Danuta Ciecierska-Stokłosa „Danuta”

Archiwum Historii Mówionej

Pracowałam w czasie Powstania głównie w gmachu Architektury Politechniki Warszawskiej. Jak potem się dowiedziałam, to był „Golski”, tak zwany „Golski”, to jest III Batalion i pracowałam w plutonie „Kuchnia”. Tak się nazywał.

  • A czy mogła by pani przypomnieć nam swój pseudonim?

Pseudonim „Danuta” po prostu, ponieważ ja składałam przysięgę dopiero 15 sierpnia 1944 roku, już w czasie Powstania i dostałam legitymację, tak że nie było potrzeby jakiegoś wymyślania pseudonimu.

  • Zacznijmy zatem od początku. Czy mogłaby nam pani powiedzieć parę słów o tym, czym zajmowała się pani przed wojną, przed 1939 rokiem.

Jak wojna wybuchła, miałam 14 lat. Najpierw się przenosiłam z cukrowni do cukrowni, ponieważ mój ojciec był kolejno dyrektorem różnych cukrowni. Tak, że początkowo uczyłam się w domu. Dopiero do szóstej [klasy] tak zwanej wtedy [szkoły] powszechnej, pierwszej, drugiej gimnazjalnej chodziłam w Poznaniu, do Gimnazjum imienia Słowackiego i tam skończyłam drugą klasę, jak wybuchła wojna. I potem spędziłam pierwszą zimę w Lublinie, gdzie uczyłam się w domu, a potem już w Warszawie. Początkowo na oficjalnych kursach przerobiłam czwartą klasę gimnazjalną, no i liceum już na kompletach. Maturę zdałam w 1943 roku na wiosnę i w 1943/1944 byłam studentką fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. Zaliczyłam pierwszy rok fizyki, jak wybuchło Powstanie.

  • Czy mogłaby pani nam opowiedzieć więcej o swojej rodzinie w czasie wojny. Z czego żyli?

Tata, jako dyrektor Opalenicy, która była tuż przy granicy niemieckiej, musiał nas wywieźć do Warszawy przed wybuchem wojny. Bo już wisiała na włosku, a sam 3 września do nas przywędrował do Warszawy, no i potem już był z nami. Tak że i w Lublinie i potem w Warszawie. Mieszkaliśmy w czasie okupacji na Słupeckiej 9, tata był właścicielem tego domu. Rodzina żydowska, która przed wojną uciekła do Szwajcarii, zostawiła mieszkanie. Czyli tata po prostu zajął to mieszkanie umeblowane, w którym spędziliśmy okupację. Ja uczyłam się cały czas. Należałam do Sodalicji. Nie wiem, czy pani wie, co to jest Sodalicja? Bo mój syn na przykład nie wiedział. To takie było stowarzyszenie, założone przez jezuitów, gdzieś w XVI wieku, najpierw dla młodzieży męskiej. Po prostu kształcenie charakteru, modlitwa, głównie do Matki Bożej, stąd – także nawet na nekrologach – pisano Sodalis Marianus. Natomiast później powstał oddział żeński. No i ja należałam do tej żeńskiej Sodalicji i nami kierowała Maria Okońska, ona wtedy, jak ja miałam te szesnaście lat czy piętnaście, to ona już była studentką. Tak że były spotkania w domach, organizowała nawet msze święte. Na Mokotowie pamiętam taką mszę świętą tylko dla nas. Poza tym zorganizowała taką „Oazę”, jak to teraz się mówi. W Szymanowie byłyśmy dwa tygodnie w 1942 roku na wakacjach u sióstr. Dla Niemców się nazywało, że to jest niby praktyka rolna, więc jak Niemiec gdzieś tam był w pobliżu, to dostawałyśmy grabie i udawałyśmy, że pracujemy w ogrodzie. Natomiast to były normalne rekolekcje. Więc to może jest ciekawe, że to po prostu działało. A poza tym się uczyłam. Ponieważ moja mama dużo chorowała, więc dużo domem się zajmowałam.

  • Gdzie dokładnie zastał panią wybuch Powstania? Gdzie pani była 1 sierpnia 1944 roku?

To było dosyć dziwne. Dlatego, że mój brat wyszedł o godzinie drugiej już do Powstania. Nie wiedziałam o której wybuchnie. Rano wpadł mój kuzyn i powiedział: „Dzisiaj zaczynamy!”. Natomiast mama puściła mnie, z torebeczką którą właśnie tutaj mam, w letniej sukience, w drewniaczkach na zebranie, na ulicę Żulińskiego. Ja w ostatnim roku, właśnie przed Powstaniem, przechodziłam szkolenie sanitarne. I ten oficer, który nas tam kształcił, właśnie o piątej na ulicy Żulińskiego wyznaczył nam znowu spotkanie.

  • Wróćmy może do tego dnia z torebką.

Ja szłam pieszo, trasą WKD obecną. Wtedy się nazywała EKD, ona chodziła ulicą Tarczyńską, i tam przebiegłam do Nowogrodzkiej, na ulicę Żulińskiego. W tej chwili nie istnieje dom, w którym myśmy się spotykali, [ulica] nazywa się teraz Żurawia. Już strzelali, jak ja tam wchodziłam. Tam stoi poczta, na Poznańskiej, gdzie byli Niemcy, tak że przez pierwszą noc już wiadomo było, że Powstanie wybuchło, kształcenia nie było, ten oficer był zaskoczony. To nie był akowiec, tylko to było NSZ, jak się okazało. Tak że tę noc spędziliśmy w mieszkaniu. Ja nie spałam cały czas, myślałam o bracie. Miałam jakieś przeczucie, że z nim jest źle. No i rzeczywiście zginął 2 sierpnia.

  • Gdzie?

Na Mokotowie. Rano stwierdziłam, że chcę coś robić. Nie będę objadać moich znajomych, więc powiedziałam, że pójdę do domu, do rodziców. Teoretycznie Niemcy pozwalali z białą chustką iść. Ale mnie to nie było w głowie, bo ja chciałam coś robić. Wobec tego dostałam kurteczkę od koleżanki, no bo o ile 1 sierpnia był upalny, to 2 sierpnia był deszczowy i zimny. Ponieważ już Żurawia, czyli ta Żulińskiego była pod silnym obstrzałem, przez noc mieszkańcy zdążyli zrobić przebicia piwnicami. Tak że ja piwnicami wyszłam na Marszałkowską. Wiedząc że coś chcę robić, przebiegłam przez Marszałkowską, a czołg strzelał z Placu Zbawiciela, ale wie pani, jak człowiek ma dziewiętnaście lat… Przebiegłam do mojej koleżanki, bo myślałam, że ona coś wie. Ale nic nie wiedziała, zajmowała się swoim pieskiem. Więc znowuż wróciłam na tę stronę ulicy Marszałkowskiej. Ostatecznie wieczorem zostałam przyjęta na punkcie sanitarnym, który był w gmachu policji na ulicy Wilczej. W nocy była wiadomość, że na ulicy jest ranny. Myśmy pobiegły z noszami, ja tych noszy nie umiałam rozłożyć, a poza tym okazało się później, że ja tylko jako czwarta nosiłam rannych, bo we dwie byśmy nie dały rady. Ale nie było na szczęście rannego. Następnego dnia okazało się, że nie ma do pracy. Był jeden chłopiec, który sobie przestrzelił rękę, bo nie umiał się obchodzić z bronią. Dłoń sobie przestrzelił. To był nasz jeden ranny. Wobec tego na drugi czy na trzeci dzień zaczęłam dalej szukać. No i ostatecznie dowiedziałam się, że w Architekturze w „Kuchni” jest strasznie dużo roboty. No i tak się zaczęło. Tak, że poszłam do Architektury i zaczęłam pracować. To była dawniej kuchnia RGO – tak, że było wyposażenie tam, w przyziemiu. Ogromna kuchnia, w której personel został, to znaczy została kierowniczka kuchni, kucharka nieoceniona i taka krzepka młoda szesnastoletnia dziewczyna, która też do ciężkiej pracy się nadawała, no i było trochę takich osób jak ja. Były zresztą dwie panie, takie starsze, to znaczy czterdziestoparoletnie, poza tym młodzież. Tam gotowałyśmy na 1200 ludzi. Tego się w ogóle nie wie, jakoś nigdzie nie przeczytałam, że była w Architekturze kuchnia. Był kocioł na 500 litrów, do którego trzeba było wchodzić, żeby go umyć, bo inaczej nie było wyjścia. No i na początku było jedzenie. Wobec tego, to co mi zostało w pamięci, to przygotowywałyśmy kiedyś ze stu kilo mąki, czyli z worka mąki – makaron. To było sporo pracy na razie. Koninę się jadło. Potem przychodzili chłopcy z takimi kotłami i było rozdzielanie po sześćdziesiąt, czterdzieści, osiemdziesiąt porcji. Początkowo była woda w kranie, potem już nie było wody i wtedy wodę nosili jeńcy niemieccy. Wodę i węgiel. I oczywiście kuchnia – była taka ogromna płyta poza tym kotłem – to była płyta węglowa. Myśmy pracowały pod kierunkiem tej kucharki, żadna z nas nie umiała gotować. Mieszanie zupy odbywało się wiosłem. Stało się na takim podniesieniu i mieszało się wiosłem.

  • Skąd kuchnia brała produkty? Czy były jakieś różnice pomiędzy sierpniem a wrześniem?

Były szalone różnice. To znaczy najpierw było sporo jedzenia, nawet najpierw był chleb, potem nie już było chleba, potem te zupy były takie coraz gorsze, już oczywiście mięso się całe skończyło. Tak, że potem już przeszłyśmy na mieloną pszenicę, tak zwaną kaszę-pluj. Z tym, że myśmy już dostawały pszenicę zmieloną i wtedy, jak już nie było właściwie co gotować, bo tylko stale tę pszenicę, a dowiedziałam się, że właśnie w „Sano” w szpitalu naprzeciwko… To była Lwowska 13, przed Powstaniem to była ginekologiczno-położnicza prywatna klinika, w czasie Powstania zamieniona na szpital powstańczy. Ponieważ to już był wrzesień, jak ja zaczęłam tam pracować, początkowo pracowałam i tu i tu. To znaczy w kuchni trochę, mieszkałam razem, bo początkowo prywatnie, a potem nam zrobili kwaterę. Miałyśmy prycze w gmachu architektury, takie przyzwoite, osiem czy dziewięć nas spało na tych pryczach. Tak że ja tam spałam, tu biegałam. Było tam dziewięćdziesięciu rannych w piwnicach, tak że było bieganie po piwnicach. Moja praca polegała na obsłudze najbardziej zasadniczej, podawaniu kaczek i basenów, myciu chorych. Ponieważ miałam tak zwane chody w kuchni, to miałam świetnie, bo ja mogłam zdobyć trochę wody ciepłej do mycia chorych. Tak że to było o tyle dobrze. Ja chciałam wspomnieć trochę o ludziach. W kuchni to była podstawową ta kucharka, która zostawiła wszystko i została, ta dziewczyna młoda, nie wiem skąd ona była, czy z Warszawy. I potem jeszcze pamiętam taką panią, która zresztą potem się okazało, że była spokrewniona z moją dalszą rodziną – Anna Hamanowa. To jest jedyna osoba, która figuruje tutaj w jednej z książek, bez imienia nawet. To była niewiasta w wieku też czterdziestu kilku lat, która dwóch synów miała w akcji, zresztą oni byli w lasach, a dziesięcioletniego zostawiła na Pradze, tam widocznie mieszkała i przyszła pracować do kuchni. Pani z wyższym wykształceniem, znająca języki. Więc te trzy osoby. A tak z chorych – to pamiętam najbardziej mój pierwszy dyżur nocny, kiedy mi kazały tam te kwalifikowane (bo moje przeszkolenie było dosyć pospieszne i mizerne) zająć się dziewczyną, która miała postrzał kręgosłupa. Właściwie była już skazana, nie było szans, żeby ona przeżyła, ale miała wysoką gorączkę, pragnienie, tak że prawie całą noc podawałam jej wodę. Usiłowałam ją uspokajać, bo bredziła, no i ona umarła.Ja z kolei też, nie wiem czy z polecenia, czy z mojej własnej chęci – ponieważ nikt się w tym momencie nie zajął – załatwiałam ten pogrzeb. Pogrzeby się odbywały oczywiście na podwórzu Architektury, tam na początku rosły pomidory, a potem się robił coraz większy cmentarz. Więc zdobyłam jakieś ubranie dla niej, zresztą moje drewniaczki zostały pochowane razem z nią i kurteczka, z którą wyszłam od koleżanki, bo dostałam w międzyczasie od mojego kuzyna poniemiecką kurtkę, troszeczkę większą. Więc ubrałam ją. Chowało się w ten sposób, że dokumenty wsuwało się do butelki. A ona miała kennkartę i stąd wiem, że była spoza Warszawy, miała szesnaście lat. Zakorkowało się tę butelkę i wkładało się. Wydaje mi się, że ona była pochowana w trumnie, chociaż piszą, że już wtedy we wrześniu nie było trumien. Może nie. Nie pamiętam. W każdym razie to jest taki pogrzeb przeze mnie załatwiany, bo tak to zawsze oddziały załatwiały. Tak, że tę chorą najbardziej pamiętam. A poza tym jeszcze dwie osoby zapamiętałam. Młodego chłopca, który miał twarz zmasakrowaną, i nie mógł… znaczy mówił, ale trzeba było go poić tym poidełkiem, bo jeść nie mógł. Też zmarł. Tylko, że jego pogrzebem zajęli się koledzy z oddziału. Jego zapamiętałam, bo zawsze mnie wołał: „Siostrzyczko! Aniołku!”, a tak różnie się wyrażali, czasem klęli nawet na mnie, że za słaba jestem, że nie potrafię wywindować w nocy chłopaka na basen, bo nie miałam siły, tak że różnie to było. Mój rekord to było trzydzieści sześć godzin, kiedy byłam przy rannych. Bo nie było tak dużo takich do obsługi. Lekarze operowali bez przerwy, tak, że przychodzili tylko do ciężkich opatrunków, przy których ja troszkę pomagałam. Ja pamiętam taką kwalifikowaną jedną, z dużym doświadczeniem siostrę, pielęgniarkę, która takimi pomocniczkami jak ja dowodziła. Nas było bardzo mało, tak, że na nocnym dyżurze ja byłam często sama, poza tą siostrą, na dziewięćdziesięciu rannych. Tylko się biegało z jednej piwnicy do drugiej, tak to wyglądało.

  • Czy to były takie cykle, że pracowaliście trzydzieści sześć godzin, a potem mieliście wolne?

Nie, nie było żadnego, po prostu jak ktoś miał siły, jak ktoś już padał, to szedł spać, różnie to było. Przeważnie jednak ja pracowałam w dzień i na noc zostawałam czasem, w dzień i noc, ale czasem tylko w dzień i w nocy spałam, no różnie. W każdym razie do kapitulacji tam pracowałam. Z tym, że coraz bardziej byłam chora. Ponieważ 15 sierpnia była Architektura zbombardowana i byłam bardzo blisko bomby, i cudem ocalałam, bo byłam na tej kwaterze na pierwszym piętrze. Nasi walili w patelnię, ale ja nie zeszłam do piwnicy, bo po prostu się czesałam. No, trzeba powiedzieć, że wyczesywałam wszy. Bo wtedy to już wszyscy byliśmy zawszeni. Ja pracowałam w kuchni, to się chustki na głowę zakładało. Więc nie wyleciałam do piwnicy. Jak się Architektura zaczęła walić, to ja tylko miałam taką myśl: trzeba się posunąć. Te posunięcie to był bieg z pokoju. I zupełnie instynktownie – myśmy trzy tam były – przywarłyśmy do filara koło schodów. Gruz, wali się wszystko, tylko ja nie wiedziałam, czy jestem zasypana, czy nie. Duszę się, ale myślę: chyba nie, nie jestem zasypana, bo nic mnie specjalnie nie boli. Patrzę, a nade mną niebo. To był taki mały cud. Trzy tam byłyśmy i poza drobnym gruzem, który był wbity w ciało, właściwie żadnych poważniejszych obrażeń nie odniosłam. Więc to było takie może silniejsze przeżycie. Z tym, że gmach architektury był wtedy pełen żołnierzy, to była godzina siedemnasta. Zginęły cztery kobiety i jeden oficer, w piwnicy.

  • Piętnastego to było?

Piętnastego. Dzięki naszym, prawdopodobnie Polakom, którzy pracowali, no i innym, którzy pracowali w tych zbrojeniowych niemieckich zakładach. Spadły cztery bomby, w tym były trzy niewypały i tylko jedna wybuchła. Bo gdyby wszystkie wybuchły, to byłaby masakra, ale wybuchła jedna i lej skończył się nad tym oficerem, który siedział w piwnicy. Ponieważ miał pięcioro dzieci, jego główna myśl była, żeby ocalał, więc wybrał dlatego pracę oficera gospodarczego, wydawał odzież i tak dalej. I właśnie on zginął. Jak w końcu się go odkopało, to nie żył. A koło niego, przy stole, siedziała kobieta, która krzyczała: „No kopcie!”. Przecież ją podmuch wrzucił pod stół, jej się nic zupełnie nie stało, tak siedzieli jak my, a on zginął, bo nad nim skończył się lej od bomby. Więc to było takie dosyć silne przeżycie. I potem już kwatery nie miałam, sypiałyśmy w opuszczonych mieszkaniach przy ulicy Lwowskiej.

  • Czy ten kontakt z jeńcami niemieckimi, którzy pomagali wtedy w kuchni, czy to był jedyny kontakt z cudzoziemcami w Powstaniu?

To był mój jedyny kontakt. Z tym, że była też taka rzecz ciekawa, że między tymi jeńcami był jeden Ślązak, no Polak, on się czuł Polakiem, był wcielony do Wehrmachtu i razem ze mną 15 sierpnia składał przysięgę, został przyjęty do AK. To może też warto odnotować.

  • I w jakiej roli on potem wystąpił?

Dalej pomagał. Ja nie wiem. Ja po prostu na tyle byłam zajęta swoją pracą. Jeszcze z takich dodatkowych rzeczy, to przeprowadzanie lżej rannych, jak kiedyś się mówiło „zza Alej”. Więc kiedyś w nocy przeprowadzałyśmy. Teraz to się mówi: Śródmieście Północne, Południowe, ale w czasie Powstania nie było tej nomenklatury. Nie używało się, mówiło się „za Alejami”, za Jerozolimskimi, bo był tylko kontakt przez jeden, jak państwo wiedzą, przekop. W nocy żeśmy dwa razy obróciły, biegłyśmy tam z Architektury. Przeważnie się biegło ulicą Kruczą, która też była gruzowiskiem. To była jedna ulica, gdzie nie było ostrzału, bo przeważnie były ostrzały na tych ulicach. No i potem się prowadziło. Więc dwa razy nam się tej nocy udało przeprowadzić, z tym, że jeden z moich, którego pamiętam, nie mógł się schylić, bo miał ranną głowę. Tak żeśmy szli, tak wyprostowani i głowy nasze sterczały nad barykadę, ale akurat Niemcy spali i nie strzelali. Tak, że udało się przeprowadzić szczęśliwie.

  • Jaki był stosunek do was ludności cywilnej, czy on się zmienił między sierpniem i wrześniem?

Nastroje, że się zmieniały, to ja wiem z książek, które czytałam. Natomiast to, co ja odczuwałam, to była ogromna sympatia. Właśnie to, że po tej bombie, kobieta, do której zadzwoniłam… nie zadzwoniłam, bo dzwonki nie działały, zastukałam do prywatnego mieszkania… Ona mi te drobne ranki opatrzyła, bo przecież wtedy się nie zwracało uwagi na takie drobiazgi, i jeszcze do mnie powiedziała: „Dziecko!”. Umyła i zdezynfekowała. To tak, że pamiętam ją. Ja odczuwałam wielką sympatię, ale podobno były różne nastroje.

  • A czy poza tą służbą, znaczy pracą w szpitalu, pracą w kuchni, czy był czas na kontakty z rodzicami?

Z rodzicami absolutnie nie, dlatego że Ochota była odcięta. Ja w ogóle nie wiedziałam nic o rodzicach. Rodzice byli wypędzeni przez Zieleniak i Pruszków, już chyba 9 sierpnia. Na szczęście zostali oddzieleni do starych, chociaż mama miała czterdzieści cztery lata, ale ojciec miał pięćdziesiąt osiem, bo był o czternaście lat starszy, jeszcze po chorobie, więc wyglądał staro, a mama się na nim wspierała, też udawała staruszkę, chowała twarz. I na szczęście zostali oddzieleni do starych. I potem, dzięki siostrom, Polkom, które tam opiekowały się, wyszli jako gruźlicy. Wyszli po prostu na wolność. I zostali przygarnięci przez naszą rodzinę, taką dalszą, która mieszkała w Pruszkowie. I cały czas patrzyli na płonącą Warszawę i wiedzieli, że jesteśmy tam oboje z bratem. Mama się modliła, że jeżeli ma mi to pomóc, to żebym zachorowała. I właśnie ja coraz bardziej byłam chora, już miałam gorączkę pod koniec, przed kapitulacją, coraz gorzej się czułam. I moja kuzynka, miałyśmy kontakt właśnie z nią, ona pracowała na Chmielnej. Z rodziny to tylko tak: na Żurawiej ja odwiedzałam rodzinę, która zresztą wyszła wcześniej z tak zwanymi „białymi chustkami”, bo część ludności cywilnej wychodziła w czasie Powstania. Ale przez tę rodzinę, która mieszkała na Żurawiej, utrzymywałam kontakt z kuzynem, który jest w tej chwili w Ameryce i zupełnie straciłam z nim łączność. On miał osiemnaście lat, został oficerem, miał ogromne zasługi bojowe, z siedemnastu z jego oddziału zostało trzech przy życiu. Z nim utrzymywałam i z tą kuzynką. Ona jak po kapitulacji przyszła do mnie i zobaczyła, w jakim ja jestem stanie, to powiedziała, żebym do niej przyszła na Chmielną. Ona była dwa lata starsza, ale taka bardzo odpowiedzialna, mówi: „Musisz mieć jakąś opiekę”. Wzięłam swój żołd, który dostaliśmy, odprawę: to było cztery i pół tysiąca – dziewięć górali, tak się wtedy mówiło na pięćsetkę, bo tam był góral na tej pięćsetce.

  • A kiedy dostawaliście tę odprawę?

Po kapitulacji dostaliśmy tę odprawę. Pożegnałam się z moimi towarzyszkami wszystkimi i przeszłam na Chmielną. Tam trochę pracowałam jeszcze, trochęśmy nosili rannych. Tam była akcja, może to nie była duża akcja, ale w każdym razie jeżeli wiadomo było, że ojciec jest w jednym szpitalu ranny, a syn w innym, to się niosło lżej rannego do tego ciężej rannego, żeby byli razem ewakuowani. I to się właśnie Kruczą ulicą nosiło, i trochę pomagałam. Wtedy właśnie nosiłam jako czwarta te nosze. A potem, nie wiem który to był, październik, dostałam bardzo wysokiej gorączki, i po prostu w takim opuszczonym mieszkaniu na Chmielnej położyłam się, bo już nie byłam w stanie chodzić. Miałam 40 stopni gorączki. To była ta choroba wymodlona przez mamę. I dzięki temu nie zostałyśmy wywiezione, znaczy ewakuowane ze szpitalem tej mojej kuzynki. Dlatego, że po prostu ona mogła jechać z rannymi, a ja nie mogłam. Syn się pytał: „Nie mogłaś z nimi jechać chora?”. Jak mogłam? Ja nie byłam ranna, ja byłam po prostu chora! I ona mnie nie chciała zostawić i szpital został ewakuowany, myśmy tam zostały. W końcu w nocy z 10 na 11 października przyszedł ktoś, nie dopytałam tej kuzynki, jakim cudem on wiedział, że ona tam jest. Przyszedł z kartką, żebyśmy się za dziesięć minut na ulicy Widok zjawiły. No i poszłyśmy tam, władowali nas na ciężarówkę, przywalili plandeką. Bo Niemcy pozwolili przywozić żywność i leki do ewakuowanych szpitali. Taki był gest łaskawy. Został zlikwidowany przekop w Alejach Jerozolimskich i był dojazd wobec tego. I tą ciężarówką wyjechałyśmy do Pruszkowa na wolność. Pierwszą noc spędziłam u bardzo dalekiej rodziny mojej a potem rano się spotkałam z rodzicami. Tak, że cudem wyszłam.

  • A czy jakąś relację międzyludzką, jakąś znajomość mogłaby pani uznać za przyjaźń, nawiązaną właśnie w Powstaniu?

Nie. Bo ja byłam jakoś tak dziwnie nastawiona, że ja muszę pracować, że wszystkie inne sprawy są nieważne. Z jedną z dziewcząt się zaprzyjaźniłam, ale zapomniałam nawet jej imienia. To znaczy o tyle, że razem myśmy nocowały w opuszczonych mieszkaniach, no i tak bliżej z nią. Ale potem, dlatego właśnie, że ja przeszłam na Chmielną, to właściwie wszystkie moje powstaniowe kontakty się urwały. Jeszcze z takich przyjemnych rzeczy: byłam na słynnej akademii, która była… to znaczy mówili, żeby nie mówić „akademia”, bo to się kojarzy z „akademią ku czci”. A to był koncert, występowała Mira Zimińska i Fogg. To pamiętam.

  • Gdzie się to odbywało?

To było w auli w Architekturze. No to był początek Powstania, więc jeszcze euforia, że wygramy. I tak siedzieliśmy przy oknie i gołębiarz strzelił w to okno. To troszeczkę oprzytomnieliśmy, że to jednak jest wojna, a nie akademia.

  • Dużo ludzi było podczas tego wystąpienia?



  • Czy to był ślub między powstańcami?

Tak, między powstańcami. Być może on był lekko ranny. Nie wiem, że mu haftowałam gwiazdki, bo został oficerem. To była taka moja uboczna „praca”. Ja haftowałam te gwiazdki. Bo każdy, kto dostał awans to od razu chciał mieć gwiazdki, a ponieważ nie było takich gwiazdek, a ja okazało się, że umiem haftować takie, białą nitką się je haftowało.

  • Czy odbyło się potem jakieś skromne przyjęcie weselne?

Chyba nie. W każdym razie ja nie byłam zaproszona. Nie pamiętam. I potem Fogga pamiętam, już w ostatnich dniach Powstania on przychodził do szpitala, do tych piwnic i śpiewał. On zupełnie swego głosu nie oszczędzał. To był kurz, brud, a on tam śpiewał powstańcom.

  • A może pani pamięta, co śpiewał? Jaki to był utwór?

Różne śpiewał, z tym, że ja najwięcej zapamiętałam jego piosenkę „Ukochana, ja wrócę, ty wiesz”.

  • A czy w ogóle śpiewano?

Tak. Wieczorami się śpiewało. Śpiewało się, z tym, że ja nigdzie nie znalazłam tego, co myśmy śpiewali: „Bo nasz batalion trzeci szturmowy, humor, fantazję i odwagę ma”. Poza tym dużo się ludzie modlili. Nasz pluton „Kuchnia” odmawiał wieczorem, razem żeśmy się modlili, nowennę do Matki Bożej. Dziewiątego dnia nowenny była ta bomba i nikt z naszego plutonu nie ucierpiał. Ale zresztą mało, jak mówię, pięć osób tam zginęło. Ta bomba, to był 15 września.

  • Natomiast 15 sierpnia odbyło się w Warszawie bardzo dużo nabożeństw.

To były nabożeństwa, poza tym były od czasu do czasu msze święte.

  • Czy dużo ludzi w tym uczestniczyło?

Dużo. Ludzie jednak „jak trwoga, to do Boga”. Nigdy tylu dyskusji teologicznych nie przeprowadzałam, co wieczorami właśnie w czasie Powstania! O ile dziewiętnastolatka może coś wiedzieć na ten temat.

  • Jak pani myśli, dlaczego tak wszyscy chcieli o tym rozmawiać?

Bo po prostu każdego dnia człowiek mógł stracić życie, ocieraliśmy się o śmierć. Tak jak ja. Ja zresztą dwa razy za Alejami byłam na wycieczce, jak miałam wolny czas. Pierwszy raz poszłam odwiedzić mojego kuzyna, którego wspomniałam, a drugi raz nie dotarłam do niego. I wtedy szłam ulicą chyba Jasną, paliła się cała ulica, po bramach byli umierający ludzie. I wtedy pamiętam, ktoś prosił księdza i ja szukałam tego księdza. Ksiądz się bał i nie poszedł. Wtedy było mi strasznie przykro, ale teraz ja go rozumiem. Myśmy się nie bali, znaczy baliśmy się, ale jak człowiek ma dziewiętnaście lat, to jest dosyć beztroski. Natomiast w którymś momencie odporność psychiczna się kończy. Bo jedna ze mną pracowała w kuchni, taka młoda dziewczyna. Jedna z jej sióstr była łączniczką i chodziła kanałami przez dwa tygodnie między Żoliborzem i Śródmieściem. Po dwóch tygodniach wróciła do domu, ponieważ jej mieszkanie jeszcze wtedy istniało, położyła się do łóżka. Skończyła się. Znaczy psychicznie. Tak, że nie wiem, pewnie wyszła z cywilami. Teraz to rozumiem, że ten ksiądz nie wyszedł. Takie były te moje wycieczki i wtedy już sobie powiedziałam, że już tak na spacer w Aleje nie pójdę więcej. Bo już tam wtedy bardzo było ciężko. One nie były odcięte, komunikacja była do końca. Tylko po prostu Północne Śródmieście tak zwane było już bardzo silnie ostrzeliwane. A u nas było stosunkowo spokojnie, znaczy były ataki kilka razy na Lwowską, tam były cztery barykady i właśnie ci żołnierze „Golskiego” bronili tych barykad... Najpierw cały teren Politechniki był w naszych rękach i Niemcy wyparli powstańców i potem był front na ulicy Noakowskiego. I tu właśnie pisze pan Mrówiński od „Golskiego”, że oni się wycofali na Noakowskiego, bo już nie mieli w ogóle broni, nie mieli czym strzelać, a Niemcy o tym nie wiedzieli. On tu właśnie pisze, że gdyby zaatakowali, to bez trudu by zdobyli Noakowskiego i wtedy doszliby do nas. A tak, to myśmy byli stosunkowo bezpieczniejsi, bo nawet te bombardowania były trochę mniejsze, no Architektura była zbombardowana, a ulicy Lwowskiej nie bombardowali, bo w głównym gmachu byli Niemcy. Tak, że oni nie chcieli, żeby te bomby spadły na nich. Ja jeszcze pamiętam, to był chyba 18 września, kiedy był ogromny zrzut. Całe niebo samolotów. I spadochrony, myśmy początkowo myśleli, że to desant, że to są ludzie. Staliśmy wpatrzeni w niebo. Potem się okazało, że to są jednak tylko pojemniki, i większa część spadła na stronę niemiecką, ale jednak dosyć dużo spadło na polską stronę.

  • Czy docierały do pani jakieś informacje skąd ludzie w pani najbliższym otoczeniu mieli broń?

Była fabryka, [gdzie] produkowana była broń. To znaczy granaty. Część była ze zrzutów, ale ja wtedy tym się nie zajmowałam. Jeszcze może powiem, że na przykład nie wolno nam było chodzić w nocy, poza tym, że na przykład szłam na nocny dyżur. W nocy można się było tylko poruszać, nawet żołnierze, jeżeli znali hasło. Tak, że wtedy, jak przeprowadzaliśmy tych rannych, to pamiętam hasło: był „Celownik” a odzew był „Celtów”, i wtedy dopiero nas przepuszczali. Wszędzie były warty. Przy Lwowskiej i tam przy wejściu do „Sano” stał wartownik i przy wejściu do gmachu Architektury. Z tym, że myśmy nie wchodzili wejściem głównym, było wejście na podwórze, to jest żelazna brama, teraz zamknięta na amen. Ona jest dokładnie naprzeciwko Lwowskiej 13. To jest brama na podwórze Architektury. Ona teraz jest zamknięta, ale była wtedy otwarta, tam stali właśnie wartownicy i tamtędy się głównie chodziło, dlatego że Koszykowa była bardziej ostrzeliwana, niż Lwowska.

  • A same Koszyki, Hala na Koszykach, ona była potem zajęta przez Niemców.

A ja tego nie wiem. To trzeba szukać. Bo to już tak daleko ja nie chodziłam. Ja chodziłam za Aleje. Pani pytała o ludność cywilną. Ogromna pomoc ludności cywilnej polegała na tym, że robili przebicia między piwnicami i były dyżury. Tak, że po prostu albo były napisy, albo dyżury. I się pytało: „A na Kruczą gdzie, którędy?”, „Na Wilczą którędy?”. I po prostu kierowali tymi piwnicami, tak że właściwie ruch był podziemny. Tylko dzięki temu, że była zwarta zabudowa, tak długo Powstanie mogło się w Śródmieściu utrzymać. Bo jednak i na Żoliborzu, i na Mokotowie były wielkie puste przestrzenie, które bardzo utrudniały opór. A tutaj, przy zwartej zabudowie, to tylko trzeba było czasem przelecieć pod barykadą, jeżeli był ostrzał przez ulicę, a tak, to się chodziło piwnicami.

  • A czy docierała do pani jakaś prasa powstańcza, albo czy słuchało się radia?

U nas nie, i prasy ja też nie miałam. Prawdopodobnie do „Kuchni” nie docierała i potem już w szpitalu też nie było kiedy czytać. Tak, że ja żadnej prasy nie czytałam, chociaż wiem, że była. Nie czytałam, ani radia nie słuchałam. Radia powstańczego „Błyskawica” to słucham teraz.

  • Bo ono podobno było w ogóle lepiej słyszalne w Londynie, niż w Warszawie.

W każdym razie w gmachu Architektury nigdzie nie było odbierane. Może gdzieś tam, ale ja nie słyszałam.

  • A które ze wspomnień z Powstania uznałaby pani za najgorsze? Najbardziej przejmujące?

Raz byłam wysłana, żeby załatwić sprowadzenie księdza do pogrzebu i zobaczyłam… wtedy już te „krowy” waliły, że tak powiem. Jak „krowa” zaczęła walić i ja za takim budynkiem się kiwałam, za ścianą która już była zwalona, ale ”krowa” gdzie indziej uderzyła. Tak że ja nie doszłam. Wróciłam i powiedziałam, że jednak nie jestem w stanie tam dojść. Bo w takiej naiwności może, ten oficer, który mi to zlecił, myślał że ja dojdę na Plac Zbawiciela. Ale wtedy to nie było możliwe dojść. I poza tym taki niesmak, że nie wykonane, może to nie był rozkaz, ale w każdym razie prośba. A tak, ci umierający, ci poszarpani od tych „krów”. I w jednej z moich wycieczek, w tej drugiej, za Aleje, to harcerka, może dziesięcioletnia czy dwunastoletnia w mundurku, umierała z przestrzeloną głową. Tak się trzymała za tę głowinę i tak umierała. No i ci ludzie poszarpani „krowami”, których właściwie myśmy przynosili do „Sano”… Kobieta umierała na noszach i pod spodem miała podstawiony jakiś pojemnik na krew, która tam ściekała.

  • A najlepsze?

A najlepsza? To ten ślub chyba.

  • Czy ci nowożeńcy przeżyli Powstanie?

Ja nie wiem, już nie miałam z nimi kontaktu. Oni byli dla mnie zupełnie obcy. Jak się dowiedziałam, że będzie ślub, no to stwierdziłam, że muszą być kwiaty i wobec tego byłam na tym ślubie. Jeszcze przedtem te gwiazdki mu szyłam, temu panu młodemu. Może przeżyli? Nie wiem.

  • A po wyjeździe z Warszawy, już po kapitulacji, co się z panią dalej działo?

