Nazywam się Bronisław Woroniecki. Urodziłem się w Warszawie 4 stycznia 1935 roku.
Bardzo mało. Pamiętam tylko, że w czasie bombardowań Warszawy we wrześniu strasznie się tego bałem, w ogóle bałem się huków. No i w zasadzie to tyle, co pamiętam.
Ale w jakim okresie?
Pochodzę z tak zwanej rozbitej rodziny, ponieważ moi rodzice rozeszli się w 1938 roku. Ja, że tak powiem, pozostałem przy matce, mieszkałem na Smolnej 34/2 z mamą oraz z dziadkami, niemniej mimo rozwodu utrzymywałem kontakt z moim ojcem, a jeszcze bardziej z jego matką, czyli z moją babcią Jadwigą Woroniecką, która mieszkała na Krakowskim Przedmieściu. Ojciec mieszkał na Okólniku, tak że to wszystko, że tak powiem, działo się w Śródmieściu. Jeżeli chodzi o rodzinę ojca, to była tak zwana warstwa zamożnych mieszczan. Firma Woroniecki była znaną firmą zegarmistrzowską, mieszczącą się na ulicy Ossolińskich. Ciekawostka – była to jedna z pierwszych firm w Polsce, która działała na tak zwanej licencji, ponieważ do dzisiaj można znaleźć zegary, gdzie na cyferblatach jest napis „F. Woroniecki”, a w nawiasie „Longines”. Po prostu części Longinesa przychodziły do Polski i to było na ulicy Ossolińskich montowane. Dziadkowie ze strony matki [prowadzili], to była olbrzymia firma na Nowym Świecie: B. O. Kamiński, wyroby tytoniowe, import Francja, wyroby Denicotei, tak że też tak zwani zamożni mieszczanie.
Czyli mnie. No, w zasadzie mama głównie korzystała z pomocy finansowej dziadków, którzy jak mówię, prowadzili na Nowym Świecie ten sklep, ale również miała swoją własną jak gdyby filię tego sklepu, która mieściła się po likwidacji małego getta na ulicy Elektoralnej, po lewej stronie, bo po prawej, jak wiadomo, wchodząc od placu Bankowego, był mur getta.
No, tutaj właśnie to, co pamiętam i będę pamiętał, to jest to, że chodziliśmy z rówieśnikami do takiej tajnej konspiracyjnej szkoły powszechnej, która mieściła się na ulicy Sewerynów, róg Oboźnej i tam na dole była, nie wiem, cztero- czy pięcioklasówka podstawowa, prowadzona przez Niemców, a na czwartym piętrze myśmy chodzili na tak zwaną rytmikę. Ale to była szkoła… tak jakby w czterdziestym pierwszym roku pierwsza klasa się tam zaczęła. Prowadziła ją pani Mitkiewiczowa, to była żona pułkownika Mitkiewicza, nazwisko jego wiem, że dość znane, działał na imigracji chyba w sferach wojskowych i ona to prowadziła, i tam myśmy uczęszczali do tej szkoły do czerwca 1944.
Zaczęły się wakacje, tak. Mogę jeszcze powiedzieć taką ciekawostkę, bo to dokładnie pamiętam, to było takie dość ciekawe (potem jak byłem starszy, no to, że tak powiem, zrozumiałem pewne rzeczy). Otóż mimo okupacji nie odczuwałem żadnego głodu. Wydaje mi się, zresztą jestem pewien, że jeżeli w czasie okupacji rodzina posiadała pieniądze, można było wszystko na placu Kercelego kupić, tak że tak jak powiadam, głodu nie odczuwałem. I do tego tu dalej dojdziemy, w czasie okupacji dziadkowie moi robili duże zapasy, typu kasza, mąka, suchary, które zresztą potem w czasie Powstania przydały się, o czym w pierwszym [wydaniu] (nie wiem, jak było w dalszych wydaniach) wspominał w swojej książce o Powstaniu Warszawskim pan pułkownik Adam Borkiewicz. Właśnie babcia, że tak powiem, dożywiała też również Powstańców. Czy jeszcze mogę powiedzieć o ciekawostce, z którą nie spotkałem się, chyba że u Borkiewicza była w pierwszym wydaniu. Na ulicy Smolnej 30, przed wojną tam było to słynne gimnazjum Zamoyskiego, w czasie okupacji działali Niemcy (pod [numerem] trzydziestym) i tam na takim terenie położonym pomiędzy Smolną a Foksal, zresztą do dzisiaj chyba jest, tam było takie boisko, znaczy „boisko”, [właściwie] plac. Na tym placu stała szopa. W czasie Powstania do tej szopy, gdzieś, wydaje mi się, że była to druga połowa sierpnia, wprowadzono, tak jak ja to, prawda, słyszałem, powiedzmy, od rodziny, od innych ludzi, którzy mieszkali w pobliżu, jeńców „ukraińców” (nie wiem, trzydziestu, trzydziestu dwóch podobno) i ktoś podpalił tę szopę. I ja do dzisiaj – ja powiedziałem, że do końca życia będę pamiętał ryk tych ludzi. Potem jak już byłem starszy, no to oczywiście dowiedziałem się, że to już byli jeńcy po mordach na Woli czy tam na Ochocie, tak że rozumiem nienawiść ludzką.
Wtedy byłem na ulicy Smolnej 34/2 i z tego co już, no może nie pamiętam, ale na pewno tak było, że moja rodzina nie wiedziała o tym, że będzie jakikolwiek wybuch [Powstania], nie spodziewali się tego. No po prostu, w Warszawie słychać już było strzały gdzieś, myślę, że przynajmniej na Śródmieściu to gdzieś tam te strzały były na pewno przed siedemnastą. Nie wiem, czy to były na Śródmieściu Północnym czy Południowym, ale w każdym razie już w Warszawie te strzały było słychać, tak że ja, że tak powiem… Zresztą przez okres całego Powstania byłem pilnowany ściśle przez swoją rodzinę, żeby się gdzieś tam z domu nie oddalić, z mieszkania.
Z Powstańcami był kontakt, o czym między innymi właśnie pan Borkiewicz pisał, ponieważ na Smolnej 34, na parterze, jeżeli dobrze pamiętam, to była dwójka nasze mieszkanie, a jedynka chyba to przez parę dni była placówka powstańcza.
Z tego co pamiętam, bardzo dobrze, ludność odnosiła się na pewno przez pierwsze dwa, może do trzech tygodni, bardzo pozytywnie. Potem niestety słychać było głosy już absolutnie przeciwne Powstaniu. Myślę, z dzisiejszej perspektywy jak patrzę, to było spowodowane tym, że po prostu, no, dotarły wiadomości o mordach na Woli, o mordach na Ochocie, potem wiadomo, Starówka.
Tak, cioteczny brat mojej matki, Andrzej Chrostowski i jego szwagier, Bolesław Barcz. Oni obaj zginęli. Trudno mi w tej chwili powiedzieć, [w jakich okolicznościach]. Wiem, że to był wybuch jakiejś bomby. Byli pochowani na Chmielnej, na odcinku między Bracką a Nowym Światem.
Na pewno było to po 15 sierpnia. Na pewno.
Po Powstaniu, no przede wszystkim chciałbym tu powiedzieć o tak zwanym wychodzeniu z Warszawy – to też do dziś nie mogę tego zrozumieć. Droga była prosta, Nowym Światem, natomiast nas wyprowadzano kawałek Nowym Światem, Foksal, Kopernika, Tamką w dół, Wybrzeżem Kościuszkowskim do Karowej, Karową w górę, przez Królewską na Wolę. Na Woli był pierwszy nocleg w kościele Świętego Wojciecha. Następnego dnia zostaliśmy przeprowadzeni, to wyprowadzenie było 30 września, czyli jak gdyby dwa dni przed kapitulacją. Następnego dnia byliśmy przeprowadzeni z kościoła Świętego Wojciecha na Dworzec Zachodni, skąd przetransportowano nas do Pruszkowa, do obozu przejściowego. Tam była bardzo ciekawa historia, ponieważ babcia ze strony mojego ojca w czasie Powstania nie była w Warszawie i mieszkała w takim letniskowym domku w Podkowie Leśnej. Udało się w jakiś sposób, grypsem, oczywiście za jakieś tam pieniążki, zawiadomić babcię w Podkowie, która zjawiła się w Pruszkowie, i z tego co wiem od swojej matki, przez Polski Czerwony Krzyż zostaliśmy zwolnieni, ponieważ matka z dzieckiem, i pojechaliśmy do Podkowy Leśnej, skąd potem udaliśmy się do Gołkowa, gdzie z kolei dziadkowie ze strony matki mieli taki domek letniskowy, a dziadków wywieziono w Końskie. Dziadkowie wrócili dopiero do Gołkowa gdzieś w końcu grudnia czterdziestego czwartego roku.
Więc o dziwo – mówię „o dziwo”, bo słyszano o wielu [aktach okrucieństwa ze strony Niemców] – ja się z tym nie spotkałem. Natomiast chcę powiedzieć taką ciekawostkę. W czasie wędrówki na Wolę i potem na ten dworzec, jak szliśmy Wybrzeżem Kościuszkowskim, no to ta kolumna szła, a tu Wehrmacht, nie żadne SS. Wehrmacht pilnował, prawda. Stary wermachtowiec, bardzo stary, do dziadka mojego zbliżył się, bo zauważył, że dziadek ma taki woreczek na szyi, zapytał, co [to jest] (dziadek świetnie znał niemiecki), i po prostu powiedział mu, żeby to schował.
Zachował się na pewno po ludzku. Natomiast oczywiście, że jak byliśmy w tym kościele, no to tam już byli, prawda, jacyś tacy, ja bym powiedział, inni Niemcy, już były wrzaski, krzyki, popychania.
W tym obozie? No, z tego co pamiętam, to było strasznie, bo to był i zaduch, było mnóstwo rannych ludzi. Oczywiście, że tam działał Polski Czerwony Krzyż, organizował pomoc, pielęgniarki, służba medyczna, niemniej kłopot był z wodą, z pożywieniem, tak.
Myśmy tam byli w sumie pięć, sześć dni, zanim, prawda, babcia dotarła i zorganizowała to nasze zwolnienie.
Czyli nie po Powstaniu, tylko po zakończeniu wojny?
Potem byłem w Gołkowie, tam rozpocząłem dalszy ciąg nauki, a jakże. Gdzieś tak w połowie października już żeśmy znaleźli się w Gołkowie, może pod koniec, i tam rozpocząłem kontynuację nauki. Ciekawostka, bo jedna z nauczycielek, które uczyły u pani Mitkiewiczowej w Warszawie, była zastępcą kierownika szkoły w Jazgarzewie, w związku z tym ona wiedziała, że poziom tej szkoły jest nieco niższy niż tej, który był tam, i ja po prostu uczyłem się u niej w domu, przychodziłem do niej na lekcje. W czerwcu czterdziestego piątego, bo do czerwca czterdziestego piątego roku siedziałem w Gołkowie, dziadkowie już w styczniu powrócili do Warszawy i rozpoczęli działalność jakąś tam w Warszawie, a my z matką byliśmy do końca czerwca czterdzieści pięć w Gołkowie. Tam otrzymałem to świadectwo, prawda, czwartej klasy i naukę w piątej klasie we wrześniu czterdzieści pięć rozpocząłem w szkole prywatnej, prowadzonej przez siostry zakonne szarytki, na ulicy Tamka. I tam, że tak powiem, kształciłem się – piąta klasa, potem siostry zachowały szkołę, ale tylko dla dziewcząt, a ja już potem chodziłem do szkoły podstawowej na Marszałkowską. Pamiętam, [chodziłem] na szóste piętro – windy przecież nie było, dom stary, przedwojenny, trochę zniszczony, tak że trzeba było się codziennie wdrapać na szóste piętro.
Dom rodzinny, czyli mieszkanie, zachowało się na Smolnej, z tym że wiadomo, kwaterunek myśmy tam mieli największy – pokój z przyległościami, czyli korytarz, łazienka, ubikacja i kuchnia. I tam mieszkaliśmy do roku 1950, po czym moja rodzina zamieniła się mieszkaniem z takim rzeźbiarzem, on był po Heine-Medinie, tak że jemu bardzo parter pasował, bo na wózku jeździł, nazywał się pan Dunajewski, nie mylić z Dunikowskim. A taka ciekawostka, był to autor sławetnego pomnika Dzierżyńskiego na placu Dzierżyńskiego. I mieszkaliśmy tam na Saskiej Kępie.
No, niestety albo na szczęście, trudno powiedzieć, sytuacja wyglądała w ten sposób, że warunki były dość trudne. Moja matka była bardzo chora, potrzebowała leków, które niestety z zagranicy dużo kosztowały. Matka pracowała wówczas w Banku Narodowym, w departamencie zagranicznym, ponieważ świetnie znała niemiecki, francuski, tak że miała nawet zezwolenia na zakupy właśnie leków za granicą, ale to wszystko kosztowało, dlatego rozpocząłem pracę bardzo wcześnie, w wieku lat szesnastu, i kontynuowałem naukę, pracując.
W roku 1954 ukończyłem technikum dla pracujących Ministerstwa Przemysłu Maszynowego, następnie rozpocząłem studia na Wieczorowej Szkole Inżynierskiej, WSI tak zwane, która była niejako filią Politechniki Warszawskiej dla ludzi pracujących, ale tam z przyczyn zupełnie rodzinnych musiałem przerwać naukę po siedmiu semestrach. Dzisiaj miałbym już tytuł licencjata (śmieję się). I pracowałem w dalszym ciągu zawodowo, a przerwałem, ponieważ miałem pewne przejścia rodzinne i musiałem zająć się wychowaniem dwojga małych dzieci. Tak że pracowałem, wychowywałem dzieci, ale już studiów nie ukończyłem.
Oczywiście, że pamiętam, bo dla mnie do dzisiaj było to ciekawe i takie niespotykane zjawisko. Bo był to straszny zryw, ludzie chodzili do pracy, proszę mi wierzyć, całkiem bez przymusu. Były akcje, tam się odgruzowuje, tu się odgruzowuje, tu się buduje Stadion Dziesięciolecia. Był jakiś taki entuzjazm, ale myślę, że trzeba to zrozumieć, bo Warszawa była w gruzach całkowitych, szczególnie ta część lewobrzeżna. No i to było bardzo ciekawe zjawisko społeczne.
Proszę pana, moje spostrzeżenia może mogą być trochę nieobiektywne, zresztą trudno powiedzieć, ponieważ ja tematyką Powstania Warszawskiego zacząłem się zajmować gdzieś od szesnastego roku życia. Czytałem wszelkie opracowania, tak jak powiedziałem, Borkiewicza, Kirchmayera, Ciechanowskiego, nawet Kliszki. Co się dało, to czytałem, brałem udział w różnych dyskusjach, panelach dyskusyjnych i wydaje mi się, że z tego punktu widzenia to Powstanie było, myślę, że politycznie konieczne, ale z innych przyczyn absolutnie nie. Jeżeli czytamy dzisiaj wszelkie opracowania, to w lipcu czterdziestego czwartego roku Warszawa w zasadzie została wyłączona z planu „Burza” i większość amunicji poszła w Świętokrzyskie, gdzie indziej.
Tak, tak, nie. Moje wspomnienia o tyle są tu związane, że pamiętam, co było dla mnie bardzo ciekawe, prawda, i takie rzucające się w oczy – uzbrojenie. Ja pamiętam, w Śródmieściu, powiedzmy, gdzie drużyna, bo takowa była, na tej Smolnej, tam w mieszkaniu numer 2 na tej placówce, to tam były, nie wiem, drużyna była dziesięć czy dwanaście osób, trudno mi dzisiaj powiedzieć, naprawdę nie pamiętam, ale to powiedzmy, uzbrojenie, to wyglądało w ten sposób, że tam były ze dwa karabiny, ze dwa pistolety, trochę granatów, a chyba dowódca drużyny miał jakiś pistolet maszynowy. Tak że to uzbrojenie moim zdaniem, no to nie było takie mocne.
No, pamiętam ten słynny zrzut, to chyba byli Amerykanie, prawda, to był gdzieś taki…
Tak, 15 sierpnia. Ława tych samolotów, straszliwa strzelanina artyleryjska, przeciwlotnicza. A czy pamiętam? No pamiętam, proszę pana, coś, co napawało mnie strasznym strachem – nie tylko mnie, ale i ludzi starszych – tak zwane krowy czy inaczej „szafy”, wie pan, to wycie przy nakręcaniu, bo oni tam, zdaje się, coś… To było straszne. Poza tym bombardowanie już tych, powiedzmy, w fazie takiej, gdzieś koniec sierpnia, wrzesień to się zaczęła przecież masakra bombowa Starówki, to wszystko było słychać. Ja się tego bałem.
Proszę pana, była taka historia. Ja byłem wtedy w sklepie na Nowym Świecie (naprawdę nie pamiętam okresu, to mógł być zarówno czterdziesty trzeci, jak i początek czterdziestego [czwartego], ale chyba czterdziesty trzeci), kiedy przyjechały „budy” na Nowy Świat. Niemcy i granatowi policjanci stanęli tu przy tych sklepach, „nie wolno wychodzić”, po czym słychać było strzały, proszę pana. Przyjechały „budy”, okazało się, że tam byli ludzie rozstrzelani, prawie vis-à-vis sklepu, bo sklep był Nowy Świat 53, a to było gdzieś tak po drugiej stronie i troszeczkę bardziej w kierunku Świętokrzyskiej, to to pamiętam. I pamiętam jeszcze też taką rzecz ciekawą. Wracaliśmy z mamą wieczorem, wiadomo, ale jeszcze przed godziną policyjną. Śpieszyliśmy się do domu z Krakowskiego [Przedmieścia], w okolicach kościoła Świętego Krzyża strzały, panika, myśmy wbiegli do kościoła. No oczywiście okazało [się] później po wielu latach, [że] tam został zastrzelony na Świętokrzyskiej przez Armię Krajową ten słynny konfident, który grał na skrzypcach, to to pamiętam. To taka była panika, strzały. No wie pan, to są moje takie skromne, dość skąpe, jak można powiedzieć, wspomnienia, no ale jak się miało dziewięć lat, to trudno tam na coś więcej liczyć.
Warszawa, 18 sierpnia 2016 roku
Rozmowę prowadził Jan Wawszczyk