Przed wybuchem wojny byłam uczennicą Liceum im. Marii Konopnickiej przy ulicy Barbary 4 w Warszawie. Byłam harcerką. Jeździłam na obozy harcerskie i interesowałam się służbą sanitarną. Chciałam być lekarzem. Kończyłam rozmaite kursy, miałam praktyki w szpitalu, ale okazało się, że bardzo źle reaguję na widok krwi. Mdlałam przy operacjach, przy cięższych zabiegach i zrezygnowałam w przyszłości z tego zawodu. Ale z racji tego, że miałam tego rodzaju przygotowanie, to
w czasie wojny byłam w Szarych Szeregach i szkoliłam sanitariuszki dla celów Powstania.
W czasie okupacji, w 1940 roku zdałam maturę na tajnych kompletach. Po roku zapisałam się na tajny Uniwersytet Warszawski, na Wydział Polonistyki. Trzy lata studiów i skończyłam te studia w 1944 roku, w czerwcu. Całą okupację byłam w harcerstwie, które szybko przekształciło się w Szare Szeregi. Potem starsze harcerki przeszły do AK, złożyłyśmy przysięgę. Zajmowałyśmy się wszystkimi pracami, które przewidywała Komenda Szarych Szeregów. Roznosiłyśmy prasę, szkoliłyśmy sanitariuszki, pisałyśmy na murach hasła przeciw Niemcom i również pod koniec roznosiłyśmy listy z Pawiaka. Pamiętam jeden list, konkretny, który niosłam na ulicę Ossolińskich. Najpierw młodsza harcerka podeszła do tego mieszkania, zapytała się, czy jest osoba, do której była skierowana ta wiadomość, przyjrzała się, uznała, że jest dość bezpiecznie i wtedy zawiadomiła mnie i poszłam i oddałam list, co było wielkim przeżyciem i radością dla tej osoby. Poza tym była zaprzyjaźniona z nami szkoła powszechna przy ulicy Okopowej, gdzie nauczycielką była Janina Górnicka, harcerka, drużynowa drużyny w tej szkole i potem w Szarych Szeregach komendantka na Woli - komendantka Szarych Szeregów służby sanitarnej na Woli i nie tylko sanitarnej. W związku z tym dla uczennic tej szkoły były zorganizowane tajne komplety, na których uczyłam w prywatnych mieszkaniach historii Polski i geografii Polski. Oprócz tego miałyśmy ćwiczenia harcerskie w międzyczasie w przerwie lekcji. Dziewczynki uczyły się wspaniale. W ogóle przepytywanie lekcji to była formalność, obowiązek, ale dziewczyny umiały lekcje na pamięć, wyuczały się tak, że miały całą książkę w głowie. Takich uczennic pewnie już nigdy potem w Polsce nie było. To tym się zajmowałam. W 1939 roku od 28 sierpnia my, harcerki już zostałyśmy wezwane do liceum. Zostałyśmy wezwane już 28 sierpnia do Warszawy z wakacji. Pracowałyśmy na dworcach. Była ewakuacja ludności, były straszne warunki na stacjach, w pociągach. Rozdawałyśmy żywność, picie, wodę umęczonym ludziom, którzy ileś godzin czy dni ewakuowali się pociągami. Te parę dni pracowałyśmy na stacji, a potem, jak już się skończył ruch pociągów, to skierowano nas do służby sanitarnej, bo miałyśmy przygotowanie, do szpitali. Pracowałyśmy we wrześniu 1939 roku w szpitalach. Byłam w szpitalu przy ulicy Książęcej. Tam miałam taki wypadek, że bardzo blisko był wybuch pocisku i to się na mnie odbiło. Na jedną dobę straciłam słuch, troszkę umysł źle pracował, przestałam mówić. Miałam jakieś porażenie organu mowy. Nie mogłam mówić. Pod koniec września odesłano mnie już do domu, uznano mnie za niesprawną, że już nie mogę wędrować taki kawał drogi pod kulami, bo tam akurat miałam przydział, bo w Śródmieściu byłam w szkole, drużyna była śródmiejska. To tyle było w czasie okupacji.
Tak. Zapisałam się na polonistykę. Jeszcze mam spisy koleżanek od Konopnickiej, które z nami pracowały, ale to nie przy tej okazji. Zapisałam się na polonistykę i byłam przez trzy lata w komplecie, w którym był Tadeusz Gajcy, Zdzisław Stroiński, Władysław Bartoszewski, Zofia Hajdo, Barbara Barszczewska, Danuta Hanusz, czyli ja, bo takie nosiłam nazwisko i dwie siostry niepokalanki – siostra Bernarda i siostra Lojola. Przychodził również na niektóre wykłady Andrzej Trzebiński, Władysław Bojarski. Profesorowie, to znani – profesor Doroszewski, Władysław Tatarkiewicz, Zofia Szmidtowa, profesor Bystroń, Julian Krzyżanowski, który prowadził, organizował Wydział Polonistyki. Wykłady odbywały się przeważnie u mnie na Woli, przy ulicy Wroniej 82, ale po roku czy po półtora wykłady z historii literatury mieliśmy u profesora Juliana Krzyżanowskiego w domu na Starym Mieście, u Zofii Szmidtowej na Górnośląskiej, mieliśmy kilka wykładów z profesorem Bystroniem w budynkach klasztoru sióstr niepokalanek, który mieścił się na podwórku, ten budynek, w którym obecnie mieszkam. Tu przychodziliśmy kilka razy na wykłady. Poza tym jeszcze, jeśli chodzi o polonistykę, to oczywiście wykłady były bardzo ciekawe, sposób nauki bardzo ciekawy, bo jak nas było siedem, dziewięć osób na komplecie, to wiadomo, że był inny tryb nauczania, bezpośredni kontakt z profesorem, dyskusje. Mieliśmy właśnie tylu zdolnych kolegów, że oni prowadzili dyskusję z profesorami na najwyższym poziomie, właściwie na równym profesorom. Tadeusz Gajcy stawał się znanym poetą, a Władysław Bartoszewski, wiadomo było, że będzie naukowcem i miał niesłychane wiadomości. Był chodzącą encyklopedią, poza tym lubił dużo mówić, tak że były zabawne sceny, bo jeżeli profesor zadał pytanie, a Władysław Bartoszewski dorwał się do głosu, to wiedzieliśmy, że możemy się odprężyć, spokojnie usiąść, koniec problemów, teraz Bartoszewski już do końca będzie prowadził wykład. Mamy święty spokój. Miał niesamowite wiadomości na tematy bibliografii, całą historię znał na pamięć – fakty, nazwiska, daty. Sypał tym wszystkim. W ogóle była zupełnie specyficzna atmosfera na tych wykładach. Uczyliśmy się z zapałem, bo to był jakiś inny świat poza wojną, jakieś poczucie sprzeciwu wobec okupanta, że my prowadzimy normalne życie, tworzymy warstwę inteligencji polskiej, utrwalamy wiadomości o historii Polski, o literaturze polskiej, więc było to bardzo ciekawe. Poza tym jeszcze
koledzy, zwłaszcza Wacław Bojarski, a kiedy on zginął, to kolejno Trzebiński, a potem Tadeusz Gajcy byli redaktorami naczelnymi pisma „Sztuka i Naród”. Mam nawet, miałam jeden egzemplarz. Oni się tym zajmowali, dużo czasu poświęcali redakcji tego pisma. To wszystko było strasznie skomplikowane, więc zajmowało masę czasu. To pismo było wydawane w iluś egzemplarzach, nie wiem dokładnie, ale to już była ponad setka egzemplarzy, nie wiem dobrze, ile. Proponowano mi udział w pracach tej redakcji, konkretnie Trzebiński mi proponował, ale nie mogłam się tego podjąć, dlatego że miałam masę zajęć w Szarych Szeregach, w drużynie harcerskiej i w Armii Krajowej. Niemniej byłam w to włączona przez cały czas, bo pomagałam rozprowadzać to pismo. Dużo paczek było również magazynowanych u mnie w domu, dlatego, że mieliśmy duże mieszkanie i mój ojciec prowadził niedużą hurtownię z racji swoich przedwojennych spraw handlowych. Wśród innych paczek można było przechowywać to pismo. Więc ciągle kręcili się chłopcy, zabierali, przynosili, ciągle miałam z tym do czynienia. Opowiadałam to już kiedyś, że miałam przygodę, że niosłam pismo, dużą paczkę związaną sznurkiem, a wtedy nie było niczego, ani sznurków, ani papieru, ani niczego przecież, więc to nie było łatwo coś przyzwoicie zapakować. Niosłam to ulicą Wronią i akurat maszerował z przeciwka oddział żołnierzy. Ale to nie było na szczęście SS, tylko Wehrmacht. Oni szli dosyć swobodnie, przemieszczali się oddziałem. Kiedy już byłam tuż obok nich, to paczka nagle mi się rozerwała, rozerwał się sznurek i broszury rozsypały się na chodnik. Gdyby to było SS, to byłby mój koniec i strach pomyśleć, co mogłoby się dalej dziać. Natomiast ci żołnierze w ogóle nie zorientowali się, co to może być. Przez myśl im nie przeszło, że Polak nie może mieć żadnych broszur, żadnych pism, w ogóle niczego. Udało mi się robić wesołe miny, śmiać się i machać do nich, że mam taki kłopot. Oni też machali, śmieli się, coś do mnie wołali. Wreszcie w ogóle nie zwrócili na to uwagi, nie zainteresowali się tym, zebrałam sobie wreszcie to wszystko i poniosłam dalej. Ale przeżycie było duże i niebezpieczeństwo ogromne. Poza tym nosiłam to pismo do rodziny. Usiłowaliśmy sprzedawać, zbierać fundusze. Chodziliśmy do mojej rodziny. Też już gdzieś wspominałam, że miałam jeden numer pisma konkretny, który z Tadeuszem Gajcym nieśliśmy pieszo z racji komunikacji, jaką tu pokazałam. Nie było sposobu przewozić paczki i pieszo szliśmy z Woli na Saską Kępę. Tam do mojej rodziny zanieśliśmy dwa egzemplarze. Rodzina nie interesowała się poezją, ale wiadomo było, że trzeba pomóc młodym ludziom, więc dostaliśmy jakąś specjalną sumkę od cioci na kontynuację tej pracy. Tak właśnie miałam kontakty ze znanymi poetami, ale o tym już opowiadałam gdzie indziej. Nie będę wspominać drugi raz. Jedno mi tylko tak bardzo utkwiło w pamięci, że Tadeusz Gajcy był dwa razy wzywany, przed wybuchem Powstania, w lipcu, byli wzywani na punkt, bo Powstanie miało być wcześniej. Tadeusz bardzo się martwił tym, że nie potrafili stworzyć żadnej piosenki takiej akowskiej czy harcerskiej. On nie był w Szarych Szeregach. Zastanawiał się, dlaczego Legiony miały tyle pieśni, popularnych, znanych, które myśmy śpiewali z zapałem też w czasie wojny, a dlaczego oni, poeci, nie potrafią stworzyć żadnej popularnej pieśni. Rzeczywiście, nie udało się to, nikt z nich nie napisał takiej piosenki, która byłaby znana potem, wykorzystywana. To tyle chyba o polonistyce.
Byłam w domu na ulicy Wroniej 82. Wszystko było przygotowane do Powstania. Zbieraliśmy pieniądze, kupowaliśmy z wielkim trudem materiały dla służby sanitarnej. Zdobyć bandaż, waty, spirytus to może jeszcze można było dostać, w Polsce, to wiadomo, spirytus był zawsze pędzony, ale woda utleniona, jakieś lekarstwa, strzykawki, wszystko to zbieraliśmy z szalonym trudem. Latami się to organizowało. Miałam tego dużo, miałyśmy przez znajomości rodziców, z jakichś hurtowni materiałów opatrunkowych dla Niemców. Coś udawało się wykraść, wykupić. Miałyśmy tego dużo. Również miałam cztery pary noszy, co było bardzo cenne i potem bardzo przydatne dla Powstania. Z noszami to było nawet przeżycie, bo kiedyś Niemcy robili rewizję w całym domu, nie chodziło im specjalnie o nas, ale przeszukiwali cały dom. Zaglądali do dużego pokoju z rozmaitymi hurtowymi materiałami, trochę przeglądali, ale nie za wiele. Zainteresowali się, czemu są nosze. Już można było wpaść na tym. Udało się nam wytłumaczyć - moja mama mówiła dobrze po niemiecku, że nosze są dla służby domowej przeciwlotniczej, bo w każdym domu był zespół ludzi, którzy byli przeznaczeni do obrony przeciwlotniczej, że gdyby zaczął się pożar na strychu, to trzeba było mieć narzędzia do gaszenia. Jednocześnie wytłumaczyliśmy, że to właśnie w razie ratunku, to mamy nosze. Udało się nosze ocalić.
Kiedy wybuchło Powstanie, to 1 sierpnia o godzinie dziewiątej rano przyszedł do nas do domu wysoki przystojny chłopak, sympatyczny. Wezwał „Danę” i stojąc w drzwiach bardzo wzruszony oznajmił mi: „Koleżanko, jest rozkaz 1 sierpnia 1944 roku godzina W o siedemnastej”. To było oficjalne zawiadomienie, a potem zaczął się pytać, czy jesteśmy dobrze zorganizowane, czy możemy od razu uruchomić sieć alarmową i czy do siedemnastej damy radę zorganizować punkty opatrunkowe, punkty dowodzenia. My miałyśmy to świetnie zaplanowane, świetnie zorganizowane, więc momentalnie telefonicznie uruchomiłam sieć alarmową. Większość koleżanek była w stanie się zgłosić, a miałam przeszkolonych około stu sanitariuszek. Było nas o wiele za dużo jak na potrzeby Powstania, ale cała młodzież chciała brać udział w jakiejś akcji przeciwko Niemcom, wszyscy chcieli być w tajnej organizacji, więc amatorów były straszne ilości. Jeszcze może najpierw wspomnę o tym, jak szkoliłyśmy sanitariuszki. W prywatnych mieszkaniach, do grupy zebranych harcerek z Szarych Szeregów przychodziły zawodowe pielęgniarki, które tam miały wykłady, przychodzili lekarze, którzy mieli wykłady. Ja, poza sprawami organizacyjnymi, to uczyłam dziewczyny praktycznie zawodu – bandażowania, robienia zastrzyków. Takich rzeczy trzeba było długo uczyć, żeby one potrafiły się w tym wszystkim jakoś już znaleźć praktycznie. Potem, po kilkumiesięcznych kursach właściwie wszystkie moje sanitariuszki przeszły praktykę w szpitalu. Naszym szpitalem był szpital na Senatorskiej. Była siostra „Maryś”, która to wszystko organizowała dla nas i tam wszystkie sanitariuszki odbywały trzymiesięczną praktykę. To się szpitalowi przydawało, bo miały kogoś do pracy przy chorych, przy rannych, a dziewczyny się przyuczały, pracowały też na sali opatrunkowej. One wszystkie naprawdę były przygotowane do tej pracy. Po odbyciu wszystkich szkoleń, praktyk, odbywał się oficjalny egzamin. Organizowałyśmy punkt, do którego przychodziła komisja egzaminacyjna. Najbardziej pamiętam, jak zorganizowałyśmy punkt przy ulicy Chłodnej. Tam koleżanki ojciec, zresztą już go nie było, był całą wojnę poza, miał tam gabinet lekarski. Tam zorganizowałyśmy pięknie punkt opatrunkowy. Miałyśmy sporo materiałów opatrunkowych, łupki, nosze i wielkie pudła do gotowania igieł, strzykawek, bo to wszystko wówczas było szklane i wielokrotnie używane. Trzeba było to odkażać. Jednym słowem miałyśmy pięknie zorganizowany punkt, dziewczyny były w białych fartuchach. Powiedziano nam, że w akcji egzaminacyjnej zajęłyśmy pierwsze miejsce, bo punkt [jest] najlepiej zorganizowany i sanitariuszki [są] najlepiej wyszkolone. Taką miałyśmy przyjemność. Wobec tego miałam masę sanitariuszek do uruchomienia 1 sierpnia. Zaczęła się momentalnie akcja. Przychodziły do mnie dziewczyny, żeby zabierać materiały opatrunkowe, nosze, a ja byłam zastępczynią komendantki całej Woli i mój teren to była część północna – ulica Obozowa, Koło. Tam miałam wyznaczony punkt dowodzenia i tam [były] punkty sanitarne. Zaczęła się przedziwna sytuacja, bo miałyśmy tyle tego do przewiezienia na punkty, że to już ręcznie nie dało się tego zrobić. Musiałyśmy zorganizować naszą komunikację na mieście, to właśnie nie istniały tramwaje, tego typu środku lokomocji nie wchodziły w rachubę. Musiałyśmy wynająć dorożki i rowery przewożące. Wzięłyśmy się za tę robotę. Wszystkie musiały być ubrane w specjalny sposób, na sportowo, bo wiadomo było, że czeka nas wyprawa w świat. Już nie było powrotu do domu i trzeba było być odpowiednio ubranym, na każdą pogodę, na maszerowanie. Wszystkie miały własne torby sanitarne. Każda miała swoją [torbę] przygotowaną, każda jak największą. Kiedy wyszłyśmy na ulicę, to okazało się, przedziwny widok. Po prostu cała Wola, cała ulica, to był jeden wielki tłum powstańców. Że ci Niemcy od pierwszego momentu się nie zorientowali, to byłyśmy pełne podziwu, dlatego, że cała młodzież wyległa na ulice, wszyscy dźwigali potworne ciężary, wszyscy byli ubrani w specjalny sposób, po sportowemu. Istniała już jakaś moda, wiadomo, dziewczyny nosiły, były specjalne stroje, jakieś spódnice, jakieś bluzki, wszystkie mniej więcej byłyśmy ubrane, inaczej, tak na co dzień. A tutaj tłum na ulicy rzucał się w oczy. To nie trzeba było się pytać, wszyscy do wszystkich się uśmiechali, bo już było wiadomo, że ktoś tak ubrany, to jest powstaniec. Wszyscy na siedemnastą musimy znaleźć swoje miejsce, swój punkt. Więc była to nieprawdopodobna sytuacja na tych ulicach.
Miałam punkt w prywatnej fabryczce na Obozowej. Urządziłyśmy ten punkt do siedemnastej, był lekarz, miałyśmy również lekarza, ponieważ byłam dowódcą, to na tym punkcie był lekarz. Zgłosiła się większość sanitariuszek, z tym, że one były rozrzucone pod różnymi adresami, tak jak było zaplanowane. W fabryczce były dwie wieżyczki na rogach. Dwie wieżyczki, na górze okrągłe pomieszczenie, które było oszklone ze wszystkich stron. O godzinie szesnastej już zaczęły się strzelaniny, już było słychać, że to w innych dzielnicach już się coś zaczęło. Już były odgłosy. W związku z tym, że już zaczynała się walka, to młode dziewczynki, które nie miały osiemnastu lat, które nie były zaprzysiężone przez Armię Krajową, bo były za młode, to z chwilą wybuchu walk miałam obowiązek zaprzysiąc te dziewczyny przysięgą akowską. Było to dla nas wielkie przeżycie, dlatego że zabrało się chyba z dziesięć tych dziewcząt, nie było lepszego pomieszczenia, więc poszłyśmy na wieżyczkę, tam stanęłyśmy w kółko i one złożyły na moje ręce przysięgę Armii Krajowej. Widziałyśmy przestrzeń dookoła i już była strzelanina, już były pożary, już były wystrzały, było widać, i one składały w takiej sytuacji przysięgę. To była dla mnie ogromne przeżycie.
Sanitariuszki opatrywały rannych, a wieczorem przyszedł rozkaz, że mamy się wycofywać dlatego, że nie udały się ataki oddziałów Armii Krajowej na most kolejowy, który był nad Obozową. Nie udało się i Niemcy opanowali ten przejazd kolejowy i przez to niestety jeździły potem pociągi i był ostrzał Warszawy. Gdyby to się chłopcom udało, chociaż wysadzić ten most w powietrze, jeśli nie opanować, to byłyby inne losy Warszawy, a niestety tutaj za trudno było zdobyć most, nie udało się. Zaczęły się tutaj ostre walki, więc nas wycofano. Chodziłam jeszcze na Młynarską, tam był „Zośka” i „Parasol”, tam dowiadywałam się o rozkazy, jaka będzie sytuacja, co mamy robić. Okazało się, że w nocy mamy się wycofać. Więc zlikwidowałyśmy cały punkt, znowu było pakowanie wszystkich rzeczy, a sporo tego miałyśmy. Niosłyśmy, dwie pary noszy dla rannych były wykorzystane. Wycofałyśmy się najpierw do Szpitala Wolskiego, a potem skierowano nas do Szpitala Karola i Marii. To było Leszno 136. Naszym bezpośrednim dowódcą był porucznik „Hall” i podporucznik „Wit”. Bezpośrednio dowodził nami podporucznik „Wit”. To był wtorek, 1 sierpnia. W środę, 2 sierpnia, skierowano nas już do Szpitala Karola i Marii i tam były sanitariuszki z Wojskowej Służby Kobiet i dowódcą punktu była osoba chyba z „Zośki”. Nazywała się „Pani Stasia”. To było szefostwo sanitarne Kedywu. Oni mieli właśnie przewidzianą pracę w organizacji tego szpitala. Tutaj była sytuacja dosyć trudna, bo szpital dziecięcy, a zaczęło się przywożenie rannych. Masę powstańców było przywożonych do szpitala. Moje sanitariuszki od razu zaczęły pracować, były bardzo przydatne. Było nas koło pięćdziesięciu, przyszło do tego szpitala. Naszym zadaniem było, dziewczyny brały udział w patrolach sanitarnych, wędrowały na pole walki i po bitwach przynosiły rannych. Poza tym pracowały na terenie szpitala, opieka pielęgniarska. Pracowały z lekarzami na salach operacyjnych, robiły opatrunki, podawały leki. Była masa zmarłych. Były robione operacje, ale lekarze nie nadążali z tym. Był kłopot z łóżkami dziecięcymi, że nie było dobrego wyposażenia tego szpitala. Masa rannych leżała na korytarzach na podłodze. Tam sanitariuszki się nimi zajmowały, czekali na operację, na sali operacyjnej czekali na lekarzy. Zmarli byli. Były już strzelaniny, bombardowania, już była trudna sytuacja w poruszaniu, więc zmarli byli układani w stosy, jedni na drugich, w pawilonach. W końcu pawilonu był rodzaj przeszklonej werandy, przeszklonej do samej ziemi, były okna. Tam nie leżeli ranni, bo było bardzo niebezpiecznie pod szybami i tam składano zmarłych. W oczach mam ten straszny widok, stosy zmarłych. Dzień, dwa później
sanitariuszki już musiały wziąć się do kopania grobów pod murem i do chowania zmarłych. Robiły to w ten sposób, że przynosiły zmarłych i starały się o butelki, w których umieszczały informację z nazwiskiem i przywiązywały butelkę do nogi zmarłego. Obwiązywały sznurkiem wokół kostki, żeby kiedyś można było odnaleźć tych ludzi. Grzebały później zmarłych pod murem w ogrodzie.
To były dla nich straszne przeżycia. Wśród moich sanitariuszek była cała grupa z Gimnazjum i Liceum [imienia] Konopnickiej. Te które mieszkały bliżej Woli, to były w moim oddziale. Miałam właśnie i rodzinę wśród podległych mi sanitariuszek i koleżanki, przyjaciółki z Liceum [imienia] Konopnickiej. Pamiętam, jak przyszła moja siostra z płaczem i oznajmiła mi, że ona wszystko może robić, ale nie jest w stanie grzebać zmarłych. To jest ponad jej siły. Dziewczyna miała swoje szesnaście lat, więc to było naprawdę strasznie ciężko. Niestety, musiałam jej odmówić, po prostu nie było sposobu. Była wyznaczona przez szpital do takiej akcji, musiała to wykonywać. To były straszne momenty. Poza tym, część rannych, ponieważ już nie starczało miejsca w szpitalu, była przenoszona do Szpitala Świętego Łazarza. Adres tam był ulica Leszno 127. To było tak prawie naprzeciwko, Szpital Karola i Marii to było [Leszno] 136, a [Szpital] Łazarza to był 127. Też chodziłam sprawdzać, jak to się odbywa. W ogrodzeniu szpitalnym była furtka, najbliżej tamtego szpitala i był woźny, strażnik, który otwierał furtkę. Dziewczyny czyhały z rannymi na noszach, kiedy nie będzie ostrzału. Akurat wzdłuż Leszna szedł ostrzał, przeważnie szedł wzdłuż ulic, ulicami. Na ulicach była strzelanina, było widać pociski lecące, bo często były świecące. Jak był spokojniejszy moment, to cztery dziewczyny chwytały nosze, dozorca otwierał szybko drzwi i one przebiegały przez ulicę do Szpitala Świętego Łazarza. Sporo rannych było tam przeniesionych. Niestety, na swoją zgubę, bo potem
w Szpitalu Świętego Łazarza Niemcy prawie wszystkich rozstrzelali, tak że to całe poświęcenie i całe ryzyko naszych dziewczyn było nie tylko niepotrzebne, ale przyniosło śmierć tym rannym, których udało się tam przenieść. Ale tu już się nie mieścili, nie było ich gdzie położyć. Opowiadała mi później dziewczyna, sanitariuszka, która była u Świętego Łazarza, jak wszystkich rannych Niemcy wyrzucili z łóżek, wszystkich zgromadzili pod murem i ich rozstrzeliwali. Nasza dziewczyna nie była trafiona, ale pod naporem upadających rannych została przygnieciona i znalazła się pod spodem, pod rannymi. Mimo, że Niemcy potem przychodzili i każdemu w głowę strzelali, to jakoś ją ominęli, była za głęboko. Potem w nocy wyczołgała się i przeżyła.
Jeszcze w środę, 2 sierpnia, sprawdzałam punkty sanitarne i pracę sanitariuszek. Powędrowałam na róg Wolskiej i Młynarskiej. Jeszcze chodziłam sprawdzać na Górczewskiej punkty sanitarne, ale właśnie na rogu Wolskiej i Młynarskiej widziałam, jak powstańcy budowali barykady, to znaczy wyciągali tramwaje z zajezdni, przewracali je w poprzek ulicy Wolskiej. Tworzyli barykady z tramwajów, bardzo przydatne i bardzo mocne, bo przez kilka dni wstrzymywali jednak ruch na Wolskiej, że czołgi nie mogły się przebić. Byłam też w budynku na rogu, którego okna wychodziły na Wolską i tam był punkt wojskowy. Żołnierze, akowcy strzelali, mieli broń maszynową, strzelali z okien do czołgów, rzucali granaty. Więc byłam na takim punkcie, widziałam żołnierzy. Tam ktoś był ranny, dziewczyny sanitariuszki poszły po niego. Poza tym
był jeszcze taki moment, że właśnie 1 sierpnia zorientowałam się, że nie mamy opasek, nie zorientowałam się, że natychmiast trzeba myśleć o opaskach Armii Krajowej. Nasze opaski, przeznaczone dla nas, przechowywała młoda dziewczynka ze szkoły, harcerka, była w Szarych Szeregach, młodziutka dziewczynka. Ona podjęła się przechować te opaski. Miałam do niej zaufanie. Ona miała je w swoim domu przy ulicy Ogrodowej, czyli po drugiej stronie Wolskiej. Myśmy były tu, po tej stronie Wolskiej, a ona mieszkała po drugiej stronie. Powiedziała ona i jej dwie młodziutkie koleżanki, że one pójdą po opaski, że dziewczynki, to one sobie dadzą radę, przedostaną się przez Wolską na drugą stronę. Wysłałam je, widziałam początek ich akcji, jak przedostawały się przez Wolską. Trzy dziewczynki po to poszły. I okazało się, że przyniosły opaski za ileś godzin, ale dziewczynka, która je przechowywała, po drodze została ranna. W piętę, niegroźnie, ale tak że nie mogła chodzić. Jak poszły z nią do jej domu, to ją zostawiły już rodzicom jako ranną, a te dwie przyniosły nam opaski. Było szczęśliwie, bo już byłyśmy żołnierzami.
Jeśli chodzi o opaski, to poprzednio była taka historia, że Janina Górnicka, właśnie drużynowa ze szkoły przy ulicy Okopowej, kiedyś, na trzy, cztery miesiące przed Powstaniem do mnie do domu przyniosła zabawkę. Czołg takiej wielkości, bardzo prymitywnie wystrugany, zabaweczka, zamykany, prawdopodobnie z dwóch części. Powiedziała mi tak: „Słuchaj Dana, u ciebie w domu nie ma dzieci i wiem, że żadne dzieci z rodziny nie przychodzą, nikt się tym nie będzie bawił, ale to ma być zabawka. Masz jej pilnować jak oka w głowie i ta zabawka ma stać na wierzchu. Normalna zabawka dziecinna, stoi na wierzchu, czy pod stołem czy pod krzesłem. Tak ma stać, aż ja kiedyś to od ciebie odbiorę”. Już niedługo przed Powstaniem, pewnie z miesiąc przed, przyszła Janka i powiedziała: „Zabieram ten czołg, już przestajesz tego pilnować. Ja to zabieram”. Następnego dnia popołudniu, godzina policyjna to była ósma, zatelefonowała do mnie i powiedziała: „Dana, gwałtowna sytuacja, wszystko musisz rzucić i natychmiast przyjść do szkoły do mnie. Ja na ciebie czekam, sama ci drzwi otworzę. Natychmiast! Każda minuta jest ważna, musisz przyjść do szkoły”. To nie było daleko ode mnie. To było niezapomniane przeżycie. Przyszłam do szkoły, nikogo nie było poza Janką Górnicką, czyli nauczycielką tej szkoły. Otworzyła mi drzwi, rozebrałam się i otworzyła drzwi do łazienki. To można było w czasie okupacji, po tylu latach, zobaczyć taki widok. W łazience były porozciągane sznurki, jakieś patyki, wieszadła, gęsto porozwieszane w całej łazience i wszędzie wisiały biało-czerwone opaski ze stemplem „Armia Krajowa” i z orłem. Okazało się, że Janka szykuje opaski na Powstanie. Chciała to zrobić sama, ale nie zdążyła, a musiała to wszystko wysuszyć i skończyć robotę, przez noc wysuszyć i zebrać to wszystko, zanim rano była szkoła otwarta i przyszły uczennice. Okazało się, że w czołgu, który przechowywałam, to tam były stemple Armii Krajowej, żeby postemplować opaski. Widok był niesamowity i moje przeżycie, że brałam w tym udział i parę miesięcy przetrzymywałam akowskie stemple. Dostemplowałyśmy do końca opaski, pomogłam porozwieszać, te, które były suche, to się zbierało, układało w jakieś stosy, pakowałyśmy to. Pomogłam Jance Górnickiej w stemplowaniu opasek, które potem były dla nas tak strasznie ważne w czasie Powstania. To tyle o opaskach. Miałyśmy opaski.
Potem wynikła następna sprawa w czasie pobytu w szpitalu imienia Karola i Marii, że chłopcy zaczęli przychodzić w łaciatych mundurach. Okazało się, że zdobyli na Dworcu Gdańskim jakieś magazyny i zdobyli „panterki”. Zrobiło się niesamowite przeżycie, bo wszyscy chcieli być umundurowani. Wszyscy chcieli mieć „panterki”. Chłopcy i moje dziewczyny były nieprzytomne: „Dana, musisz nam zdobyć panterkę!” Rzeczywiście, wyszłam ze szpitala i poszłam szukać dowództwa Armii Krajowej na Woli, żeby postarać się o [panterki], żeby one się wyróżniały, żeby je było widać, jak zbierają rannych, żeby swoi do nich nie strzelali. To rzeczywiście miało znaczenie, opaska była mało widoczna, a panterka rzucała się lepiej w oczy. Wtedy było tak, że poszłam najpierw na ulicę Żytnią, bo trzeba było zgadywać, dowiadywać się, gdzie mam szukać dowództwa. To nie był przecież znany adres. Jeszcze była tajemnica wojskowa. To było ciekawe, że zawędrowałam do dowództwa, gdzie mnie przyjęli bardzo sympatyczni, młodzi ludzie, ale jak wyłuszczyłam swoją sprawę, to powiedzieli mi, że źle trafiłam, bo oni są dowództwem Armii Ludowej. To był dla mnie szok, bo myśmy w ogóle nie wiedzieli o żadnej Armii Ludowej. Nie przypuszczaliśmy, że oni są i że oni walczą, że mają własny oddział i własne dowództwo na Woli. Jednym słowem ten fakt zapamiętałam i potem znalazłam już rzeczywiście akowskie dowództwo i załatwiłam, że trochę panterek przyszło do naszych oddziałów i trochę dla sanitariuszek, do tych, które z noszami wędrowały na pole bitwy i znosiły rannych.
[...] Pamiętam taką scenę, trochę może zabawne, jak kształciłam sanitariuszki przez ostatni rok w służbie sanitarnej i to była musztra wojskowa. One miały obowiązek przejść musztrę, mianowicie były zorganizowane w piątki patrolowe, patrole sanitarne, piątkowe. Jedna była dowódcą, a cztery tworzyły kwadrat i jedna, piąta, dowódca, stała wcześniej, bliżej stały one cztery i miały torby sanitarne, nosze, jakiś bagaż i powinny były umiejętnie się zachowywać. Ćwiczyłam właśnie musztrę sanitarną: „Baczność! Naprzód! W lewo zwrot! W prawo zwrot! Marsz! Spocznij!” Zabawne było to, zresztą to samo było w szkole na gimnastyce, że dziewczyny nie potrafiły się poddać takim rozkazom. Okropnie się myliły, a już zwrot w prawo czy w lewo, to nigdy nie wychodził. Mowy nie było, żeby któraś nie popełniła błędu. Wszystkie zwracają się w prawo, a jedna musi się zwrócić w lewo. Ale niemniej były wyćwiczone, nosze na ramię, nosze stawiają, jednym słowem musztra. Była jedna koleżanka na Lesznie, która miała bardzo dziwne mieszkanie – była duża sala, a u góry był balkon dookoła. Dziwne pomieszczenia. Tam ćwiczyły czasem po trzy patrole. Ćwiczyłam je w musztrze. Tyle było z tym kłopotu, że jak miałyśmy wolniejszy moment u Karola i Marii, a dziewczyny chodziły na patrole sanitarne rzeczywiście już pod ostrym ogniem, to postanowiłam, że zrobimy pokazową musztrę. Jak one już się tyle namordowały i naćwiczyły, to niech one pokażą, co potrafią. Zgromadziłam z pięć zespołów, też w dużej sali u Karola i Marii, też tam był u góry dookoła balkonik. Dziewczyny były bardzo zadowolone, że pokażą, że są żołnierzami, co one potrafią. Wykonałyśmy musztrę i było niesamowitym problemem, czy uda się, żeby nie było żadnego błędu, czy raz się uda, że na rozkaz w prawo i w lewo żadna się nie pomyliła. Udało się. To była taka radość wśród sanitariuszek. One się tak popisały przed chłopcami, że one są żołnierzami i że one potrafią prawidłowo wykonać musztrę. Takie były momenty. Te dwa dni, środa i czwartek i piątek, 3 i 4 sierpnia spędziłyśmy na pracy w szpitalu. Miałyśmy również rannych Niemców. Przynosiły dziewczyny, przyniosły kilku rannych Niemców. Byli położeni w oddzielnej sali i chodziłam do nich. Byli pielęgnowani, opatrywani. Jeden Niemiec był ranny w głowę i straszliwie krzyczał. Nie można go było uspokoić, zrywał się. Polskie pielęgniarki wykazując naprawdę siłę woli i szlachetność pielęgnowały Niemców i również musiały sobie dawać radę z krzyczącym chorym Niemcem. To jest napisane w „Pamiętniku żołnierzy baonu Zośka”, że dzięki temu, że Niemcy byli pielęgnowani, jak zajmowali Niemcy szpital, to oni upomnieli się o sanitariuszki i że dlatego nie zostały rozstrzelane, że zostały przeprowadzone do innego szpitala, do Szpitala Wolskiego. Do tych Niemców chodziłam i ich widziałam. Jednego z nich nawet poprosiłam o zegarek, bo ich rzeczy leżały na stoliku obok łóżka, a nasi chłopcy mieli straszne kłopoty, bo była bieda i chłopcy nie mieli zegarków i jak szli na patrole, to nie mogli sobie dać rady, bo nie znali czasu, nie mogli się porozumiewać. Pamiętam, że ten jeden niemiecki zegarek dałam chłopcom, żeby im było łatwiej. To takie szczegóły. W sobotę, 5 sierpnia były silne bombardowania. Zbliżali się Niemcy. Już byli o dwieście kroków od szpitala. Komendantka AK i „Pani Stasia”, szefostwo sanitarne Kedywu, ona zdecydowała, tu jest tak napisane: „Już w sobotę zaczęło się bombardowanie ze samolotów, wybijane szyby. Wszystko wkoło płonie i wali się. Potwornie ranni żołnierze.”. Wtedy „Pani Stasia” wydała rozkaz, zdecydowała że moje sanitariuszki z Szarych Szeregów mają opuścić Szpital Karola i Marii. Zostają sanitariuszki Kedywu, a mój oddział sanitariuszek ma opuścić ten szpital. Z tym, że wyrażono nadzieję, że my jeszcze może wrócimy. Mamy być w kontakcie i może wrócimy, ale chodzi o to żeby część sanitariuszek uchronić przed strzelaniną, bombardowaniem. Mamy wziąć rannych, ilu damy radę, wyprowadzić ze szpitala i również na noszach wynieść. My wszystkie pochodziłyśmy z Woli i mieszkałyśmy w pobliżu. Część tych dziewczynek była młoda, właśnie poniżej osiemnastego roku życia. Dowództwo zadecydowało, że sanitariuszek jest bardzo dużo, za dużo i że wycofujemy się i część sanitariuszek mamy zwolnić do domów, ponieważ jesteśmy na Woli, to te najmłodsze i najbliżej mieszkające, mamy zdecydować, kogo zwolnić i one mają wrócić do domów. Będą czekały na następny rozkaz, jeżeli będą na nowo powołane, ale mają ze sobą wziąć rannych. Sytuacja wyglądała tak, że ewakuowałyśmy się ulicą Żytnią, tam było drugie wyjście ze Szpitala, na ulicę Żytnią i prowadziłyśmy rannych. Dziewczyny pomału rozchodziły się z rannymi do swoich domów, a część rannych na noszach zaniosły też do swoich piwnic, a ja do swojego domu, też niedaleko, na Wroniej. My z siostrą tam mieszkałyśmy i wzięłyśmy rannych na noszach. Między innymi wzięliśmy naszego dowódcę, podporucznika „Wita”, który był ranny. Okazało się, że nie ciężko, ale niesłychanie boleśnie, dlatego, że cały korpus, tył miał przeszyty drobnymi odłamkami. Cała powierzchnia to było postrzelane odłamki, jeden koło drugiego, więc pamiętam operację w szpitalu wyjmowania mu odłamków. To było bez znieczulenia, była rzeczywiście trudna sprawa, wyjmowanie tych odłamków i był cały obandażowany, miał opatrunki. Jeszcze nie mógł się ruszać. Zaniosłyśmy go na ulicę Wronią do piwnic, do mojego domu, akurat podporucznika „Wita”. Chciałabym opowiedzieć o sytuacji na Woli, jak przeniosłyśmy się już do ludności cywilnej. Okazało się, że ludność jest wspaniała. Wszystkie domy były zorganizowane. Wszędzie wisiały biało-czerwone flagi. Zorganizowane były grupy gaszące pożary na strychach, znoszące rannych. W piwnicach mieli też pozbieranych lżej rannych i opiekowali się nimi. Organizowali wyżywienie dla tych osób, dla rannych i poza tym dla osób, które cofały się z innych okolic, z innych ulic. Przyjmowano ich bez problemu, chociaż wiadomo, że nie było przecież żywności przez całą wojnę, że były bardzo ciężkie warunki, że bieda, nędza. Tutaj opór ludności był niesamowity i radość, że jest Powstanie, że walczymy. Wiadomości się od razu szybko rozchodziły, co się dzieje na Wolskiej, gdzie się jeszcze trzymają czołgi, gdzie ich zatrzymano. Po prostu wspaniała, patriotyczna ludność. To było naprawdę wielkie przeżycie zetknąć się z tymi ludźmi. Tak ogromny patriotyzm i taka radość z tego, że bijemy Niemców i że walczymy z nimi, bo są czasem wątpliwości, czy powinno było być Powstanie. Otóż tutaj nie tylko my, młodzi, absolutnie musieliśmy mieć Powstanie, ale tutaj ludność cywilna, która też była szczęśliwa, że wreszcie walczymy z Niemcami i że dajemy sobie radę, że ich zwyciężamy do tej pory. To były pierwsze dni na Woli, gdzie jeszcze się nie przepuściło dalej, Wolska była zamknięta, czołgi nie dawały rady. Wobec tego przyszłam do domu. Rannych żeśmy zostawiły, ale krążyłam jeszcze, bo to po rozkazy, sprawdzałam sytuację, zajmowałam się dziewczynkami. 5 sierpnia „Zośka” zdobyła… Zaraz, którego dnia oni zdobyli czołg na Okopowej? Któregoś z tych dni szłam do apteki na ulicy Okopowej, mając nadzieję, że jeszcze coś tam zdobędę, jakieś środki opatrunkowe czy lekarstwa. Wtedy okazało się, że na ulicy Okopowej w pobliżu Cmentarza Żydowskiego stoi czołg zdobyty przez nasze oddziały. Nasi żołnierze pozwolili podejść nam do czołgu, który jeszcze nie był uruchomiony, ale już był reperowany i była nadzieja, że będzie mógł brać udział w akcji. Wtedy, właśnie w czwartek, 3 sierpnia, „Zośka” i „Parasol” zdobyły dwa czołgi typu Pantera. Właśnie wtedy byłam na ulicy Okopowej. Nasi żołnierze pozwolili nam, kilku osobom podejść do czołgu, ja go dotknęłam, przyjrzałam mu się. To była wielka radość, że powstańcy zdobyli czołg, że teraz będą mogli skuteczniej walczyć. W tym czasie nagle podeszła grupka osób i ci żołnierze przy czołgu nagle kazali nam się natychmiast wycofać i odejść od czołgu, bo dowództwo będzie oglądało czołg. Myśmy się trochę wycofały i widziałam, jak do tego czołgu podszedł właśnie „Radosław”, dowódca w mundurze i Komorowski „Bór”, taki charakterystyczny, po cywilnemu, z opaską tylko, niewielki, niewysoki, w płaszczu i w kapeluszu. Tak jak on zwykle się pokazywał. To właśnie oni przyszli w tym momencie, kiedy tam byłam, to oni przyszli oglądać czołg. To też jeszcze ważny dla mnie moment. Nadeszła sobota. W sobotę, 5 sierpnia, wyszłyśmy, sanitariuszki Szarych Szeregów, ze Szpitala Karola i Marii. Tutaj w „Pamiętnikach żołnierzy baonu >” opisuje to komendantka, „Pani Stasia”, szef sanitarny Kedywu: „Pytam komendantkę Wojskowej Służby Kobiet, panią Danusię, czy ma możność opuszczenia szpitala ze wszystkimi dziewczynkami. Owszem, może, nawet zabierze znajomego rannego na noszach. Udzielam pani Danusi i dziewczynkom pochwały w imieniu nieobecnego szefa sanitarnego za transportowanie pod kulami rannych i żegnam je. Kamień spadł mi z serca. Może Bóg te dziewczynki ocali. Koło północy przychodzi łącznik od pułkownika > z rozkazem ewakuowania szpitala”. Myśmy właśnie wyszły już z rannymi. W niedzielę, 6 sierpnia, kałmucy, własowcy wpadają do szpitala i zaczynają mordowanie, a szpital się pali. Sanitariuszki zostały właśnie wycofane, przeżyły i doszły do Szpitala Wolskiego. Wśród tych sanitariuszek były co najmniej dwie moje sanitariuszki z Szarych Szeregów, bo opiekowały się jakimiś znajomymi rannymi i bardzo prosiły, żeby mogły zostać, bo chcą się nimi do końca zajmować. Jedna z tych sanitariuszek, wiem, że uratowała tego znajomego chłopaka, to znaczy udało jej się wynieść go ze szpitala i ten chłopak przeżył. To z moich sanitariuszek, z Szarych Szeregów. W niedzielę, 6 sierpnia, nocowałam w domu z rannymi w piwnicy, [w nocy] z 5 na 6 sierpnia. Niemcy właśnie wtargnęli, zajęli już Szpital Karola i Marii. Już nie było mowy o powrocie tam. Niemcy przebijali się wzdłuż ulicy Chłodnej, to znaczy zdobyli już barykady na rogu Wolskiej i Młynarskiej. Posuwali się w kierunku Śródmieścia ulicą Wolską i ulicą Chłodną. W nocy z 5 na 6 sierpnia dostałam rozkaz, że porucznik „Wit” już się lepiej czuje, bo rany były bardzo bolesne, ale powierzchowne, on szybko doszedł do siebie i otrzymał rozkaz, że z dziesięcioma sanitariuszkami ma przejść na Stare Miasto. Reszta, młode sanitariuszki mają pozostać w domach i opiekować się rannymi. Właśnie 6 sierpnia z „Witem” jako komendantka i z dziewięcioma sanitariuszkami zaczęłyśmy wędrować na Stare Miasto. Pamiętam, że zatrzymałyśmy się na noc u znajomych „Wita”, w prywatnym mieszkaniu na ulicy Elektoralnej. Pamiętam to mieszkanie, duży, kilkupokojowy lokal, bardzo pięknie urządzony i już był przystosowany do bombardowań, to znaczy w mieszkaniu były pozwijane dywany, wszystko odsunięte od okien, popakowane, co cenniejsze, okna zasłonięte meblami, żeby ratować się przed pociskami. Tam spędziłyśmy kilka godzin i potem z „Witem” poszłyśmy ulicą Elektoralną na Stare Miasto. Na Starym Mieście byłyśmy w poniedziałek i tam znowu czekaliśmy na dalsze rozkazy. Tam
nocowałam za Rynkiem Starego Miasta w budynkach, dostałyśmy kwaterę na najwyższym piętrze, pod dachem i okna wychodziły na Wisłę i na Pragę. Tam właśnie przeżywałyśmy rozpacz i pretensję do Rosjan, że oni są już po drugiej stronie, widać ich dosłownie i strzelają i nie przychodzą na pomoc. Nie mogłyśmy tego zrozumieć, dlaczego oni nie przychodzą na pomoc, bo przecież wiedzieliśmy, że Rosjanie wzywali Polaków do walki. Były przecież wezwania rosyjskie. Właśnie tę noc spędziliśmy nie tyle na spaniu, co na obserwowaniu drugiego brzegu Wisły. Tam był strzelanina, paliły się ognie, płonęła też częściowo Praga, a na pomoc nikt do nas nie przychodził.
Dostałyśmy rozkaz pójścia razem z „Zośką”, dołączono nas na stałe do „Zośki” i razem z oddziałem żołnierzy pomaszerowałyśmy ze Starego Miasta ulicą Gęsią aż do Okopowej. Na rogu Gęsiej i Okopowej „Zośka” miała zorganizowany szpital wojskowy. Jak szliśmy ulicą Gęsią, to był absolutny zakaz rozmów, miała być absolutna cisza, ostrożne stawianie nóg. Tam były ruiny, gruzy, wszystko było spalone. Wtedy pierwszy raz okazało się, że jest kompletnie zniszczone miasto, zrównane z ziemią. Szliśmy Gęsią z oddziałami do szpitala przy ulicy Okopowej [...]. Tam znowu dziewczyny wychodziły na patrole, dziewczyny pracowały w szpitalu i nocowaliśmy na „Gęsiówce”. Tam było więzienie zbudowane jeszcze przez carską Rosję, przy ulicy Gęsiej. Nazywano to więzienie „Gęsiówka”. Tam znowu mam ciekawe wspomnienia, bo tak, nocowałyśmy z chłopcami, pierwszy raz oglądałam „visy”, pierwszy raz chłopcy pokazywali swoją broń, chwalili się. Wychodzili na patrole, walczyli, wracali, opowiadali.
Rano, 8 sierpnia, był spokojniejszy moment, ładna pogoda, moje dziewczyny się rozeszły. Mój punkt dowodzenia był w pierwszym baraku w więzieniu na „Gęsiówce”. Chłopcy powiedzieli, że pójdziemy zwiedzić więzienie. Okazało się, że wtedy pierwszy raz zobaczyłam obóz koncentracyjny. Oprócz więzienia były tam postawione baraki, takie jakie miałam później w swoim obozie koncentracyjnym w Ravensbruck. Okazało się, że wszędzie jednakowe to Niemcy budowali. Więc tak, były baraki, puste, bo żołnierze „Zośki” jak odbili „Gęsiówkę”, to zwolnili wszystkich więźniów. To było zrozumiałe, więźniów już nie było, były tylko straszliwy brud, nędza i ubóstwo. Były piętrowe prycze, na nich resztki słomianych materacy, podarte resztki koców. Wszystko zawszone, potwornie brudne i zniszczone rozpaczliwie. Ale okazało się, że w tych barakach są funkcyjni więźniowie, to znaczy blokowi, sztubowi i oznajmili nam, że więźniowie wyszli, a oni zostali, dlatego, że tu Niemcy na pewno wrócą. Oni nie wierzą w to, że Polacy mogą zwyciężyć, a oni są na stanowiskach, oni są tu dobrze urządzeni i im się tu zupełnie dobrze powodzi. Oni nie pójdą gdzieś tam na nieznane, gdzieś tam się poniewierać. Oni po prostu tu zostali i na swoich funkcjach czekają na powrót Niemców. Niemcy na pewno wrócą i wtedy będą im wdzięczni za to, że oni zostali tutaj na swoich posterunkach. Był to dla nas wstrząs zupełny. Potem poszliśmy dalej w głąb więzienia. Było jedno duże podwórko, cisza, spokój zupełny, palące słońce, upał i przeszliśmy na drugie podwórko, na ostatnie. Tam okazało się, że na środku jest ogromny stos spalonych ludzkich ciał, stos jeszcze półtorametrowej wysokości, który jeszcze się żarzył, ogromna masa spalonych szczątków, pewnie były w tym drewna, że to się chciało palić. To jeszcze się żarzyło, to jeszcze nie chciało zgasnąć. Więc staliśmy i patrzyliśmy na to przerażeni. Potem chłopcy zdecydowali, że zobaczymy, jak wygląda to więzienie. Z bramy były schody, korytarze, coś tam zajrzeliśmy, ale była cisza absolutna i wycofaliśmy się stamtąd. Pomodliliśmy [się], staliśmy nad stosem i nagle usłyszeliśmy jakiś ruch, jakieś odgłosy. Okazało się, że w jednym miejscu, na jednej ścianie, na wysokości niecałego pierwszego piętra, to były drewniane drzwi dookoła, cele miały wyjście na zewnątrz z podwórka. Były zamknięte na wielkie drewniane wrota i sztabami zamknięte. Usłyszeliśmy jakiś ruch, jak gdyby głosy. Wobec tego powstaliśmy i zaczęliśmy czekać, co to oznacza. Okazało się, że w jednej z takich cel byli ludzie, byli Żydzi obcokrajowcy. Usłyszeliśmy głosy, chłopcy weszli sobie na ramiona, bo to było wysoko, sztabę otworzyli, otworzyli wrota i okazało się, że tam jest pełno Żydów, tak że dosłownie na głowach sobie siedzieli. Nie mogli się zupełnie ruszyć. Okazało się, że znowu Żydzi nie chcą wyjść i opuścić więzienia, że oni się boją, a jak Niemcy tu wrócą i okaże się, że oni spokojnie i grzecznie siedzą tam, gdzie powinni być i nic złego nie zrobili, Niemcom się nie sprzeciwili, to Niemcy nie będą mieli do nich pretensji i oni się uratują. Błagali nas nad wszystko, żeby zamknąć te drzwi i tak ich zostawić, jak ich znaleźliśmy. Nie było sposobu ich przekonania. Zamknęli ich chłopcy z powrotem. Myśmy tłumaczyli, że bombardowanie, że przecież może tu być pożar, że ich spalą, że spalą to więzienie, że zbombardują. „Nie, nie”. Absolutnie zostają i nie ma mowy, stąd się nie ruszą. Więc chłopcy zamknęli drzwi, bramę w ten sposób, że oni słyszeli, że sztaba założona, ale tak to zrobili, żeby można było pchnąć i otworzyć w razie jakiegoś pożaru czy czegoś takiego.
Takie były sytuacje w tym więzieniu, niesamowite, z tym się zetknęłam. Tam sanitariuszki pracowały już pod dowództwem sanitariatu „Zośki” i jak poszłam do szpitala, to okazało się, że tam jest siostra „Maryś”, którą znałyśmy ze szpitala z Senatorskiej, która tam organizowała nam wszystkie praktyki. Więc ucieszyłyśmy się, [że ją] spotkałyśmy. Ja się w tym czasie rozchorowałam, bo przez całą wojnę dostawałam ataki wyrostka robaczkowego, ale nie operowano mnie, bo nie było gdzie operować, w szpitalach nie było miejsca i było tak brudno i niebezpiecznie, że mój lekarz uważał, że to już jest chroniczna choroba i że mogę poczekać. Poczekać na po wojnie i wtedy się zoperować, ale jak dostawałam ataków, to musiałam przez całą dobę nie jeść, leżeć, nie ruszać się, lód na brzuchu trzymać i mnie mijał atak strasznych bólów. Jak z tymi bólami, chłopcy pod pachę mnie dociągnęli do szpitala, to doktor oznajmił, że muszę opuścić wojsko, bo oni będą się wycofywać na Stare Miasto, „Zośka” się wycofuje i absolutnie żadnych rannych i chorych nie będą ze sobą ciągnąć. Wydał mi rozkaz opuszczenia już oddziału, przekazania sanitariuszek dowódcy „Zośki”. Oni wracają na Stare Miasto, a ja muszę tu zostać i dołączyć się do ludności cywilnej.
Takie były moje losy, tak się skończył mój udział w Powstaniu. I rzeczywiście zostałam z ludnością cywilną. Mnie to przeszło po iluś godzinach, jak i kilkakrotnie wcześniej. Poszłam z ludnością cywilną do Pruszkowa, spotkałam się z moją rodziną z Woli. Najpierw ludność cywilna była zaprowadzona do kościoła na Wolskiej. Tam spędziliśmy ileś godzin. Niemcy wyłapywali tam młode dziewczyny i zabierali sobie. Wszystkie dziewczyny chowały się, ludzie ochraniali, nakrywali płaszczami, chowali. Stamtąd do Pruszkowa, a z Pruszkowa pojechałam do obozu koncentracyjnego. Z tym, że spotkałam się z rodziną z Woli i w obozie koncentracyjnym byłam z matką. Tak się skończyło moje Powstanie.
Tak, a w obozie dosyć ciekawie było, bo pracowałam, tak jak większość więźniów. Jeszcze w Oranienburgu był mój ojciec, wywieziony tymi transportami. Ojciec przy ewakuacji obozu w maju zginął, nie wiadomo, w jaki sposób.
Ja z matką byłam w Ravensbruck i potem w Eberswalde w fabryce zbrojeniowej. Tam pracowałyśmy. Starałam się pracować nie w fabryce, tylko przy budowie domów dla zbombardowanych. Niemcy budowali małe domki dla osób zbombardowanych. Wolałyśmy tam pracować, bo w fabryce było za ciężko, mimo że pod dachem i cieplej, to trzeba było dźwigać dziesięciokilogramowe pociski. Nie byłam w stanie wykonywać takiej ciężkiej pracy, nie byłam przyzwyczajona. Łatwiej było nam się urządzać przy kopaniu rowów, bo to było łatwiejsze, Niemcy nie mogli tego dopilnować porządnie, więc można było jakoś tam się wykręcać od roboty i to było lepsze. Potem jeszcze wszyscy więźniowie i więźniarki kopałyśmy rowy przeciwczołgowe, jak już do Ravensbruck zbliżali się Rosjanie. Jeszcze taką rzecz powiem, która stała się ważna według mnie, bo tyle się teraz mówi o bombardowaniu Drezna, o tym ludobójstwie, że alianci śmieli zbombardować bezbronnych Niemców. Sytuacja tak wyglądała, że jak leciały dywanowe naloty, w obozie w Eberswalde, jak myśmy usłyszały ten potworny huk i półżywe, zagłodzone prawie na śmierć, ważyłyśmy po czterdzieści kilogramów, prawie nie dostawałyśmy jedzenia, a musiałyśmy pracować, zresztą, ledwo się ruszały te kobiety. Ta praca to była też umowna, bo właściwie żadna nie miała siły nic robić. Jak szłyśmy, to noga za nogą, nie posuwała się kolumna, bośmy nie miały, kobiety, [siły] iść. Więc zagłodzone, półprzytomne, chore strasznie na dur, na biegunki, zawszone. To już byłyśmy na samym dnie. I usłyszałyśmy huk, więc wszystkie, nie tyle wybiegły, co wypełzły z baraków i patrzyłyśmy, co to takiego. Jak się zorientowałyśmy, że to samoloty, to się domyśliłyśmy, że to samoloty alianckie i że będą bombardować Niemców. Te ileś tysięcy kobiet stało i wiwatowało, i klaskało, i krzyczało: „Bombardujcie ich! Lećcie! Ratujcie nas! Kończcie tę wojnę! Jak ich zbombardujecie, to może ktoś z nas przeżyje! Może nam się uda! Jakie szczęście, Bogu dzięki, że lecicie ich bombardować! Może przyspieszycie koniec wojny”. I to tak, albo tamtych zbombardowano i ktoś zginął, a jak nie bombardowali, to myśmy ginęli z głodu, cywilna ludność w obozach. Miliony ludzi w obozach umierało z głodu i mordowani przez Niemców. Ten nalot mógł nas uratować i myśmy krzyczeli z radości i cieszyli się, że ten nalot może nas uratować, spowoduje zbliżenie końca wojny. W obozie w ostatnim okresie na apelu przyszło kilku Niemców, przedsiębiorców i zaczęli wybierać co młodsze i sprawniejsze więźniarki do swojej fabryki. Potrzebowali pracowników. Zdecydowałam, że trzeba postarać [się] pójść do tej pracy, bo to może będzie łatwiej. Zima, kopanie rowów, straszna sytuacja, może spróbować jakiejś innej pracy. Postarałyśmy się, żeby energicznie wyglądać, żeby się ruszać, żeby się uśmiechać, żeby zwrócić na siebie uwagę, że jesteśmy jeszcze młode i może bardziej sprawne i żeby nas wybrali. Rzeczywiście, dostałam się do grupy, która została wybrana do nowej fabryki. To już był koniec wojny. Tam już tylko z miesiąc pracowałyśmy, ale to też było bardzo ciekawe, bo tak: wożono nas miejskimi trolejbusami, to znaczy nie było tam ludności cywilnej, tylko nas ładowano na stojąco, ile się dało upychano nas tam w trolejbus i podwożono do centrum miasta do pracy. Praca była w teatrze. Sala teatralna i scena zostały przerobione na fabrykę. Po prostu wszystko było zbombardowane, więc nie mieli innych pomieszczeń. W tej fabryce myśmy składały karabiny maszynowe. Nauczono nas z kilkunastu części przy stole składać karabiny maszynowe. Więc była to spokojniejsza i lżejsza praca, bo to lekkie części, chodziło o precyzję ułożenia. To była nocna praca. Jak o północy była przerwa, półgodzinna, to Niemcy robili sobie przerwę na jedzenie, a myśmy oczywiście nie miały nic do jedzenia, ale żeby odpocząć, to wdrapywałyśmy się na scenę i na scenie kładłyśmy się pokotem i odpoczywałyśmy czy przysypiałyśmy przez pół godziny. Więc to była też niesamowita sceneria, że tak może wyglądać teatr. Stoły fabryczne zamiast krzeseł na widowni, a na scenie pokotem leżące straszliwe postacie, wychudzone, brudne, zawszone, w potwornym stanie. Jak pierwszy raz nas wprowadzili do tego teatru, głównym wejściem do holu i nagle znalazłyśmy się wśród marmurów i luster dookoła i zobaczyłyśmy siebie, jak my wyglądamy. To wybuchł jeden wielki płacz, bo zobaczyłyśmy tak straszliwy widok. Wstrząs był niesamowity, tych luksusów, tych luster, marmurów i my, te nędzarki, wychudzone, półżywe, zbite w grupie, skupione. Po prostu zobaczyłyśmy siebie w tych lustrach. To było też duże przeżycie. Potem, jak się już zbliżali Rosjanie, to nas nawet na samochody załadowano i przywieziono do Ravensbruck, do centrum, do głównego obozu. [...]W obozie była straszna sytuacja. Już prawie wszyscy byli ewakuowani, były zupełne resztki ludzi na terenie obozu. Paliło się cały czas w krematorium, palono ludzi, zwłoki. Był tak straszny dym, że nie można było oddychać na terenie obozu. Od razu się dusiłyśmy, kasłałyśmy, płakałyśmy. Okropny jest dym z palonych zwłok ludzkich. Coś straszliwego. Przy każdym pustym już baraku leżały stosy trupów, tak aż na zewnątrz, przy ścianie, gdzie nie było okien, leżało około setki trupów, jedne na drugich, gołe zupełnie, gołe szkielety aż pod dach. Potem więźniarki musiały nosić trupy do spalenia, do krematoriów. Tam nam dano paczki Czerwonego Krzyża i powiedziano nam, że będziemy zwolnione. Dla nas to było coś nie do pomyślenia, zupełnie, zwłaszcza, że ulokowano nas w tak zwanym Jugendlagrze , niedużym podobozie, ogrodzonym. Jak myśmy tam wchodziły, to wyprowadzano stamtąd gromadę Żydów w strasznym stanie, jak to mówiliśmy „muzułmanie”, zupełnie chudzi, ledwo ruszający się. Każdy miał paczkę Czerwonego Krzyża w ręku i mówili do nas: „My idziemy na wolność”. Dla nas to było absolutnie pewne, że idą na spalenie, a paczki tylko po to, żeby byli spokojni. To jak potem nam dano paczki, to byłyśmy przekonane, że my też idziemy na spalenie na pewno. Dwie noce w podobozie, to się działy straszliwe rzeczy. Jeszcze zabrano nam wszystkim numery, opaski i już nie zorganizowaną grupę wpuszczono do obozu. Tam zaczęły się dziać straszne rzeczy. Kobiety zaczęły zapalać ogniska, bo w paczkach były zapałki. Wyciągały sienniki, paliły ogniska, a Niemcy na to nie reagowali. Mogłyśmy robić, co chcemy. Kobiety zaczęły jeść żywność z paczek. Wszystkie się pochorowały, więc były w strasznym stanie zdrowia. Łatwo sobie wyobrazić, tysiąc ludzi czy ileś nagle zaczyna chorować na żołądek i nie ma warunków do załatwiania spraw prawidłowo. Ogniska się palą, inne kobiety gotują w dalszym ciągu produkty z puszek, jedzą to. Jęki, krzyki, boleści, żadnej pomocy. Ciągle jakieś przeżycia, zupełnie nieludzkie mamy za sobą. Za dwa dni oznajmiono nam też: „Idziecie też na wolność”. To było takie powiedzenie, że „idziecie na pociąg, bo was wywożą na wolność”. To było 26, 27 kwietnia. Rzeczywiście nas wyprowadzono. Wyprowadzono nas dwa dni później z obozu i naprawdę poprowadzono nas na stację.
Z tym, że myśmy absolutnie nie wierzyły w to, że mogą nas uwolnić. Jechałyśmy pociągiem. Załadowano nas do pociągów towarowych. Kobiety chorowały, umierały w tych wagonach, jechały z nami dalej i znowu nie miałyśmy co jeść, mając te paczki. Trzeba było się bronić, żeby nic nie jeść z tych paczek. Zawieziono nas do Danii. W Danii przejął nas Duński Czerwony Krzyż. Było niesamowite przeżycie, bo przyszli sanitariusze, lekarze, na biało ubrani, w białych rękawiczkach, otworzyli drzwi, zaczęli nas wyprowadzać z tego. Te straszne typy zaczęły nas traktować jak ludzi, brać pod ręce i przeprowadzać do normalnych wagonów. Tam kazali nam siadać po osiem w przedziale, co dla nas było nie do przyjęcia, bo uważałyśmy, że musi nas trzydzieści wejść do przedziału, napchać się, żeby się zmieścić. A tam nas zaczęli traktować jak ludzie, znowu dali nam nieprawidłowe jedzenie, coś na talerzykach, zdaje się, śledzie, a do picia pewnie kefiry. To wszystko nam zaszkodziło znowu w rozpaczliwy sposób. Pociąg doprowadziłyśmy do okropnego stanu, płacząc, że się tak niekulturalnie zachowujemy i że przyjęli nas wreszcie przyzwoici ludzie, a my się zachowujemy jak jakieś straszne typy. Jednym słowem rzeczywiście nas przewieźli do Kopenhagi. Tam chore znowu przeszłyśmy na prom, zawieziono nas do Szwecji. 1 maja znalazłyśmy się w Szwecji jako wolne osoby. Dla nas się wojna skończyła. Uwierzyłyśmy, że jesteśmy wolne, jak znalazłyśmy się w Szwecji, w Malmö, 1 maja. Tam też przeżycia oczywiście [były] najróżniejsze, ale leczono nas.
Nie. Te, które przyjechały ze Szwecji, to my miałyśmy spokój. Przekazał nas Szwedzki Czerwony Krzyż i władze uznały, że to jest w porządku.
Nie wiem, czy nikt nie powiedział. Dla mnie jest pewne, że musiało być Powstanie, bo po prostu gdyby nie było ono zorganizowane i nie było rozkazu rozpoczęcia Powstania, to cała młodzież ruszyłaby do walki. Przede wszystkim nie stawiliśmy się na rozkaz kopania rowów. Przecież wiadomo, że Niemcy wydali rozkaz kopania rowów. Miało stanąć co najmniej sto tysięcy ludzi do pracy i się nie zgłosiliśmy, więc było wiadomo, że będą represje. Byliśmy tak nastawieni na walkę z Niemcami, że to Powstanie musiało być. Całe szczęście, ze został wydany rozkaz, że zostało on przeprowadzone prawidłowo organizacyjnie. Młodzież była niesłychanie patriotyczna, dzielna i walczyli wszyscy przecież z ogromną odwagą i z zapałem i szczęśliwi, że wreszcie jesteśmy wolnymi ludźmi i że wreszcie możemy jak równi z równymi z Niemcami walczyć. Niektóre moje sanitariuszki były do końca w Powstaniu – Lidka Denel była na Miodowej aż do końca, aż Niemcy zajęli ten szpital. Była z rannymi. Inne koleżanki też były do końca Powstania. Po wojnie tośmy właśnie jakoś usiłowali się ustawiać. Trzeba było gdzieś pracować, trzeba było przecież jakoś życie sobie ułożyć, ale potrafiliśmy pracować, z mojej rodziny nikt do partii nie należał, a wiele osób pracowało na odpowiedzialnych stanowiskach. Oczywiście nie mogli być dyrektorami, ministrami, ale mój mąż był architektem, w Prochemie prowadził największe budowy przemysłowe w Polsce. Wyjeżdżał dużo za granicę z delegacjami rządowymi i był bezpartyjny. Proponowano mu pracę w bezpiece, współpracę, odmawiał. Jego koledzy odmawiali, im to nie przeszkadzało, dalej pracowali, bo ktoś musiał pracować. Więc nie było tak, że koniecznie trzeba było się podporządkowywać. Sprzeciwialiśmy się. Pracowałam tyle lat w prasie i nigdy nie miałam nic wspólnego z tymi służbami.