Cecylia Kołodziejek „Sikora”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Cecylia Kołodziejek, urodzona w 1925 roku w Warszawie. W Warszawie skończyłam szkołę. 1 sierpnia poszłam do Powstania.

  • Jak pani zapamiętała swój dom rodzinny, dzieciństwo, wychowanie. Czym zajmowali się rodzice?

Matka nie pracowała. Ojciec pracował w instytucie cukrowniczym. Bardzo dobra, miła rodzina – niestety, wojna rozbiła wszystko. Ojciec zginął w Buchenwaldzie, matka była w Ravensbrück. W czasie Powstania [zostali] zabrani z Woli, z ulicy Kaczej. Byłam w tym czasie w Powstaniu, a oni 10 sierpnia zostali zabrani z Woli i wywiezieni poprzez Pruszków do obozów koncentracyjnych.

  • Jak pani zapamiętała czasy przed wojną?

Bardzo sympatycznie. Chodziłam do szkoły powszechnej, do sióstr szarytek, a potem w 1938 roku, zdałam do Prywatnego Gimnazjum i Liceum imienia Leonii Rudzkiej. Jeden rok gimnazjum, a potem 1 września wybuchła wojna.

  • Jak pani zapamiętała ten dzień?

Trudno mi w tej chwili o tym mówić. Zapamiętałam, że tego dnia wszyscy z domu wzięli się do kopania rowów przeciwlotniczych na podwórku. Potem przeszłam z rodzicami tam, gdzie ojciec pracował – na Krakowskim Przedmieściu – i tam spędziliśmy cały czas. Potem wróciliśmy do domu.
Niedaleko nas było getto. Mieszkałam na Kaczej, a od Wolność zaczynało się getto, więc były dodatkowe stresy, bo były prawie że codziennie rewizje [dokonywane przez] Niemców. Szukali Żydów, którzy uciekali z getta. Chodziłam do szkoły – do gimnazjum i liceum w konspiracji. Przykrywką tego była 13. szkoła handlowa pani L. Strzelczykowej. Poza tym w 1942 roku wstąpiłam do harcerstwa, które zorganizowało się w tym gimnazjum. 1943 rok – złożyłam przysięgę akowską.

  • Jak znalazła się pani w konspiracji?

Przede wszystkim byłyśmy szkolone na sanitariuszki, było to gimnazjum żeńskie. Wszystkie w czerwcu zdałyśmy maturę. W międzyczasie chodziłyśmy na zajęcia do różnych szpitali w Warszawie. Z jedną koleżanką chodziłam do Szpitala Ujazdowskiego. Potem – szkoła handlowa, [chodziłam] na lekcje do handlówki. Potem lekcje w gimnazjum i liceum.

  • Operuje pani zwrotem: zrobiłyśmy, poszłyśmy...

Nas było kilka.

  • Proszę opowiedzieć o swoich koleżankach, przyjaciołach.

Było nas w klasie ze dwadzieścia. Nie wszystkie wstąpiły do harcerstwa. Kilka tworzyło zastęp harcerski i byłyśmy szkolone pod względem sanitarnym. Jak złożyłyśmy przysięgę akowską, to żeśmy przechodziły szkolenie wojskowe (podstawowe, bo przecież nie było nigdzie specjalnie szkoleń). Szkoliłyśmy się w dwóch punktach: u koleżanki w domu na Poznańskiej i na Piusa. Naszym zadaniem było po pierwsze: rozpoznanie w Warszawie przejść podwórkami, studni artezyjskich. [Poza tym] roznoszenie gazetek, gromadzenie rzeczy sanitarnych.

  • Kto panie zwerbował do AK? Jak to się odbyło?