Właśnie spotkałam się z rodzicami, tam nas przygarnęli dalecy krewni, którzy mieli bardzo skromne mieszkanie. Tam cudem ocalałam od wywózki do Niemiec. Dlatego, że w Pruszkowie Niemcy szaleli i wyciągali jeszcze z domów na roboty. Myśmy z mamą szły wtedy do kościoła zresztą. Ja miałam dziewiętnaście lat, więc byłam wychudła, ale wysoka, nawet wyższa, niż w tej chwili. I powiedzieli, że Niemcy wyciągają z domów. Mama kazała mi wrócić, wróciłyśmy do domu, kazała mi się położyć do łóżka, żeby nie było widać, jaka jestem wysoka, a że byłam chuda, to wyglądałam dziecinnie. I wpadł taki Niemiec, dobry Niemiec. Tak zwany dobry Niemiec i się rozejrzał, nie chciał kennkart na szczęście, bo przecież moja mama miała 44 lata. I potem drugi wszedł, i on go wyrzucał i powiedział: „Die Kleine ist krank, czyli mała jest chora, „a kobiety bierzemy tylko do 45 lat. Ten jest za stary...” – na ojca, bo rzeczywiście ojciec miał 58 lat, a mama miała 44. Gdyby kennkarty nasze kazali nam dać, to i mnie i mamę mogli wywieźć, a że ten tak zwany dobry Niemiec powiedział mu: „Tu nie ma nic” i wypchnął go i wyszli. Nie mogliśmy już tam zostać, bo to było maciupeńkie mieszkanie tych naszych krewnych, bo był pokój z kuchnią, tam byli ci wujostwo i my, pięć osób, więc tak im siedzieć na głowie… I tata wymyślił, ponieważ ktoś mu powiedział, że w Częstochowie się można urządzić. No i tata powiedział: „Oj tak, do Matki Boskiej!”. No i pojechaliśmy do tej Częstochowy, gdzie byliśmy u przyjaciół kolegi ojca, który nas ściągnął. I tam byliśmy kilka dni i tata wynajął pokój. Tam były straszne warunki. Mieliśmy wtedy ogromną biedę, bo myśmy nic nie mieli. Tata jakieś łóżka skombinował. Pościeli nie było. Ja na noc tę kurtkę, którą dostałam, rozkładałam sobie pod głową. Tata zdobył jakieś koce, gdzieś kupił, no i spaliśmy na siennikach pod tymi kocami. No i nie było tam oczywiście ani kanalizacji, woda była na schodach. Mieliśmy biedę dosyć dużą. Gotowała mama wtedy na tak zwanym termonie, to była taka przystawka do pieca, na której można było coś tam ugotować. A ja pracowałam, żeby nie być wywieziona z kolei znowuż do Niemiec, pracowałam w introligatorni za darmo. To był folksdojcz chyba, który dawał legitymację, która broniła przed wyjazdem do Niemiec. A więc dla legitymacji pracowałam. A potem weszli Rosjanie. Jak strzelali na wiwat, to poleciały nasze wszystkie szyby, bo myśmy, jak walka się toczyła na naszej ulicy, pootwieraliśmy okna, a potem żeśmy zamknęli, no i właśnie strzelili i szyby nam wybili. I potem, jeszcze w czasie działań wojennych, tata oczywiście chciał wrócić do swojego miejsca pracy, do tej cukrowni koło Poznania. Tak żeśmy wędrowali, to była bardzo długa wędrówka. Bo jeszcze Poznań się bronił, jeszcze tam były wojska niemieckie, tak, że myśmy się zatrzymali jeszcze po drodze, w cukrowni koło Kalisza, w Zbiersku, gdzie kiedyś tata był dyrektorem. Miał tam wielu znajomych i przyjaciół. Tam mieliśmy już troszeczkę lepsze warunki, lepsze jedzenie i dotarliśmy do Opalenicy, gdzie tata objął swoją dawną pracę. I dlatego ja studiowałam w Poznaniu. Skończyłam chemię, w międzyczasie tata został przeniesiony do Warszawy – to był Centralny Zarząd Cukrowni – ponieważ już był starszy i sam chciał już przestać być pracownikiem cukrowni. Ale cudowna sprawa, że tata przeprowadził kampanię w 1945 roku, tak, że front przechodził, a ludzie posadzili buraki. Przeprowadził w ten sposób, że miał jednego chemika, który nocował bez przerwy w cukrowni, bo to był młody człowiek. A tata spał pod telefonem i jak tylko coś się działo, to biegł. Bo przecież kampania idzie non stop. I mówił potem, że tylko dzięki zmianowym tak zwanym, to znaczy takim przedwojennym wykształconym. To byli ludzie, którzy się znali na produkcji cukru i byli odpowiedzialni za daną zmianę. Trzy razy po osiem godzin te zmiany trwały. Więc dzięki tym ludziom tata przeprowadził kampanię. A przedtem uratował całą cukrownię od wywózki przez Rosjan, bo Rosjanie już chcieli ciąć maszyny i wywozić. A tata znał rosyjski, więc biegł, tłumaczył im, pokazywał napisy na maszynach, że są produkowane w Polsce. Zabierał ich do domu, mama szykowała śledzie, tata ich poił wódką, udawał sam, że pije. No i dzięki temu nie wywieźli maszyn. Takie były czasy. Tata bohatersko wyprodukował cukier w kampanii w 1945 roku.

  • A czy mogłaby pani wrócić jeszcze do tego momentu do wejścia Rosjan. Jak przyjmowała ich ludność?

W Częstochowie? No nie! Wie pani, jak można było Rosjan przyjmować? Ja też się nie zetknęłam z nimi. Oni chcieli młode dziewczyny do obsługi szpitali, ale rodzice byli roztropni i mnie nie puścili, ja oczywiście chciałam iść, bo chciałam służyć. Ale rodzice wiedzieli, jacy są Rosjanie i mnie nie puścili. A później jeszcze byli Rosjanie w Opalenicy, w każdym razie oni nie wiedzieli, jak się mają zachować. 3 maja przyszli do kościoła oficerowie ze sztandarem. Ksiądz wyszedł i powiedział, że bardzo zaprasza, tylko żeby jednak sztandar zostawili przed kościołem, bo nie ma zwyczaju, żeby takie chorągwie świeckie były w kościele. No i oni byli na tej Mszy Świętej. Pamiętam ich, siedzieli na krzesłach. Z tym, że kazanie było o Królowej Korony Polskiej, ale oni zrozumieli tylko, że Królowa. I potem byli bardzo źli i pytali mojego ojca, co to za Królowa, bo to słowo źle im się kojarzyło. Mama powiedziała, że to Mać Boża, Matka Boska, i się uspokoili. A potem już mieli dyrektywy i już nie wolno im było chodzić do kościoła. Na początku byli – to był 1945 rok, 3 maja – to oni jeszcze nie wiedzieli, jak mają się zachowywać. No, to była dzicz. Ten dom, tak zwany dyrektorski, zrobili tam chlew z niego. Tam były koszary. Ojciec nam powiedział, że mama i ja mamy tam w ogóle nie iść, jak to wojsko wyszło. Gdy dom został oczyszczony, myśmy się tam wprowadzili. A oficerowie kulturalnie się zachowywali, musieliśmy chodzić na tak zwane przyjęcia, z nimi, z oficerami. Jako rodzina dyrektora. No i raz lekarz rosyjski właściwie uratował mamę. Dlatego, że mama dostała zapaści i polskiego, tego naszego znajomego lekarza nie było, akurat telefonowaliśmy i nie było go. I tata wypadł i przyprowadził tego Rosjanina, lekarza, no i on zorientował się, co się dzieje z mamą, zrobił jej odpowiednie zastrzyki i uratował.

  • A czy w Częstochowie, czy tam można mówić o jakiś echach Powstania Warszawskiego. Czy tam się o tym w ogóle rozmawiało?

Bardzo nie lubili częstochowianie warszawiaków. Dlatego, że tam mnóstwo warszawiaków było i tam nawet były takie odzywki: „Ci przeklęci warszawiacy tutaj!”.

  • A dlaczego aż tak?

Nie wiem. W Częstochowie ci miejscowi, ten nalot warszawiaków… Kiedyś mama mnie zaprowadziła do lekarza, który był też z Warszawy, to był profesor chyba – nie wziął grosza od nas, powiedział: „Ja od ludzi z Warszawy nie biorę pieniędzy”. Tak, że takie wypadki też były. Ale na ogół mieszkańcy Częstochowy nie bardzo rozumieli, dlaczego tylu warszawiaków.

  • A jak już się pani spotkała z rodzicami, czy opowiedzieliście sobie?

Tak. Rodzice opowiedzieli, co przeżywali na Zieleniaku. Bo Ochota była wypędzona przez tak zwanych własowców, przez tych „ukraińców”, którzy właśnie przede wszystkim obdzierali z biżuterii, z zegarków.

  • A rodzice byli na Zieleniaku?

Tak. I byli świadkami tych gwałtów. Straszne rzeczy się działy. Jak już pani mówiłam przedtem, moja kuzynka ocalała, śliczna dziewczyna, przepiękna. Przykryli ją jakimiś tam płaszczami i siedziała na niej babcia i jakaś jedna starsza pani. Po prostu nie wiedzieli, że jest taka śliczna dziewczyna pod spodem. No i ocalała. A potem w Pruszkowie były ciężkie warunki, ale już gwałtów nie było. Nie było co jeść. Tam byli rodzice kilka dni, zanim się dostali na izbę chorych.

  • Jak rodzice oceniali warunki sanitarne, które panowały w obozie w Pruszkowie?

W Pruszkowie były straszne warunki. Nie wiem, co jedli, bo specjalnie nie opowiadali, natomiast pamiętam [co innego]. Teraz spotkałam panią, która wychodziła z rodzicami. Młoda kobieta z niemowlęciem trzymiesięcznym. Była w obozie w Pruszkowie. I tam dla niemowląt siostry polskie zorganizowały jakąś zupę mleczną dla matek, żeby te dzieci nie zginęły z głodu. Tylko trzeba było przyjść z naczyniem. I ja się o tym dowiedziałam w zeszłym roku, że moja mama miała przypadkowo puszkę po „Ovomaltinie” – to była przedwojenna odżywka dla dzieci. Akurat tata złapał nie tę walizkę, co miał złapać, jak wyrzucali ich z piwnicy i akurat była w niej ta puszka. I ona mówi, że dzięki tej puszcze mogła pójść po zupę i miała co jeść. Mama mi o tym nie mówiła, dopiero ona mi powiedziała.

  • Mama pożyczyła jej to naczynie?

Dała jej po prostu. Prawdopodobnie rodzice też tam coś może dostawali.

  • A czy byli tam ludzie z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża? Bo wokół tego toczą się dyskusje do dzisiaj.

Ja tego, muszę powiedzieć, nie wiem. Wiem, że były siostry zakonne, które tam pracowały przy chorych naprawdę, bo była tam i czerwonka, tyfus i różne inne prawdziwe choroby. Ale też i ściągano na tak zwaną izbę chorych – bo to widocznie był jakiś oddzielony kawałek obozu – też ludzi zdrowych. Między innymi moich rodziców. Najpierw symulowali, że niby mają czerwonkę, a później, jak przyszła siostra z listą i z Niemcem, a mama była przeziębiona i kaszlała, ona pytała ją po cichu po polsku: „Na co państwo są chorzy?”. A mama mówi: „Na żołądek”, a siostra mówi: „No tak widać, że pani ma gruźlicę, bo pani tak strasznie kaszle”. To już mama wiedziała, że ma. I wyszli jako gruźlicy. To były polskie siostry zakonne, którym pozwolono się zajmować chorymi. A ciotka moja, ciocia-babcia, Niemka zresztą, bo moja babcia była Niemką, Rozdajczer… Matka mojej matki. Wychowała wszystkie dzieci na Polaków, bo wyszła za Polaka, ale jej rodzona siostra też czuła się Polką, a nazywała się Emma Rozdajczer, tak że znała wspaniale niemiecki, bo była Niemką. I udało jej się jedną młodą dziewczynę w ten sposób wydostać, że kazała jej symulować atak ślepej kiszki, pobiegła do Niemców, powiedziała, że tutaj taka jedna się właśnie skręca z bólu. I pozwolili jej ją zabrać na jakiś wóz, do szpitala. Oczywiście jak wyjechali poza obóz, to od razu ona wyzdrowiała. Tak że ciocia była bardzo szczęśliwa, że uratowała tę dziewczynę. Bo w przeciwnym razie ona byłaby wywieziona chyba do obozu.

  • A czy pani ciocia przeżyła?

Przeżyła ciocia. Mając 60 lat wzięła plecak na plecy i pojechała na Śląsk i tam dostała pracę, i pracowała aż do śmierci. Umarła na ulicy mając lat 70. Dziesięć lat jeszcze tam pracowała, ponieważ znała świetnie języki, bo znała oprócz niemieckiego jeszcze angielski i francuski, i była tam bardzo przydatna.

  • A w trakcie okupacji przebywała w Warszawie?

W Warszawie pracowała. Przed wojną pracowała w Prudentialu, to było takie towarzystwo ubezpieczeniowe angielskie. Ja dopiero teraz w starych papierach znalazłam życiorys cioci i się o tym dowiedziałam. Prudential zlikwidowali Niemcy, bo to była firma angielska. Natomiast ciocia, okazało się, pracowała we włoskiej firmie ubezpieczeniowej. Wynajmowała też pokój na Ochocie, stąd właśnie przeszła ten cały Zieleniak i Pruszków.

  • Czy miała jakieś kontakty konspiracyjne?

Ciocia? Nie, nie miała. Natomiast [miał je] mój wuj. Bo było tak zwane RGO, to znaczy Rada Główna Opiekuńcza i tam mój tata pracował z moim wujem. Tata nie był w konspiracji, natomiast wuj był ogromnie zaangażowany. Biura RGO to była świetna przykrywka dla konspiracji.

  • Oni mieli stosunkowo dużą autonomię.

W każdym razie ja nie wiedziałam, że wuj jest w konspiracji, nikt nie wiedział z rodziny. Na zebraniach towarzyskich wydawało się, że on jest taki, co to do pięciu nie zliczy, że żona tylko tam rządzi. Ale jego Niemcy rozstrzelali w domu akademickim, właściwie przypadkowo. To było na Placu Narutowicza. Tam są dwa budynki: Grójecka 40 i Grójecka 40A, gdzie zresztą teraz mieszkają moje dzieci: syn, synowa i wnuk. W tym domu mieszkał też wuj. Wituszyński się nazywał.

  • To jest część Grójeckiej przed Wawelską?

To jest przed Wawelską, po tej stronie, co kościół. Jest taki dom w ząbek, to jest Grójecka 40A. Z Grójeckiej 40 złapali jakichś powstańców, czy były tam strzały, nie wiem. W każdym razie kazali wystąpić Niemcy mężczyznom z Grójeckiej 40, a wuj, który chciał ratować syna, wystąpił, chociaż był z 40A i nie musiał wcale się ujawniać. No i został rozstrzelany.

  • Tam były największe posterunki policji niemieckiej.

Tak. Dom Akademicki to były właściwie koszary niemieckie.

  • Nie udało się nawet ruszyć tam Powstańcom.

W ogóle na Ochocie walki trwały bardzo krótko.

  • Wróćmy do czasu po wyzwoleniu. Co się działo później? Jak układała sobie pani życie?

Oczywiście na studiach nikt się nie przyznawał, że był w AK. Dlatego, że ci wyżej postawieni byli gnębieni i siedzieli po więzieniach. Natomiast tacy szarzy, jak ja, to się nie przyznawali do tego, że człowiek był w AK, bo to był „zapluty karzeł reakcji”, jak głosiły napisy. Ja w Poznaniu chemię kończyłam. Zaczęłam w Warszawie fizykę, a potem skończyłam chemię. Profesor Jerzy Kłoczowski, historyk z KUL, teraz dostał najwyższe odznaczenie państwowe, a ja po Powstaniu znałam go jako młodego chłopaka, razem żeśmy jeździli na obozy studenckie. Stracił prawą rękę w Powstaniu. Teraz u Bartoszewskiego przeczytałam, w jakich okolicznościach on ją stracił, na Mokotowie. Też się nie przyznawał. Nikt się nie przyznawał. Nawet ja teraz znalazłam życiorys, który kiedyś pisałam dla jakichś potrzeb – nie pisało się. Tylko jak ktoś był bardzo zaprzyjaźniony, to się oczywiście rozmawiało.

  • Który rok uznałaby pani za przełom w odtajnianiu biografii?

Lekki przełom to był rok 1956, dlatego że wtedy ukazał się właśnie [tekst] Bartoszewskiego. Monografia duża, wydana w 1957 roku. Już wtedy zaczęło się mówić o Powstaniu.

  • Czy jest jeszcze coś takiego, co uznałaby pani za ważną historię, o której warto opowiedzieć, a o której nigdzie nie można przeczytać?

To było moje pierwsze, bardzo tragiczne zetknięcie się z władzą ludową. Nie wiem, który to był rok, ale był to początek moich studiów. Zostali aresztowani studenci w Krakowie. I myśmy urządzili w Poznaniu manifestację solidarnościową, jak by się powiedziało teraz. Szliśmy i skandowaliśmy: „Żądamy wypuszczenia naszych kolegów z Krakowa!”. I nas spędzili na placu przed Województwem, otoczyli nas, wojsko polskie studentów polskich. Mierzyli do nas z karabinów, przyjechał rektor i prosił, żebyśmy się rozeszli. Śpiewaliśmy wtedy pierwszy raz: „Ojczyznę, wolność racz nam wrócić Panie!”. Przyjechały budy, chłopców wepchnęli do tych bud, dziewczęta się nie dostały, po prostu za dużo nas było. Chłopcy wyrzucali kartki, żeby zawiadomić rodziców. Wepchnęli ich do więzienia, tak przez noc, żeby na stojąco musieli ją spędzić. Potem oczywiście wypuścili część, bo nie było miejsca. A niektórzy posiedzieli po trzy miesiące. I to było otrzeźwienie. To znaczy już wcześniej wiedziałam, pod jaką władzą jesteśmy, ale to było chyba najgorsze moje przeżycie. Po Powstaniu, w miejscu gdzie była Polska, tak zwane polskie wojsko mierzące do polskich studentów! Później przyjechałam do Warszawy. Pracowałam tutaj w instytucie chemicznym przez 31 lat, w cudownych warunkach, bo miałam wspaniałą kierowniczkę, ciekawą pracę. Spektrochemią się zajmowałam, a właściwie analizą spektrochemiczną. Do emerytury tam dopracowałam.

  • Czy była już pani u nas w Muzeum Powstania Warszawskiego?

Byłam na otwarciu i byłam później, widziałam pierwszą ekspozycję, a teraz tej większej jeszcze nie widziałam.

  • A jakie było pierwsze wrażenie?

Byłam szczęśliwa, że jest to muzeum. I myślę, że jest dobre. Bardzo jestem ciekawa, czy mój brat jest już na tym murze, więc muszę się tam wybrać. Podałam jego wszystkie dane, żeby tam było jego nazwisko. Szkoda trochę, że tam nie jest podane, w jakim wieku ginęli, bo to przeważnie byli młodzi. Mój brat miał 21 lat. Już miał pół dyplomu na architekturze, on był bardzo zdolny.

  • W jakim stopniu?

Kanonier chyba. On był w zgrupowaniu „Granat”. Zginął w taki sposób: oni nie mieli w ogóle broni i przechodzili do Lasów Kabackich i został ten oddział ostrzelany. Ja dokładnie o tym wydarzeniu do tej pory nie wiem. Widziałam się z jego dowódcą, który w ogóle nie chce na ten temat mówić. Oni zostali ostrzelani z klasztoru ojców dominikanów, który wtedy stał na Służewcu, zupełnie na pustym polu. Teraz tam miasto doszło, ale wtedy to było puste pole. Więc albo Andrzej zginął od kuli, co byłoby lepsze, albo był złapany i rozstrzelany. Sądzę tak dlatego, że potem, jak go szukałam, dowiedziałam się, że właśnie tam zostali rozstrzelani. Było kilka osób rozstrzelanych rano 2 sierpnia i byli pochowani. On był na pewno pochowany, bo był ekshumowany z tego grobu w klasztorze. I teraz jest pochowany na Cmentarzu Powstańców Wola. Tak, że znaleźliśmy go dopiero przez Czerwony Krzyż.

  • W 1945 roku?

W 1947 roku. Dopiero jak podałam w Czerwonym Krzyżu, gdzie on prawdopodobnie zginął, to jeszcze raz sięgnęli do depozytów i zidentyfikowali na podstawie kartki żywnościowej, na której było napisane „Ciecierska”. Dlatego, że on był zarejestrowany jako „Andrzej Cie…”. Po prostu kennkarta była na tyle zniszczona, że tylko ten kawałek odczytali. Na podstawie takiego depozytu żeśmy go odszukali, znaczy Czerwony Krzyż, to była praca ludzi, którzy pracowali przy ekshumacjach. Był dokładny opis zwłok. On miał przepiękne włosy, platynowe blond, bardzo gęste i przy opisie zwłok było podane, że bardzo gęste, jasne włosy. Nie wiem, kiedy była ekshumacja, to jeszcze te włosy były. Włosy się najdłużej zachowują.

  • Czy pamięta pani, jak długo trwały ekshumacje w Warszawie? Kiedy się to mniej więcej zaczęło?

Nie wiem, dlatego że ja byłam w Poznaniu. Wiem, że to długo trwało, bo jednak to były ogromne ilości grobów. Myślę, że przynajmniej rok albo więcej chyba. Bo ci, którzy pracowali przy ekshumacjach, opisywali każde zwłoki dokładnie, pobierali depozyty, oglądali zęby. Myśmy mieli dokładny opis zębów mojego brata. Myśmy nie znali, że tam na przykład czwórka zaplombowana, czy coś podobnego. W protokole to było. Tak, że ci ludzie pracowali z poświęceniem, jakie trudno docenić. Ale dzięki temu możemy chodzić na grób brata.

  • Czy spotkała pani potem, w latach pięćdziesiątych lub sześćdziesiątych kogoś z tego szpitala?

Nikogo. Ani z „Kuchni”, ani z tego szpitala nie spotkałam potem nigdy.

  • I u nas w muzeum też nie, podczas uroczystości?

Nie. Ja nie wiem po prostu. Nie wiem. Spotkałam przypadkowo jedną z koleżanek, ale ona była na Woli. Tylko [że] ja ją znałam po prostu przed Powstaniem. To właśnie przez szukanie kontaktów z Armią Krajową na nią wpadłam. Owszem, utrzymywałam kontakty, ale z moimi koleżankami ze szkoły, z kompletów. Tośmy się przyjaźniły z niektórymi przez całe życie. Ale z Powstania to nie. Ja byłam taki „luzak”.

  • Chciałam panią na koniec zapytać, czy rozmawia pani ze swoim wnukiem o Powstaniu, czy on o to pyta?

Właśnie mój syn się w tej chwili zainteresował. Natomiast mój wnuk jest zdania, że Powstanie było niepotrzebne. Dlatego że Warszawa została zburzona. Myślę, że on musi dojrzeć dopiero do tego, żeby w którymś momencie zacząć myśleć inaczej. On tak intensywnie żyje, po prostu nie myśli o tym, to jest dla niego historia tak odległa, jak dla mnie powstanie… no nie wiem…

  • Kościuszkowskie?

No tak, mniej więcej. Nie, może aż kościuszkowskie, to nie. Ja powstańców z 1863 roku pamiętam. Oni chodzili po Warszawie w mundurach, salutowali im oficerowie. To byli staruszkowie z laseczkami. Ja ich pamiętam. Otoczeni byli ogromnym szacunkiem wszystkich ludzi. Ale to dla mnie też była wtedy, dla dziecka, jakaś prehistoria. I dla mojego wnuka Powstanie Warszawskie to też jest coś tak odległego. On uważa, że to była za duża cena – zburzenie całej Warszawy. Ale może zmieni zdanie?
Warszawa, 23 listopada 2004 roku
Rozmowę prowadziła Monika Turowska
Danuta Ciecierska-Stokłosa Pseudonim: „Danuta” Stopień: kucharka Formacja: Batalion „Golski” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter