem, jak się broń wywoziło furą [z Powsinka], każdy karabin był owinięty w snopek. Ale to już co innego). Niezatrzymywani przez nikogo doszliśmy do Sadyby. Wchodzimy na Sadybę, zbliżamy się do fortu. Patrzymy, że z fortu w tym momencie (a to były przedpołudniowe godziny, może dziesiąta, myśmy tam ósmej czy o siódmej wyszli z Powsina, bo to kawał drogi, siedem, osiem kilometrów) wychodzi trzech Niemców, żołnierzy, rękawy zakasane, karabiny nosili niedbale, na pasku zawieszone. Tak zajęci rozmową, że w ogóle, gdyby tak skręcili głowę tylko w prawo czy w lewo trochę do tyłu, to by nas zobaczyli. Nie wiem, jak by zareagowali, ale gadali. Szli sobie po kocich łbach ulicy Powsińskiej, szkło chrzęściło pod podkutymi butami. Tak się oddalali, oddalali, oddalali aż do ulicy Podhalańskiej, potem skręcili w Zieloną i znikli gdzieś między domami, więc my hyc do fortu, patrzymy – stoi wózek, dyszel do góry. Takie skojarzenie szczeniackie, pomyślałem sobie: „To ten wózek udaje karabin maszynowy, bo do góry, bo to strzela”. Myślę sobie: „Boże kochany, chłopcze, o czym ty myślisz?”. Do fortu, fort rozbity. W pierwszej kazamacie, gdzie byli jeńcy, żadnych odkryć nie zrobiliśmy, ale w drugiej kazamacie dwie dziewczyny zabite leżą w opaskach, w następnej są, cóż, przedsionki tylko, bo to porozbijane, drzwi powyrywane, tam wewnątrz jest korytarz, wiatr jak wpadnie od zachodu, to na wschód wylatuje, mnóstwo papierów. Tam były magazyny druków lotniczych, raporty z wypraw lotniczych, z lotów, to się nazywało [Flugansage], czyli meldunek lotniczy. Całe bloczki, z drugiej strony można było pisać na tym, zresztą potem ze dwa lata używałem tego jako bruliony, bo zeszytów nie było już po wojnie. Te bloczki [Flugansage] tam fruwały, zresztą Powstańcy sobie z tego robili posłania, gnietli te kartki, na tym się spało. Patrzę, że jest torba po masce, myślałem, że maska gazowa polska przedwojenna, ale nie, to była sama torba tylko, a w torbie rulonik czegoś. Wyciągam to. To był komunikat informacyjny, Biuro Informacji i Propagandy Armii Krajowej, Rejon Mokotów. Tak się to nazywało, formatu chyba A4, dwustronicowe, komunikat informacyjny. I tak ten komunikat informacyjny, chyba trzy egzemplarze. Patrzę sobie – o, datowany, 1 września 1944, dzień śmierci mojego ojca. Za pazuchę i idziemy. To już będzie zaraz moje wielkie przeżycie, które nie ma związku akurat z tym, co znalazłem, bo to będzie moja osobista trauma, która została we mnie, bo zacząłem wtedy myśleć o ojcu i o tym, co zobaczyłem, ale to na końcu już powiem o mojej traumie, o tym bardzo ciężkim przeżyciu. Ten „Komunikat Informacyjny”, mam zresztą egzemplarze, odbitkę jedną, dałem zresztą to do Muzeum Powstania, w tym komunikacie jest napisane, że „Rządy Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii ostrzegają…”. Aha, to z nasłuchu radiowego na Mokotowie, bo były drukowane na Mokotowie w „Baszcie”. „Z nasłuchu radiowego wiemy, że rządy Stanów Zjednoczonych i rządy Wielkiej Brytanii wystosowały do rządu Trzeciej Rzeszy ostrzeżenie, że jeżeli Niemcy będą nadal traktowali żołnierzy Armii Krajowej niezgodnie z prawem międzynarodowym, te osoby winne naruszenia takich zasad będą odnalezione i wkrótce ukarane”. […] Ten komunikat widocznie poskutkował, ja go ze sobą wziąłem, nie czytając. W domu mama to przeczytała, mówi: „Słuchaj, to jest bardzo ważne, to co przyniosłeś. Bardzo dobrze”. Aha, jeszcze tego Kubę ochrzaniła, że wyprowadził dzieciaka ze sobą na [fort] i [jak] tam by się coś stało… Ale wózek się przydał i ten komunikat bardzo, bo myśmy się spakowali na ten wózek.
Następnego dnia, nie popychani przez Niemców, swobodnie, spokojnie żeśmy wyemigrowali do Skolimowa, do Konstancina. A tam były szpitaliki w poszczególnych willach, takie małe – tu dwóch leżało, tam trzech żołnierzy leżało, Powstańców. Ludzie się trzęśli, bali się, co to będzie, jak Niemcy wpadną, bo już Węgrów wtedy usunięto. Jak byli Węgrzy, to było fajnie, to byli łagodni, a jak przyszli Niemcy, to rozmaicie mogło być. I wtedy ten komunikat i te, powiedzmy, [żądania jak] mają Niemcy traktować [żołnierzy AK], to było skierowane [także] do Polaków. Doszło do nich. Już wtedy nie mówili, nawet jak zdarzyło się, że odkryli, że gdzieś leżał ciężko ranny żołnierz, że to jest polnische Bandite, tylko AK Leute, „Ludzie z AK”. I złagodnieli, więc to było bardzo ważne. Dlaczego mówię o tym? Było to ważne, dlatego że opiekunowie czuli się troszkę bezpieczniej, i ci [ranni], którzy byli wystraszeni, wśród obcych ludzi [też].Tak że to się przydało. Mam ten komunikat, nie wiem, czy [dałem], ale chyba dałem [do Muzeum Powstania], tak że w stosownym momencie ktoś może to odnaleźć. Tak się to nazywa: „Komunikat Informacyjny Numer 26 z 1 września 1944 roku”. I na tym może skończymy, bo to nie ma co dalej ciągnąć.

Warszawa, 28 stycznia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska
Bogdan Dobrzański Pseudonim: „Lis” Stopień: „zawiszak”, przewodnik patrolu sanitarnego, służby pomocnicze Formacja: Obwód V Sadyba, Zgrupowanie „Waligóra” Dzielnica: Sadyba, Wilanów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter