Bogdan Kończak „Kodan”

Archiwum Historii Mówionej

Ksiądz Bogdan [Stanisław] Kończak [„Kodan”], urodzony 15 sierpnia 1929 roku, Twierdza Modlin.

  • Jak wyglądało księdza dzieciństwo? Dlaczego ksiądz urodził się akurat w Modlinie?


To [była] rodzina wojskowa, bo tylko dla rodzin wojskowych była sama Twierdza. Poza Twierdzą było tak zwane, jakby powiedzieć po naszemu, przedmieście i to było dla rodzin wojskowych, a potem były mury, fosy, [wszystko], co jeszcze było potrzebne dla tej wagi, jaką ma Twierdza.

  • Czyli ojciec był wojskowym?


Tak.

  • Jak miał na imię?


Stanisław.

  • A mama?


Helena.

  • Czy ojciec został wojskowym w Modlinie czy przeniósł się z innego miejsca?


Ojciec, [urodzony w 1898 roku], mając osiemnaście lat, został zwerbowany przez Niemców, został wywieziony (to znaczy nie tylko on, ale także jego koledzy, bo ojciec pochodził z Krotoszyna) do Gdańska i tam przechodzili ćwiczenia wojskowe. No i potem, jak wybuchła wojna niemiecko-francuska, ojciec został wcielony do armii niemieckiej i jego koledzy też, no i wywieźli ich aż na granicę francusko-niemiecką. A ponieważ w tym czasie generał Haller […] tworzył tam wojsko polskie, oni się o tym dowiedzieli i potem duża część tych niemieckich żołnierzy – ale Polacy – jednej nocy przedarli się przez okopy do Francji i wstąpili do armii polskiej, do „niebieskich”.

  • W którym momencie rodzina znalazła się w Modlinie?


Ojciec należał do 1. Pułku Saperów. [Brał udział w obronie Warszawy w 1920 roku. W 1921 roku cały pułk został z Warszawy przeniesiony do Modlina jako 1 Pułk Saperów. Matka pochodzi z Warszawy. Ślub odbył się w Warszawie, w katedrze wojskowej przy placu Krasińskich. Po ślubie zamieszkali razem w Twierdzy Modlinie, do 2 września 1939 roku]. Ojciec był chorążym ostatnio, prawda, dźwigał na wszystkich uroczystościach sztandar pułkowy. Wszystkie uroczystości, jakie się odbywały na placu przed kościołem, to były dla mnie najpiękniejsze momenty, dla wszystkich dzieciaków. Myśmy tam patrzyli: piechota, ułani, kawaleria, saperzy i tak dalej. Potem te sztandary wychodziły, przez cały plac maszerowały, ten początek, [również] mój ojciec – to mi imponowało.

  • Czy ksiądz miał rodzeństwo?


Brat, starszy.

  • Jak miał na imię?


Henryk.

  • Jak się nazywała mama?


Z domu Gromadko.

  • A imię?


Helena.

  • Państwo tam przeżyli czas do wybuchu wojny?


Do ostatniej chwili, tak. To znaczy żeśmy już się przygotowywali, bo już szły pogłoski, że będzie wojna. No, nie wiadomo, jak to się miało rozpocząć, w każdym razie i starsi, i kobiety, i młodzież (ojcowie byli w koszarach) chodziliśmy do parku i kopaliśmy okopy przeciwlotnicze do ostatniej chwili. Wojna nas zaskoczyła, to znaczy mieliśmy iść do szkoły, bo to było 1 września, no i wcześnie mama nas obudziła, bo to po wakacjach, to od razu (akurat było bardzo ciepło, okno było otwarte w sypialni) słyszmy warkot samolotu. Dla nas to nie było nic nadzwyczajnego, bo tam było blisko lotnisko, no to jakoś dosyć nisko musiało to lecieć, bo ten warkot był bardzo wyraźny, bardzo ostry i potem za chwilę huki. To znaczy puścili pierwsze bomby, prawda. […] To były takie specjalne domy wojskowe, mieszkaliśmy akurat przy wjeździe od strony Zakroczymia. Tam potem była fosa, był most, był mur i były wały jeszcze. No i tam stała straż, tam nikt nie wchodził, nawet my musieliśmy mieć legitymacje, żeby się dostać do wnętrza, do Twierdzy. No i okazało się, że oni, te samoloty nadleciały i zaczęły bombardować. Dwa [widzieliśmy], bo już potem wyskoczyliśmy na dwór zobaczyć. Ale akurat nadleciały tak, że nie rzucali tutaj, zaraz z brzegu, bo to jeszcze wszystko [było] za blisko, dopiero potem się ciągnęło, Modlin szedł za nami. No i jak przyszły te wybuchy, to żeśmy się zorientowali, co się dzieje. Potem za chwilę znowu wybuch. Mama nas wpakowała za bieliźniarkę, żeby nas ochronić, no bo nie wiadomo było, gdzie uciekać. Na dwór nie, no bo przecież było strasznie niebezpiecznie. Potem to ustało, no i za chwilę był komunikat, przyszedł żołnierz przysłany przez ojca, że mamy się pakować, dlatego że następnego dnia wszyscy cywile muszą Twierdzę opuścić. Wszystkie rodziny wojskowych muszą Twierdzę opuścić, że 2 września, prawda, nikogo już tutaj z cywilów nie może być. No i rzeczywiście, zaczęli napływać tak zwani powołani do wojska, ci, którzy mieli wezwania, tak że pełno młodzieży zapełniło ten Modlin. Nie mieli gdzie spać, [więc] w parkach, na ławkach, prawda, to wszystko tam noc spędzało, prawda. No i przecież zakwaterowani musieli być, mundury [dostać]. I ojciec właśnie był w pułku takim [opiekunem] gospodarczym – magazyny żywnościowe i ubraniowe były właśnie pod pieczą mojego ojca.

  • Do której klasy ksiądz miał iść 1 września?


No właściwie to się rozpoczęło też trochę dziwnie, bo najpierw rozpocząłem pierwszą klasę, mama mnie przyprowadziła do szkoły i w tej pierwszej klasie byłem dwa tygodnie. Po dwóch tygodniach na lekcji wszedł woźny, coś szepnął do nauczycielki i potem ta pani powiada: „Bogdan, proszę iść z panem woźnym”. Wstałem i zaprowadził mnie do drugiej klasy, akurat tam dzieciaków nie było. Patrzę, w ławce siedział kierownik szkoły (dawniej nie było dyrektora, tylko był kierownik szkoły) i mama moja była, i wychowawczyni. Lekcję akurat prowadziła inna pani. No i kazali mi stanąć przy tablicy i wydawali rozkazy. Trzeba było napisać, już nie pamiętam, po prostu „Ola ma kota”, prawda, i tak dalej. Potem z matematyki, dwa plus dwa czy podzielenie i tak dalej. Okazało się, że to wszystko znam. Potem zaczęli się naradzać, po chwili kierownik powiada: „Proszę go przenieść do drugiej klasy”. Tak że w pierwszej klasie byłem dwa tygodnie, dlatego taki jestem niedokształcony trochę dlatego, prawda. Tak że właściwie jak się wojna rozpoczęła, powinien być w trzeciej klasie, prawda, ale byłem już w czwartej. 1 września miałem iść do piątej klasy.

  • 2 września, kiedy państwo wyszli z Modlina, gdzie się państwo skierowaliście?


No to przyjechały potem następnego dnia… Bo zrobione mieliśmy piękne mieszkanie, prawda, piękne pokoje, sypialnie i przedpokój. Ojciec miał bardzo bogate meble. Wiem, nieraz mi się obiło o uszy, że właśnie sobie oficerowie chwalili, władze wojskowe, szczególnie właśnie Piłsudskiego, który ogromnie dbał o legionistów. Bo ojciec po tym jak przyjechał do Polski z Francji, gdzie się wpisali do armii polskiej, był w obronie Warszawy. Ojciec brał udział, no i po prostu był [potem] w wojsku jako legionista.

  • W jakim stopniu we wrześniu był ojciec? Jaki miał stopień?


Chorąży. A jak przyszedł do Polski, to był żołnierzem zwykłym, nie. Potem jak wojna ustała w 1918 roku, to ojciec akurat był w Warszawie i przy ulicy Gdańskiej, tam jest na takim wzgórzu kościół Najświętszej Maryi Panny (to marianie mają pod swoją opieką) i zaraz za tym po drugiej stronie były koszary i ojciec był w tych koszarach. No i tak się stało, że był Wielki Post, Gorzkie Żale, chłopaki byli dosyć pobożni wtenczas, prawda, i przyszli na Gorzkie Żale. Ludzie tacy byli bardziej pobożni, dziewczyn pełno, wychodziły z kościoła, ojciec był taką grupą kolegów swoich, prawda, panny wychodziły, śmiały się (ogólnie wiem, bo to mama mnie opowiadała) i w pewnym momencie ojciec podszedł do mamy mówi: „Czy mogę panią odprowadzić do domu?”. Tak po prostu, tak jak to chłopak w tym okresie. […] No i skończyło się ślubem w kościele garnizonowym przy placu Krasińskich. Potem zaczęto regulować te sprawy wojskowe, koszarowe i ten cały pułk przeszedł do Modlina. No i w Modlinie już żeśmy pozostali aż do 1 września.

  • Co działo się dalej we wrześniu?


No i teraz z ojcem się kontakt już urwał, prawda. Przyjechały takie podwody wiejskie, chłopskie wozy, nas powsadzali, rodziny z naszego bloku i sąsiedniego, i nas wywieźli do Nowego Dworu Mazowieckiego. Stamtąd, z Dworu Mazowieckiego zapakowano nas na samochody towarowe, tak że nie było tam specjalnie [miejsca do siedzenia], tylko żeśmy siedzieli na swoich własnych rzeczach. Wywieziono nas przez Legionowo. Dla mnie Legionowo to była wioska, […] ta miejscowość się dopiero kształtowała, bo to założył Piłsudski, stąd nazwa Legionowo. Te miejsca, te pola były przeznaczone właśnie na budowę dla wojskowych. Tam tylko wojskowi dostawali działki na budowę, tam mój chrzestny też się właśnie zameldował. No, przejechaliśmy przez Legionowo, Warszawa Praga, potem Siedlce, Mińsk Mazowiecki, zdaje się, i tak żeśmy dojechali aż na wschód. No, w międzyczasie czasie były takie momenty postojowe, [w końcu] dojechaliśmy do Kamienia Koszyrskiego. To jest Polesie, Wołyń, już tam. […] No i tam było pełno wojska polskiego. Te wszystkie, jeśli tak mogę to określić, nasze rozbitki wojskowe tam się gromadziły, reformowali to wszystko, żeby w dalszym ciągu przeciwstawiać się Niemcom. No to tak do 17 września to trwało, bo żeśmy się dowiedzieli potem, że od strony Lwowa, Białegostoku, czyli z boku zupełnie, [to znaczy] Niemcy tam z tyłu, a z drugiej strony Związek Radziecki, żołnierze rosyjscy. No i dowiedzieliśmy się, że jesteśmy już pod okupacją całkowicie. Pamiętam ten moment, to było takie miasteczko, coś w rodzaju naszych Szamotuł (oczywiście to teraz wszystko rozbudowane), na [środku] duży rynek, gdzie zgromadzili się żołnierze. No i potem [zebrali się] wszyscy ciekawscy (ja też tam byłem, brat, inna młodzież i starsi poprzychodzili) i przemawiał pułkownik (nie znam nazwiska), że jesteśmy otoczeni i przede wszystkim, jedna najważniejsza rzecz, właśnie nie mamy broni, bo nikt nam broni nie dostarczał, a tutaj czołgi, a tu samoloty. Po prostu tam [powody] decyzji zakończenia wojny – tam, w Kamieniu Koszyrskim – to był brak broni. Strzelił i nie było potem reszty ku pomocy. No i powiedział, że rozwiązuje wszystkich, zwalnia z przysięgi. Poleca, to pamiętam: „Gdziekolwiek będziecie, żołnierze, pamiętajcie, zawsze będziemy walczyli o wolność, prawda, zawsze jesteście żołnierzami”, no takie patriotyczne przemówienie. Ogromne to było przeżycie. A potem stało się tak, że wiedząc, jaka jest sytuacja, że za chwilę będziemy w rękach rosyjskich, bo Niemcy tu się zbliżali, [żołnierze] zaczęli łamać szable, karabiny, prawda, wszystko znosili na stos i potem to wszystko podpalali. Chcieli, żeby ta broń, którą oni mieli, nie dostała się w ręce najeźdźcy, Rosjan, którzy szli z południa i z północy, a Niemcy z zachodu.

  • Co się z państwem dalej działo?


No i teraz, kiedy tak zwolnił wszystkich, też powiedział, co mają ze sobą robić cywile, że będą przetransportowani do Kowla. Kowel to było takie duże miasto powiatowe. Tam nas przewiozą, tam jest pociąg, jest lokomocja jakaś, tak że każdy będzie mógł już na własną rękę wrócić do swojego miejsca, gdzie będzie chciał. Nas tylko dowiozą i na tym kończy się już opieka wojskowa nad rodzinami wojskowych (tam była masa tych rodzin wojskowych). No i potem tam już będziemy samowolni. No i tak się stało, że pociąg nadjechał, ale pociąg towarowy. Wiem, że wszyscy pokazywali pierwszy wagon, bo pierwszy wagon był taki ładny, taki osobowy, i mówili, że tam hrabiowie jacyś będą, no to zawsze taka wyższa jakaś sfera tam, też uciekali, ale przy tym wyjeździe no mieli ten specjalny tam wagon. Potem były wagony towarowe odkryte, tak jak normalnie towar się przewozi (nie wiem, ile mieli tych wagonów), ja potem na końcu jeszcze starczyło dla pierwszych wojskowych. Bo potem następny [pociąg] miał wrócić i resztę wojska (bez broni, patki sobie zdzierali żołnierze, żeby nie wiedzieli, kto jest kim, [jaki ma stopień]) potem przewieźli do Kowla i z Kowla będzie można w ten świat po prostu ruszyć. Bo to już było nad granicą, ten Kamień Koszyrski i tam powiedzmy, wiemy, nadgraniczne miasta się tak nie rozwijały jak w środku… No i żeśmy wsiedli w ten pociąg, wjechaliśmy w las i nagle pociąg stanął w lesie. Okazało się, że na szynach, na torach leżą ścięte sosny. Już jakaś organizacja anty była, bo chodziło o zahamowanie wyjazdu tego wojska i rodzin, żeby to stłamsić, zupełnie dosłownie zniszczyć. Żołnierze wyskoczyli, zdjęli tę barykadę, jedziemy dalej, no i nagle widzimy nad sobą samoloty. No i te samoloty, dwa, dosyć wysoko i takie czarne punkciki się pokazały. Wszyscy zaczęli wołać… Pani Krzyżanowska, mamy koleżanka, też miała dwóch chłopców, prawda, mama miała też dwóch chłopców. [Wszyscy] zaczęli wołać: „Ulotki, ulotki, ulotki!”. Okazało się, że bomby puścili, ale nie trafili w pociąg, one wpadały gdzieś w las, te różne podmuchy dalej zaniosły to wszystko. No to ludzie wpadli w popłoch i zaczęli wołać, żeby stanął, żeby mogli po prostu uciekać. Taka była panika. Nikt nie wiedział, co ze sobą zrobić. Po prostu strach wszystkich ogarnął, panika. No i pociąg zaczął hamować, akurat wyjechał z lasu. No i były pola po żniwach, czyli ściernisko, i stanął akurat w środku pola. Jak stanął na środku pola, ludzie zaczęli wyskakiwać, ten las był niedaleko, żeby się chronić do lasu, a te dwa samoloty się zbliżyły i zaczęły z broni pokładowej strzelać – zniżyły się bokiem i [strzelały] z karabinu maszynowego. No tyle zamordowanych… Matki padały trupami, dzieci, dzieci płakały przy matkach, matka płakała nad dzieckiem zabitym. Część, między innymi właśnie moja mama i jeszcze inni, nie uciekali do lasu, tylko pod pociąg. I żeśmy tak przelatywali [na różne strony], jak oni zlatywali, zależy od której strony lecieli. Ale tak strzelali, jakby żniwo było, jakby zboże kosili. Nadlatywali bokiem, z karabinu maszynowego jednego koło drugiego kosił, nie patrzył. Chociaż przy lokomotywie była biała flaga zawieszona, bo myśmy jechali do rusków, bo Kowel już był w ramionach wojska rosyjskieg. No i potem za chwilę, prawda, odjechali… To znaczy mamy koleżanka została zastrzelona, pani Krzyżanowska. Jej syn, jak pociąg stawał, został wytrącony z wagonu – wagon uciął nogę i rękę temu chłopakowi. W nocy zmarł z upływu krwi…

  • To były samoloty niemieckie?


Samoloty radzieckie.

  • Radzieckie.


Tak. Czerwone gwiazdy były, dlatego myśmy wiedzieli. Widzieli, że kobiety tylko i dzieci, bo przecież ojców nie było, bo wszystko na wojnie. Tylko te dwa wagony, chyba tylko w dwóch byli żołnierze nasi. [Piloci] widzieli wyraźnie, zniżali się zupełnie nisko. Przecież nie bali się, że ktoś będzie do nich strzelał, bo nikt nie miał broni, prawda. Tak że przez całą noc… My potem żeśmy wyskoczyli, jak już odlecieli, każdy, co tam miał, żeśmy podlatywali, pończochy ludzie zdejmowali, skarpetki, żeby krew zatamować i tutaj ręce… No po prostu ludzie podziurawieni, bo tak szedł – po prostu normalne ludobójstwo, mordowanie ludzi bezbronnych. […] Potem był pogrzeb następnego dnia. Takie pudła, prawda, po dwie, po trzy osoby na cmentarz prowadzono i chowano tych ludzi tam. Miałem wtedy jedenaście lat, rozpoczynałem. Ja to pamiętam doskonale, ale potem, czytając różne opisy tych sytuacji, jaką było wypowiedzenie wojny przez rusków, nigdzie nie spotkałem [relacji] o tym wydarzeniu. Chodziło mi o te groby tam. Tam cała masa tych grobów, całą noc tam kopali te groby, po dwie, po trzy trumny, prawda – coś niesamowitego, tego się nie da opisać.

  • Czy to było daleko za Kamieniem?


No właśnie, człowiek się nie zajmował tym, żeby zobaczyć, co to jest za wioska, jak się nazywa. W każdym razie to była wioska prawosławna, bo była cerkiew i na cmentarz prowadził pop. I to jeszcze tak prowadził, że potem jak przy cerkwi pokropił, pomodlił się za wszystkich. Wszyscy się ustawili na cmentarz, nikt tam nie śpiewał, bo wszyscy ryczeli, płakali, prawda, nie z tej ziemi. Sami rozumiemy, jaka sytuacja powstała. A pop szedł, prawda, tak że… Nie wiem, to chyba było po to (żeśmy na ten temat rozmawiali), miało chyba ten sens, że on się bał, że [będzie posądzony] że z tymi ludźmi żył z takiej jakieś przyjaźni czy coś w tym rodzaju, prawda, tak że jest też niby [robił to] pod taką presją. [Szedł] obok żołnierzy, niby mieli takie kije wystawione na niego, że jak nie będzie prowadził, to go zabiją. Po prostu [taka scena], żeby zrobić wrażenie, dla ludzi, jakby potem opowiadali, że ten pop był cały i zdrowy, nie. No i potem jak się skończył ten pogrzeb, myśmy wrócili do pociągu [po rzeczy]. […] Wiem, że potem odwiedzili tego kolegę, [syna] pani Krzyżanowskiej, która zginęła. On zmarł w nocy. Myśmy nocą go odwiedzali. Następnego dnia znowu ten pociąg ruszył. Powiedziano, że mamy wracać do pociągu, ci, którzy, prawda, żyli. [Zmarli] „poszli” na cmentarz, my do tego pociągu i nas zawieźli do Kowla (to było już wieczorem), zawieźli na boisko sportowe. Tam się paliły ogniska. Nigdzie żeśmy nie szli gdzieś zamieszkać, tylko przy ognisku się każdy skupiał i tak żeśmy noc przetrwali. Następnego dnia przyszła wiadomość, że jest pociąg, że będzie jechał do Brześcia nad Bugiem. Kto chce, może się zabrać. No i tak się stało, że myśmy wtenczas w tym Kowlu jakiś czas się zatrzymali, […] zamieszkaliśmy w szkole. Wszystkie ławki szkolne zostały wyrzucone na podwórek, a tam jakieś sienniki różne [położono] i myśmy tam spali przez dwa tygodnie. Tam miałem taki przypadek, muszę powiedzieć, bo to ogromnie przeżywałem. W sklepach nic nie można było dostać, a gdy chodziło o chleb, to nawet chleba nie dostarczano, tylko piekarnie były oblężone, ludzie stali całą noc, czekali na chleb. Tworzyły się kolejki, no i mama poszła i brat był, się zmieniali i potem ja nad ranem jeszcze szedłem tam, już było widno – szedłem do piekarni, żeby zająć miejsce, jak będzie ten chleb już upieczony, będą mogli wydawać. I po drodze, idąc ulicą, naprzeciwko mnie szedł oficer radziecki, Związku Radzieckiego. Żołnierze strasznie wyglądali, sznurkami opasowane, w takich papciach – to nie było wojsko po prostu. To był 1939 rok, dzisiaj to troszeczkę inaczej wygląda, a wtedy to było takie dziadostwo. Ale to był [żołnierz] rzeczywiście ubrany już w lepszym stroju. No i mnie zatrzymuje i pyta, gdzie jest taka ulica. Ponieważ mieszkaliśmy tam już dwa tygodnie, no to jako chłopak nie siedziałem w miejscu, tylko [kręciłem się] tu i tam. wiedziałem, gdzie akurat ta ulica była, blisko szkoły. I tak jak tu siedzę przed panią, tak on stał przede mną. Ponieważ wymienił ulicę, którą znałem i wiedziałem, gdzie jest, odwracam się troszeczkę na bok i ręką mu pokazuję, żeby szedł prosto i zaraz w prawo. I odezwałem się w ten sposób: „Proszę pana, trzeba…”. Nie skończyłem, bo znalazłem się na ulicy. Tak mnie trzepnął w głowę… Że ja dzisiaj żyję, to ja nie wiem w ogóle. Tak mnie w głowę walnął, że się jeszcze z tego chodnika przewróciłem się na jezdnię. Tylko tyle pamiętam, że krzyczał, że nie per pan, tylko towariszcz, nie ma pan. Tak byli wychowywani. Przed wojną wiemy, jaki tam poziom tego wszystkiego – komuna tam zapuszczała korzenie. Tak że po tych dwóch tygodniach żeśmy wyjechali do Białegostoku.

  • Nie do Brześcia?


Nie do Brześcia właśnie, tylko do Białegostoku nas zawieźli, no i w Białymstoku już nas rozpuścili. Dowiedzieliśmy się, że z Białegostoku w kierunku Warszawy do Małkini jest granica niemiecko-rosyjska. Znaczy Małkinia należała do [Niemców]. I to też taka była nieprzyjemna rzecz, bo były takie wozy podstawione, akurat żeśmy się dostali do takiego wozu, który nas tak wiózł, potem patrzymy… Kilka rodzin tak wyjeżdżało. Niektórzy szli, [na wozach] rzeczy były położone. Gdzieś nas do jakiegoś lasu wiózł. Co chciał z nami zrobić, nie wiem. [Może] chciał jakoś wykorzystać po prostu tych ludzi. Niektórzy się zorientowali, kazali się zatrzymać i „dalej nie będziemy jechać, no bo las, las”. A nie byliśmy dalej, tylko kilometr czy coś do stacji. No i stało się tak, że pod wpływem krzyków, hałasu, [ruszenia] z pięściami do tego [woźnicy]…. Ale to ten jeden, bo inni gdzieś tam pojechali, a ten jeden tam w ten las jechał. Tak że zawrócił i wyjechał na szosę, no i żeśmy dojechali do dworca. Z dworca żeśmy doszli do Małkini pieszo, no i tam w Małkini… Przepraszam, Małkinia należała już do Niemców. Bo był taki też moment, że myśmy akurat weszli już do pociągu, przez okno wyglądaliśmy, ja i koleżanka od znajomych, żeśmy tak patrzyli, Niemcy już chodzili w tych swoich czapach… I w pewnym momencie stanął przed naszym oknem i zaczął krzyczeć: Jude, Jude! Wskoczył do przedziału i coś pokazał do tej mojej koleżanki. No miała taki wygląd, że można było ją podciągnąć, do kogo się chciało, ale jemu się wydawało, że Jude. Pierwszy raz się z tym spotkałem, [poznałem] to nastawienie Niemców do Żydów. No i dopiero ta pani, bo mama tam stała i inni, całe szczęście, ją wybronili. Potem żeśmy stanęli, ustawili nas w kolumny po trzech, bo nie uznawali czwórki jak my, tylko trójki –mama, ja i brat, prawda. No i zbliżał się wieczór, się ciemno robiło, oni potem chodzili z psami i nas wszystkich po prostu badali, patrzyli, kto to się tutaj ustawił, cały szereg długi był. Nagle zatrzymuje się przy nas Niemiec, który stał z latarką i psem. No i nam przeleciał po twarzach i za nami stała inna znajoma, pani Jędrzejczakowa. Miała chłopaka i dziewczynę, ale też był mężczyzna przy niej, prawda, i trzymał rzeczy. Jak on zaświecił na tego mężczyznę, spojrzał i krzyczy: Jude! Rzeczywiście, to był Żyd. Wykorzystał ją, bo ona miała jeszcze małe dzieci, więc te bagaże on wziął i jako jej mąż chciał się przedostać na stronę warszawską. Ona pochodziła z Wrześni, teraz to już starsza pani, ale przed wojną jako dziewczynka chodziła do szkoły i uczyli po niemiecku. Mój ojciec po niemiecku wszystko znali perfect. No i ona (pierwszy raz ją taką widziałem) jak zaczęła krzyczeć, jakimiś takimi słowami [wulgarnymi po niemiecku], że to mąż. No i ten [Niemiec] zgłupiał i poszedł dalej. Ale już drugi raz od razu na wstępie: Jude, Jude! – już widzisz to nastawienie Niemców do Żydów. No i żeśmy przyjechali do Warszawy na Dworzec Wschodni. Tam nas wysadzili, no i teraz „róbta co chceta”. Ponieważ mama pochodziła z Warszawy, to miała rodzinę, rodziców i rodzeństwo, no i po prostu nie było wielkiego problemu, jedziemy do naszych, a potem jakoś to się ułoży.

  • Na jakiej ulicy mieszkała rodzina?


Na Słodowcu. Dzisiaj go nie ma, takie piękne miasteczko, dla mnie to było przedmieście Warszawy. Myśmy tam przed wojną przyjeżdżali, to był taki duży krąg. Tam był browar po drugiej stronie, dlatego to Słodowiec, a tutaj miasteczko. Pracowali wszyscy w tym browarze. Wszystko było, i kowal był, i fryzjer był, i szewc, i wszystkie sklepy, i Żydzi, i wszystko – całe te miasteczko wkoło tego rynku. Wszystko takie […] normalne domki, jak to dawniej, nie jak dzisiaj się wille budują, prawda. No i tam rodzice mieszkali, mieli domek swój, ale przyjeżdżamy w to miejsce i ten domek przedwojenny leżał w gruzach, zniszczony. No i nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić…

  • Zbombardowany we wrześniu, tak?


To był wrzesień, […] pod koniec września. I wtenczas stało się tak, że „to jedziemy, prawda, dalej, wyjechać stąd”, bo to wszystko w gruzach było. A akurat ze strony Wawrzyszewa armia niemiecka wkraczała. Bo tam były pola. Dzisiaj tam wszystko piękne, prawda, bloki stoją, [wtedy] tam tylko piaski były. Dla nas dzieciaków to była frajda – górki, pagórki piaskowe. Wozem nas [ktoś] wiózł z Dworca Wschodniego, ja tak spojrzałem i do mamy krzyczę, mówię: „Babcia!”, znaczy jej mama. Szła chodnikiem akurat, też taka przygarbiona, tak patrzyła, a akurat przez ten Słodowiec żeśmy przejeżdżali. No i ja wyskoczyłem z wozu, pierwszy do babci, no i sprawa już była jasna. Żeśmy zamieszkali u jej siostry, no bo i babcia [tam była], tak że oni mieszkali tak, że pokój i kuchenka była taka mała, no a nas dziesięcioro do spania było. Tak że na noc wnoszono te sienniki, to już tam nigdzie nie można było przejść. Potem wszyscy musieli jednakowo wstać, tak żeśmy tam…

  • Czy ktoś jeszcze oprócz waszej rodziny tam mieszkał?


Tak jak mówię, tam mieszkali ludzie, no bo były domki wkoło, prawda, były.

  • Tak, ale czy do rodziny babci dołączyli tylko państwo, czyli wasza trójka, czy jeszcze jakaś rodzina?


No tak, bo jak było dziesięciu, to jeszcze jedna mamy siostra też, jeszcze mamy brat tam mieszkał. Wszyscy się tam skupili, no bo tam było przedtem główne życie. Oni jeszcze byli w takim stanie… Dopiero mama niedawno pierwsza wyszła z rodziny za mąż, prawda, a potem te młodsze siostry, tak że to wszystko jeszcze było młode i wszystko jeszcze było razem. […] No i pomalutku żeśmy się zaczęli tam „rozparcelowywać”. Myśmy dostaliśmy mieszkanie na strychu u państwa hrabiów Archutowskich. Jak się ze Słodowca [jedzie, jest] wgłębienie w kierunku Wisły i na takim wzgórku był piękny [dom], trudno powiedzieć pałacyk, ale [przypominał] dwór szlachecki. Tam mieszkali hrabiowie Archutowscy. Za nimi [były] domki dla pracowników, którzy u nich pracowali. No piękny ogród, z balkonem. Tak jakby się widziało Sienkiewicza, jak opisuje, prawda, tamte dawniejsze miejsca. No i tam na strychu było mieszkanie. Mieszkanie nieduże, z jednym oknem i kuchenka. Tam zamieszkała mama i my we dwójkę, zamieszkała babcia, jej córka i syn, czyli nas mieszkało tam sześcioro na tym pokoiku. No i potem stało się tak, żeśmy się przeprowadzili na Żoliborz, no bo minął już jakiś czas, chyba mniej więcej rok, jesteśmy z babcią na przedpolu przy tym domkiem, bo tam były zaraz potem był drugi szlachecki domek, tam mieszkały siostry zakonne, ale bezhabitowe. One budowały szkołę, przed wojną wybudowali szkołę, ulica [Smoleńskiego] czy coś, tak że tak się nazywała.

  • Proszę powtórzyć nazwę ulicy.


[Smoleńskiego, obok Zabłocińska]. No i zaraz potem rozpoczęły się Bielany, rozpoczęła się Prądzyńskiego, już potem te wszystkie nowe domy budowane tam były. No i tak się stało, że byliśmy na tej działce i nagle słyszymy, że ktoś krzyczy, płacze. Tam się ludzie inni wszyscy też oglądali, my też tak, ale patrzymy, akurat babci córka szła, która mieszkała na Żoliborzu. No i do babci mówię: „Babciu, ciocia idzie”. No to mówi: „Leć, zobacz, co tak krzyczy”, te ręce wzniesione do góry… Co się okazało, mianowicie akurat w tym miejscu, gdzie oni mieszkali, była po prostu łapanka, to znaczy Niemcy chodzili po domach, wyciągali mężczyzn i tak dalej. No i ciotki mąż, mieli córkę, jego akurat zabrali. I ona taka zrozpaczona przyjechała. Tak że po prostu po tygodniu, ponieważ oni mieli dwa pokoje, kuchnię, troszeczkę nowocześniej żyli, zaproponowała nam, żebyśmy my jeden pokój wzięli i ona z córką drugi pokój, kuchnia wspólna, prawda. No to dla nas było już zupełnie normalne mieszkanie. To było na ulicy Harcerskiej, tak zwanym popularnie „terenie”. „Gdzie mieszkasz?” – „Na ››terenie‹‹”. To wszyscy już wiedzieli, gdzie to jest, „teren”. […] Tam były dawniejszy teren wojskowy na Żoliborzu. To znaczy tutaj, gdzie jest straż pożarna, prawda, Potocka, Gdańska, te bloki zaraz stały przy ulicy [Słowackiego], a z tyłu właśnie był ten teren wojskowy. Tam bloki już się też budowały, a tutaj wszystko były takie parterowe, ale takie wojskowe, wojskowa budowla. No potem wojsko stąd wyprowadzili, już nie było terenem wojskowym. Ludzie się tam wprowadzali, przerabiali i tak dalej, i sprowadzali się ludzie tam do tych domków. […]

  • Proszę powiedzieć, czyli na Harcerskiej państwo znaleźli się w 1940 roku, tak? To był jeszcze 1940?


Myśmy w zimę mieszkali tam na ulicy Chlewińskiej, tam gdzie mieszkała właśnie…

  • Na Słodowcu?


Tak, to jeszcze się przeciągało tutaj, prawda, na tym drugim wpadnięciu, bo to w kierunku Wisły szło. Tam żeśmy mieszkali jedną zimę. Po tej zimie właśnie żeśmy [przenieśli się] do mieszkania państwa [Archutowskich].

  • Mówi pan o Słodowcu czy już o Żoliborzu?


Nie, nie. [Najpierw] zamieszkaliśmy na Chlewińskiej, niedaleko Słodowca. Stąd żeśmy przeprowadzili się, bo ja wiem, dwieście, trzysta metrów, po tej drugiej stronie, gdzie właśnie stały takie domki, takie pałacyki. Tam żeśmy mieszkali też chyba z rok, jedną zimę.

  • A kiedy nastąpiła przeprowadzka?


Trzeba by to odliczyć mniej więcej. Tak że na Żoliborzu mieszkaliśmy chyba jakieś trzy lata, bo wojna trwała pięć lat. [Mieszkaliśmy jeden rok na Chlewińskiej, jeden rok na Marymonckiej, trzy lata na Harcerskiej 6, czyli do Powstania].

  • A jak nazywała się ciotka po mężu?


Piotrowska.

  • Tam doczekali państwo momentu wybuchu Powstania?


[Tak. Wyprowadziliśmy się] zupełnie ze Słodowca na Żoliborz, na Harcerską i tutaj […] nas Powstanie zastało.

  • Jak wyglądało zdobywanie żywności podczas okupacji? Jak mama radziła sobie z tym problemem?


W sklepach było, co było najważniejsze. Myśmy musieli wyjść z tego terenu, żeby dojść do najbliższego sklepu, to była ulica Stołeczna. Dzisiaj to przerobione jest, teraz aleja Popiełuszki ciągnie się do dworca, do Potockiej, gdzie była nie zajezdnia, tylko [pętla]. […] W każdym razie tam tramwaj zakręcał, a potem jechał na Żoliborz do CIWF-u, na Bielany i tam był drugi [koniec]. […] Tak że tutaj już zmieniłem parafię, bo tam żeśmy się przechodzili na Gdańską, a tutaj chodziłem na Żoliborz już, do świętego Stanisława Kostki.

  • Czy wiedzieli państwo cokolwiek o tym, co się dzieje z ojcem?


No ojciec tak, ojciec wiedział, że mnie nie ma, no ale wiedzieli, gdzie rodzice mamy, wiedzieli, że na pewno będzie jakiś kontakt, i pisał na Warszawę. Aha, z ojcem też była taka ciekawa sytuacja, to warto [wspomnieć], bo nigdzie o tym nie słyszałem, że taka rzecz miała miejsce. Ojciec dostał się do niewoli radzieckiej. Któregoś dnia (znaczy mamy dokładną datę) zwozili wszystkich oficerów do Smoleńska. Katyń zaraz koło Smoleńska, tak że wiedzieli, po co tam zwożą. No i ojca też przywieźli z jakiegoś obozu, potem inni nadjeżdżali. W Smoleńsku był dworzec otoczony wojskiem rosyjskim, można było tam coś zjeść, chlebek, zupka, czy do ubikacji [pójść] i tak dalej, a w tym czasie nadjeżdżały poszczególne pociągi i ciągle dowozili oficerów z różnych innych oflagów. No i ojciec opowiadał, że gdzieś koło południa przez megafon było słychać komunikat, że kto jest – proszę zauważyć – ze Śląska, z Wielkopolski i z Pomorza, czyli te zachodnie województwa, nad Wartą, Wrocław i Poznań, że kto jest z tego terenu, niech się zgłosi, będzie wymiana jeńców. Tak że niech ci, którzy chcą wrócić na swój teren, żeby się zgłaszali. No i ojciec opowiadał, mówi: „Jakiś czas nikt się nie zgłaszał. Nikt nie wierzył ruskom”. Takie było nastawienie. A ponieważ to trwało cały dzień, bo jeszcze ich zwożono, potem spali w tych wagonach, to stało się tak, że potem „patrzę w tym miejscu, gdzie mówiono, że mają się gromadzić, pokazało się dziesięciu, potem dwudziestu…”. Ojciec [był] z kolegą, byli tacy nierozerwalni, wszędzie razem, mówi: „Słuchaj, patrz, może my wrócimy do rodzin, do swoich”.

  • Jak się nazywał kolega ojca?


Szymański. No i postanowili się tam zgłosić, no i całe szczęście. Rzeczywiście ojca wymienili. Najpierw ich przewieźli do obozu w Austrii, gdzieś koło Wiednia (nie znam tego miasta), a reszta poszła do Katynia.

  • Dzięki temu ojciec się uratował?


Tak, no właśnie. Jak się wojna kończyła, to ojciec już był w domu, wrócił, ale tam wszystkie te…

  • Czyli podczas okupacji państwo mieli kontakt z ojcem, korespondowali, mama korespondowała z ojcem?


Tak.

  • Sam wybuch Powstania zastał pana rodzinę na Harcerskiej.


Tak.

  • Jak to wyglądało?


[…] Mianowicie 1 sierpnia 1944 roku był bardzo upalny dzień. Od rana siedzimy na ulicy Harcerskiej 6 i czekamy na godzinę „W”. Byliśmy szczęśliwi, że to już dzisiaj o godzinie siedemnastej pójdziemy bić się o Polskę. Dochodziła godzina czternasta, kiedy od strony ulicy Stołecznej rozległy się strzały. Rzuciliśmy się do okna, skąd był wspaniały widok na cały „teren”, rejon starej prochowni. Serca biły nam mocno, czy to już. A oto widać oddział naszych chłopców, z biało-czerwonymi opaskami przeskakują przez płotki, wycofują się za wały i niedługo są tutaj u nas, przy naszym domu. U wylotu terenu pokazuje się tymczasem czołg, potem drugi. Za nimi tyraliera żołnierzy niemieckich. Nasi ostrzeliwując się, biegną w kierunku naszego domu. „Uciekajcie – wołają – zaraz tu będą Niemcy!” Czołgi jadą w naszą stronę. Nasza czwórka poborowych chowa się u sąsiada w pokoju pod podłogę. Tam był jego schowek, był handlarzem. Wchodzimy do środka. Oczywiście musimy się położyć, bo tylko tak można tam było przebywać. Przykrywają nas dywanem, stawiają na to stół, a reszta mieszkańców zbiega do piwnicy. Straszny huk. Odezwały się czołgi. Dom cały się zatrząsł, sypał się gruz. Byliśmy przekonani, że jesteśmy pogrzebani żywcem, że wszystko się nad nami zawaliło. Nie było czym oddychać, powietrza brakowało. W dawnym schowku tak brak było powietrza, że dusimy się i krzyczymy, kopiemy, wołamy o ratunek. Chyba wieczność trwały te chwile, kiedy na wpół uduszonych wyciągnięto nas nad podłogę. Powstanie Warszawskie na Żoliborzu już się rozpoczęło. Pierwszy dom, który został rozwalony przez czołgi niemieckie, to był mój dom. Poszedłem zobaczyć moje mieszkanie – zwał gruzu. Wszystko rozbite, zniszczone. Kiedy stałem na stercie cegieł, zauważyłem dziwną rzecz. Na ścianie pokoju wisiał nienaruszony jedynie obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. On jeden ocalał. Przed tym obrazem co wieczór odmawialiśmy pacierz, modląc się o to, aby była Polska. Długo na niego patrzyłem. Rozpoczęło się Powstanie Warszawskie.

  • Skoro ksiądz wspomina, że oczekiwał godziny „W”, to rozumiem, że państwo wiedzieli o tym. Czy ksiądz był w konspiracji? Jak to wyglądało? Skąd ksiądz wiedział, że wybuchnie Powstanie?


Długa historia. Obok mnie mieszkał ojciec Eli [Matusiak], u której państwo wczoraj byliście, przez ścianę. Ona o tym nic nie wiedziała, no bo wszystkich obowiązywała tajemnica, chociaż była moją koleżanką, żeśmy sobie wszystko opowiadali.

  • Proszę powiedzieć, jak się nazywała rodzina?


Ona o tym nie wiedziała kompletnie, że ja jestem na usługach ojca, że byłem…


Tak. Ja u niego byłem jako […] goniec. Telefonu nie wolno było używać, pisemnie nic, tylko wszystko ustnie. Tak że jak coś było potrzeba, on tam miał pewne rzeczy, nigdy mi nie mówił, kto to jest, jakie stanowisko, tylko „do tej i tej rodziny”, adres dostawałem i miałem tylko to powiedzieć, nic więcej. [Aby opisać], jak to wyglądało, to może wybiegnę naprzód, ale to się akurat z tym wiąże, mianowicie jak już byłem w akcji, już się wszystko nastawiało, rosło napięcie, w międzyczasie zostałem ministrantem [w kościele] Świętego Stanisława Kostki na Żoliborzu. No i tam ksiądz Wacław Palasik też należał do AK, był kapelanem. Bliżej to nie wszystko mi jest wiadomo. W każdym razie któregoś dnia po mszy świętej powiada do mnie: „Słuchaj – mówi – przyjdź do mnie wieczorem. Trzeba będzie przekazać pewną wiadomość”. No i przyszedłem do księdza do pokoju i on mi opowiada: „Słuchaj, wiesz, wszystko jest pod tajemnicą. Nic, co ci powiem, nie wolno ci [innym] powiedzieć”. Mianowicie dostaliśmy wiadomość z komisariatu naszego (to takie powiązania wewnętrzne), że jutro na Bielanach, w lesie, gdzie marianie byli, przedtem kameduli, będzie rewizja. Bo tam w dalszym ciągu jednak gimnazjum było otwarte. Nie było literatury polskiej, historii polskiej, prawda. No po prostu były takie przedmioty [ścisłe], Niemcy chcieli sobie wychować robotników. „Masz iść i powiedzieć przełożonemu, że… Jutro z rana pierwszym tramwajem pojedziesz i [pójdziesz] przez las, znasz drogę. Powiesz, że ››dzisiaj u was będzie rewizja‹‹. To już do domu nie idź”. Tak że u siebie w pokoju przygotował mnie na tapczanie łoże. Tam u niego się przespałem, rano mnie obudził, jeszcze przed szóstą, godzina policyjna się kończyła, no i ja na plac Wilsona i do tramwaju. Dojechałem do CIWF-u i trzeba było [iść] prosto szosą. Ponieważ ja tam znałem teren, bo żeśmy mieli taką polanę i w piłkę nożną grali z chłopakami, [poszedłem] przez las, znałem te ścieżki. Przyleciałem do nich i proszę z ojcem przełożonym. No to [zapytali] w jakiej sprawie, ja mówię: „Mam bezpośrednią wiadomość”. Za chwilę przyszedł, no i słucha. Ja mówię: „Proszę księdza, jest taka wiadomość, że dzisiaj przyjadą do klasztoru Niemcy i będzie rewizja”. No to chyba blisko pół godziny tam siedziałem, on jeszcze kogoś zawołał, myśleli, że jestem jakiś podstawiony. „My tu nic nie mamy, my normalnie… Mogą przyjechać, mogą w tej chwili przyjechać”. Oni czuli, że po prostu ja nie jestem z tej loży, w której oni żyli. No i tam przychodzili i [pytali], jak ja się nazywam. Ja tylko bez przerwy odpowiadałem” „Dzisiaj będzie tutaj rewizja”. Przyszedł drugi ksiądz, [znów pyta] jak ja się nazywam. „Dzisiaj będzie rewizja”, tylko tyle powtarzałem. Widzieli, że nic więcej ze mnie nie wydobędą. Nie wiedzieli, gdzie ja mieszkam, jak się nazywam, kto mnie przysyła – nic się nie dowiedzieli. Tylko to jedno zdanie powtarzałem, tak jak ksiądz mnie powiedział: „Dzisiaj będzie rewizja”. I stało się tak, kończąc ostatnie zdanie, po tym jak wychodziłem z klasztoru (już nie szedłem przez las, tylko już prostą drogą, bo chodnik był, spokojnie, nic mnie tam nie goniło), to po drodze, akurat od szosy, przez ten las jechały dwa samochody z Niemcami. Tak że zdążyłem. Musieli tam zareagować, jak ja odszedłem, no bo wiem, że potem jednak gimnazjum dalej tam trwało, czyli to ostrzeżenie przyszło na czas.

  • Który to był rok? To było tuż przed Powstaniem?


To było wszystko przed Powstaniem, tak, tak. No i w związku z tym, cośmy mówili na początku, że byłem u tego pana pułkownika tym „melderem” [gońcem]…

  • Czy ksiądz wiedział, co to za organizacja, w której jest pułkownik Holnicki-Szulc?


Nic, kompletnie nic. Nikt mi nigdy nie powiedział żadnego nazwiska (nazwisko, jeżeli było, to tylko bezpośrednio jakieś), tylko adres. Tylko to powiedziane i nic [więcej], nic się nie dowiedzieli, kim jestem, skąd jestem i tak dalej. Tylko przekazałem „to i to będzie i to się to stanie”. Jeszcze przedtem było bardzo głębokie przeżycie, mianowicie tuż przed Powstaniem, czyli oni już wiedzieli, że się szykuje, myśmy takich szczegółów nie znali, […] zabrał mnie ze sobą ten pułkownik i ja tutaj jako szeregowiec, ten „melder” jego, żeśmy szli w bloki właśnie za tymi wałami, gdzie cywile mieszkali. On tam pukał, ktoś wychodził, a on miał takie pismo, oczywiście nie pamiętam dokładnie, ale [sens był taki, że] w imieniu Rzeczypospolitej Polski, imię, nazwisko, zostaje powołany do Wojska Polskiego, ma się stawić tego i tego dnia… Wszystko było przy kościele Świętego Stanisława Kostki.

  • To było przed Powstaniem?


To było jeszcze przed Powstaniem. […] Były takie sceny, pierwszy raz to widziałem, że nieraz była matka, stała, chłopak stał, no to jak mama usłyszała, no to na szyję, płakała, całowała, „synu, no co się z tobą stanie”. No to jak te mamy w takich sytuacjach. Ale wszystkich powoływali. Potem była wspólna przysięga tych wszystkich, ale już w czasie Powstania u Świętego Stanisława Kostki w kościele, na 15 sierpnia, Matki Boskiej Wniebowzięcia, ale jednocześnie, to było [święto] Wojska Polskiego, zwycięstwo nad ruskami.

  • I też w księdza urodziny.


Moje urodziny akurat. No i wtenczas strasznie przeżyłem, żeśmy służyli, nas było bardzo dużo ministrantów, dużo młodzieży. Potem kazanie było i tak dalej, żeśmy śpiewamy te wszystkie polskie pieśni, których w czasie okupacji żeśmy nie śpiewali, wszystko takie było nasze, przedwojenne, jak to się mówi. No i po komunii świętej ksiądz stał przy ołtarzu, powiedział kilka słów i czytał słowa przysięgi. Musieliśmy wszyscy podjąć ręce do góry, cały kościół, chłopcy, dziewczęta, starsi, niewiele starszych. Ja właściwie powiem w nawiasie, że to nie powinno się nazywać Powstanie Warszawskie, tylko powstanie młodzieży polskiej. Tylko młodzież była. Rządzili starsi, ale wszystko to zrobili koledzy i koleżanki, gimnazjaliści i licealiści – to było wojsko.

  • Ksiądz składał wtedy też tę przysięgę?


No tak, wtenczas to już wszyscy. Z tym że ja przedtem po prostu byłem tym „melderem” i to jeszcze potem w taki sposób, że zostałem zarejestrowany w komisariacie policji… Tutaj właśnie legitymacja, ausweis tak zwany. „Powołując się na zarządzenie Schutzpolizei z dnia tego i tego zawiadamiam, że okaziciel Bogdan Kończak, zamieszkały Harcerska 6, jest gońcem bloku piątego obwodu 8A, O.P.L.”. […]

  • No ale skoro to była zarejestrowana przez policję legalna funkcja…


To wydawali Niemcy.

  • No właśnie. Rozumiem, że ochrona przeciwlotnicza była czymś po prostu legalnym?


To było coś powszechnego w Warszawie. [Sprawdzanie], żeby okna były, tego. My żeśmy się patrzeć na to, czy [jak były] jakieś uwagi, to trzeba było zgłaszać. Taka pomoc, taka opieka. Coś w cudzysłowie, [co przypominało funkcje] policjanta, który pilnuje, żeby w razie czego, jakichś nalotów, to żeby jakoś tam przeciwdziałać, nie, w ten sposób. Coś miałem teraz powiedzieć i mi uciekło.

  • W którym roku ksiądz został gońcem?


Tu wszystko jest ten ostatni rok, chyba 1944, no bo tu już się coraz bardziej nasilały [walki], Rosjanie szli w kierunku zachodu, prawda. To już było przed Powstaniem, już byli na polskiej ziemi, tak że już Niemcy musieli mieć jakąś pomoc. Kierownik komisariatu policji polskiej w Warszawie, a tu jest po drugiej stronie po niemiecku to samo na tym i tu jest napisane styczeń 1944 rok, czyli początek 1944 roku do sierpnia, do sierpnia, tak, czyli osiem miesięcy.

  • W tym czasie, czy były jakieś też, jakieś spotkania konspiracyjne w większej grupie, czy w ogóle ksiądz nie uczestniczył w żadnych spotkaniach konspiracyjnych?


Znaczy do Powstania Warszawskiego to tylko byłem tym prywatnym „melderem”, [gońcem]. Pamiętam te spotkania, gdzie chodziłem. W komisariacie to wyglądało w ten sposób, że ani żadne nazwisko, no kompletnie nic, kompletnie nic. Tylko mam przychodzić… Jak wchodziłem do komisariatu na Długiej, przy kościele garnizonowym (to był mój punkt kontaktowy), wchodziłem do tego okienka, tam siedział dyżurny, kłaniałem się ładnie, uśmiechałem się – on mnie znał, ten jeden. Tam przyprowadzony, powiedziano, „ten tu będzie siedział i masz się z nim kontaktować”. No i on kiwnął, wstawał, żeby kogoś powiadomić. Zaraz po lewej stronie, przy wyjściu była duża taka tablica, gdzie były różne ogłoszenia. Ja stawałem przy tej tablicy ogłoszeń, miałem założyć ręce do tyłu, […] otwarte z tyłu, a on przychodził z tyłu, stawał i tylko mówił do ucha to, co miał powiedzieć. Dwa, trzy zdania i ja to miałem przynieść do pułkownika, bo on był w O.P.L., a on przekazywał to sztabowi władzy, prawda, AK.

  • Czy ksiądz był zorientowany, jak to działało, że chodziliście z pułkownikiem pod konkretne adresy, rekrutując młodych ludzi do Wojska Polskiego? Skąd było wiadomo, pod jaki adres pójść, żeby nie było żadnej wpadki, że tam są młodzi ludzie, młodzi chłopcy?


No wie pani, to wszystko było otoczone [tajemnicą]. Ja nawet nie wiedziałem, jak mój dowódca się nazywa, nie znałem imienia. On był „Konrad” tylko, koniec, nic. Ani gdzie mieszka, nic nie wiedziałem, nic nie wolno było wiedzieć o drugim. Nie wolno się było pytać o nic, gdzie kto mieszka czy coś takiego. No, konspiracja była kompletna.

  • Czy potem ksiądz się dowiedział, kto się krył pod pseudonimem Konrad?


Nie, do dzisiejszego dnia nie wiem. W Powstaniu nie wiedziałem, a po Powstaniu żeśmy się rozeszli na cały świat.

  • Tak samo było z kolegami? Czy ksiądz znał tylko pseudonimy?


Konspiracja była tak wielka, że […] nigdy nie wolno się było przedstawić, kto jesteś, kto cię przysłał czy coś takiego, nic. Tylko wiedziałeś, że masz do tej osoby dotrzeć, to powiedzieć i amen. Na tym polegała moja praca.

  • Ksiądz był cały czas związany też z kościołem Świętego Stanisława Kostki.


Tak.

  • Przez to, że był tam ministrantem, i też przez księdza, który był proboszczem.


Ksiądz jest Stefan Ugniewski, to był mój proboszcz. Potem był ksiądz Gregorkiewicz był, ksiądz Palasik był, no i [Piejko].

  • Kiedy został zburzony dom, Harcerska 6, to gdzie państwo zamieszkali, jak to wyglądało?


Zaraz jak się rozpoczęło Powstanie, no to już wiedziałem, że jesteśmy włączeni w akcję powstańczą AK. Dostałem wezwanie, by się stawić przy na ulicy Hozjusza, przy kościele. Tam najwięcej przebywałem, byłem tam znany, byłem nawet prezesem ministrantów. Wszyscy, którzy tutaj mieszkali, ciotka i [rodzina], przenieśli się za wał, na ulicę Mickiewicza, do piwnic i tam mieszkali.

  • Pod jakim adresem dokładnie, pamięta ksiądz, na [Słowackiego]?


Po drugiej stronie. Wiem, że [Słowackiego], ale który to numer, [nie wiem]. […]

  • Do takiego długiego bloku na [Słowackiego]?


Te bloki tam stoją, po dzień dzisiejszy stoją, wszystkie, tak. Tylko był wał, a „teren” był tym wałem [oddzielony]. Tam dzisiaj jest teatr, tam stały wały. Było otoczone wałem, było takie miasteczko wojskowe, tam były magazyny i domki. Te magazyny tam porozbierali, a domki poprzerabiali i potem ludzie mieszkali. Właśnie tam mieszkał mój wujek, jakoś tam związany bliżej.

  • I tam odwiedzał ksiądz rodzinę, tak?


Oni tam byli, a ponieważ tutaj ciągle były [ostrzały]… Bo zaraz od straży, od ulicy Włościańskiej ciągle były ostrzały Niemców, była taka jak gdyby granica między Niemcami a Polakami. […] W każdym razie ciągle strzelanina tam była, tak że myśmy zadecydowali potem, żeby moi krewni, którzy tam mieszkali, ciotka i mama, przenieśli się na probostwo. Księdza Palasika nie było, nie zdążył przybyć przed piątą, Powstanie wybuchło i się zatrzymał gdzieś na Woli. A ponieważ wtedy znałem bardzo dobrze tego kościelnego, zakrystianina, prawda, no i żeśmy tam…

  • Jak się nazywał, pamięta ksiądz?


Doskonale. Był ode mnie starszy, on tam pracował, […] nazywał się Ludwik Ratyński. Tam potem te pokoje były wolne, księża zeszli do piwnicy. Powiedzmy, że jedna taka piwnica i tam zamieszkali ci moi… Ta rodzina z zburzonego domu przeniosła się na Hozjusza 2 i tam mieszkali. Obok zaraz mieszkała Ela, gdzie państwo byli wczoraj.

  • Holnicka-Szulc.


Tak.

  • Wspominał ksiądz jeszcze przed nagraniem, że były zrzuty.


Tak.

  • Czy ksiądz uczestniczył w takim odbieraniu zrzutu, czy widział ksiądz te zrzuty?


Jak żeśmy się dowiedzieli, że Rosjanie i polskie wojsko są już na drugim brzegu, byliśmy przekonani święcie, że inwazja zaraz nastąpi, no bo mieli gdzie wyjść, spokojnie, bez wojny przejść na drugą stronę, tylko pontonami, bo wszystko, Starówka, Powiśle, wszystko należało do Polski, polscy chłopcy to zdobyli. No ale to się zatrzymało jakoś, wyższa polityka, szczegółów nie znam, tam był Stalin i nasi, nasze władze. I tak się stało, że oni się zatrzymali, ale jakiś tydzień po tym zaczęły samoloty [się pojawiać]. Wieczorem zwłaszcza albo wcześnie rano, tak że nie w ciemności pełnej, ale [jak była] taka szarówka, wtedy przyjeżdżali, [robili] jakby takie zwiady. […] To były samoloty ruskie.

  • Czy może ksiądz pamięta mniej więcej, czy to było już po przysiędze 15 sierpnia, czy jeszcze przed przysięgą?


Nie, nie. Jeszcze nie przyszli piętnastego, jeszcze nie byli na drugiej stronie. To znaczy już tam dochodzili, ale jeszcze nie było tak ustabilizowane to wszystko. Już wiadomo, że są, doszli i tak dalej. No front się zbliżał. Tak że to było później. Jakoś pod koniec też się zorientowali i potem już było wiadomo, że nie wejdą, że nam nie pomogą, że czekają na wykończenie Warszawy, na zniszczenie ludności. No jakoś doszli do tego, nie wiem tych szczegółów, w każdym razie zaczęły się [zrzuty] i zrzucano trochę broni […] i trochę żywności. To mnie też trochę uratowało, bo rzucali worki z jedzeniem. Była taka… Nie wiem, jak to określić, [żeby to nie było] takie niefachowe. W każdym razie w tych workach była taka jakby mączka, a w tej mączce było wszystko, od razu i drugie danie. To znaczy i mięso jakieś tam było… I to wszystko było w proszku. To było tak zmieszane, i ziemniaki, i warzywa, ale to wszystko było [w proszku]. Musieli tak zrobić, żeby to się nie psuło, prawda […] takie zabezpieczenie. I my żeśmy to rozprowadzali, też zresztą O.P.L. To było nasze zadanie potem, rozprowadzać między ludzi.

  • W jakich miejscach zrzuty były zrzucane?


Na placu przed kościołem. Tak że te dwie wieże były dla nich… Oni zrzucali zawsze nocą, jak było ciemno zupełnie. Dwunasta, pierwsza w nocy, to dopiero [zrzucali]. Niemcom też było trudno oświetlić gdzieś nisko. No i nad tym placem zrzucali i zaraz [odlatywali] z powrotem. Nawet potem pod naszą opiekę dostali się trzej żołnierze radzieccy, bo też ich zrzucili, żeby nawiązać kontakt. To byli, jakby to nazwać, telegrafiści. Mieli […] przesyłać wiadomości do władzy po drugiej stronie Wisły. Tak że jak potem przyszedł upadek Powstania, oni byli w mundurach też, więc żeśmy mówili, żeby się rozebrali. Daliśmy jakieś szmaty, bo jakby [Niemcy] zobaczyli rusków, no to wiadomo, co by się działo. A tak to wychodzili potem z nami jako zwykli ludzie.

  • Czy w czasie Powstania na Żoliborzu widział ksiądz Niemców?


No nie, chyba nie. Ja nie byłem w linii frontowej, prawda. Nas interesowało tylko wszystko tutaj: pomoc ludziom, opieka nad ludźmi, te zrzuty i tak dalej, dostarczanie wody. Zaraz tutaj pani powiem o tej wodzie, bo to dla mnie była [ważna sprawa].

  • Proszę powiedzieć.


Mieliśmy wyznaczone miejsca… Bo wodociągi nie działały, ale były gdzieś w punktach pompy ogrodowe, niektórzy mieli, no i tam żeśmy przychodzili i trzeba było ludziom tę wodę donosić. Tak że my mieliśmy jeden dzień w tygodniu, gdzie musiałem jeden blok zaopatrzyć. No i właśnie taki moment przyszedł, który ja przeżyłem, […] mianowicie z kolegą żeśmy poszli, to było w kierunku alei Wojska Polskiego, no i akurat się spotkałem z jednym znanym kolegą, z którym od początku Powstania żeśmy się nie widzieli, no to trzeba było pogadać. No i żeśmy sobie nabrali wody, a kolega drugi mówi: „My idziemy”. – No to idźcie – mówię – ja was dogonię”. Ale my żeśmy sobie z tym kolegą pogadali. No i potem wziąłem dwa wiaderka i z powrotem niosłem na to miejsce wyznaczone, gdzie dostarczałem wodę. To było po południu. Niemcy mieli taki, powiem „zwyczaj”, bo to było coś w tym rodzaju, że każdego dnia ostrzeliwali Żoliborz, tylko każdego dnia gdzie indziej. Po prostu nie była to akcja frontowa, tylko takie ostrzeliwanie działkami, [które] przenosiły kule i domy się paliły. [Każdego] dnia inna [ulica] – tu taka, tu taka i tak dalej. To była nasza też robota, żeby ludzi wyciągać, o ile się dało, gasić, ratować. I teraz ja z tą wodą idę z powrotem i właśnie rozpoczęło się ostrzeliwanie przy kościele Świętego Stanisława Kostki. Zaczęły tak padać te kule, że widziałem, tu nie ma już co dalej iść, tylko zostawić wiaderka i tam do piwnicy tego domku się schować. No i stało się tak, że zapadła decyzja, że stawiam wiaderka z wodą i idę do tej piwnicy, bo już się wszystko tu paliło, tu strzelali… No po prostu wiemy, jak taki atak [wygląda]. Postawiłem tę wodę, musiałem ostrożnie, bo to woda, ze spokojem. Wtenczas miałem tylko białą koszulę na sobie, bo było lato, ciepło jeszcze było. Przed tym zanim się rozpoczęło Powstanie, 16 lipca Święto Matki Bożej Szkaplerznej, to jeszcze było przed Powstaniem, przyjechał karmelita warszawski […], zachęcał nas, mówił, żebyśmy przyjęli szkaplerz Matki Bożej. Po każdej mszy świętej można było [przyjąć], no to chłopaki wszyscy żeśmy lecieli, żeby nam ten szkaplerz założył. To były szkaplerze takie dawniejsze, nie tak jak dzisiaj, metalowe […], tylko szmaciane czy płócienne raczej. Jak ja się pochyliłem w tej koszuli, to miałem tu rozpięte, ten szkaplerz mnie tak zawisł [na szyi] i miałem odruch, jak postawiłem te wiaderka, że ten szkaplerz wisi, żeby go schować. Kiedy się pochyliłem, w tym momencie przeleciał nade mną pocisk armatni. Nie wiem, powiedzmy dwa metry gdzieś, a ja byłem pochylony. Tak że poczułem impet w pierwszej chwili, ale nie przewrócił. A tak mnie dmuchnął, że no całe szczęście, że po prostu jakoś… Ja byłem na chodniku, a on już spadał i uderzył w ulicę. No i oczywiście, ponieważ leciał nade mną, całe wyrzucenie tych kamieni poszło w tamtą stronę, chociaż tu wszystko się posypało, ja ogłuchłem. Od tamtej pory mam niedosłuch. Na [pewien czas] zupełnie straciłem słuch. Nic nie wiedziałem, co kto do mnie mówi, nic. Był taki huk niesamowity. Ale w czym jest rzecz, mianowicie, kiedy [pocisk spadł], posypało się też na mnie to wszystko […], a kiedy to tu się uspokoiło, ja troszeczkę doszedłem do siebie, że jestem cały, nic mi się nie stało, cała głowa (miałem pokaleczoną głowę, jeszcze miałem włosy wtenczas), ale nic na twarzy, nic mnie nie uderzyło, bo mogło w oko uderzyć, ten pył… Ja byłem zupełnie pochylony, tak że to wszystko gdzieś poleciało, tu takie resztki, a tam poleciało w impet. I proszę panią, co się stało. Mianowicie za chwilę, jak się uspokoiło, jak wszystko opadło, ja podszedłem, był lej i w tym leju leżał pocisk, nie wybuchł. Gdyby wybuchł, to byśmy się dzisiaj nie spotkali, w kawałki bym był rozerwany. […] A ten szkaplerz w tym momencie… No, wiedziałem, że tutaj Matka Boża mnie pilnuje. [fragment wspomnień księdza opublikowanych w Przeglądzie Katolickim nr 31/94, tekst nieobecny w nagraniu wideo:  Z dali słyszę krzyk: „Kościół się pali!”. Podniosłem wiaderka z wodą i szybkim krokiem pospieszyłem na plac przykościelny. Na schodach proboszcz ksiądz prałat Ugniewski stał i wołał, aby ratować kościół. Kiedy zobaczył mnie i kolegę z wodą, wprost błagał: „Ratujcie obraz Matki Boskiej Częstochowskiej!”. Wbiegamy do płonącego kościoła. Widzę wynoszących piszczałki organowe. Po chwili jesteśmy w bocznej kaplicy, gdzie znajdował się obraz z wizerunkiem Czarnej Madonny. W kaplicy pełno dymu. Przez otwór w suficie bucha ogień. W każdej chwili może się zawalić. Wskakujemy na ołtarz. Bijemy świecznikami szkła i wyłamujemy żelazne drzwiczki. Chwytamy za ramy obrazu. Szarpiemy. Nie chce puścić. Długo szarpiemy. Wreszcie haki puściły. Obraz jest w naszych rękach. Pomału wynosimy go z kaplicy pełnej dymu, tak, że nic nie widać. I oto jesteśmy na dworze. Za nami huczy ogień, pali się kościół. Obraz niesiemy do księdza prałata. Płacze. Klęka i całuje go.]

  • Ten niewybuch został w tym leju, tak?


No tak, oczywiście, tak. Ja nieraz tam jak przyjeżdżałem, to przychodziłem w to miejsce, normalnie dzisiaj tam jest, Nie ma żadnego śladu. Ale to był dla mnie taki znak, opieka Boża była już taka wyraźna – ja dawno powinienem być rozszarpany. O, jeszcze inny był artykuł…

  • Miało być pięć pogrzebów.


Tak, moich. […]

  • W czasie Powstania, tak?


W czasie Powstania, tak. Po prostu ukazanie się na ulicy w ciągu dnia – nie wiadomo, kiedy jaki pocisk przeleci czy coś, czy będzie jakaś akcja niemiecka. My byliśmy otoczeni po prostu.

  • Czy cała rodzina ocalała, w sensie nikt nie zginął w czasie Powstania?


Chodzi o moją rodzinę?

  • Tak.


Tak.

  • Czy ktoś w ogóle aktywnie brał udział w Powstaniu?


No mój brat był.

  • Brat starszy, Henryk?


On był na froncie.

  • W jakim on był zgrupowaniu?


W Armii Krajowej.

  • Po prostu w Armii Krajowej.


Po prostu to było wojsko, to była armia, a czy tam mieli może jakieś swoje, no…

  • Czy ksiądz słyszał o przejściu kanałami na Żoliborz?


Nie.

  • Nie. Bo na Popiełuszki były kanały, którymi w pewnym momencie przechodzono.


Wie pani, gazety nie było, telefonów, nic nie było, po prostu to wszystko się działo…

  • Czy docierał „Biuletyn Informacyjny”?


Nie.

  • A czy w czasie Powstania…


Nie było to jakieś takie powszechne, bo na pewno [bym się natknął], bo z kolegami różnymi żeśmy [się spotykali], ale nie miałem nic takiego.

  • Czy w czasie Powstania na Żoliborzu ludzie gromadzili się na nabożeństwach, na mszach?


Nie, nie.

  • Nawet na podwórkach też nie?


Wie pani, mnie trudno powiedzieć, bo człowiek tak nie chodził po tych podwórkach. Jeżeli byłem, to tu, gdzie nocowałem, a jeżeli szedłem do jakiejś akcji, to nie był czas na modlitwy w tej chwili, tylko coś się działo. Zawsze szliśmy z jakąś pomocą. Na to byliśmy – obrona przeciwlotnicza. W słowie „obrona” [zawarty był cel], żeby pomóc tym ludziom, obsłużyć, wyciągnąć, przenieść chorych czy umarłych i tak dalej. Zresztą opowiedziałbym o zmartwychwstankach, by pani dopiero wiedziała, co się [działo].

  • To proszę bardzo, proszę opowiedzieć o Zmartwychwstankach.


To znaczy to była jedna z akcji, że Niemcy przypuścili atak od strony, gdzie są Zmartwychwstanki, […] na Krasińskiego. I to było za dnia. Wiem, że byliśmy u siebie. Pod wieczór od razu przychodzi rozkaz i mamy się stawić. Wszyscy koledzy się zbierają i idziemy. No i nigdy nikt nie pytał o nic, bo to nie był czas na rozmówki, to nie był okres na jakieś zabawy. Jest rozkaz, idziemy, prowadzą nas, a co będzie dalej… I to było pod wieczór, a w tym czasie palił się już klasztor Zmartwychwstanek. Myśmy z daleka już widzieli. Już się ciemno zrobiło, my żeśmy wyszli z Hozjusza, idziemy w kierunku [klasztoru] i nagle nas zatrzymuje patrol. Było hasło, był odzew i „Konrad” odpowiedział na hasło. Okazało się, że [hasło] jest niewłaściwe. Trzech mężczyzn młodych z bronią podprowadzili nas pod płot, [zaczęli wypytywać], dokąd idziemy, po co. No bo wiemy, że to takie sprawy były ostro stawiane, bo nie ma zabaw, gadania i tak dalej, tylko krótko, jasno. Dwóch zostało, a [„Konrada”] zabrali na komendę. W tym czasie my stoimy pod tym płotem, tam takie drzewka rosły i był jakiś ogród. Tak stoimy, czekamy, żeby przyszedł „Konrad”, i słyszymy tak: „Szu, szu, szu, szu”, takie szu, szu. Zaczęliśmy się rozglądać na wszystkie strony i [szukać], skąd dochodzi [dźwięk]. Z tego ogrodu to szło. [Stawaliśmy] na palcach, w ciemnościach wzrok jakoś się uspokaja, i widzimy, w tym ogrodzie jest dwóch mężczyzn, stoi z bronią, a trzeci kopie grób, goły zupełnie, nagi mężczyzna, rozebrany. Myśmy się od razu domyślili, o co chodzi. Po prostu kopał dla siebie. Jeszcze nie wrócił „Konrad” i potem za chwilę słyszymy dwa strzały, buch, a oni zakopali. Nikt po dzień dzisiejszy nie wie, że ktoś tam leży w środku.

  • To już było blisko Zmartwychwstanek czy bliżej kościoła Świętego Stanisława Kostki?


Jak to teraz wytłumaczyć, ta ulica… […] Byśmy powiedzieli, że tutaj stał kościół, tutaj szła ulica Hozjusza i ona zakręcała, i ta pierwsza w lewo prowadziła w kierunku Zmartwychwstanek. No i tutaj po drodze… Już w to miejsce nigdy nie chodziłem, bo to takie przykre wspomnienie, jak widziałem tego człowieka, jak on kopał. Potem widziałem, jak przy mnie rozstrzeliwali też na ulicy, na takim targowisku prywatnym. Tak stoimy, żeśmy poszli z kolegą zobaczyć, bo tam można było masło dostać czy jakieś wędliny. No i takich dwóch panów i słyszymy [czytane] głośno, „w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej – jakieś takie też – za zdradę ojczyzny wyrok śmierci”. Broń trzymali schowaną i na moich oczach tego człowieka zabili. Wszyscy zaczęli uciekać, bo to nie wiadomo. Wszystko takie było „nie wiadomo”. To nie dzisiaj, że można komuś opowiadać i tak dalej […].
No ale pani wspomniała o tych Zmartwychwstankach, to teraz przejdźmy do tego. Za klasztorem dzisiaj [ulica] jest zabudowana, ale tam była pustka i tam były okopy nasze. A dalej był instytut, [to była firma niemiecka, nie pamiętam nazwy] […] W każdym razie stamtąd rozpoczęli taki ostrzał mocny i ostrzeliwali, za nimi zaraz był budynek, siostry, klasztor i było gimnazjum dla dziewcząt. Myśmy przyszli w to miejsce, to ulicę przed nimi żeśmy już nie mogli normalnie przejść, tylko żeśmy się czołgali do środka. No i kilku chłopców wynieśliśmy nieżywych, niektórzy tam byli postrzeleni. Musiał być atak niesamowity. Jak zarzucili ich kulami, to co tam znaczy taki okop. To wszystko się rozpryskiwało i nawet nie strzelali, tylko głowy poschylali, a tutaj [leciały] odpryski. W każdym razie rannych żeśmy powynosili. Ponieważ siostry w ogóle miały tam taki szpital dla naszego wojska, też to wszystko wynosili, bo klasztor się palił, buzował niesamowicie. Myśmy to wszystko pomagali [wynosić] do rana. Potem nad ranem też żeśmy się wyczołgali. Jak żeśmy przyszli do domu, no to hop, na te swoje sienniki w piwnicy. Ja się obudziłem… Tu powiem prywatnie, bo muszę powiedzieć, byłem pobożnym chłopakiem. Obudziłem się koło południa, a Niemcy ostrzeliwali właśnie gdzieś koło południa, w tym samym czasie. I tak się obudziłem, godzina pierwsza czy coś takiego. Tutaj było okienko do tej piwnicy, a potem ta ścianka i pod ścianką mieliśmy sienniki, żeśmy spali na tym. Ja się obudziłem, akurat to słońce z tej strony padało przez [okienko], tak że było tak jasno jak tutaj w tej chwili. I tam miałem książkę właśnie od księdza Palasika, on mnie tak pożyczał, a tą ostatnią miałem świętego Alfonsa Liguoriego pod tytułem „Uwielbienie Maryi”. Ja zawsze jeden rozdział sobie czytałem. I tak się obudziłem, słońce było, leżałem na [sienniku], chciałem sobie czytać. Coś mnie pobudziło, żeby się pomodlić. No to tak potem wstałem… A mieliśmy, na takiej skrzynce stała nieduża figurka Matki Boskiej […]. No i wstałem i widzę, kolega też nie śpi już. Mówię: „Chodź, pomodlimy się, żeśmy pacierza nie odmówili wczoraj wieczorem ani rano”. Było nas trzech i on wstał, a jeszcze jeden leżał. No i mówimy do niego: „No Ludwik, wstawaj, pomodlimy się razem”, a on tak się przewrócił na drugą stronę. Myślę, że nie spał, ale mu się po prostu nie chciało […]. W tym momencie pocisk uderzył w zewnętrzną stronę gdzieś i część tego muru poleciała tak, że myśmy leżeli. Spadła na niego, na resztę, a my tu przed Matką Boską żeśmy klęczeli i cali. Żeśmy się przewrócili, nie szło oddychać, żeśmy się dusili. Na czworakach żeśmy z tej piwniczki na korytarzyk wyszli. No potem po chwili, jak ten opadł ten kurz cały i tak dalej, myśmy [wrócili] do niego, a on leży poraniony cały, prawda.

  • Przeżył?


No tak, akurat jakoś cegła [go uderzyła] […]. Po prostu był moment taki, trzasnęło, ciemno się zrobiło i dopiero potem jak ten kurz opadł, to żeśmy podeszli do niego. Widzimy, że żyje, poraniony bardzo, ale żyje. Znaczy w tej chwili już nie. […]

  • Jak wyglądały księdza losy, losy rodziny pod koniec września, kiedy trzeba było już opuścić Żoliborz?


Nie wiem, od którego punktu rozpocząć. Jak nastąpił już atak poważny, że szli całą parą, czołgi z góry i oddziały z [karabinami] – po prostu było się w ogniu, tak że nikt się nie pokazywał na zewnątrz. Ta pierwsza linia [żołnierzy] frontowych zostali, nie wiem, albo zabici wszyscy, albo wzięci do niewoli (nie wiem, jak to wyglądało). Tak że Niemcy doszli do kościoła Świętego Stanisława Kostki i wtenczas słyszeliśmy tylko głosy (ja tego nie słyszałem, ale ci, co byli bliżej), że wszyscy – wychodzić. Z wszystkich piwnic wszyscy mieli wychodzić, z tych domków i tak dalej, czyli tu już był opanowany przez Niemców ten plac. No i żeśmy wychodzili. Ja i wszyscy koledzy, którzy mieli legitymacje czy opaski, wszyscy zdejmowali i wyrzucili. Moją zachowałem, legitymację też, bo jak wychodziłem, to zdjąłem… Wszyscy już rzucali na podłogę, gdzieś, a ja schowałem za rurę wodociągową w piwnicy, włożyłem jedno i drugie. Po wojnie przyszedłem i tam leżały, nikt tego nie widział i nie ruszał. Jak potem wyszliśmy, no to nas ustawiali grupami, z innych domów też, tak że już się tłum po prostu robił przed kościołem. Potem nas wyprowadzili na aleję Wojska Polskiego. Pani wie, która to jest, nie. Tam w tej chwili jest pomnik tego, kogo tam jest… […] W każdym razie tam nas sprowadzili na tę aleję i tam wszyscy czekali, aż po prostu się zgromadzi [grupa], żeby od razu całą grupą pokierować. […] Tam się spotkałem z rodzicami, bo żeśmy się już nie widzieli, […] i z ojcem rozmawiamy, pełno tu ludzi wkoło, no i ktoś mnie tam potem w ramię [puka]. Ja się oglądam, stoi żołnierz niemiecki przy mnie. No i ciągnie mnie za sobą. Ja tylko spojrzałem, ojciec też zdziwiony, ja zdziwiony, a on tak mnie przeprowadza między tymi ludźmi. Doprowadził mnie do grupki, gdzie już stali tacy jak ja, prawie równi wzrostem, tacy wyrośnięci troszeczkę, no i do tej grupy mnie pchnął. Tam stało nas kilku i ta grupa była otoczona przez żołnierzy niemieckich. Myśmy nie wiedzieli, o co chodzi w ogóle. Myśmy nawet nie pytali, po co nas tutaj biorą, nikt nie wiedział. I teraz co się okazało. Mianowicie po jakimś czasie tak się stało, że była nas dziesiątka, dziesięciu chłopaków wyrośniętych, młodych. Ustawili nas w rzędzie i kazali wyjść na ulicę. Tam są dwie ulice, bo jedna, druga i pośrodku jest taki jakby park mały. [Wyszliśmy] na stronę lewą i za chwilę patrzymy, nadjeżdżają czołgi i nas postawili przed tymi czołgami. Trzy czołgi, a my przed tymi czołgami. Bo na dolnym Żoliborzu jeszcze walczyli. Mieliśmy być taką tarczą, taką zasłoną. Myśmy wiedzieli z góry, że idziemy na stracenie. Przecież chłopaki będą strzelali też, prawda. Nawet słychać było odgłosy. No i idziemy w kierunku placu Inwalidów, aleją Wojska Polskiego i dochodzimy już jak gdyby do placu i jest okop. Zatrzymujemy się i tak głęboki, duży, wyjątkowy, tak że czołg nie przejedzie tego. To znaczy wjedzie, ale nie wyjedzie, bo na drugą stronę było narzucone ziemi. No i żeśmy stanęli, ktoś z Niemców wyskoczył, czemu nie idziemy. Pokazujemy na okop. I teraz co się jeszcze okazało. Spojrzałem ja i kolega, a tam w środku leżała kobieta, w tym okopie, pamiętam jak dzisiaj, w białym płaszczu, na boku. Wiem, że krew płynęła czy już zaschła, w każdym razie była zalana krwią z jednej strony. Nie wiem, czy żywa, czy martwa, nie wiadomo. No to jak oni zobaczyli teraz ten okop na własne oczy, jak wyszli z czołgów, to wyjęli saperki, no i mamy zasypywać ten okop. Jeden z kolegów pokazuje Niemcowi, czy może tam wejść i tą panią usunąć, bo może żywa, nie wiedzieliśmy. Dół dosyć głęboko, leżała, nie ruszała się. No to ten się zezłościł, za spluwę chwyta i mamy robić. To myśmy tak zaczęli rzucać tę ziemię, ale tak tylko, że ona w środku, a my po bokach. No musieliśmy, bo byliśmy pod ostrzałem. Albo ona zginie, albo my zginiemy wszyscy. No i prawie tak by się skończyło, jak mówię, ale znad Wisły nadleciały dwa samoloty radzieckie. No i dosyć nisko leciały i [lotnicy] widzieli i zaczęli strzelać, ostrzeliwać. Do kogo tam strzelali… Żeśmy usłyszeli szum tego samolotu i trajkot broni, a Niemcy jak to zobaczyli, no to do tych czołgów, ale za chwilę te samoloty zawróciły, [ostrzelały] jeszcze raz. I potem trzeci raz. No to już Niemcy zostawili te czołgi i wszystko [pobiegli] do bloku, [uciekli] do piwnicy. Jak oni uciekli, to my za nimi. W tej piwnicy nie wiem, jak długo to było, w każdym razie oni zaczęli rozbijać [paczki], bo paczki ludzie poznosili z pięter, swoje rzeczy, żeby schować. Wiemy, czego szukali. Jak były jakieś talerze czy coś w tym rodzaju, no to wyrzucali, tłukli, tam się tym nie przejmowali. Nawet ja tam przy takim jednym, bo mi kazał rozbijać, to musiałem wyciągać [rzeczy]. To dosyć długo trwało. Oni już się nie jakoś nie ciągnęli [do walki]. Mieli jakieś swoje rozkazy. W szczegóły nie mogę wchodzić, bo nie wiem, tylko po prostu taka była sytuacja. W końcu wyszli z tego i cisza była. Co się stało na dolnym Żoliborzu, czy złożyli broń i się poddali… Chyba tak, bo nie było żadnych szans, tutaj grupka się mogła bić jeszcze na [Żoliborzu]. No i przed czołgami żeśmy szli i nas doprowadzili na Powązki i do baraku. Widziałem, tam też sprowadzali innych, a nas [wzięto] do specjalnego osobnego baraku. Duży barak, ale całkiem pusty. Wieczór się zbliżał, nas dziesięciu tam było. Żeśmy tak między sobą się pytali, co to będzie, co my tu mamy robić, ani jedzenia, ani picia, ani nic. Człowiek już był głodny na sot procent. Jeden z tych kolegów, starszy, dobrze po niemiecku mówił, pytał Niemca, żołnierza, na co tutaj [czekamy]. „Po prostu – mówi – sprowadzają wszystkich Powstańców tutaj, aż tu się zapełni. Resztę to się potem dowiecie, a na razie bądźcie spokojni”. No i rzeczywiście, myśmy w kącikach się pokładli i w nocy jeszcze sprowadzali żołnierzy, jeszcze znad Wisły. Nie wszystkich już potem wyciągali, ale…
No i nad ranem stało się tak, że zaczęli nas ustawiać i prowadzić z Powązek do Pruszkowa. Tam wszystkich ludzi prowadzili. I teraz też nastąpił taki ciekawy punkt. Byliśmy gdzieś tak, nie wiem, kościół Świętego Stanisława, zdaje się, jest na Woli ([nie pamiętam, bo] potem nie miałem kontaktu). Żeśmy tak podchodzili i za tym kościołem stała jakaś pani na stołku, miała wiadro wody i jakieś kubeczki. Niektórzy tam podchodzili i my z kolegą żeśmy też podeszli tam i zapytałem ją: „Proszę panią, a pani nie wie, gdzie nas prowadzą?”. A ona spojrzała w lewo, w prawo, czy to nie podsłuch, i powiedziała do nas: „Panowie, prowadzą wszystkich do obozu, do Niemiec wywożą. Jak możecie, uciekajcie. Uciekajcie – mówi – bo wszystkich wywożą do obozów, a w obozach co się dzieje… Uciekajcie”. Tylko nam powtarzała, to „uciekajcie”.
No to my potem żeśmy wrócili i zaczęli nas prowadzić w stronę Ursusa. Doszliśmy do Włoch główną drogą, wille tam stały z jednej i z drugiej strony, i idziemy [dalej]. [żołnierze] szli [drogą] poboczną, ale rzadko, gdzieś co dziesięć metrów [jeden], i tak nas prowadzili. W pewnym momencie coś się stało, czy ktoś zemdlał, czy tam… Nie powiem, bo nie widziałem tego, tylko wiem, że kazali się zatrzymać, my też się zatrzymaliśmy. Ten żołnierz bliżej i ten drugi się odwrócili… Akurat tu był domek, a tu jeszcze kartoflisko akurat było powybierane. [Spojrzeliśmy] na siebie i trójka nas [rzuciła się] w to kartoflisko. On potem zauważył, potem słyszymy strzały. Myśmy nie wiedzieli, myśmy przypuszczali, że [pobiegniemy] w las […]. To było niedaleko, były ogródki i zaraz ten lasek był, my w ten lasek. Nie wiem, czy do nas strzelał, czy na postrach strzelał. W każdym razie żeśmy mogli się spodziewać, że może… Po prostu sytuacja niewesoła, tak że można było zginąć […] [Mógł] być nawet [mój] szósty pogrzeb po Powstaniu Warszawskim. No i żeśmy potem skoczyli do jednego domu i tam nikt nic nie wiedział. My od razu żeśmy skoczyli, drzwi do piwnicy były. Tam był węgiel, tam gdzie ten węgiel, żeśmy się położyli. Jeden na drugiego żeśmy kładli na siebie ten węgiel, żeby jak zajrzy, to nie ma tu ludzi, tylko węgiel wszędzie. I tak żeśmy leżeli aż do wieczora, przez całe pół dnia. Dopiero wieczorem żeśmy [to] odrzucili, była cisza, żeśmy wiedzieli, że oni już poszli, bo przecież nie będą stali przed domem. No i potem trzeba było tych państwa powiadomić, my tu brudni, i żeśmy tam zapukali. […] Otworzyła nam wystraszona [właścicielka]. No i stało się tak, że nas tam ładnie przyjęli. Pierwszy raz się umyłem, wykąpałem w łazience. Pierwszy raz kolację normalnie przy stole jadłem po dwóch miesiącach. Następnego dnia poszliśmy z kolegami do kościoła, żeśmy się tam księdza wypytali, żeśmy się przedstawili z ministrantami od razu tego dnia, no i on nam powiedział, że nie możemy się pokazać, bo wszędzie są kontrole, wszędzie idą patrole i tak dalej, tak że musimy zniknąć z oczu. „Tutaj nie – mówi – bo to jest stan – tak jak teraz jest tam na wschodzie – wyjątkowy”. Stan wyjątkowy, wszystko zatrzymują, zaraz legitymują i tak dalej. No to myśmy poczekali, no i pod wieczór żeśmy poszli w las i żeśmy doszli do [Derd]. […] Tam był klasztor sióstr, w lesie zupełnie, i gospodarstwo mieli. [To były] siostry, z których pochodziła siostra Faustyna, siostry miłosierdzia. No i przyjęli [nas], żeśmy spali z krowami, bo nie było gdzie, bo tam siostry inne poprzyjeżdżały, rodziny i tak dalej. I rozpoczął się nowy rozdział. […]

  • Czy w ogóle ksiądz wrócił do Warszawy czy już nie?


To znaczy w czasie wojny? [Wróciłem, gdy Warszawę zajęli Rosjanie (druga połowa stycznia)].

  • Ale już po wojnie, po wkroczeniu Rosjan.


[…] To znaczy my potem, jak ustały działania, wojska ruskie już pod Berlin szły, a tu się u nas troszeczkę stabilizowało, my żeśmy przyjechali do Krotoszyna. Jechałem trzy dni do Krotoszyna, nic nie jedząc, nic nie pijąc. Ludzie tak wracali, wszystko tak siedziało. Bo tu byli rodzice ojca i jego rodzeństwo, w Krotoszynie, bo stąd ojciec pochodził.

  • To jeszcze zapytam o ostatnią rzecz, bo ksiądz powiedział, że kiedy wychodziliście z Żoliborza, to ojciec już był z wami?


Tak.

  • Ojciec był. Kiedy pojawił się w ogóle?


No właśnie, to [dłuższa] historia, musiałbym dość dużo [opowiadać]. W każdym razie stało się tak, że ojciec dowiedział się, gdzie my jesteśmy, i ponieważ doskonale umiał niemiecki, do szkoły niemieckiej chodził… Tak kiedyś napomknął tylko, mówi: „Wiesz, w tym obozie różne funkcje mnie dawali, bo tak z nimi gadałem jak z kolegami, i tak dalej. No i potem wspomniałem, że tam rodzina czeka, tego…”. I tak mu załatwili, że go puścili. Ojciec jeden wyszedł z obozu i tuż przed Powstaniem wrócił do Warszawy.

  • Rozumiem, dlatego cała rodzina się połączyła.


Tak że byliśmy w komplecie.

Szamotuły, 12 października 2021 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk

Bogdan Kończak Pseudonim: „Kodan” Stopień: obrona przeciwlotnicza, służby pomocnicze Formacja: Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter