Bolesław Taborski „Juliusz”

Archiwum Historii Mówionej
  • Pan się urodził w 1927 roku w Toruniu? Do którego roku pan przebywał w Toruniu?

Tak. Przez pierwszych dwanaście lat życia, właściwie w lutym 1940 roku, opuściłem Toruń. Jako samotne dziecko wędrowałem po polskich drogach w czasie Kampanii Wrześniowej. Dotarłem do Warszawy. Tam mieszkałem na klatce schodowej. Niemniej jednak zostałem zatrudniony do obrony przeciwlotniczej, to znaczy obserwowania na dachu niemieckich samolotów. Dziwna rzecz, że potem, w czasie Powstania, też miałem dni, kiedy było to moim zadaniem. Chociaż wtedy byłem jako ochotnik cywilny. Dosyć byłem wyrośnięty i nie wyglądałem zupełnie na dziecko. W związku z tym do obrony przeciwlotniczej mnie... Nie wiem jak to nazwać, nie byłem przy żadnej armacie, miałem tylko obserwować co się dzieje i czy Niemcy nie nadlatują w swoich samolotach.

  • Co się stało z pana rodzicami?

Mój ojciec był oficerem, był legionistą Piłsudskiego, a później oficerem zawodowym, po wojnie, był oficerem poligonowym, artylerzystą. To był duży garnizon artylerii w Toruniu. Kiedy wybuchała wojna miał za zadanie wziąć udział w ewakuacji centrum wyszkolenia artylerii gdzieś dalej, w bezpieczne miejsce. Z mamą miałem zajechać do krewnych w Łowiczu. Już było wiadomo 4 września nad ranem, że się zbliżają Niemcy. Kiedy byliśmy już na dworcu mama przypomniała sobie, że nie oddała kluczy do mieszkania sąsiadom, żeby nie wyłamywano drzwi gdyby Niemcy weszli. Powiedziała: „Przyjadę następnym pociągiem”. Z dwiema wielkimi walizami zostałem sam w pociągu. Już się więcej nie zobaczyliśmy, dopiero w połowie października. Pociąg, którym jechałem, dojechał za Kutno. Tam tory zostały już tak zbombardowane, że dalej nie jechał. Dwie walizy wytaszczyłem z pociągu i zaciągnąłem do najbliższej chałupy, której mieszkańcy bardzo chętnie przyjęli to na przechowanie, tyle że już nigdy więcej waliz nie zobaczyliśmy. Ruszyłem sam do Warszawy na piechotę. Ruch się odbywał w nocy, bo w dzień Niemcy bombardowali drogi. Zobaczyłem późnym wieczorem jak jedzie autobus, oczywiście ciągle samochody stawały, bo drogi były zatłoczone. Nie tyle może samochodami, co wozami, wszystkim co się dało. Widziałem napis, że tam jadą rodziny wojskowe z Torunia. Usiłowałem wejść do autobusu, ale autobusu pilnował kapitan z pistoletem w ręku i powiedział: „Tu już nie ma miejsca”. Wymachiwał pistoletem. Niemniej jednak ujęły się za mną panie, które tam były. Powiedziałem: „Też jestem rodzina wojskowa z Torunia i nie wysiądę”. Zamieniłem miejsce w pociągu, gdzie stałem tylko na jednej nodze, na zmianę na jednej, na drugiej, na więcej nie było miejsca, na skuloną pozycję obok szofera w małej wnęce. Autobus jechał dopóki mu się benzyna nie skończyła. Wtedy kierowca wziął bańkę i powiedział, że idzie szukać benzyny, ale już więcej [go] nie zobaczyliśmy. Kapitan zarekwirował dwa wozy z końmi, posadził panie, a nieliczni – może byłem jedynym mężczyzną – szli za wozami. W końcu jednak wszedłem do Warszawy na piechotę, gdzie konwój został rozwiązany w okolicach Placu Narutowicza. Później musiałem już sobie radzić sam.
Znalazłem adres znajomych rodziców. Okazało się, że jest tylko gospodyni, bo gospodarz był na froncie, też był oficerem, a jego żona zamieszkała u swojej mamy. Nie otrzymałem pozwolenia, żeby w mieszkaniu spać, ale powiedziano mi, że na klatce schodowej mogę, mogę też ewentualnie korzystać z łazienki. Za to musiałem stać w kolejkach po chleb długie godziny, nieraz pod bombami niemieckimi. Kupowałem bochenek, którego połowę oddawałem swoim gospodyniom, nie wiem jak to nazwać. Druga połowa była dla mnie. Tak doczekałem do końca oblężenia. Kiedy Niemcy weszli do Warszawy i Hitler odbył swoją słynną defiladę w Alejach Ujazdowskich, można było już Warszawę opuszczać. Co też zrobiłem. Pociągiem dojechałem do Skierniewic, gdzie postanowiłem iść pieszo do Łowicza, ponieważ pociągów nie było. Spotkałem miłego pana, który z kolei udawał się do Łodzi, gdzie miał rodzinę. Powiedział, że był intendentem szpitala w Grodnie. Nie chciał, żeby go bolszewicy tam złapali, więc wracał do Łodzi. Okazało się, że się nazywa Kolbe. Był też byłym legionistą i bratem słynnego ojca Kolbe. Razem poszliśmy na piechotę do Łowicza, gdzie u krewnych zażyczyłem sobie, żeby go przenocować, to też się stało. Na drugi dzień po śniadaniu wyruszył do Łodzi. Więcej go już w życiu nie widziałem, nie wiem nawet co się z nim stało, a bardzo żałuję. Był bardzo miłym towarzyszem podróży, a przy tym nazwisko ojca Kolbe było mi już znane z jego działalności przedwojennej w Niepokalanowie. W końcu dotarła moja mama. Wróciliśmy do Torunia. Jednakże mama jeździła do Warszawy. Starała się, żeby tam przygotować dla nas grunt, bo było wiadomo, że w Toruniu nie będziemy mogli dłużej mieszkać. Pewnego dnia zjawił się gestapowiec, żeby mamę aresztować. Mnie się z domu udało wyjść tylnymi drzwiami, ale mamę aresztował i zabrał. Wprawdzie mama też zamierzała uciec. Umówiliśmy się, że się spotkamy u znajomych i zaraz wyjedziemy z Torunia, ale jej się nie udało. Napisałem list do komendy gestapo, jeszcze nie wiedzieliśmy do czego oni są zdolni i ta naiwność przyniosła pozytywny wynik. Napisałem list, że jestem dziecko, nie mam opieki i proszę, żeby mamę zwolnili. Gestapo też mi napisało list, żebym się zjawił w ich komendzie na rozmowę. Pomyślałem sobie, że skoro przysłali list na mój adres, to znaczy, że gdyby chcieli mnie aresztować, to po prostu by przyszli, a nie pisaliby listów. Zjawiłem się o ósmej rano, jak sobie życzyli. Czekałem mniej więcej do drugiej na korytarzu. Potem ten sam gestapowiec, który mamę aresztował, odbył ze mną rozmowę i pytał o takie rzeczy: czy wiem gdzie radio działa – bo nie wolno było mieć odbiorników – czy wiem gdzie jest broń zakopana. Na wszystko odpowiadałem, że nic nie wiem, z tym większym przekonaniem, że to była prawda, ale i tak bym tak mówił, nawet gdybym o czymś wiedział. W końcu on powiedział: „Dobrze ale co się z tobą działo? Przecież chciałem, żebyś ty też poszedł ze mną”. Czekałem na to pytanie. Powiedziałem: „Właśnie zamykali sklep, a po mleko chciałem pójść, jak przyszedłem to już nikogo nie było”. Machnął ręką i powiedział: „Jeszcze dziś wieczorem, albo jutro rano, twoja mama będzie wolna”. Owszem, zwolnili ją, odwieźli samochodem do domu, ale my wiedzieliśmy, że tu nie ma co siedzieć. Po tym co mama opowiadała na temat swojego pobytu w fortach podtoruńskich, skąd wywożono do obozu koncentracyjnego w Stutthofie, wiedzieliśmy, że trzeba opuścić Toruń, co zrobiliśmy niebawem.
Mama otworzyła praktykę dentystyczną w Łowiczu. Ciekawa, rzecz, że stosunkowo nie tak daleko od Torunia przechodziła granica Reichu... Łowicz był w tak zwanym, jak się wtedy mówiło, nie Guberni, tylko Generalnym Gubernatorstwie, a Toruń był przyłączony do Rzeszy. Ich administracja nie była sprawna, bo przez cztery lata tam pracowała i się jej nie czepiali. Zamieszkałem u babci w Krakowie, wakacje spędzałem w Łowiczu. Mama, dzięki temu, że pracowała w instytucjach niemieckich, mogła się dowiadywać, pewne rzeczy robić. W związku z [tym], na przykład, miała kontakt – szczegółów nie znam – z siatką, która starała się wydobywać ludzi z Auschwitz, z obozu. Oni się o tym dowiedzieli i aresztowali ją. Jeszcze wtedy ją wypuścili po paru dniach, ale zamiast wtedy uciec do Warszawy została w Łowiczu. Kiedy ją aresztowali następnym razem – a dostali nowe donosy – wtedy już ją zamordowali. Byłem wtedy już w Warszawie. Kiedy skończyłem handlówkę w Krakowie i wstąpiłem do AK w Krakowie, kiedy dowódcy moi zorientowali się, że świetnie znam język niemiecki, zażyczyli sobie żebym przyjął pracę w komendzie SS na Generalne Gubernatorstwo. Poszedłem tam na rozmowę. Nawiasem mówiąc to była forteca. Oczywiście domofon, kiedy mnie wpuszczono, drzwi się otworzyły, wszedłem do małej przestrzeni, drzwi natychmiast się z tyłu zamknęły za mną, drzwi przede mną były nadal zamknięte. Ze stróżówki, portierni, esesman pytał się: „Kto? Do kogo?” W końcu mnie wpuścili dalej. Odbyłem rozmowę. To była praca w rodzaju gońca. Już mnie właściwie oficer przyjął, bardzo mu się spodobałem, ale jeszcze zadał ostatnie pytanie: „Oczywiście jesteś folksdojczem”. Mówię: „Nie, niestety Polakiem”. – „A, Polaków nie możemy przyjmować”. Ta sama historia powtórzyła się w centrali budowlanej SS na Generalne Gubernatorstwo, gdzie oczywiście zajmowano się na przykład pracami budowlanymi w obozach koncentracyjnych. To też było ważne dla moich przełożonych w AK, żeby czegoś się dowiadywać. Też mnie nie przyjęto jako Polaka. W końcu wylądowałem w centrali dystrybucji filmów na Generalne Gubernatorstwo. Kraków był stolicą, były tam wszystkie centralne urzędy. Praca była bardzo nudna i nieprzyjemna, ponieważ polegała na tym, że brało się od niemieckich urzędników, tam pracujących, ich kartki żywnościowe i trzeba było robić dla nich zakupy. To było tak skomplikowane czyje kartki są czyje, co każdy chce, by mu kupić, że po dwóch tygodniach miałem tego wszystkiego absolutnie dosyć. Dałem nogę stamtąd, to znaczy uciekłem do Warszawy.
To wszystko działo się jeszcze przed aresztowaniem mamy w Łowiczu. Mogłem nadal jeździć na wakacje do Łowicza, chociaż w Warszawie trochę się ukrywałem, ale nie długo. Moja babcia poszła na policję, po kilku dniach od mojej ucieczki, ze strasznym płaczem, że nie wróciłem z pracy do domu. Nawet policjant się bardzo zafrasował i powiedział: „My się dowiemy”. Po kilku dniach przyszedł i powiedział: „Niestety wiemy z całą pewnością, że pani wnuk został zabrany na roboty do Niemiec, już nie możemy nic poradzić”. W porządku, o to właśnie chodziło, żeby już się mną dalej nie interesowali. W Warszawie trafiłem od razu w świetne środowisko podziemnych działań. Mianowicie miałem jeszcze w Toruniu, przed wojną, w szkole przyjaciela, Adama Stanowskiego. W czasie wojny mieszkali w Warszawie, wszyscy byli w działalności podziemnej, byli nią zajęci. Adam także był w Sodalicji Mariańskiej. Tam powstała organizacja grup katolickich, samokształceniowa, tam też przylgnąłem. Początkowo mieszkałem u nich. Potem załatwili mi mieszkanie. To wszystko się działo na wiosnę 1943 roku. Jeszcze przed końcem 1943 roku, w listopadzie, postanowiliśmy wstąpić do wojska. To nie było wszystko. Grupy katolickie, samokształceniowe to jedna sprawa, chodziliśmy też na tak zwane komplety do szkoły średniej. Było to gimnazjum imienia Wojciecha Górskiego. Lekcje odbywały się w prywatnych mieszkaniach, po pięć osób. Nauczyciele tam przychodzili. Szli kolejno z jednego mieszkania do drugiego, znakomici profesorowie. Była to bardzo fajna szkoła. Wreszcie byłem też zapisany, to wszystko w ślad za Adamem, do szkoły zawodowej, handlówki, żeby mieć papierek i nie być wywieziony po łapance na roboty do Niemiec. Tam chodziliśmy, pokazywaliśmy się w szkole raz, czy dwa razy w tygodniu, ale to wystarczyło, żeby mieć zaświadczenie, legitymacje i świadectwo, że coś się skończyło. Szkoła zawodowa, chociaż była uznawana przez Niemców i była oficjalna – wszystkie zaświadczenia były po niemiecku pisane, nawet nie po polsku, wyłącznie po niemiecku – to miała jednak swoje drugie dno. Mianowicie, można by to poetycko nazwać, po zapadnięciu zmierzchu objawiało się jej inne oblicze i też kwitła obfita działalność podziemna. Wstąpiłem do koła teatralnego. Pamiętam, że na rocznicę wybuchu powstania listopadowego 29 listopada w 1943 roku wystawiliśmy „Warszawiankę” Wyspiańskiego w szkole. Oczywiście ogromne tłumu się zeszły. Do tej pory nie wiem jak oni to robili, pod jakim pretekstem, przecież tego rodzaju zgromadzenia były zabronione i Niemcy dobrze mieli to na oku. W każdym razie nawet odegrałem ważną rolę w przedstawieniu, bo grałem Chłopickiego. Tak mi się to widocznie spodobało – zresztą byłem wtedy miłośnikiem zarówno Słowackiego i Wyspiańskiego, romantyzmu i neoromantyzmu polskiego – że kiedy po pięciu latach byłem w Anglii, na obozie wakacyjnym polskich studentów, to też wystawiłem „Warszawiankę” i też grałem Chłopickiego, czego oczywiście w 1943 roku nie mogłem przewidzieć, że tak będą wyglądały sprawy w 1948 roku. Co więcej, stosunkowo niedawno, pięć lat temu, dowiedziałem się, że w tej samej szkole w styczniu 1944 roku, w tej samej nawet sali odbył się wieczór autorski młodego poety Krzysztofa Baczyńskiego. Krzysztof Baczyński – o którym wtedy nie wiedziałem, bo byłem na niższym etapie podziemnych działań w kulturze, można tak nazwać, retrospektywnie go odkryłem – stał się wielką miłością moją w latach następnych. Jest to dygresja, ale ważna.
Wybiegam w przód. W obozie jeńców i po obozie jeńców zaprzyjaźniłem się ze Zbigniewem „Czajkowskim”, jego prawdziwe nazwisko było Dębczyński, który był żołnierzem batalionu „Parasol” i dowódcą drużyny. Jego bezpośrednim dowódcą, zastępcą dowódcy plutonu, był właśnie Krzysztof Baczyński. Zbyszek „Czajkowski” Dębczyński, był świadkiem dni powstańczych Baczyńskiego, jego śmierci i pogrzebu. On pierwszy w Polsce w „Tygodniku Powszechnym” opisał – wyczytaliśmy w Anglii, kiedy przyszedł „Tygodnik Powszechny” – że okoliczności śmierci Baczyńskiego są nieznane. Oczywiście zachwyciłem się jego poezją, w ogóle odkryłem wtedy jego i innych młodych poetów, którzy zginęli w Powstaniu: Gajcego, Stroińskiego, ale to już była przyszłość. Stałem się wtedy sam, jako poeta, ich pogrobowcem, o czym w czasie kiedy „Warszawianka” się rozgrywała nie wiedziałem. Jeszcze był czwarty pion, poza tymi trzema: organizacja samokształceniowa, szkoła średnia, gimnazjum Górskiego, szkoła zawodowa i jej zaplecze też w konspiracji.
Wstąpiliśmy do wojska i to właśnie, jak się okazało, był Pułk „Baszta”. Od razu nie wiedzieliśmy. Mówią nam, że jesteśmy w kompani, która się nazywa „Howerla”. Potem nasza kompania nazywała się C-10, potem B-1, ale wszystko razem składało się – trzy bataliony po trzy kompanie, jeszcze kompania łączności – na Pułk „Baszta”. Zbiórki odbywały się w prywatnych mieszkaniach. Tam zapoznawano nas z różnymi rodzajami broni. Była, w ograniczonym sensie, musztra. Cały regulamin trzeba było znać. Wszystkiego nas uczono też w sekcjach po pięć, sześć osób. Kiedyś zjawił się dowódca kompanii, odebrał od nas przysięgę. Czasami też zjawiał się on lub inni, na inspekcje. Trochę to przypominało naukę w gimnazjum, mieszkania, małe grona. Jednakże wczesną wiosną zaczęliśmy jeździć na ćwiczenia w teren. Ćwiczenia odbywały się na ogół nocą. Wyjeżdżaliśmy osobno, każdy z nas wiedział, że ma pociągiem podmiejskim przyjechać do stacji, do Zielonki, czy innej miejscowości podwarszawskiej, gdzie mieliśmy otrzymać dalsze instrukcje. Rzeczywiście, prowadzono nas, trzeba było iść osobno, trzeba było tylko nie stracić z oczu tego, kto szedł przede mną. Za mną też ktoś szedł. Chodziliśmy na przykład w lasy. Była torfiarnia, obok której był domek stróża – którego nie było – przez nas opanowany. Tam już mogliśmy w izbie robić zbiórkę całego plutonu. Po raz pierwszy zobaczyliśmy ilu nas jest w plutonie i kto w nim jest. Poznaliśmy swoich kolegów z innych drużyn i sekcji. Zastępcą dowódcy naszego plutonu był sierżant podchorąży „Piotruś”. Do tej pory się z nim przyjaźnię, jest to profesor Jerzy Kłoczowski, znany historyk, największy chyba znawca historii kościoła w Polsce. Reprezentował też Polskę w UNESCO. Wtedy ze dwa–trzy lata ode mnie starszy, ale już doświadczony, bo przeszedł przez podchorążówkę, szkołę oficerską. Był człowiekiem pełnym uroku, pokochaliśmy go szybko i zawsze był naszym wzorem. Mieliśmy też dowódców, których mniej lubiliśmy, ale z chwilą, kiedy był z nami „Piotruś” to wiedzieliśmy, że nic nam nie grozi i że jesteśmy na dobrej drodze, jeśli chodzi o wojsko. Nocne ćwiczenia odbywały się w terenie, więc były natarcia, obrona, wszystko znaliśmy w teorii, jak to należy robić. „Trzeba leżeć na lizierze lasu”. Różne były wyrażenia, których już nie bardzo pamiętam. Chodziliśmy na patrole. Pamiętam patrol w torfiarnii, gdzie poszliśmy we dwójkę. Była tam też budka strażnika, który się starannie przed nami ukrył, a my wykonaliśmy zadanie, którego już nie pamiętam. Trzeba było przyjść i udowodnić, że to się zrobiło. Raz natomiast pamiętam ćwiczenia, które mieliśmy w nocy, gdzieś na Bielanach, na północ od Warszawy, chyba w Młocinach. Najpierw w chałupie, na strychu stodoły, mieliśmy godzinne wykłady. Niestety, na parterze była tak zwana bimbrownia, czyli alkohol tam pędzono. Fetory unosiły się do góry. Rezultat był taki, że kiedy, zeszliśmy z góry na dół, nie wypiwszy kropli alkoholu, byliśmy nieco pijani. Wyszliśmy na świeże powietrze nocy, gdzie mieliśmy robić natarcie. Natarcie też się rozlazło, bo każdy falował w inną stronę. Później nas otrzeźwiło, nie była to poważna sprawa.
Były różne śmieszne przygody. Czasami w różnych miejscach nawiedzał nas dowódca kompanii, to już był najwyższy dowódca jakiego można było sobie wyobrazić, że istnieje. Aha, skończyliśmy też, jeśli chodzi o naszą drużynę, kurs minerski. Trzeba było dokładnie wiedzieć wszystko o materiałach wybuchowych, jak je podkładać, ile, gdzie, co, jak. Nie byłem w tym asem, w ogóle na żołnierza to raczej nie bardzo się nadawałem, ale starałem się wykonać swój obowiązek jak najlepiej. Wiedzę minerską miałem, koledzy pewnie lepszą, tyle że nigdy się nam na nic nie przydała. To było zupełnie jak z Napoleonem, który się zjawił w mieście francuskim i pretensje miał, że nie wystrzelono z armat na jego powitanie i burmistrz powiedział: „Były trzy powody dla których nie przywitaliśmy waszej cesarskiej mości salutem armatnim. Po pierwsze nie mamy armat”. Napoleon powiedział: „Dziękuję, dość, to mi wystarczy”. Więc my nie mieliśmy materiałów wybuchowych i to też wystarczyło, żeby wiedza minerska na nic się nie zdała.
Przed Powstaniem polecono nam zebrać się w kilku punktach sekcjami, chyba po sześć osób. Mieliśmy czekać na sygnał alarmowy, to znaczy polecenie, żeby się udać, gdzie miała rozpocząć się akcja bojowa. Pierwszy raz było to, jeśli się nie mylę, a jeśli się mylę można sprawdzić, 27 lipca. Otrzymaliśmy polecenie udania się gdzieś, ale wkrótce potem to odwołano. Powiedziano nam: „To był próbny alarm, my chcemy wiedzieć, czy to się w ogóle da wykonać w szybkim czasie i sprawnie”. Teraz już wiem, że Powstanie miało wybuchnąć tego dnia, ale nie zdecydowano się w końcu na nie i to był prawdziwy odwołany, nie próbny alarm. 1 sierpnia przed południem dostaliśmy polecenie, żeby udać się normalnie tramwajem na Mokotów i wysiąść przy Parku Dreszera na ulicy Odyńca. To było w południe. Wiem, że wczesnym popołudniem jechaliśmy, już z kilkoma kolegami, na Mokotów tramwajem. Widzieliśmy młodych ludzi podążających w różnych kierunkach w podobny sposób. Wysiedliśmy przy Puławskiej, zaczęliśmy iść przez park. Park wyglądał znacznie skromniej niż dzisiaj, to były raczej krzaczki niż rozrośnięte krzewy i drzewa. Tam zgromadziliśmy się około godziny szesnastej w większych grupach. Rozdano nam opaski biało-czerwone z literami „WP”, „B” – Wojsko Polskie „Baszta”. Stamtąd poprowadzono nas do domu znajdującego się bardzo blisko, chyba na Tynieckiej, gdzie mieliśmy pobrać broń. Było to właściwie bardzo smutne zadanie, bo jak się okazało broni nie było. Na drużynę, dwanaście osób plus jeden, był jeden pistolet, dwa granaty i otrzymaliśmy po dwie butelki zapalające na głowę. Mieliśmy na ogół na sobie marynarki od garniturów, bo wtedy jeszcze kurtki nie były modzie. Marynarki miały kieszenie boczne. Butelki włożyliśmy do kieszeni. Butelka była włożona w pokrowiec, to był przesączony siarką papier ziarnisty, zwany glanzpapierem, nie wiem czy jeszcze nazwa jest w użyciu. To były torebki, ale nasycone już siarką. Wtedy butelka z benzyną – może miała kolor niebieski, to był denaturat czy coś, raczej to była benzyna – była już w pełni uzbrojona. Nie była niebezpieczna, jeżeli torebka była osobno i butelka była osobno, ale już włożyliśmy do kieszeni uzbrojone butelki. Po czym poprowadzono nas z powrotem do Parku Dreszera. Zaczęliśmy słyszeć strzały. Było wiadomo, że Powstanie wybuchło, więc i my zabraliśmy się do analizowania naszego zadania. Nasz pluton miał za zadanie – ale oczywiście nie sam tylko z różnymi innymi oddziałami – zdobycie Szkoły Rękodzielniczej na ulicy Narbutta, róg Kazimierzowskiej. Był to duży budynek, koszary SS. Zatrzymano nas i różne inne oddziały, jeszcze na skraju Parku Dreszera i wydzielono tych, którzy mieli broń. Oni podeszli dalej i szturmowali szkołę. Niestety nie było odpowiedniej broni szturmowej i szkoła nie została zdobyta ani wtedy, ani do końca Powstania, pomimo różnych natarć, które były robione od czasu do czasu. W ogóle nie było odpowiedniej broni w Warszawie, dlatego, że parę miesięcy wcześniej zdecydowano, że Powstania w Warszawie nie będzie. Warszawa miała być wyłączona z akcji „Burza” i większość broni wysłano do partyzantki. Jeszcze pech chciał, że Niemcy wykryli parę magazynów, które jeszcze istniały, aresztowali magazyniera, bo on tylko jeden wiedział gdzie broń jest, który oczywiście Niemcom nic nie powiedział, ale z magazynem kontakt był stracony. Jeden duży magazyn dopiero kilka lat po wojnie odnaleziono i wykryto. O tym się nie od razu dowiedziałem.
Byłem wśród tych, którzy byli bez broni. Posłano nas, małą grupę, do gaszenia pożaru – bo Niemcy zaczęli już trochę strzelać, bomby rzucać zapalające – na strychu jednej z willi. Mój przyjaciel Adam Stanowski – on był też w sekcji, razem się zawsze trzymaliśmy – zawadził kieszenią o coś i butelka stłukła mu się w kieszeni. Stanął w płomieniach od poniżej kolan po szyję. Akurat miał oficerki. Nie jest prawdą, że przeważnie byliśmy ubrani w oficerki, ludzie w oficerskich butach byli w mniejszości, to był mit z oficerkami. Ale on akurat miał. Płonąc zbiegł po schodach na dół, do ogrodu, gdzie dopiero go ugaszono. Przeleżał ciężko oparzony i strasznie cierpiąc przez całe Powstanie i jeszcze rok później. Było to dla nas fatalne i bardzo przykre doświadczenie. Potem właściwie z kąta w kąt włóczyliśmy się, należałoby powiedzieć z ulicy na ulicę. Zabrano nas ulicę Puławską, gdzie budowaliśmy barykady, zaporę przeciwczołgową. Czołgów tego dnia nie było, butelki okazały się zupełnie bezużyteczne, bo nigdzie nie było niemieckich czołgów. Budowaliśmy barykadę. Potem kazano być w sieni domu, gdzie można było przysypiać. Później zaprowadzono nas na ulicę Różaną, tam znajduje się szkoła, gdzie Niemcy byli, ale opuścili ją i podpalili. Ona się trochę paliła, ale wieczorem spadł deszcz i ją trochę gasił. Tak gdzieś przetrwaliśmy do rana, już mało przytomni.
Po czym zebrano nas na jednym placu, a dużo było ludzi bez broni i powiedziano, że Powstania na Mokotowie już chyba nie będzie, właściwie już jesteśmy bezużyteczni, że bardzo nam dziękują, że możemy się rozejść i każdy może iść gdzie chce. Jeden z moich kolegów jak zaczął iść, doszedł aż do Grodziska. Tam już pozostał, a po wojnie uznał swój krótki udział w Powstaniu za niebyły. Natomiast ja z jednym z kolegów poszliśmy do domu, był to teren, gdzie stały pojedyncze wille. To było na ulicy Pilickiej. Zapukaliśmy tam. Przerażony gospodarz otworzył. Poprosiliśmy żebyśmy mogli wejść. Powiedział, że możemy być, ale przy drzwiach, bo on i jego rodzina są w piwnicy i oni nic nie wiedzą, że my jesteśmy. Oczywiście jakby Niemcy znaleźli nas, to by szukali też dalej i by też ich znaleźli. W każdym razie pozwolił. My już opaski zakopaliśmy, butelek się też pozbyliśmy. Trzeba było się zastanawiać nad tym, jak by się oddalić z tego miejsca, co nam zresztą polecono. Naszych oficerów już nie widziałem, chociaż najpierw nasz dowódca plutonu – porucznik „Czerny” jeszcze nieuzbrojoną grupę prowadził, ale potem on się też zawieruszył. Później rano rozkaz rozejścia się kilkuset ludzi dał nieznany nam podchorąży w randze strzelca, strzelec podchorąży – nawet nie wiedziałem, że taka ranga istnieje, to znaczy szeregowy podchorąży. Pod okienkiem, przez które było widać kawałek ulicy dwie godziny przebyliśmy, poczym nagle zobaczyliśmy z kolegą, że ulicą idą w opaskach z bronią akowcy, zupełnie niczym się nie przejmując. Zobaczyliśmy, że sytuacja nie jest zła. Natychmiast wyskoczyliśmy, pobiegliśmy do nich. Wyjaśniliśmy sytuację. Dowiedzieliśmy się, że oni są z kompanii łączności. Poprosiliśmy, żeby się do nich przyłączyć, na co oni się zgodzili. Kompania łączności zajmowała jedną z większych willi na ulicy Pilickiej. Panowała tam ożywiona działalność, jedni przy radioodbiornikach grzebali, inni przy telefonach, ruch, ale i spokój. Powstanie trwa, coś się dzieje, żadnej paniki. Okazało się, że coś miała z tym wspólnego osoba dowódcy kompanii łączności, którym był porucznik, pseudonim „Łącki”, prawdziwe nazwisko Jerzy Stawiński. On skończył podchorążówkę tuż przed wojną, brał udział w Kampanii Wrześniowej. Potem, już od 1940 roku był jednym z założycieli „Baszty”. Był dowódcą kompanii łączności w chwili, kiedy Powstanie wybuchło, on sam był łącznościowcem. Trzymał to wszystko w garści. Powiedziano nam, że kilka godzin wcześniej był moment paniki. Też polecono im zakopać ciężki sprzęt i w ogóle wyjść. Dlatego, że dowódcy nasi – pułkownik „Daniel”, dowódca „Baszty”, zastanawiał się, czy należy, w sytuacji, która jest zupełnie nie wyklarowana, niejasna, czy należy się bronić na Mokotowie, czy raczej wyjść z Warszawy i dalej gdzieś działać. Zdecydowano się zostać na Mokotowie. Wtedy już wszystko się potoczyło tak, jak niby miało się potoczyć, jeśli chodzi o Powstanie, z zajęciem terenu, obwarowanym zabezpieczeniem go, z jednym minusem, że się nie udało wyeliminować niemieckich fortec. Udało się od strony południowej, mianowicie zdobyto szkołę na Woronicza. Niemcy stamtąd uciekli częściowo. Tam był front od strony południowej, natomiast od strony północnej był na Odyńca. Kilka dni później zrobiono natarcie, które właściwie było prawie że pochodem, bardzo mały był opór niemiecki, dalej do linii Szustra i Różanej. Na Różanej stoczono potyczkę z Niemcami, ale w rezultacie zajęto domy ze strony Różanej, zresztą z drugiej nie było domów, tam było pole, aż do Narbutta, otwarte. To jest ważna sprawa, to był teren patroli i starć z Niemcami. Oczywiście o tym wszystkim nie wiedziałem.
Byłem żołnierzem kompanii łączności. To był najdłuższy dzień, tak zwany, bo nie tylko nie spałem poprzedniej nocy, ale i drugiej też chyba dwie godziny. W zasadzie stałem na warcie przy wejściu do willi, bo dom nie stał przy ulicy tylko w głębi. Był ogród, płot, brama i w niej stałem już, po raz pierwszy w Powstaniu mając broń. Była to broń nietypowa. Wyglądała jak pistolet, czy rewolwer z bardzo grubą lufą, a niezbyt długą jak na swoją długość, mianowicie była to rakietnica. Rakietnica w zasadzie nie służy do tego, żeby strzelać nią do ludzi, tylko, żeby wystrzeliwać rakiety czy race. Ale nie życzę nikomu, żeby do niego strzelono z rakietnicy z bliska. Broń była to prawdziwa i czułem się już pewniej, jako prawdziwy żołnierz. Co robiłem przez pierwsze cztery dni?

Ponieważ nie znałem się ani na telefonach, ani na radiu, ani na wszystkich sprawach technicznych, którymi kompania łączności się zajmuje, nadawałem się najlepiej do pozostałej i bardzo ważnej części działań kompanii łączności. Mianowicie do biegania z meldunkami i rozkazami, w ten sposób też się działa. Wyżsi dowódcy przekazywali rozkazy oddziałom, a oddziały przysyłały meldunki do dowódcy. W ten sposób zwiedziłem, mogę powiedzieć, prawie wszystkie fronty mokotowskie, bo biegłem z rozkazami i meldunkami w różne miejsca. Niemcy byli nieraz u wylotów ulic i był duży ostrzał, więc trzeba było wyrobić w sobie metodę przebiegania przez ulice i tak dalej. Metoda polegała na tym, że podchodziło się do rogu wzdłuż muru, duszę kładło się na ramię, z duszą na ramieniu, jeżeli widać było, że Niemiec na horyzoncie, wtedy należało w pewnym momencie, nadal z duszą na ramieniu, bardzo szybko się poderwać i przebiec przez ulicę na drugą stronę. To się na ogół udawało, nieraz Niemcy strzelali, ale już za późno. W ten sposób byłem parę razy z meldunkami u „Misiewicza”. „Misiewicz” to był pseudonim porucznika, który z całą kompanią obsadzał teren Alej Niepodległości. Trzeba wiedzieć, że w tych czasach Mokotów od strony zachodniej kończył się na Alejach Niepodległości. Dalej były pola, którymi zbliżały się do Mokotowa czołgi, czołgi waliły. Natomiast „Misiewicz” ze swoimi trzymał się w – nazwano to „Alkazarem”, od fortecy w Hiszpanii, gdzie w czasie wojny domowej bronili się bardzo długo przed przeważającymi siłami, niestety frankiści, którzy nie byli bohaterami mojego romansu, ale byli bardzo dzielni. W Alkazarze „Misiewicz” też był dzielny i odpierał ataki. Nawet chłopcy jego brali mnie do frontowych okien. Przez nie widziałem jak czołgi się zbliżają, jak im się strzela i tak dalej. Potem oczywiście przeżyłem to samo, kiedy czołgi się pokazały na Różanej i waliły do naszych placówek. Efekt psychologiczny strzału czołgowego, jeżeli się jest w domu, jest ogromy. Huk jest straszliwy, od pocisku, ściana się nieraz wali, tynk, kłęby, tumany kurzu, nic się nie widzi, w hałasie straszliwym i tak dalej. Pojedyncze czołgi, w gruncie rzeczy, niewiele mogły zdziałać, w sensie zdobycia ulicy, czy ciągu domów, ale psychologicznie oddziaływały potężnie.
Raz pamiętam z meldunkiem posłano mnie do samego dowódcy pułku, pułkownika „Daniela”. Z drżącym sercem do tak ważnej osobistości pobiegłem. Wchodzę tam i cóż widzę. Pułkownik „Daniel” w szlafroku, w pantoflach, w fotelu siedzi, łączniczki biegają, przynoszą mu kawę. Oddałem meldunek, powiedział: „Dziękuję. Do widzenia”. Byłem pod wielkim wrażeniem, a potem sobie pomyślałem, że przecież każdy, i dowódca i ważny człowiek, musi mieć chwilę odprężenia. Miałem szczęście, że go w takiej sytuacji zobaczyłem. To był człowiek, który w swoim legendarnym tyrolskim kapelusiku, był widoczny na wszystkich wysuniętych pozycjach. My naprawdę go bardzo lubiliśmy i ceniliśmy. To mówię dla uzupełnienia obrazu. A któż z nas nie nosił szlafroka i nie pił kawy w fotelu, w pantoflach? Najwyższy wódz, też człowiek!
Mniej więcej 4 sierpnia, pozostając nadal w stanie kompanii łączności, zostałem przydzielony do pocztu majora „Redy”, dowódcy batalionu. Nie był to mój batalion macierzysty, ale ten, któremu podlegała kompania łączności, więc chwilowo ja też. Tam poznałem wspaniałych ludzi, między innymi rotmistrza „Gardę”, który potem na Dolnym Mokotowie dowodził batalionem. Był skoczkiem – „cichociemnym” przerzuconym z Anglii, był jednym z wielkich bohaterów Powstania. Po wojnie zbiry stalinowskie zamordowały go w więzieniu na Rakowieckiej, po różnych przygodach, wyczynach, bo jeździł do Anglii w międzyczasie. W dowództwie batalionu kazano mi na dachu siedzieć godzinami, wypatrywać czy to samolotów niemieckich, czy samolotów alianckich z zrzutami. Nie miałem krótkofalówki, nie zdążyłbym zbiec, ostrzec o samolocie niemieckim nadlatującym, ale może gdybym zobaczył aliancki ze zrzutami, to bym dostał skrzydeł i zawiadomił szybko.
Potem, po kilku dniach, nastąpiło natarcie nocne, gdzie dotarliśmy, z małym niemieckim oporem, z ulicy Odyńca do ulicy Szustra i Różanej, gdzie już się ustalił nasz front. Moja kompania podlegała wtedy taktycznie majorowi „Redzie”. Będąc u niego na służbie zobaczyłem nagle pewnego dnia „Piotrusia”, czyli Jerzego Kłoczowskiego, mojego ukochanego dowódcę i jeszcze parę kolegów. Potem zjawił się sam dowódca plutonu, porucznik „Czerny” i wyreklamował mnie. Nie byłem znowu taki ważny, ale nikt nie chce tracić żołnierza ze swojego stanu. Jeżeli dowódca plutonu uważał, że żołnierz należy do niego, to nawet dowódca batalionu... Chociaż mógł być zadowolony, bo w pierwszym okresie Powstania wykonywałem wszystkie obowiązki jak należy. Za to dawano mi się wyspać, co też było rzadkością w tym okresie. Pierwszy okres się skończył, właściwie drugi, pierwszy to był sam początek, dosyć trochę niefortunny. W każdym razie wróciłem do kolegów, do macierzystej jednostki. Byliśmy zakwaterowani w nieistniejącej dziś, zburzonej pociskiem z „Grubej Berty”, willi Lampego przy ulicy Szustra, czyli dziś Dąbrowskiego. Mieliśmy wysunięte placówki na Różaną, gdzie wysyłano nas po dwóch. Jeden z nas obserwował przedpole. Wtedy od Różanej do Narbutta był teren pusty, trochę krzaczków, nie było zabudowy. Można było dokładnie widzieć co Niemcy robią w swojej fortecy. Otóż zrobili się na tyle bezczelni, że czasem wynosili sobie materace na balkon i opalali się. Jak to zobaczyłem, to się bardzo zdenerwowałem i nawet strzeliłem. Nic Niemcowi chyba nie zrobiłem, ale wystraszyłem go, bo uciekł zaraz z balkonu. A skąd miałem karabin? Karabin przysługiwał wtedy wartownikowi, który obserwował przedpole. Było nas dwóch, na wszelki wypadek. Jak godzinami trzeba było obserwować przedpole, to była to czynność dosyć nudna. Ale w mieszkaniu na Różanej była bardzo obficie zaopatrzona biblioteka, z której pożyczaliśmy sobie książki. W czasie kilku tygodni przeczytałem wszystkie dzieła Bolesława Prusa, poza kilkoma głównymi powieściami, które już znałem z lektury szkolnej, jak „Lalka”, czy „Placówka”. Zresztą willa Lampego też miała bibliotekę. Pamiętam, jak z innym swoim przyjacielem, Zbyszkiem Pełczyńskim, czytaliśmy dzieła Szewczenki, które były dwujęzyczne, powtarzaliśmy sobie po ukraińsku różne fragmenty. W końcu, też poeta romantyczny, więc pozostałem w kręgu swoich zainteresowań, nawet w czasie Powstania. Podjeżdżały do nas czołgi, kiedy już nocowaliśmy w mieszkaniu na Różanej. Było to przeżycie bardzo przygnębiające, bo efekt psychicznych strzałów czołgowych był okropny. Był straszliwi huk oraz tumany kurzu się wznosiły, tynk odpadał, nic się nie widziało. To się nie zdarzało często. Zdaję się, że czołgów było wtedy niewiele na Mokotowie, a miały duży teren do obsłużenia, straszyły rotacyjnie. Nocami chodziliśmy na patrole, na przedpole. Najpierw szło się do domku ogrodnika. Domek był wypalony, na żelaznych łóżkach leżały jeszcze szkielety ludzkie. To chyba Niemcy zrobili na początku Powstania. Stamtąd należało się oderwać i pójść w kierunku fortecy – szkoły, której nie mogliśmy zdobyć – róg Narbutta i Kazimierzowskiej. Czasami Niemcy wychodzili ze swej strony na patrole. My szliśmy w tak zwanych „cichołazach”, to znaczy szmaty były nałożone na buty, szliśmy cichutko. Oczywiście nie było mowy, żeby zapalić papierosa. Niemcy nie mieli w tym wprawy, potykali się, hałasowali. Nie tak, żeby chcieli, tylko, że to im źle wychodziło. Można było dobrze zorientować się gdzie są, podczas kiedy oni nas nie słyszeli i nie widzieli w ciemnościach. Można było strzelić w tym kierunku, nie tak, żeby kogoś ustrzelić, dlatego że mieliśmy instrukcje, że jeżeli jesteśmy na patrolu obserwacyjnym, żeby nie wszczynać bitew. W końcu oni dysponowali ogromną przewagą ogniową, tak że w końcu ich patrol zacząłby się wycofywać. Oni ze wszystkich broni, granatników, moździerzy na nas by uderzyli, to by się dla nas źle skończyło. Można ich było tylko troszeczkę ostrzelać. Po strzale oni zaczynali z wielkim piskiem uciekać. Czasami się i nam zdarzały przygody, że ktoś się zaplątał w drutach kolczastych. Patrole czasami miały inny charakter, zwłaszcza w drugim miesiącu, we wrześniu, kiedy z jedzeniem zaczynało się robić krucho. To były wtedy patrole gospodarcze można powiedzieć. Wykopywało się ziemniaki, pomidory. Jeżeli chodzi o naszą żywność najpierw nie było źle. Zajęliśmy fabrykę sztucznego miodu, głównie na sztucznym miodzie się żyło, nie był to przysmak. Raz, czy dwa poprowadzono nas do łaźni na Puławskiej. Można było się wykapać – to była wielka frajda.
W niedziele, ale nie wszystkie, odbywały się msze. Księża przychodzili i odprawiali. Raz udaliśmy się do kościoła świętego Michała na Puławskiej, który do dziś dnia pełni trochę rolę garnizonowego kościoła „Baszty”, bo tam się odbywają 27 września, w rocznicę kapitulacji, nabożeństwa. Przy czym, przekonałem się już pierwszej nocy, kiedy zobaczyłem księdza, że jest to nie kto inny, jak ksiądz Zieja, znany mi – nie wiedziałem o tym, że jest kapelanem „Baszty”, a właśnie był. Z pionu konspiracyjnego znałem go jako spowiednika organizacji samokształceniowej. Była to też bardzo miła niespodzianka spotkać akurat jego w Powstaniu.
Kilka razy robione były natarcia na fortece. W połowie sierpnia były bardzo intensywne, ale niestety Niemcom udało się wtedy otoczyć nasz pluton w jednym z domów w pobliżu, na Narbutta. Właściwie chłopcy musieli tam zostać do następnej nocy, czyli przez resztę pierwszej nocy, przez cały dzień. Niemcy robili różne wypady, ataki. Wtedy byłem na tak zwanej czujce od strony fortecy. Natomiast z wielkim niepokojem śledziliśmy losy plutonu z „Piotrusiem”. To byli ci wszyscy wyposażeni w broń. Odpierali ataki niemieckie. Wszystkie im się udało odeprzeć i następnej nocy powrócić. Obchodzono to jak wielkie zwycięstwo. Nawiasem mówiąc, innej nocy „Piotrusiowi” udało się dotrzeć, aż pod samą szkołę, fortecę i wysadzić bunkier bombą zrobioną z niewypału pocisku artyleryjskiego. Był to bunkier od naszej strony. Wysadzenie go utrudniło Niemcom obserwacje tego wszystkiego co się u nas dzieje. Z wściekłości oni czasami rozpoczynali ogromną kanonadę, to znaczy potrafili przez godzinę, czy dwie, zasypywać nas – to było coś strasznego – z wszystkich broni, jakie mieli. Oni mieli wolny dostęp do magazynów broni i amunicji na Rakowieckiej, gdzie była silna baza SS, ale przetrzymywaliśmy to. Czasami, po nalotach, zabierano nas do odgruzowywania zbombardowanych domów. Czasami udało się do kogoś dotrzeć i odkopać. Mnie i kolegom udało się znaleźć jednego z moich przyjaciół Zbyszka Pełczyńskiego, który akurat, na tak zwanej przepustce, szedł gdzieś dalej. Wtedy, jeśli się dało, to przejściami pod domami się szło. Kiedy przechodził przez przejście podziemne akurat bomba trafiła w dom i go zawaliła. Zaczęliśmy grzebać, szukać i znaleźliśmy go jeszcze żywego i w dobrym stanie, tylko z lekkimi kontuzjami. Innym razem, pamiętam jak w jednym z domów na Odyńca znaleźliśmy niestety tylko kilka trupów i żywego kota. Działy się różne historie.
Jednym z najcięższych przeżyć była sprawa ewakuacji szpitala Elżbietanek. To był główny szpital na Mokotowie, zresztą został odbudowany, istnieje do dzisiaj. Tam leżeli wszyscy nasi ranni. Otóż około 30 sierpnia, po miesiącu, Niemcy, pomimo wyłożonych znaków Czerwonego Krzyża, zbombardowali szpital. Poczym, domyślając się, że będziemy starali się go ewakuować, położyli ogień dookoła szpitala z wszystkich możliwych broni. To znaczy były tam nie tylko moździerze i granatniki, ale także artyleria i czołgi strzelały. Odkomenderowano mnie i kilku kolegów do ewakuacji rannych. Otóż szpital leżał po środku niezabudowanego terenu. Stanęliśmy przy ostatnich domach. Mieliśmy przed sobą pustą przestrzeń dookoła zrujnowanego szpitala, która dosłownie dymiła, ponieważ tam tyle pocisków jednocześnie waliło do góry, że tumany stawały, to było morze ognia. Wrażenie takie było, jakby się wbiegało do piekła. Jedyna rada – bardzo szybko się rzucić i dobiec do szpitala. Co się udało nam wszystkim. Patrzyliśmy się na siebie z lekkim zdziwieniem, że wszyscy jesteśmy jeszcze cali. Potem była jeszcze cięższa sprawa, bo trzeba było brać nosze z rannymi. Nosze z rannym, kiedy nieśliśmy, to nie mogliśmy biec. Tu już rzeczywiście można było się modlić o cud. Cud się zdarzył, bo wynieśliśmy rannego całego i nam też się nic nie stało w morzu ognia. To się powtarzało kilka razy. Dużo ludzi było przy ewakuacji, niektórzy zginęli, ale w zasadzie, jak gdyby Łaska Boża się wszystkim zaopiekowała, że nie udało się Niemcom zrealizować ich planu zabicia nas wszystkich.
Później, w połowie września, zabrano nas z linii frontu i usadowiono nasz pluton w domu na rogu Bałuckiego i Szustra, jako pluton odwodowy. Byliśmy bezpośrednio podporządkowani dowódcy pułku i mogli nas rzucić na dowolny teren zagrożony przez Niemców. Wtedy już Niemcy atakowali Dolny Mokotów bardzo zdecydowanie i uważaliśmy, że tam pójdziemy. Przed tym zdarzyła się dziwna historia, która niewiele miała wspólnego z wojną. Mianowicie dowódcę mojej drużyny i kilku nas, w tym mnie, wyznaczono na tak zwany „ront” – nie znałem tego słowa. Jedyna rzecz, której nie przerabialiśmy w konspiracji to był podręcznik, czy regulamin, służby garnizonowej, bo nie byliśmy tego rodzaju wojskiem. Pamiętałem słowo „runt” się wtedy pisało, z „Dziadów” Mickiewicza: „Runt, runt pod bramami, carski runt”. Polegało to na tym, że obchodziliśmy cały nasz teren i sprawdzaliśmy czy wszystko jest dobrze, czy gdzieś tam nikt nic nie kradnie. Innymi słowy to był rodzaj służby żandarmeryjnej, chociaż żandarmami nie byliśmy. Zaszliśmy na przykład do magazynu „Społem”, gdzie, w okresie wielkiego głodu, siedziała sobie obsługa magazynu – był tam zakwaterowany oddział – i oni sobie kawkę, herbatkę, tort jedli, rzeczy o których my w ogóle nie mogliśmy marzyć nawet. Oni nas przywitali, chętnie poczęstowali nas tortem. My nie mieliśmy uprawnień, żeby… Na przykład, nie wiedzieliśmy, czy należy zakazać im jeść dlatego, że gdzie indziej nie ma tortów. Tam się pożywiliśmy. Potem nawet, w trakcie dalszej wędrówki, udało nam się w piekarni trochę chleba kupić, co też było rzadkim wyczynem. Potem zatrzymaliśmy pułkownika, który chodził po nocy bez przepustki. To nie był żaden z naszych pułkowników dowodzących, tylko emeryt, który się ubrał w przedwojenny mundur i strugał ważniaka. Był strasznie zły, że go gemajny zatrzymały, ale w końcu też musieliśmy go puścić. Bo aresztować staruszka nie z tej wojny? To było interludium kilkunastogodzinne, po którym wróciliśmy do siebie.
W połowie sierpnia było święto żołnierza, akurat poprzedniego dnia wrócili nasi odcięci na Narbutta, więc [było] święto żołnierza i Matki Boskiej! Spokojny dzień. Wielkie zgromadzenie było też rozrywkowe, ale to była połowa sierpnia, jeszcze dosyć wczesny okres. Napisałem wiersz po pierwszym tygodniu sierpnia, straszne juweniliom grafomańskie, ale kazano mi odczytać i wtedy się bardzo podobało. Tam było o tym jak wkroczymy, skończą się już łuny krwawe, będziemy robili defilady wyzwolonej stolicy. Komu się to mogło nie podobać? Krytykom literackim. Nawet Jan Józef Lipski, który grubo potem recenzował mój tomik i był specjalistą od poezji między innymi, wtedy jeszcze był daleki od tych spraw...


  • Jan Józef Lipski był w pana oddziale?

Był nawet w mojej sekcji, byliśmy bardzo blisko. Był to wspaniały człowiek, miałem szczęście, wszyscy moi koledzy byli właściwie... Co tu dużo powiedzieć, to była elita warszawskiej młodzieży, nie tylko warszawskiej. Dlatego, że przecież w Warszawie, w czasie wojny, byli zarówno uciekinierzy, wysiedleńcy z zachodu, jak i uciekinierzy ze wschodu. Dwa uniwersytety działały i tak dalej, to wszystko są znane rzeczy. Wszyscy oni byli w konspiracji, młodzi ludzie. Niestety, jak pomyślę, że wielu z nich było na Starym Mieście, na Woli, na Czerniakowie i że ta elita wyginęła i niewielu zostało... Stwarzam wrażenie sielanki na naszym froncie. To był jedyny stabilny front, na którym się różne rzeczy działy. Czasami nas wysyłano gdzie indziej, ale na Mokotowie my ze stanu naszej kompani straciliśmy czterdzieści procent, zabitych, więc strat nie mieliśmy małych. Można tylko powiedzieć, że w „Parasolu”, czy „Zośce” stracili osiemdziesiąt, czy dziewięćdziesiąt procent. To są już sprawy, które by nas zaprowadziły do rozważań o celowości Powstania, które się zrobiło bez wystarczającej broni. Wskutek czego, nie można było Niemcom przeciąć szlaków komunikacyjnych i nie zdobyło się ich fortec. Po tygodniu powstańcy stracili, w gruncie rzeczy, inicjatywę i przeszli do pozycji obronnych w oddzielonych od siebie pozycjach Warszawy. Może to wszystko nie było dobre. Cóż, my spełniliśmy swój obowiązek, ale nie dziwię się, że trwają spory i będą jeszcze trwały na temat decyzji podjętych na wysokich szczeblach.
W każdym razie generalny szturm niemiecki na Mokotów zaczął się 24 września. Niedziela 24 września była ładnym dniem. Poszliśmy wtedy wszyscy do magazynu „Społem” na mszę, którą miał odprawić ksiądz Zieja. Zostały oczywiście placówki, ale większość z nas była tam zgromadzona. W trakcie mszy rozpoczął się straszliwy huk artyleryjski, naloty samolotów. Było jasne, że zaczął się – po zdobyciu innych dzielnic, ostatnio Dolnego Mokotowa – generalny szturm niemiecki na Mokotów. Msza została przerwana, ksiądz Zieja udzielił wszystkim absolucji, poczym rozeszliśmy się szybko do swoich oddziałów. Kiedy szedłem ulicą Bałuckiego, już bardzo blisko swojej siedziby, zostałem trafiony – nie dużym, stosunkowo, odłamkiem – z największego pocisku artyleryjskiego używanego w II wojnie światowej. To była tak zwana Gruba Berta, czyli działo kolejowe stojące w Średnicówce w tunelu, które od czasu do czasu się wychylało i waliło swój ogromny pocisk. Podobno nie praktyczne było to działo. Niemcy je użyli tylko na Krymie przy zdobywaniu Sewastopola i właśnie w Warszawie. Pocisk trafił w willę Lampego, roznosząc ją w drobny mak, nic nie zostało. Teraz stoi tam brzydki blok powojenny. Zabił pięć osób, które tam wtedy były. Dostałem pociskiem w kolano, nie mogłem chodzić. Na samym początku zostałem wyeliminowany z ostatnich kilku dni. Może miałem szczęście, bo jak mówię, nie za bardzo się nadawałem do wojskowego procederu. Zostałem umieszczony w piwnicy, bo po zbombardowaniu szpitala Elżbietanek, rannych porozmieszczano w piwnicach bardzo blisko linii frontu, tam gdzie Niemcy już nie robili nalotów, bo było to za blisko ich pozycji. Dzieliłem łóżko z innym rannym. Tam przyniesiono nad ranem z 24 na 25 „Piotrusia”, czyli Jerzego Kłoczowskiego, po amputacji ręki. Nasz pluton został wieczorem skierowany do kontrataku na Królikarnię i odbicia. Niestety tylko nasz pluton wyszedł o oznaczonej porze do ataku, a oddziały po bokach nie. W związku z tym pluton dostał się w krzyżowy ogień karabinów maszynowych i „Piotrusiowi” przestrzelono rękę. Po operacji, która się odbyła w piwnicach szpitala Elżbietanek – okazało się, że tam się udało niektóre miejsca operacyjne uruchomić – przyniesiono go do piwnicy, w której ja byłem. Było to bardzo smutne. Kiedy obudził się po narkozie, po krótkiej chwili zrozumiałej rozpaczy, od razu odzyskał swoją zwykłą siłę ducha. To było wspaniałe. Byliśmy tam z nim. W walce pluton stracił następnego dowódcę po „Piotrusiu”. Jeszcze poprzedni „Czerny”, kiedy odszedł z naszego plutonu, został szefem jednostki pancernej broni, też zginął. Wreszcie czwarty dowódca „Grom”, z resztkami plutonu, był tylko lekko ranny. Dziś jest wybitnym profesorem zajmującym się nowotworami w Gliwicach. Nazywa się Mieczysław Chorąży, ostatni dowódca naszego plutonu. Resztki już tylko zostały, wróciły na pozycję przed naszym starym adwersarzem – esesmanami w fortecy na Narbutta i Kazimierzowskiej. Nawiasem mówiąc z trzech stron Niemcy na Mokotów napierali, łącznie z dywizją SS „Herman Göring” i stłoczyli nas do bardzo małego kwadratu. To był jedyny front, na którym się nic nie działo. Oni sobie spokojnie czekali, aż ich koledzy z innych stron [to] załatwią, uwolnią ich czy dołączą. Trudno powiedzieć, kto się uważał za oblężonego, a kto za oblegającego przez całe Powstanie. W każdym razie rozpoczęła się ewakuacja kanałami, ściśle mówiąc, kanałem na rogu Szustra i Bałuckiego. Lżej ranni też mieli być ewakuowani, ciężko ranni nie. „Piotruś” bardzo prosił, żeby go zabrano, ale w jego stanie nie było to możliwe. Prosił mnie żebym jeszcze raz dotarł do dowódcy kompanii porucznika „Jacka” Szymczyka, co zrobiłem. Należałem do tych z trudem chodzących i byłem przewidziany do ewakuacji. Odmówiono mi. Oficer wepchnął mnie – tak jak wszystkich po kolei wypychał – w bardzo wąski kanał, w którym pełzając zabrudziłem moją ranę dokumentnie, choć starałem się ją chronić. Podobno stres przeciwdziała infekcjom i nic mi się nie stało z powodu zupełnego zgnojenia rany, która potem już się goiła. Na razie dotarliśmy do kanału burzowca na Puławskiej. Tam już można było iść. Z tym, że tam się przewalały tłumy. Podobno cywile nie byli przewidziani do ewakuacji, ale tam byli. Podobno mieli podrobione przepustki. Żołnierze szli spokojnie, a oni, cywile, najbardziej histeryzowali, niestety. Nic nie mówię na cywilów. My przynajmniej byliśmy czynni, coś robiliśmy. Mieliśmy najpierw nadzieję, starania, żeby coś zrobić, byliśmy w akcji, a biedni cywile, z kiepskim jedzeniem, w piwnicach siedzieli w straszliwych warunkach, a oni nie byli niczemu winni.

  • Jaki stosunek do powstańców miała ludność cywilna?

Początkowo bardzo dobry. Nie widziałem, żeby mieli do nas pretensje, ale potem byli tak przybici, że zachodzić do nich, do piwnic… A czasami trzeba było. Raz, kiedy studnia nie działała, musiałem brać cywilów, żeby nosili wodę. Nie zamierzałem strugać ważniaka i też nosiłem. Nawet sobie grzbiet przetrąciłem, w związku z czym parę dni fatalnie się czułem z tego powodu. Tam się wyłuskiwało młodych mężczyzn, którzy byli zdrowi, silni. Po prostu kryli się i nie chcieli się w ogóle niczym zajmować. Przecież nie pędziłem staruszków czy kobiet do noszenia wody. Przypomniał mi się jeden dzień, kiedy byłem takim, co pilnuje innych, ale sam też coś robiłem. Kanałami tłumy w jedną stronę, tłumy w druga stronę. Rozpuszczali niesamowite pogłoski, że Niemcy puszczają gazy, granaty. Większość pogłosek była moim zdaniem zmyślona. Po strasznej panice, okazało się, że nigdzie nie można dojść, bo dalej kanały były zablokowane i tego dnia nie można było się ewakuować. Wróciliśmy, zdecydowaliśmy ze Zbyszkiem Pełczyńskim i jeszcze paroma kolegami, że trudno, jak tu zginąć jak szczur, to już lepiej w pełnym słońcu, że tak powiem. Wyszliśmy. Esesman pomógł Zbyszkowi wyjść z kanału, przy tym usłużnie zdjął mu zegarek z ręki. Wtedy nie miałem zegarka, już mi się rozleciał. Ustawili nas pod murem, a naprzeciw karabin maszynowy wymierzony w nas. Tak jak w filmach przelatywały wszystkie obrazy życia od początku do końca. Wydawało się, że to już koniec, ale było rzeczywiście jak w „Kordianie”. Przygalopował oficer wymachując kratką papieru – w tym wypadku nie na koniu, tylko na motocyklu. Okazało się, że została podpisana kapitulacja w walce i że mają brać nas do niewoli. Przy sąsiednim wyjściu, na Dworkowej, stu dwudziestu paru naszych kolegów – już po podpisaniu kapitulacji – którzy wyszli, zastrzelono. Sto dwadzieścia osób tam zginęło – w tym miejscu jest pomniczek – w większości żołnierze „Baszty”.

  • Już po podpisaniu kapitulacji?

Tak. Major „Burza” i major „Zryw” (dowódca mojego batalionu i zastępca „Daniela”) zostali zawiezieni do Ożarowa, gdzie był von dem Bach i podpisali kapitulację Mokotowa. Byli o jedenastej, a miała wejść w życie o trzynastej. Naszych kolegów zamordowano już po trzynastej, chyba dwadzieścia minut później. My się wyłoniliśmy z innego włazu, mniej więcej wtedy, kiedy ich zastrzelono. To była sprawa minut, ale my tego nie widzieliśmy, nie słyszeliśmy, rzecz jasna. Dopiero potem się dowiedzieliśmy. Zaprowadzono nas wzdłuż Różanej, Niemcy podpalali wtedy domy na Różanej. Chyba niezbyt to było dokładne, poznałbym powojenne, a na ogół są jeszcze te, które były. Dziwne były obrazki: tu grupa esesmanów stoi, patrzy jak my idziemy, a z kanału wyglądaliśmy strasznie w resztkach ubrań letnich, kombinezonów. W pewnym momencie znaleziono zakłady produkcji kombinezonów roboczych i umundurowali nas w kombinezony, przynajmniej mieliśmy jednolite. Wszystko było podarte, zapaćkane od kanałów. W innym miejscu widzę, jak stoi starszy podoficer z innym żołnierzem i płaczą patrząc na nas. Podejrzewam, że byli to Ślązacy wcieleni przymusowo do Wehrmachtu, a może po prostu nawet i Niemcy, którzy widzieli ludzi i sami się też jeszcze uważali za ludzi. Poprowadzono nas na Fort Mokotowski, gdzie się zdumiałem. Wydawało mi się, że widzę parę tysięcy ludzi, wszystkich obrońców Mokotowa. Jak się potem dowiedziałem, było tam nas tysiąc dwustu. Byli nasi dowódcy z wyjątkiem pułkownika „Daniela” i dowódcy odwodu „Karola”, którzy byli ranni i byli ewakuowani poprzedniego dnia do Śródmieścia. Wtedy już dowodził major „Zryw”, zastępca „Daniela”. Powiedziano nam, że przed chwilą był tu generał von dem Bach, powiedział, że pojedziemy do obozu jeńców. Zajechały ciężarówki z zupą, jaka była, taka była, ale wydawało się, że to małmazja, jak się nie jadło od trzech dni. Stamtąd poprowadzono nas też pieszo przez obrzeża Warszawy do Pruszkowa. Zdumiewające – nagle pola zielone, psy szczekają, ptaki latają, świat, o którym się już zapomniało. To inaczej wszystko wyglądało. Nawet jak wyszedłem po paru dniach szturmu z piwnicy na ulicę Bałuckiego, to jej nie poznałem. Kikuty drzew, wszystko zawalone, tam żaden samochód nie mógł nawet przejechać, bo to był skutek ciężkiego ostrzeliwania, które trwało przez cały czas. Ludzie starali się dawać coś do jedzenia: chleb, jabłka. Nie mogłem iść zupełnie. Pełczyński mnie już w końcu prawie niósł. Ponieważ przechodziliśmy koło Grodziska, powiedział, że zrujnowałem jego plany, bo on zamierzał uciec, miał rodzinę w Grodzisku. Zresztą [był to] brat tego, który się już 2 sierpnia do Grodziska przeniósł. Z drugiej strony kto wie, czy to właśnie nie było dobre dla niego. Okazało się, że chociaż żołnierzy Wehrmachtu, konwojentów, było niewielu – rzeczywiście uciec można było – ale dalej ukryci w zbożu byli esesmani specjalnie czatujący na tych, którzy uciekali, żeby ich zastrzelić. Konwencja Genewska Konwencją Genewską, ale kto ucieka, to wolno było zastrzelić. Tak to pewnie sobie interpretowali. Dojechał przez obóz jeńców aż do Oksfordu, jest dziś profesorem, a w Polsce nie wiadomo jakby to było. Tak wyglądały nasze losy.
W Pruszkowie już nic od nas nie chciano, nie interesowano się. W halach fabrycznych na ziemi przespaliśmy się do rana. Potem nas zabrano do Skierniewic, do obozu przejściowego. Stamtąd wywieziono do Niemiec, do obozu Sandbostel pod Bremą, gdzie przebyliśmy siedem miesięcy, czasu tego częściowo nie tracąc. Byli tam różni profesorowie uniwersytetu, szkół średnich, tworzyliśmy kursy. Z czasem głód straszny był, zapał do nauki przeszedł, jak chodziło się po ścianach. Zaczęły w końcu przychodzić paczki Czerwonego Krzyża. Z wiosną przyszła nadzieja, później sprowadzono do Sandbostel więźniów obozu koncentracyjnego spod Hamburga w strasznym stanie. Pomagaliśmy im, żywiliśmy, leczyliśmy przez parę dni, ale później nas ewakuowano do obozu, skąd wywieziono oficerów alianckich, marynarki, lotnictwa. Tam nas wyzwoliła Gwardia Walijska. Na czołgach byli, a nie w czapach z kitami niedźwiedzimi. Później jeszcze w paru obozach byliśmy w strefie brytyjskiej, gdzie nas żywiono. Dużo odbywaliśmy podróży autostopem, bo tysiące samochodów wojskowych [jeździło].
Pod koniec 1945 roku, dość tego, trzeba iść do szkoły. Poszedłem do liceum polskiego w Lubece. Polską maturę uzyskałem, bo w połowie 1946 akurat przeszedłem z pierwszej do drugiej klasy liceum dwuklasowego. Miałem tak zwaną małą maturę wcześniej. Potem z gestii Rządu Londyńskiego przekazano nas pod Warszawski. Matura była normalna, polska. Po maturze pojechaliśmy do Włoch, stamtąd do Anglii. W Anglii dziesięć miesięcy w obozie, gdzie było nie lepiej pod względem wyżywienia i wszystkiego niż w obozie jeńców w Niemczech. Tam się pisało podania o przyjęcie na uniwersytety.
Przyjął mnie uniwersytet w Bristolu. Wybrałem teatrologię, która się tam właśnie zaczynała i anglistykę. Skończyłem. Później rozwinąłem swoje pisarskie skłonności. Byłem poetą, eseistą, publicystą, teatrologiem przede wszystkim. Działałem w polskich organizacjach młodzieżowych, studenckich. Byłem w grupie młodych poetów. Było wiele osób, które pokończyły studia w Wielkiej Brytanii, było dużo stypendiów. Wydawaliśmy swoje pismo. Potem dostałem pracę w BBC. Przepracowałem prawie trzydzieści lat w BBC, jednocześnie prowadząc swoją pracę literacką i naukową. Tak dożyłem roku pańskiego 2005. Nie narzekam, mogło być gorzej, mogło w ogóle nie być.

  • Pan pisał do „Kultury” paryskiej. Miał pan kontakt z „Wiadomościami” Mieczysława Grydzewskiego w Londynie?

[…] słaby, bo przecież to była domena „Skamandrytów”, a [my] się orientowaliśmy na awangardę. To byli znani przedwojenni wielcy, piszący dla swoich przedwojennych czytelników, a my byliśmy zupełnie innym pokoleniem. Wprawdzie niektórzy z nas posyłali tam swoje wiersze. Zajmowałem się sprawami poety – Janusza Ihnatowicza, bo on był jak Wojtyła, nie posyłał swoich wierszy do druku. Za niego to robiłem. Ilekroć posłałem swoje wiersze i jego do „Wiadomości”, to jego wiersze przyjmowano, a moich nie. Znałem tych pisarzy, znaliśmy się. W „Wiadomościach” specjalnie nie drukowałem, ale brałem udział w kilku ankietach „Wiadomości”. Byliśmy z innej orientacji, ale to wszystko było blisko siebie, była symbioza. Na przykład proponowano nam zapisanie się do Związku Pisarzy Polskich na obczyźnie na status kandydacki, gdzie gros pisarzy to byli pisarze z „Wiadomości”. „Młodzi poeci mają być kandydatami, tylko dlatego, że nie wydali książki, albo dwóch książek?”. Więc: „Nie”. Stosunki nasze z prezesem Związku Pisarzy, który był też z „Wiadomości” – Tymonem Terleckim, były bardzo dobre. Tak było zawsze. Nawiasem mówiąc, moje stosunki z nim miały charakter szczególny, bo on był właściwie jedynym Polakiem teatrologiem w Wielkiej Brytanii. Był ze starszego pokolenia, a ja byłem jedynym młodym teatrologiem. W różnych imprezach, które on robił, brałem udział, poczynając od audycji literackich w radio „Wolnej Europy”, po wieczory literackie poświęcone pisarzom angielskim: na przykład wielkiemu poecie Eliotowi. Z Terleckim miałem bardzo dobry kontakt. Była na Uniwersytecie w Toruniu niedawno konferencja monograficzna poświęcona Tymonowi Terleckiemu i tam jest mój obszerny tekst o nim.[...]

  • Kiedy pan wrócił do Polski?

Muszę powiedzieć parę rzeczy. Po pierwsze z Polski nigdy nie wyjechałem. Niemcy bydlęcym wagonem mnie wywieźli. Było nas ze stu w wagonie, straszny tłok. Podróż trwała kilka dni. Przecież pociąg z Niemcami to jest ostatni priorytet, tam pociągi na front musiały jechać, z frontu z rannymi. Byłem emigrantem politycznym. Kiedy wystąpiłem o naturalizację w Wielkiej Brytanii, uzyskałem obywatelstwo, jako uchodźca polityczny nie mogłem wrócić do Polski. Po październiku, mogłem jeździć do swojego kraju na paszport brytyjski. Pracując w BBC, mogłem najwyżej spędzać okres urlopu, miesiąc do dwóch. Teraz spędzam pół roku na rok w Polsce. Wróciłem do korzeni, tutaj jest większość moich działań. O ile byłem dwujęzyczny, prawie że dwukulturowy, to zawsze uważałem za swoje zadanie przybliżać Polskę światu, a świat informować o tym, co się w Polsce dzieje. Nie było sprzeczności pomiędzy moją pracą w BBC, a tym, że na przykład byłem tłumaczem. Tłumaczyłem wybitne dzieła na polski, a polskie na angielski. Już nie będę wymieniał nazwisk wszystkich pisarzy i książek, które tłumaczyłem. Zawsze Polska była mi bliska. Na pewno nastąpił przeskok jakościowy z chwilą, kiedy jest to wolna Polska i mogę, jako polski także obywatel, tutaj być i mieszkać. Jest to pół na pół. Wróciłem tak, zapominam i mówię: „Wracam do Warszawy, wracam do Londynu, jadę do Londynu, wrócę do Warszawy”. Cóż jeszcze mogę dodać. Jestem Polakiem.



Warszawa, 15 czerwca 2005 roku