Myśmy były jako zastęp w szkole. Po 1 stycznia 1943 przyszedł młody człowiek – nie było wtedy wiadomo, kto to jest, jak się nazywa. To wszystko była tajemnica. Był to podporucznik, ale nie mogę powiedzieć, kto to był. Prawdopodobnie znała go zastępowa, znały go panie ze szkoły, które też brały udział w konspiracji. Złożyłyśmy przysięgę i czekałyśmy na dalsze rozkazy, w międzyczasie szkoląc się w szpitalach. Chodziłyśmy do szpitali zawsze rano, żeby zapoznać się ze wszystkim.
Przed 1 sierpnia żeśmy zostały zgrupowane na ulicy Złotej, mniej więcej naprzeciwko punktu, w którym potem zorganizował się szpital (Złota 58). Żeśmy ściągały wszystkie materiały opatrunkowe, nosze. Miałyśmy dużo szczęścia, że nas nie zaczepiano, Niemcy nas nie wypatrzyli. Byłyśmy na Zielnej. Zielna 13 to było nasze gimnazjum i liceum przedwojenne.
1 sierpnia żeśmy od razu przenieśli się na Złotą 58. Z początku miał tam być punkt sanitarny, ale zrobił się normalny szpital. Przebywało [około] pięćdziesięciu rannych (zmieniając się oczywiście). Komendantka porozdzielała od razu funkcje. Były siostry, które zajmowały się rannymi na sali, ja byłam od razu przeznaczona jako sanitariuszka patrolowa. Najpierw w patrolu było nas parę dziewczyn, a potem jedne poszły jako łączniczki, niektóre zachorowały, tak że do końca Powstania żeśmy były w patrolu we trzy. Oczywiście, jak były duże akcje, to wszystkie się włączały, [również] siostry z sal. Sale chorych, rannych, mieliśmy na pierwszym piętrze i na parterze. Były duże naloty – z pierwszego piętra wszystkich przenieśliśmy do piwnicy. Na gmachu była flaga Czerwonego Krzyża. Niestety, musiałyśmy to zdjąć, bo Niemcy zaczęli bombardować budynek Czerwonego Krzyża. Rzucili bombę zapalającą, tak że żeśmy musiały ratować budynek przed płomieniami.
Tak żeśmy przetrwały sześćdziesiąt trzy dni. Jako sanitariuszki byłyśmy troszkę dłużej, bo 2 października była kapitulacja, a myśmy były jeszcze kilka dni, bo musiałyśmy przenosić rannych na odpowiednie punkty. Potem wyszłyśmy na Dworzec Zachodni, już było zupełnie pusto w Warszawie. [Na dworcu] – do wagonów. Ale już Niemcy nie pilnowali tak jak poprzednio. Chciałyśmy dojechać do Pruszkowa, bo nasza komendantka miała rodzinę w Pruszkowie. Jej brat pracował w obozie w Pruszkowie i miał nam zorganizować przepustki, żebyśmy mogły jako tako poruszać się w Warszawie.
Z moich przeżyć jako sanitariuszka – było parę momentów dość groźnych, bo żeśmy nosiły rannych (to był szpital, w którym nie robiono dużych operacji). Nosiłyśmy [rannych] do szpitala na Śliską, potem do szpitala na Pierackiego – przez Marszałkowską.
Pamiętam, że był nalot, a myśmy szły z rannym, we dwie. Nie było gdzie się schować, więc żeśmy przykucnęły przy murze, pochyliły się nad rannym i żeśmy przeczekały nalot. Strzelali, ale jakoś nas nie trafili. Poza tym baliśmy się, bo wzdłuż Złotej, na górze, siedzieli „gołębiarze”. Tak że też ciężko było przechodzić, bo strzelali do ludzi. Kiedyś prawdopodobnie urządzono prowokację, bo w nocy przyleciał jakiś mężczyzna i mówi, że róg Złotej i Żelaznej (duży gmach) na strychu leżą ranni, więc żeśmy poszły po rannych. Okazuje się, że oprócz kulek, które bębniły po dachu, nie było żywej duszy. Nie wiem, czy nas chciano tam wyciągnąć… Ale szczęśliwie żeśmy wróciły.
Brałyśmy udział we wszystkich akcjach, które działy się w obrębie naszego Batalionu „Gurt”. Dużo palących się domów – wyciąganie ludzi z domów i noszenie rannych. Pierwsze dni to był entuzjazm ludności cywilnej, pomagali nam nosić, a potem już nie.

  • Jak pani zapamiętała 1 sierpnia?

1 sierpnia to była euforia. Okoliczni ludzie znosili nam do szpitala co mogli: pościel, łóżka, stosy kromek chleba posmarowanych marmoladą. Potem żeśmy się karmiły tylko zupą „pluj” ([przemielone] zboże: żyto, pszenica). Jak skończyły się kotły RGO-wskie, to żeśmy dostawały zupę z wojskowych punktów. Z tym że przeważnie (jak nie byłam na patrolu) żeśmy z koleżanką chodziły z kotłami po zupę. Miałyśmy takie szczęście, że ile razy żeśmy niosły kocioł z zupą, tyle razy waliła „Berta”. Kurzu pełno na ulicy – zupa była zakurzona. Ale i tak nikt się tym nie przejmował, tylko jadł, bo byliśmy przecież wszyscy głodni.

  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania, godzina „W”?

Na Złotej, bo myśmy były dwa dni przed wybuchem Powstania zgrupowane w mieszkaniu jakiegoś lekarza na ulicy Złotej – naprzeciwko numeru 58. 58 to był szpital, a myśmy były naprzeciwko w mieszkaniu, [w którym] żeśmy czekały na godzinę „W”. Jak nam oznajmiono, to żeśmy zaraz przeniosły się do szpitala, [pod] 58 i pierwszego dnia zaczęłyśmy go urządzać. Od drugiego dnia już byli ranni. Niestety.

  • Mówiła pani o wielu niebezpiecznych akcjach.

Niebezpieczne akcje były takie, że w czasie bombardowań, nalotów, strzelaniny, trzeba było iść po rannych, bo zawsze byli ranni.

  • Czy przychodzi pani do głowy w tym momencie najbardziej wyrazisty moment z tamtego czasu?

Najbardziej wyrazisty… Po pierwsze: Złota 56, jak żeśmy wynosili ludzi z palącego się domu, rannych. Drugi, bardzo wyrazisty, to jest transportowanie bardzo ciężko rannego z naszego szpitala do szpitala na Pierackiego. To była zupełnie pusta ulica, tylko my we dwie i ranny, bo wszyscy pozamykali bramy, wszelkie otwory – zabarykadowali się, a myśmy musiały nieść. To były dwa bodajże najcięższe momenty. W ogóle każdy z nich był ciężki, bo każdego dnia chodziło się i biegało po rannych. I tyle. Tak że sanitariuszka to nic takiego nie było. Nie walczyła bezpośrednio z bronią, tylko przechodziła przez barykady.

  • Ale zapewne miała pani też wiele wspomnień z czasu okupacji poza szkołą, swoje życie prywatne.

Wtedy właściwie prywatnego życia nie było. Myśmy były młode uczennice, [była] godzina policyjna. Myśmy miały dużo zajęć, bo po pierwsze: gimnazjum; potem liceum, potem 13. szkoła handlowa. Wakacje – ze szkoły handlowej musieliśmy odbywać praktyki w sklepach. Zabaw żadnych, żadnych studniówek – to było nie dla nas. Poza tym po lekcjach musiałyśmy chodzić na szkolenia. Przed lekcjami chodziłyśmy do szpitala, żeby obeznać się, przyuczyć, jak należy obchodzić się z chorymi. Poza tym przychodziło się do domu i jeszcze trzeba było się uczyć. Przecież były normalne lekcje – wszystkie przedmioty z gimnazjum i liceum. Wszystkie dokładnie. W czerwcu 1944 roku nasza klasa zdawała maturę.

  • Z czego utrzymywał się pani dom rodzinny?

Ojciec pracował w instytucie cukrowniczym.

  • Cały czas podczas okupacji?

Cały czas, oprócz dwóch tygodni, kiedy został złapany w łapance i wywieziony poprzez Pawiak do Majdanka. Ale potem wrócił z Majdanka.

  • Nie pamięta pani, jak to się odbyło?

Wracał z pracy i trafił w łapankę. Budy podjechały na ulicy i złapali ojca. Nie przyszedł do domu, nie wiedziałyśmy co, jak. Mama od razu dała znać do instytutu, że nie ma ojca. W instytucie był dyrektor – Niemiec, ale przyzwoity człowiek. Zaczął się starać i właściwie dzięki niemu ojciec wyszedł z Majdanka. Po prostu ojciec został zabrany z łapanki. Nas to ominęło.
Najlepsza dla mnie była zima, bo miałam palto z dużymi, szerokimi mankietami, z futra króliczego. Za mankietami doskonale nosiło się gazetki (biuletyny).

  • Czy z czasów konspiracji przypomina sobie pani swoją, bardziej emocjonującą, akcję?

Raczej nie. Raz – jak wyszłyśmy z lekcji ze szkoły handlowej (lekcje były rozrzucone – na Jasnej, w innych [miejscach], tam gdzie były wolne sale), to raz prawie żeśmy trafiły na łapankę, ale jakoś szczęśliwie… Nim zaczęli wyłapywać ludzi, to myśmy umknęły (było nas kilka, przecież chodziłyśmy na lekcje). Pamiętam, że byłam na praktyce u znajomych ojca w Zielonce. Mieli kiosk na stacji. Była też tam poznanianka, wysiedlona babka. I ni stąd, ni zowąd Niemcy robili w całej Zielonce rewizję, we wszystkich domach. Nikt nie wiedział, czego szukają. Strach padł na wszystkich, bo nie wiadomo, czy zabierają ludzi, czy… Okazuje się, że szukali wojskowych rzeczy (potem żeśmy się dowiedzieli), butów, które wynosili żołnierze i sprzedawali ludności cywilnej (buty, koce). Ale to było pół dnia strachu. A poza tym – człowiek był młody, nie bardzo się przejmował tym wszystkim, szczęśliwie udawało się przemykać. Oczywiście jako gimnazjum i liceum miałyśmy odpowiednie stroje, bardzo ładne zresztą, ale ponieważ to była konspiracja, to żeśmy chodziły w cywilnych ubraniach do szkoły (w sukienkach, spódnicach). Broń Boże, żeby nie było można poznać, że idziemy do szkoły. Strach był w domu – ciągle rewizje, ciągle wpadanie Niemców, bo szukali Żydów, którzy uciekali z getta.
  • Czy pani sama miała kontakt z gettem, z mieszkańcami getta?

Nie. Natomiast moi sąsiedzi – było tam dwóch starszych chłopców. Jednego złapali, wywieźli, a drugi zaczął handlować, nosić żywność do getta – oczywiście na handel. Zastrzelili go na murze, jak przekraczał mur getta. Zastrzelili go i pochowali go na kirkucie. Chłopcy z okolicznych podwórek zorganizowali się (ponieważ wszyscy się znali) i nocą wykopali go i urządzili mu normalny pogrzeb na cmentarzu Bródnowskim.

  • Wróćmy do Powstania. Może miała pani jakiś kontakt z przeciwnikiem? Może u was w szpitalu opatrywano Niemów?

Tak. Chyba sześciu jeńców niemieckich żeśmy mieli. Przyprowadzono [ich] nam i byli w sali na pierwszym piętrze. Opatrywała ich siostra opatrunkowa, co pracowała przy opatrunkach. Nie pracowałam w samym szpitalu, rzadko miałam dyżury. Miałam dyżury nocne – warty, a tak to byłam raczej na mieście. Cały czas na mieście.

  • Jak pani ich wspomina?

Niemców? Nie miałam z nimi w ogóle kontaktu. Jeden umarł i pamiętam, że z którymś z powstańców kopałam grób na podwórku, żeby go pochować. Nie miałam z Niemcami w ogóle kontaktu.

  • A kontakt ze swoimi bliskimi podczas Powstania?

Nie było. Moich rodziców wywieźli już 10 sierpnia z Woli. Własowcy wpadli i wszystkich wywieźli. Nie miałam zupełnie żadnego kontaktu. Matka wróciła po roku z Ravensbrück. Ojciec w ogóle nie wrócił. Zginął w Buchenwaldzie. Matka wróciła po roku. Wróciłam po roku do Warszawy… Niemcy nas wywieźli – załadowałyśmy się w wagony, nie bardzo pilnowane, bo to już było parę ładnych dni po zawieszeniu broni. Już dosłownie w Warszawie nie było nikogo. Jak żeśmy szły na Dworzec Zachodni, to nikogo – pusto, tylko gruzy po domach i leje po bombach. Wsiadłyśmy do wagonu. Śmieszny obrazek, [który] utkwił mi w pamięci: niewielu już było cywilów i chodziła po dworcu pani w średnim wieku, nie miała nic absolutnie oprócz ramy od obrazu czy portretu. Z tą ramą chodziła. Troszkę prawdopodobnie była [upośledzona] na umyśle po tym wszystkim.
Myśmy uciekły. We Włochach pociąg zwolnił. Myśmy były w wagonach towarowych, niezamknięte, niepilnowane. Niemcy byli w pociągu, ale nie pilnowali nas i myśmy wszystkie wysiadły we Włochach. Siostry zakonne podwiozły nas kawałek furką i żeśmy pojechały do Pruszkowa po przepustki, żeby móc się poruszać.
Potem trafiłam do szkoły rolniczej do Dąbrowy Zduńskiej i tam byłam aż do powrotu do Warszawy, a wróciłam w 1945 roku. Wyruszyłam ze szkoły do Warszawy w lutym, ale był mróz, zimno. Wróciłyśmy do szkoły (we dwie żeśmy wyruszyły) i potem za tydzień czy dwa znowu żeśmy [wyszły] i przyjechały do Warszawy – z Łowicza odkrytymi wagonami wojskowymi. Jechali Jugosłowianie i chyba byli Węgrzy. Myśmy się wdrapały i dojechałyśmy do wschodniej Warszawy. Od 1 kwietnia zaczęłam pracować, zatrzymałam się u rodziny.

  • Jak pani zapamiętała wyzwolenie?

Przede wszystkim byłyśmy w szkole rolniczej. Pamiętam, jak pod szkołę podjechały czołgi radzieckie. Nie wiedzieliśmy – wychodzić, nie wychodzić? Witać ich? Nie witać? Ale w końcu żeśmy wyszły. W szkole rolniczej oprócz dziewcząt, które były z okolicznych wsi, z okolicznych gospodarstw (była prowadzona normalna szkoła, zresztą dostałam legitymację ukończenia szkoły rolniczej), było mnóstwo warszawiaków. Między innymi była Maria Dąbrowska, pisarka. W szkole żeśmy były przydzielone (ja i jeszcze dwie koleżanki z gimnazjum, razem byłyśmy w Powstaniu) do normalnych prac jak te dziewczęta ze wsi. Były godziny lekcyjne, a potem czyszczenie kurników, ogród, kuchnia, obora, dojenie krów (czego nie umiałam i do końca się tego nie nauczyłam).
Wyzwolenie to właśnie pamiętam, jak podeszło radzieckie wojsko. Najpierw przyjechali do szkoły Niemcy – sporo Niemców, rozgościli się w szkole. Dyrektor szkoły zdobył się na żart. Poprosił chłopców ze wsi, żeby biegali po polach. A Niemców, szoferów, wyciągnął: „Oj, coś się musi dziać, bo ludzie uciekają”. A słychać już było działa rosyjskie. Niemcy za pół godziny zwinęli się i uciekli ze szkoły. Za dwie, trzy godziny podjechały pod szkołę czołgi rosyjskie. Z kolei rozgościli się Rosjanie. Nie było to przyjemne. Przede wszystkim dziwili się bardzo, że taka szkoła, tyle ludzi, a my nie mamy urządzeń sanitarnych. Chodziło im o odwszalnie – tego nie było.

  • A nastroje ludności?

Obojętne dosyć. Myśmy się specjalnie z ludnością nie spotykały. Szkoła była na uboczu, parę kilometrów od Łowicza. Tyle, co dziewczyny ze szkoły – z nimi miałyśmy kontakt. Jak ruscy zajęli, to warszawiacy albo powoli wracali do Warszawy, albo wracali, gdzie ktoś miał rodzinę.

  • Gdzie pani żyła w tym okresie – jako wypędzona z Warszawy, bez rodziców?

Właśnie w szkole rolniczej.

  • Na tak zwanej stancji?

Tak. Było tak, że żeśmy poszły… Koleżanka, z którą wędrowałam, miała ciotkę w Jackowicach (w dworku Jackowice była gospodynią). [Liczyłyśmy], że ciotka nas przyjmie. Nie mogła nas przyjąć, bo było [tylu] warszawiaków, że pokotem… Wszystkie pomieszczenia leżące były zajęte. Ale właśnie ona powiedziała nam, że jest szkoła rolnicza w Dąbrowie Zduńskiej, żebyśmy poszły i spróbowały się dostać. Z początku nie chciano nas przyjąć, bo już było parędziesiąt osób z Warszawy, a myśmy dobiły. Ale w końcu przyjęli nas i cały czas żeśmy były w szkole rolniczej. Dopiero w lutym żeśmy wybrały się do Warszawy i dojechały do Warszawy (luty – początek marca). Byłam u rodziny, bo mój dom był zupełnie zrujnowany, tylko kupa gruzów. Tak że nigdzie nie miałam możliwości zatrzymania się, tylko na Pradze. Też nie było wesoło, bo przecież Pragę zajęły wojska radzieckie, też rządzili się, ale jakoś spokojnie żeśmy tam przesiedzieli. Był tam mój wujek, dalsza rodzina. Pracował na kolei i mieli mieszkanie na Wileńskiej – był domek i byłam u nich.

  • Czy pamięta pani w trakcie Powstania i chwilę po Powstaniu rozmowy czy refleksje na jego temat pani rówieśników i innych ludzi?

Raczej nie. Ludzi już w Warszawie nie było, bo 2 – 3 października wszyscy wychodzili. Wszyscy cywile wyszli z Warszawy. Wszystko było kierowane do Pruszkowa. A myśmy były jak samotna wyspa, było nas parę sanitariuszek, które musiały zostać, bo musiały poprzenosić rannych do odpowiedniego punktu, z którego zabierali rannych. Potem żeśmy wyszły.

  • Czy wewnątrz waszej grupy koleżanek nie mówiło się na ten temat?

Nie. Specjalnie nie. Każda snuła plany, co będzie – raczej obojętne rozmowy. Żeśmy mieli dosyć tragicznych, powstaniowych rzeczy, więc starałyśmy się troszkę oderwać uwagę od tego. Dosyć żeśmy widziały, jak żeśmy przechodziły przez Warszawę, bo ze Złotej na Dworzec Zachodni [jest] kawał drogi. Po drodze nie było w ogóle ludzi.

  • Jaka jest pani refleksja w obecnych czasach na tamten czas? Co pani sądzi teraz?

Trudno powiedzieć. Na tamten czas – to przecież jest przede wszystkim wolność. Zaczęłam pracować w Biurze Odbudowy. Potem przekształciło się to w Ministerstwo Budownictwa i Przemysłu. Cały czas pracowałam w jednej instytucji – chwała Bogu, bez specjalnego wciągania mnie do organizacji. Po wojnie nie należałam absolutnie do żadnej organizacji, mimo że przecież były. Wcześniej poszłam na emeryturę. W [latach] osiemdziesiątych była już możliwość (wywalczone właściwie przez Wałęsę jako związek) wcześniejszej emerytury, dłuższego o dziesięć dni urlopu dla warszawiaków. Właściwie wtedy żeśmy już przyznawały się, że żeśmy były w organizacji, w AK, bo z początku, [jak] pisało się swój życiorys, [to że] w czasie Powstania pomagało się w Czerwonym Krzyżu. Nie pisało się w żadnym życiorysie, że było się i w harcerstwie, i w AK.

  • Jak pani na to patrzy, jaka jest pani ocena?

Ocena Powstania czy popowstaniowych rzeczy?

  • Powstania, postaw ludzkich, bohaterstwa. Jak pani na to patrzy z dystansu czasu, który upłynął?

Pierwsze dni to był niesamowity zapał ludności. Potem nasilały się bombardowania. Po upadku Starówki nasilały się naloty na Śródmieście, były już non stop. Już wtedy ludność bardzo narzekała. Poza tym był głód, nie było wody, nie było światła – niczego nie było przecież! Chodziliśmy do Haberbuscha po zboże, liście kapuściane, żeby można było coś wrzucić do kotła i zjeść. Tak że zapał przygasał. Potem dzielnicami wypędzali ludzi. Przede wszystkim wypędzali do Pruszkowa. Kto mógł, to się urywał. Kto miał [znajomych] na wsi, to urywał się, zatrzymywał się u nich. Ja nie miałam nikogo, tak że poszłam z Warszawy zupełnie w ciemno i dostałam się do szkoły rolniczej.

  • A ocena samego sensu i celu tego, co się stało?

Po tylu latach okupacji był sens walki. Początkowo był wielki zapał. A cel… Szkoda, że tak się stało, jak się stało. Szkoda, że armia radziecka zatrzymała się za Wisłą i nikt nie pomógł. Były zrzuty, bo i Amerykanie [zrzucali]… Zrzuty były mizerne, a częściowo przechwytywali je Niemcy, tak że myśmy niewiele z tego skorzystali. Poza tym człowiek nie miał po prostu czasu myśleć. Był zmęczony, zgłodniały, zabiedzony. Ale przeszło, wszystko przeszło. Szczęśliwie z naszego zgrupowania – [owszem] zginęło sporo osób, ale sporo zostało. Myśmy mieli około 1 500 żołnierzy i służby pomocniczej. Mamy całą kwaterę na Powązkach Wojskowych: kwatera Batalionu „Gurt”. Jest tam wiele kwater wielu zgrupowań, ale nasza też jest. Potem porządkowało się groby, wykopywało się [zabitych], bo przed tym zakopywało się umarłych tam, gdzie było miejsce, na podwórkach. Potem koledzy tak zorganizowali, że poprzenosili na kwaterę powązkowską. Co roku 1 sierpnia jest dla nas ważnym dniem… Nie mogę chyba nic więcej powiedzieć. Jakoś kulki nas omijały, [żadna] z naszych dziewcząt ze szpitala nie zginęła – z tych, co byłyśmy od początku, tylko wszystko porozchodziło się, porozjeżdżało po Polsce. Do tej pory jeszcze z niektórymi koleżankami utrzymuję kontakt – są w Słupsku, na Śląsku – zależy, jak los rzucił je po wojnie. W Warszawie mam trzy koleżanki. Ale to wszystko są już wiekowe damy i powoli wymieramy – nie ma cudów.

  • Czy teraz, przy okazji wspólnych spotkań, wspominacie razem tamten czas?

Tak, owszem. Mamy zawsze spotkania zgrupowania – na obiedzie pierwszosierpniowym, wielkanocnym, świątecznym w jednostce wojskowej w 10. pułku samochodowym na ulicy 29 Listopada. Tam żeśmy przytulili się i spotykamy się w tych trzech okresach. Poza tym raz na miesiąc są zebrania w Związku Powstańców Warszawskich. Z kim możemy, to utrzymujemy kontakt. Pracowałam dość dużo przy Warszawskim Krzyżu Powstańczym – to jeszcze w ZBoWiD-zie. Poza tym brałam udział przy zbieraniu darów na pomnik Powstańców (nawet mam podziękowanie za zbiórkę pieniędzy na pomnik). Teraz jestem wyłączona. Od sierpnia zeszłego roku jestem wyłączona ze względu na stan zdrowia, tak że nie mogę. A tak to pracowałam cały czas w zgrupowaniu, w „Gurcie”, w zarządzie „Gurta”. Podostawałam co nieco medali. Są i angielskie medale – dostaliśmy wojskowy medal z Anglii. Dostałam Krzyż Harcerski z Mieczami. […].
Więcej trudno sobie przypomnieć. Poza tym to przypominanie sobie, to od razu łzy kręcą się w oczach, bo to były jednak tragiczne rzeczy, tragiczne dni. Wieczne naloty, wieczne bombardowania. Przecież zapalili nam szpital, ratowałyśmy go przed spłonięciem. Poza tym naokoło wszystko zniszczone, wszystko spalone. Nie było „zmiłuj się” – bombardowanie dzień i noc. Jak Niemcy zdobyli Starówkę, część [powstańców] przeszła kanałami do Śródmieścia, to Niemcy wzięli się mocno za Śródmieście. Przedtem mieli zajęcie na Starówce, na Żoliborzu, na Mokotowie, to wzięli się za Śródmieście, za Powiśle. Jeszcze stoją domy nieotynkowane na nowo, ze śladami po kulach (na ulicy Zagórnej). [Inne] domy są nowe – [ten, w którym] mieszkam, jest wybudowany w 1968 roku, bo tu było jedno gruzowisko. Nie umiem nic więcej powiedzieć, bo specjalnie pamiętników nie pisałam. Na salach szpitalnych przebywałam mało, bo przeważnie przebywałam w terenie. Żeśmy chodziły całą Żelazną, patrolowały aż do Chłodnej, a na Chłodnej była żandarmeria niemiecka. Po drodze, jak trafił się lekko ranny, to opatrywało się, a jak ciężko, to zabierało się i niosło do szpitala. Tyle. Niewiele. Żeby było dużo wcześniej, to może dużo więcej przypomniałoby się. Poza tym – cóż może powiedzieć sanitariuszka? Chodziła i tylko zbierała rannych. Koleżanki, które były na salach, miały może więcej kontaktu z rannymi. Myśmy tylko zbierały z ulicy i odstawiały do szpitala biednych, poharatanych ludzi.
Jest książka Kledzika – parę książek wydanych – na temat IV Zgrupowania „Gurt”. Tam są różne wspominki różnych ludzi, ale tych, którzy może byli bezpośrednio w atakach. Przecież i na Dworzec Główny i na Dworzec Pocztowy i na „Astorię” – tam od nas ciągle szły ataki; i w ataku na PAST-ę brali udział nasi żołnierze. Mieliśmy takiego, który nie należał do zgrupowania, ale przychodził. Ile razy był ranny, to zmuszał wszystkich, żeby go prowadzili do naszego szpitala na Złotą. Miał pseudonim „Chmura” (nazwiska nikt teraz nie wie, bo przecież wtedy nie operowało się nazwiskami, tylko pseudonimami).

  • „Sanitariuszki – morowe panny”?

Może i tak. Nie miały głowy w ogóle do… Tyle tylko, ile siedziałam na warcie. Miałam też wartę, ale mnie nieraz zabierali na barykadę [czy w inne miejsce] po rannych i wtedy biegło się i niosło się tych bidaków. W pierwszych dniach była euforia ludności cywilnej. Myśmy też były bardzo szczęśliwe, że już będziemy mieli [wolną] Polskę. Ale potem, w miarę kłopotów z niemieckimi bojówkami, entuzjazm wszystkich troszkę przygasał. Tragiczne było wyjście z Warszawy – nasze, sanitariuszek. Była nas tylko grupa. Dostałyśmy przepustki z Czerwonego Krzyża. Już naprawdę w Warszawie nikogo nie było – tylko Niemcy. Ale już też nie pilnowali, nie łazili, bo już właściwie wszystko zdobyli, było zawieszenie broni. Żegnaliśmy żołnierzy, którzy szli do obozów. Od nas do obozu poszły z żołnierzami dwie dziewczyny, ale była ograniczona ilość osób nie-żołnierzy, które mogły wyjść do obozu. [...] Tragiczny był ten przemarsz kolumn żołnierzy. Było, minęło… Sześćdziesiąt cztery lata – już wiele rzeczy zaciera się w pamięci.




Warszawa, 10 grudnia 2008 roku
Rozmowę prowadził Błażej Szulc
Cecylia Kołodziejek Pseudonim: „Sikora” Stopień: sanitariuszka patrolowa Formacja: Batalion „Gurt” Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter