Danuta Dąbrowska-Sokołowska „Danusia”, „Danka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Danuta Dąbrowska-Sokołowska. Urodziłam się 2 sierpnia 1923 roku pod Pabianicami w województwie łódzkim. To były duże prywatne lasy. W czasie Powstania byłam w kolportażu komendy głównej, VI Oddział Komendy Głównej Armii Krajowej. [Po przejściu na Mokotów w Osłonie Sztabu V Obwodu u porucznika „Michała” na Królikarni].

Zaczniemy chronologicznie od okresu przedwojennego. Jak pani pamięta dom rodzinny, przedwojenną szkołę, rodzinę?

Mój ojciec [inżynier leśnik] był nadleśniczym i pracował w lasach prywatnych {w Rydzynach powiat Łask] pod Łodzią. To były lasy znanego łódzkiego fabrykanta [Karola Eiserta], który miał szereg fabryk [w Łodzi i na terenie kraju], a jednocześnie dokupił sobie jeszcze lasy [i majątek Dłutów]. Ojciec zaczął [tam] pracować zaraz po [pierwszej] wojnie w 1919 roku. Był tam duży dom, nadleśnictwo nazywało się Rydzyny. Miałam dwie siostry starsze. Na początku nie chodziło się do szkoły, po prostu było daleko. Trzeba było [zapewnić] drugie mieszkanie, a to był duży koszt, więc była wychowawczyni… Bodajże do czwartej klasy szkoły powszechnej uczyłam się w domu, a później w Pabianicach w szkole prywatnej. Kilkanaście dzieci tam [uczęszczało]. Później niestety szkoła stale się zmieniała i ze względu na to rok byłam w szkole powszechnej. [Do pierwszej klasy] gimnazjum [uczęszczałam] też w Pabianicach, a później znowu rodzice oddali mnie i moją siostrę starszą do szkoły klasztornej w Otorowie pod Poznaniem. Chyba dwa lata do wybuchu [drugiej] wojny [jeździłyśmy do Otorowa].

A jak wybuch wojny wpłynął na losy pani i pani rodziny?

Już 1 września było widać nad naszym domem [w Rydzynach] walki samolotów. Pierwsze wrażenie było trochę śmieszne: nie trzeba jechać do szkoły. Ta szkoła była nielubiana po prostu. Walk [koło nas] w zasadzie nie było, były wojska polskie, które się gdzieś [wycofywały]. Ktoś z tych oficerów [dowodzących] przyszedł i powiedział do mojego ojca: „Niech pan stąd wyjeżdża, bo tu będzie bitwa”. Tatuś nas zapakował na wóz konny, jeszcze dołączyli sąsiedzi i rzeczywiście pojechaliśmy w sam środek bitwy. To było w Brzezinach za Łodzią. Tam rzeczywiście była bitwa, a myśmy akurat siedzieli w środku. Jak [wracaliśmy], to już zaczepił nas jakiś żandarm [niemiecki] na drodze i pytał się, dokąd jedziemy, po co jedziemy i [zezwolił] jechać. W domu było już wszystko wyszabrowane, wszystko dokładnie [powyrzucane z szaf i szuflad]. […]
W październiku aresztowano mojego ojca. [Województwo] łódzkie i Łódź, to już był Reich, [czyli włączone zostały do Niemiec, zawczasu] przygotowana była eksterminacja polskiej inteligencji przede wszystkim. Aresztowani byli ziemianie, księża, adwokaci, sędziowie, wyżsi urzędnicy państwowi. [Obóz był w Radogoszczy pod Łodzią]. Ojciec wyszedł stamtąd przed samym Bożym Narodzeniem tylko dzięki interwencji przyjaciół Niemców, którzy [w Polsce] mieszkali już od [pokoleń]. Byli [oni] w ogóle bardzo spolonizowani i bardzo dużo pomogli rodzicom [i innym Polakom]. Oni właśnie [wystarali] się [przez swoje znajomości] i ojca zwolniono. W ogóle w tym obozie nie [było wyżywienia] więźniów, tylko [rodziny przynosiły] paczki i albo [one zostały przyjęte] albo nie. To był rzeczywiście taki obóz, że się [już] nie wracało z niego. Ojciec wrócił, była wielka radość. Na niedługo, bo 1 kwietnia… Aha, [do końca roku 1939] szkoły jeszcze były otwarte, [okupant] jeszcze [pozwolił na naukę]. Jeszcze nie było wiadomo, co [będzie] z tymi szkołami, więc byłyśmy [z siostrą] w gimnazjum w Łodzi od początku roku szkolnego [1939 roku] aż do końca, do świąt Bożego Narodzenia, a później już te szkoły zamknęli. Potem już uczyłyśmy się w domu. [Około] 1 kwietnia 1940 roku rodziców nie było w domu, tylko my we trzy i nasza przyjaciółka z rodziny niemieckiej była wtedy u nas. [Do Rydzyn] samochodem przyjechało gestapo (dwóch gestapowców otwartym samochodem osobowym): „Gdzie są rodzice?” [– pytali]. Później kazali nam się ubierać, kazali wsiadać i zawieźli nas do obozu wysiedleńczego [w jakiejś fabryce] w Łodzi na [ulicy] Łąkowej. W nocy przywieźli rodziców. [W tym obozie] były całe rodziny. [Wysiedleni] z Łodzi [i] z województwa łódzkiego.

Czy jakikolwiek dobytek rodzice zabrali ze sobą?

Myśmy nie zabrały [nic], bo w ogóle [nie wiedziałyśmy, gdzie nas wiozą i po co]… A rodzice byli tak [zrozpaczeni], że mamusia tylko błagała, żeby [ich] zawieźli do dzieci, więc właściwie nic nie wzięła poza węzełkiem, w którym była poduszka, pled czy coś takiego. [Resztę] pożyczyli nam na miejscu – ci ludzie z Łodzi, [którzy] wiedzieli, jak wygląda [wysiedlenie], już się szykowali [wcześniej] i byli lepiej zaopatrzeni.
[W obozie byliśmy przez] kwiecień, maj, w czerwcu [transporty] wywieźli do Generalnej Guberni. [Wcześniej] zachorowałam. [Wśród dzieci] panowało zapalenie opon mózgowych i szkarlatyna. Dostałam właśnie szkarlatynę, dyfteryt. Niemcy strasznie bali się chorób zakaźnych, więc przyjechała karetka i wszystkie chore dzieci [zawożone] były do Radogoszczy, do szpitala i [tak] zostałam [sama]. Opiekowali się mną przyjaciele moich rodziców i [codziennie przynosili paczki, a po wyzdrowieniu] zabrali mnie na wakacje do majątku [Widzew pod Pabianicami]. […] Pod koniec wakacji, [w sierpniu 1940 roku] mamusia przyjechała [po mnie] przez zieloną granicę jakąś wynajętą bryczką. [Granica] nie [była] tak jeszcze [pilnowana]. Zabrała mnie stamtąd i pojechałyśmy do Warszawy. Początkowo nie było gdzie mieszkać, ale ciotka (siostra mamusi) i wuj mieszkali w Warszawie na [ulicy] Nowogrodzkiej; mieli duże mieszkanie i początkowo rodzice się u nich zatrzymali. Później, jak [ja] jeszcze wróciłam, to rodzice wynajęli mnie i mojej starszej siostrze jakiś pokój i [mieszkałyśmy] w tym wynajętym pokoju. Chodziłyśmy do gimnazjum Platerówny na ulicy Pięknej, wtedy Piusa. Ta szkoła istnieje do dzisiaj.
Tak się człowiek tułał po tych wynajętych, pięciu chyba, miejscach w Warszawie. Rodzicom znowu pomogli państwo [Seipeltowie] z Łodzi, bo on był dyrektorem fabryk Eiserta, właśnie właściciela tych lasów, [gdzie ojciec pracował]. Był człowiekiem majętnym i załatwił [dzierżawę folwarku] pod Warszawą. To się nazywało Buczynek, pod Tarchominem dokładnie, teraz to jest dzielnica Warszawy. To było jedenaście kilometrów od Warszawy i rodzice prowadzili ten folwarczek. Hodowla kur była, szklarnie były i dzięki temu jakoś można było żyć. Moja najstarsza siostra jeszcze w czasie okupacji wyszła za mąż. A my we dwie żeśmy mieszkały różnie, na [ulicy] Nowogrodzkiej, a na końcu właśnie na [ulicy] Kopernika.
Jak się zrobiło małą maturę, to już na tajne komplety się chodziło, ale zaczęłam uczęszczać do żeńskiej szkoły architektury na Jasnej 11. To była bardzo sympatyczna szkoła, tylko żeńska. Byli profesorowie z politechniki, to był bardzo miły zespół, w ogóle bardzo miło wspominam tą szkołę. Jedna z moich koleżanek przynosiła gazetki [konspiracyjne]. Byłam z nią bardzo zaprzyjaźniona, dostawałam od niej te gazetki. Chciałam koniecznie zostać pilotem i ona skontaktowała mnie z takim oddziałem, który prowadził szkolenia teoretyczne, bo szkoleń praktycznych nie mógł prowadzić.
Jeszcze byłam w harcerstwie, w „Szarych Szeregach” i były prowadzone szkolenia wojskowe [dla grupy pięciu koleżanek] właśnie w naszym mieszkaniu na Kopernika. To było mieszkanie bardzo dziwne, ale może charakterystyczne dla tych czasów. Wtedy to było duże mieszkanie, dwa wejścia, frontowe wejście, kuchenne wejście. Należało do ojczyma mojej kuzynki. Z siostrą i z [kuzynką] we trójkę [mieszkałyśmy] w tym mieszkaniu. Od kuchni żeśmy wchodziły, a od frontu [pokój był wynajęty] komuś. Pokój [ten] właściwie był wynajęty i wydzielony w ogóle, a myśmy [poza tym] miały chyba trzy czy dwa pokoje do dyspozycji, już nie pamiętam dobrze. W każdym razie był bardzo duży pokój stołowy, salon i później mniejszy, w którym spałyśmy, i była kuchnia. Była pani dozorczyni, która przychodziła nam gotować. Trzeba było jej coś przynieść, żeby miała z czego, ale w zasadzie było mówione, że będzie nam gotować. To było bardzo konspiracyjne mieszkanie.
Każda z nas miała swoje kontakty z konspiracją, ale oczywiście bezwzględnie nic się nie wiedziało o mojej kuzynce. Wiedziałam, że na przykład moja siostra miała narzeczonego, o którym wiadomo było, że jest w konspiracji, że w jakimś oddziale. To wszystko było [dobrze] wiadome, bo cały ten oddział przyjeżdżał nawet do rodziców, do Buczynka, gdzie rodzice mieszkali, i oni sobie ćwiczyli. [Tam mieli ćwiczenia wojskowe]. Nad Wisłą było mnóstwo miejsca, swobodnie było. To żeśmy wiedzieli, ale dokładnie co, kto [i gdzie należał], to dopiero później, [po wojnie] się okazało. Do mnie przychodziło dwóch kolegów z lotniczego oddziału i próbowali mnie zapoznać z bronią krótką i zostawiali ją [do ćwiczeń w mieszkaniu]. Stół był rozsuwany, to pod stołem gdzieś były [chowane] te pistolety. Na ćwiczenia przychodziła [też] cała grupa dziewcząt [z harcerstwa], pięć czy sześć ich było. Nie pamiętam zupełnie, jak się nazywały, to były [znane] mi osoby [tylko z imienia]. Przychodził też sierżant, który prowadził to szkolenie. Do szkolenia [używany] był zwykły karabin kbk, później, [po rozbiórce] stał sobie za szafą. Pewnie reszta mieszkanek [moich] nie wiedziała, co się tutaj dzieje.
Co pewien czas koleżanki przychodziły [do naszego mieszkania], żeby sobie przećwiczyć. Kiedyś tak było, że na stole stał karabin i się ćwiczyło. To było ćwiczenie na trzy punkty. Ni stąd, ni zowąd przyjechała moja siostra. Weszła, nikt nie słyszał, że ona weszła od kuchni. Później weszła do pokoju stołowego, była zaskoczona i powiedziała: „Oho ho!”. Wyszła i zaraz poleciała do swojego narzeczonego czy zadzwoniła do niego. W każdym razie po jakimś czasie przyszedł do mnie [narzeczony siostry – Basi], wziął mnie w sam kąt i powiedział: „Słuchaj, dowiedziałem się, że ten dom jest pod obserwacją. Musisz stanowczo ten karabin stąd wynieść”. Byłam w kłopocie, bo wynieść, ale dokąd? Nie miałam w ogóle żadnych kontaktów [z nikim z dowództwa]. Oni do mnie przychodzili, znali ten adres, ale ja z kolei nie znałam adresu [ani] tych koleżanek, [ani nikogo innego], poza imionami. Znowu do mojej koleżanki się zwróciłam i mówię, że taka i taka historia, że jakoby ten dom jest pod obserwacją i że [rodzina każe] mi zabrać ten karabin. Ona po jakimś czasie powiedziała: „No, ja prosiłam, żeby sprawdzili, i ten dom nie jest pod obserwacją, tylko po drugiej stronie pod trzynastką”. Właśnie ten dom co się uchował [po wojnie pod numerami] jedenaście i trzynaście. Powiedziała: „Ale jak chcesz, to przynieś go do mnie”. Ona mieszkała na ulicy Twardej, teraz [pozostał] już tylko kawałek [ulicy] Twardej, później jest przerwa, ona gdzieś w tej przerwie [mieszkała]. W każdym razie trzeba było [karabin przenieść]. Był kawałek papy, w tą papę [go] zapakowałam, obwiązałam jakoś i niosę. Trzeba było przejść przez ówczesny plac Napoleona, czyli obecny plac Powstańców. Wszędzie pełno było żandarmerii, a w ogóle mi się zdawało, że wszyscy wiedzą, co niosę. Ale zaniosłam jej ten karabin. Później jak spotkałyśmy się, już po wojnie chyba, opowiedziała mi całą historię. O mało nie skończyło się to [dla niej] tragicznie. Ona mieszkała z matką i z siostrą młodszą bardzo skromnie na trzecim piętrze, na ostatnim piętrze. Pokój z kuchnią. Matka nic nie wiedziała, że ona jest [w konspiracji], a była kolporterką już wtedy i jeździła na wschód. Jest opisana, już niestety nie żyje – nazywała się Danuta Kalinowska. Na początku Powstania razem byłyśmy w oddziale, tyle że ona już miała duży staż. Ona jeździła z pełną walizką prasy na wschód. Bardzo niebezpieczne to było. W każdym razie à propos tego karabinu, to okazało się, że matka była wdową, bardzo źle im się powodziło. Bardzo skromnie było, nie było w ogóle mebli [w tym mieszkaniu]. Była szafa, tapczan, stolik, krzesło, nic więcej nie było w tym pokoju. [Koleżanka] mówi: „Wiesz co, nie ma [go] gdzie włożyć, [może schowamy] to w [tapczanie]”. Otworzyła tapczan i: „A to wrzucaj w ten tapczan”. Tam była pościel i [schowałyśmy go pod pościelą]. Później, jeszcze przed Powstaniem, dokładnie przed tym domem został zabity [niemiecki] żandarm. Po chwili pełno żandarmerii się najechało, jak się dowiedzieli, obstawili ten dom. Wszystkich mężczyzn oddzielili od kobiet. Sprawcy zabili tego żandarma i uciekli przez podwórze do następnej posesji, która właściwie była zniszczona, była zbombardowana jeszcze w 1939 roku. Był niski murek i leżały [za nim] gruzy. Oni przeskoczyli [ten murek] i już później zniknęli. Oczywiście [Niemcy] nie złapali ich, ale wszystkich mężczyzn, którzy tam mieszkali, prawdopodobnie rozstrzelali. Później po tych wszystkich mieszkaniach chodziła grupa: szperacz i jeszcze dwóch uzbrojonych Niemców i robili rewizję w każdym mieszkaniu. A [Danusia] miała ten karabin. Młodszej siostry nie było na szczęście, była tylko matka. Matka w ogóle nie wiedziała [o niczym], nie zdawała sobie sprawy, była [zajęta] w kuchni. Jak oni weszli i gdyby był dobry psycholog, to mógłby się od razu zorientować, bo [Danusia] była blada jak ściana. Oni nogą kopali, żeby się szafa otworzyła, bo bali się, że może ktoś siedzi w szafie. Nic nie ma. Później [podeszli] do tapczanu, [jeden z nich] otworzył tapczan. [Danusia] opowiadała, że [były dwie możliwości, że] albo [coś] zauważył (a to było już pod koniec i oni się już orientowali, że w ogóle długo już tu nie będą), [ale] może jemu się żal jej zrobiło, albo [nic] nie zauważył. Nie chciał dokładnie [szukać], nie kazał jej rozwijać co tam jest, [aby sprawdzić], tylko machnął ręką i poszedł. Ale co ona [wtedy] przeżyła… I [miałabym] ją prawie że na sumieniu, [gdyby coś jej się stało].
Później było tak jeszcze, tuż przed Powstaniem czy nawet w dzień Powstania, niespodziewanie wrócił właściciel tego mieszkania [na Kopernika – ojczym mojej kuzynki]. Oni mieli jakiś majątek w Lubelskim, ale akurat [przyjechali] na samo Powstanie, [nic nie wiedząc]. [Ojczym] opowiadał to też po faktach, że siedzi w mieszkaniu, później słyszy… Jeszcze nie było piątej godziny, nie wiem, która to godzina była. Przyjechał jakoś popołudniu, ale jeszcze nic się nie działo. Słyszy walenie do drzwi i pyta się przez drzwi: „Kto tam?! Kto?!”. Ten ktoś za drzwiami mówi: „Proszę pana, bo ja przyszedłem po karabin”. Można sobie wyobrazić, jak on musiał być przerażony, i mówi: „To chyba pomyłka, jak nic o tym nie wiem!”. W każdym razie ten incydent był trochę śmieszny.
Wracając do mnie, to były wakacje, więc było się oczywiście u rodziców na wakacjach, ale już było słychać zbliżający się front i rodzice tak sobie pomyśleli w tym Buczynku, to nad samą Wisłą było… Tam był folwarczek i dworek tuż przy wale, wał był nad samą Wisłą. To był [murowany] dom, coś tam się [jeszcze z przedwojennych rzeczy] uchowało, to lepiej byłoby to wywieźć do Warszawy, bo będzie bezpieczniej. Był wóz, bo były konie, całe gospodarstwo było, więc na wozie załadowano stare baranice, futra, coś co nam jeszcze przesłali przez zieloną granicę [przyjaciele rodziców]. Mamusia to zapakowała i my we dwie z siostrą i z woźnicą pojechałyśmy do Warszawy przez most Kierbedzia, który [wtedy] jeszcze stał. Przyjechałyśmy na Kopernika, wszystko się zniosło do piwnicy i moja siostra wróciła z powrotem tym wozem [do Buczynka]. Ja już miałam wiadomość, przyszedł łącznik, że mam na drugą czy na pierwszą stawić się na [ulicę] Boduena. Mam zabrać plecak, jakąś żywność na kilka dni i stawić się najpóźniej na drugą na Boduena. Przebrałam się, zapakowałam plecak, nie wiem co to za żywność była wtedy, w każdym razie kilka rzeczy niezbędnych wzięłam i poszłam na Boduena. Na Boduena była już cała grupa kolporterów. Prawdę powiedziawszy nie orientowałam się, że to ma być Powstanie. Niby się czytało te [konspiracyjne] gazetki, ale nie [zdawałam sobie sprawy z powagi sytuacji].
Jakie były tytuły tych gazetek, pamięta pani?

„Biuletyn Informacyjny” przeważnie. Tam, [na ulicy Boduena] był bodajże porucznik „Kmita” o ile pamiętam i jeszcze kilka starszych osób [pomagających przy rozdziale prasy]. Już całe paczki były popakowane, prasa była, jakieś ulotki i rozdzielali [je] na poszczególne grupy, na poszczególnych kolporterów to, co mają wziąć [ze sobą. kierownictwo omawiało] trasę, dokąd [kolporterzy] mają iść. Ja jako początkująca kolporterka dostałam torbę pełną ulotek, nie wiedziałam, co tam jest, tylko mi powiedziano, że mam iść na ulicę Rysią, a później na Marszałkowską i mam rozrzucać te ulotki na klatkach schodowych. Takie kółko mam zrobić i wrócić na kwaterę.

Co było w tych ulotkach, pamięta pani?

Nie pamiętam, bo nie czytałam tego w ogóle, nie wiedziałam, co niosę. Wiedziałam, że jakieś ulotki. Kazali [mi] kłaść [je] pod wycieraczkę albo na wycieraczkę przy drzwiach, po piętrach. Można było chodzić swobodnie, nie było wtedy domofonów. W każdym razie przeszłam [ulicę] Rysią. To była druga godzina, jak przechodziłam przez plac Napoleona. Już plac był obstawiony gęsto żandarmerią [niemiecką], jeden przy drugim stał [z karabinem gotowym do strzału]. Przeszłam przez plac, poszłam na [ulicę] Rysią, obeszłam Rysią. Później przeszłam na Marszałkowską, na drugą stronę i już [stało się] tak, że prawie pod nogami granat [mi] się rozerwał. Ktoś rzucił granat. Chyba ktoś przejeżdżał rykszą (rykszą się wtedy jeździło) i wszyscy ludzie, którzy szli, rzucili się do bramy, [aby się schować], nawet jakiś żandarm tam był. Wszyscy się schowali i ja też, [zamknięto] bramę. Z tyłu [już na podwórzu] tak się zastanawiałam, co mam zrobić. Nie wiedziałam w ogóle, że to jest Powstanie. Nie wiedziałam, co mam zrobić, bo lada chwila mogą obstawić ten dom [i] wygarnąć [wszystkich]. W końcu zeszłam do piwnicy, był stos węgla i reszta ulotek, które miałam roznieść na Marszałkowskiej, to wylądowało w tym węglu. Całą noc [wokół] były walki, wybuchy. Ten żołnierz [niemiecki] zdołał się wydostać, widocznie [jakiś] samochód go zabrał. Zaczęło świtać około czwartej godziny i ludzie zaczęli się już wymykać, kto odważniejszy. Też wyjrzałam tu, wyjrzałam tam i myślę: „No, muszę iść na kwaterę”. Wyszłam, doszłam do Świętokrzyskiej i na rogu [ulicy] Świętokrzyskiej ktoś stał. Później się okazało, że akowiec, ale skąd mogłam wiedzieć, jeszcze nie było [wtedy biało-czerwonych] opasek [na ramieniu]. „Dokąd pani idzie?”. Mówię: „No, muszę iść”. – „Ale dokąd pani idzie?!”. – „Na punkt, na kwaterę”. – „No to trzeba było od razu tak powiedzieć”. Przepuścił mnie i doszłam do kwatery, szczęśliwie wróciłam. Później cały dzień było strasznie nerwowo, bo kolporterzy wracali albo nie wracali, albo gdzieś utknęli, [tak] że nie mogli [już] wrócić.
Pamiętam, że tak strasznie się martwiło nasze dowództwo z tej kwatery, że właśnie na Mokotów pojechały rykszą dwie łączniczki. Miały dużo prasy, dużo ulotek i nie wracały. Bardzo się martwili, ale w końcu [po dwóch dniach] wróciły. Później z jedną z nich wędrowałam właśnie na Mokotów, miała pseudonim „Kora”. Później się dowiedziałam, że miała trzydzieści dwa czy trzydzieści trzy lata i była dziennikarką. W kolportażu miała długi staż, w ogóle w konspiracji. Miała potem zorganizować punkt kolportażu na Mokotowie. Z tym właśnie wyruszyła na Mokotów. Codziennie [rano] była odprawa i codziennie [dyspozycje]: kto dokąd pójdzie. Początkowo wszyscy starali się [dojść] jak najdalej, że jeżeli gdzieś jeszcze ktoś nie był, to żeby tam dotrzeć. W ogóle to była bardzo sympatyczna praca, dopóki było to możliwe. [Początkowo] ludzie byli nadzwyczajni, to było coś nie do pomyślenia w ogóle, jak oni nas przyjmowali, [jak spragnieni byli wiadomości], jak się cieszyli, jak na początku chcieli [nam] płacić. Mówiło się, że nie, że to jest wszystko za darmo i w takiej torbie [kolportera] były różne wydawnictwa. Oczywiście był „Biuletyn”, poza tym był „Robotnik” – socjaliści i [inne partie], wszystko było reprezentowane, każdy sobie wydawał swoje [wydawnictwa]. Przeważnie chodziłam na [ulice] Śliską, Sienną, Pańską, Żelazną, Grzybowską, w te rejony. Ludzie byli tacy serdeczni. Oczywiście później zaczęły się naloty i już właściwie były [tam] same gruzy. Pierwsze dni były wspaniałe, bo jeszcze było tak, że jak był jakiś ewenement, wydarzenie, to był wydawany dodatek nadzwyczajny. Trzeba było bardzo chować tą prasę, żeby dojść [do celu], bo tak od razu [ludzie] by rozdrapali wszystko na pierwszych ulicach. Dalej by się nie miało z czym iść po prostu. Najpierw trzeba było przejść trochę niezauważonym, żeby można było dalej donieść te wiadomości. Wszyscy byli tacy spragnieni [wiadomości], gdzie co się działo. Dodatek nadzwyczajny to [było tak] jak [dawniej mały] gazeciarz biegł i krzyczał: „Dodatek nadzwyczajny!”. Naprawdę to były niezapomniane przeżycia. Dla tych kilku chwil warto było żyć, naprawdę. Ludzie się bardzo pytali o „Robotnika”. To były dzielnice robotnicze – Żelazna, Chłodna… „A ma pani »Robotnika«?”. Zapraszali, częstowali, [czym kto miał] tak że to była wielka radość i wielka satysfakcja.
Oczywiście były przepustki na całe miasto czy na tą dzielnicę, do której się szło, i te przepustki były na poszczególnych barykadach sprawdzane, więc ludność cywilna nie mogła sobie chodzić jak chciała. Chyba że kilka osób, to zawsze mogło jakoś przejść, ale tak normalnie to nikt nie chodził. Byłam na przykład na Starym Mieście, to chyba [było około] 4 sierpnia… ¬¬

Jak pani trafiła na Stare Miasto?

Na Stare Miasto trzeba było iść przez Hale [Mirowskie], już były pożary hal targowych, Hal Mirowskich. Przez plac Bankowy [szłam] na Długą i później Miodową na Stare Miasto. Tam też nie było kolportażu, główny kolportaż był tylko w Śródmieściu. Nawet na Południowym Śródmieściu nie było [kolportażu]. Tak że wszędzie był tej prasy i kolporterzy byli bardzo [chętnie] witani. Tak sobie wtedy pomyślałam: „Jak oni mają dobrze na Starym Mieście. Takie grube mury, wąskie uliczki, mają się gdzie chować”. Okazało się, że niestety i te grube mury też poszły [w gruzy]. Ze starszą koleżanką byłyśmy na Starym Mieście i później chciałam koniecznie przedostać się na Żoliborz. Nasza koleżanka „Lusia” poprzedniego dnia (później przeszła do „Kilińskiego”) przeszła na Żoliborz, przeszła przez wiadukt przy Dworcu Gdańskim. Szła z torbą i z podniesionymi do góry rękami. Podobno strzelali za każdym [jej] krokiem, nie mogła przyspieszyć, powolutku. Trzeba było trochę tej odwagi mieć, samozaparcia.
Wyszłyśmy ze Starego Miasta na [ulicę Konwiktorską], a tam to już była pierwsza linia. Już było nieprzyjemnie, już leżał jakiś zabity. Doszłyśmy później do Stawek [a] na Stawkach właśnie [Powstańcy] zdobyli [tę] szkołę, gdzie w czasie okupacji były duże magazyny niemieckie. Nie wiem, co było w tych magazynach, ale w każdym razie ta szkoła była zajęta przez Niemców. Została zdobyta i okazało się, że tam jest mnóstwo [broni], mundurów, żywności. Stamtąd były te [zdobyczne] panterki. Później całe Stare Miasto, Wola i wszyscy, jak przyszli na Stare Miasto, to już byli poprzebierani w panterki, bo tego było mnóstwo. [Na Stawkach] już [wtedy warta stała] w panterkach i mówimy, że chcemy iść na Żoliborz, a [wtedy] oni mówią: „Nie! Nie wolno. Nie można przejść na Żoliborz”. Po prostu wróciłyśmy z powrotem na kwaterę, już nie wiem jaką drogą, nie pamiętam. Chyba podobnie.
Później też w nocy chodziło się na południową stronę [Alej Jerozolimskich]. W nocy były wyprawy do Południowego Śródmieścia, bo jeszcze nie było barykady [w Alejach Jerozolimskich]. Dopiero po kilku dniach zaczęli ją [Powstańcy] budować. Początkowo obkładali ją workami, to czołgi [niemieckie] rozjeżdżały tą barykadę za każdym razem. Dopiero później lepiej to było zorganizowane. Do dzisiaj pamiętam [pierwsze] przejście na Południowe Śródmieście. We dwójkę [szłyśmy], z „Korą” właśnie. Dochodziło się [Szpitalną], Bracką do [Domu Braci] Jabłkowskich mniej więcej, na wysokości [Domu] Jabłkowskich była barykada. Następna barykada była dopiero przy Nowogrodzkiej, też na Brackiej, ale z drugiej strony Alej przy Nowogrodzkiej. Trzeba było poczekać, aż się dobrze ściemniło i aż [dowództwo barykady pozwoliło na przejście]. Na tej barykadzie przepuszczali, kto miał przejść, była kolejka. Wiem, że myśmy gdzieś spały sobie na podłodze. Później nas obudzili, że już trzeba się szykować. To wyglądało w ten sposób, że oni [na barykadzie] mieli tuby z papieru czy z czegoś i krzyczeli do tamtych w tą tubę: „Uwaga! Przechodzi! Czy można?!”. Coś takiego i [z tamtej drugiej barykady] krzyczeli: „Wolna droga, można!”. Tak doszłyśmy do rogu [Brackiej i Alej Jerozolimskich], na rogu palił się olbrzymi dom. W tej chwili na dole jest „Orbis”, to jest dom na rogu, oczywiście już nie ten, tylko nowy, tamten został spalony. To był bardzo duży gmach, paliło się, spadały belki. W każdym razie jasno i gorąco było od tego. Doszłyśmy do tego rogu i „Kora” mówi: „To teraz ja, a ty poczekaj, aż przebiegnę”. Po drugiej stronie był Bank Gospodarstwa Krajowego [i przed nim ogródek] (w tej chwili go nie ma) i oczywiście tam siedzieli Niemcy [z karabinem maszynowym]. A jeszcze aż do rogu był ogródek, tereny zielone, ogrodzone parkanem. Na tym terenie stał karabin maszynowy i [obsługa strzelała] do przebiegających [osób]. Raz z jednej, raz z drugiej strony [pojedyncze osoby] przepuszczali. „Kora” pobiegła, były serie karabinowe, ale widziałam, że szczęśliwie dobiegła do barykady przy Nowogrodzkiej. Później mija jedna chwila, mija druga i sobie myślę: muszę [biec], już tyle czasu minęło. Tutaj nagle, nie zauważyłam w ogóle jak to było, jakaś postać podnosi się [z ulicy]. Przy chodniku był rynsztok i to była jakaś kobieta, cywil, która czołgała się [kilkaset metrów]. Jak do niej strzelali, to udawała nieżywą. Później jak się zrobiło cicho, to znowu się posuwała i znowu, aż dobrnęła. Nie bardzo to było sympatyczne w ogóle [jakby zjawa jakaś], ale ona wstała, nic jej się nie stało i [szczęśliwie] przeszła na drugą stronę. Wreszcie ruszyłam i zdawało mi się, że rumor jest straszny. Oczywiście było pełno szkła na jezdni, kawałki murów, gruzów, których normalnie nie było widać. Poza tym prawie na środku ulicy natrafiłam na ludzką plamę. Widocznie czołgi jechały, rozjechały jakiegoś człowieka, może już nieżyjącego – mam nadzieję. Plama była, na której się poślizgnęłam. W każdym razie nic, ani jednego strzału, widocznie [Niemcy] mieli przerwę przy tym karabinie maszynowym. Mnie się udało bardzo dobrze, przebiegłam.
Później było już w ogóle tak jak w teatrze. Trzeba było znać hasło [przed wyjściem z kwatery]. Było podane hasło, na przykład: „łódź” i „łódka”. Jak się podchodziło do barykady w Śródmieściu, to było zaraz: „Stój! Kto idzie?!”. Trzeba było stanąć i wtedy [żołnierz] się pytał: „Hasło?”. Trzeba było powiedzieć na przykład: „Łódź”. Później pytałam: „Odzew?”. Akurat ten przy barykadzie gdzieś na Kruczej zapomniał, jaki jest odzew, i była cała śmieszna sytuacja, bo on miał mnie przepuścić, a tymczasem sam nie znał hasła. Ale wszystko się dobrze skończyło. Z tym że tam się nie chodziło górą tak jak w Śródmieściu Północnym, tylko się chodziło piwnicami. Byli już łącznicy – mali chłopcy, którzy stali przy przejściach i przeprowadzali [na konkretne ulice]. Ponieważ Warszawa była bardzo gęsto zabudowana, to [wszystkie domy] łączyło się piwnicami. Ale oczywiście [zrobione były otwory w murach łączących piwnice].
Później [w Śródmieściu Południowym] była plaga tak zwanych gołębiarzy. Na dachach byli [ukryci niemieccy] strzelcy wyborowi, którzy byli straszni. Oni byli tak wstrzelani [w dany punkt], że prawie nie było możliwości, żeby przejść w tym miejscu ulicę. Chyba że „gołębiarz” robił sobie akurat przerwę. Wobec tego [wymyślono], żeby uniknąć tych niebezpieczeństw, to można chodzić pod ziemią – dokąd można – później w końcu trzeba było wyjść [na ulicę] oczywiście. W tych piwnicach siedzieli przeważnie wszyscy mieszkańcy. Już później rzadko kto w mieszkaniu nocował, tylko wszystko w piwnicach siedziało. Drugie życie było pod ziemią. Różne korytarze były, można było na tą ulicę przejść tak, a tutaj na tą. W zależności dokąd się chciało, to łącznicy prowadzili. Bardzo byli dumni, że mają zadanie, że mogą pomóc, że mogą się na coś [przydać]. W nocy się tam chodziło, w dzień się chodziło po dzielnicach północnych. Później dostałam też rozkaz z „Korą”, już żeśmy się zaprzyjaźniły, widocznie [to] ona chciała [iść] ze mną, że pójdziemy na Mokotów, że ja mam wrócić, a ona już tam zostanie.

Pani z „Korą” postanowiła ruszyć na Mokotów, tak?

Tak, nie tyle postanowiłam, ile to był rozkaz. Dostałyśmy meldunki, które trzeba było przenieść. Te meldunki chyba były w butach, bo szło się po terenie niczyim, więc trzeba było to schować. Doszłyśmy do placu Trzech Krzyży, wszystko w porządku, dobrze się nam szło. Później sobie schodzimy Książęcą w dół, bo najprościej. Ale na Książęcej nikogo nie było. Okazało się później – w tej chwili [go tam] nie ma, ale wtedy był szpital Świętego Łazarza na tyłach Muzeum Narodowego – że w tym szpitalu siedzieli Niemcy. Dopiero w połowie [drogi] zobaczyłyśmy, że leży jakiś zabity na ulicy. Okazało się, że bezpieczniej byłoby iść z tyłu, za tymi budynkami, nie ulicą. Przeszłyśmy, z tyłu był rów łącznikowy, bo znowu od budynku YMCA też był ostrzał. Stamtąd też bardzo dużo narobili szkód Niemcy, którzy tam siedzieli. To wysoko było, oni mieli cały teren – zbocza, wszystko pod kontrolą, pod ogniem. Doszłyśmy rowem łącznikowym do [ulicy] Rozbrat. Tam była ubezpieczalnia społeczna i szpital, oczywiście to wszystko było pozamykane, nikogo nie było. Nagle z Ludnej wyszedł patrol niemiecki. Ten patrol nas zauważył, bo to było troszkę za zakrętem, i ostrzelał nas. Tam były okienka piwniczne i studzienka przy szpitalu, to myśmy od razu wskoczyły do tych studzienek i kule tylko przeszły nad samymi głowami, ale [na szczęście Niemcy] bali się podejść i zawrócili. Ostrzelali i poszli. Do tego szpitala nie można było się dostać, też wszystko [było] pozamykane, [personel szpitala] nie [otwierał]. Ale później wyszedł transport z noszami do jakiegoś rannego i [razem] przeszłyśmy. „Kora” miała jakieś swoje zadania [do wykonania]. Pamiętam tylko, że żeśmy nocowały na Solcu. Za kościołem, [patrząc] od strony Śródmieścia, był parterowy budynek i żeśmy przenocowały w mieszkaniu jakiegoś hitlerowca, bo wisiał [tam] jego mundur z Hakenkreuzem. Tam wyjęłam swoje dokumenty, ponieważ szło się na teren niczyj, więc legitymację akowską i przepustkę włożyłam w przewód kominowy [na przechowanie]. Opakowałam, włożyłam i już nie wróciłam tam, już nie było możliwości [aby tam] wrócić i to zaginęło.
Stamtąd rano udałyśmy się do włazu [kanału]. Właz był na rogu Łazienkowskiej i Rozbrat. Weszłyśmy do środka. Było bardzo nieprzyjemnie, bo było oczywiście ciemno i człowiek jakoś nie bardzo wiedział, jak ma się zachować. Wiem, że miałyśmy świeczki, bo nie było latarek. Zapaliłyśmy świeczki i tak sobie, człap, człap, idziemy.

Same, bez przewodnika?

Same, bo [„Kora”] dokładnie wiedziała [i znała trasę]. To był kanał bardzo prosty, stosunkowo niedługi. On prowadził od Łazienkowskiej, a wychodziło się gdzieś na Szwoleżerów, jest tam kościół i klasztor. [„Kora”] powiedziała: „Przy tym klasztorze na Czerniakowskiej będą trzy otwarte włazy”. Wszystko inne jest zamknięte, idzie się po ciemku. Później widzi się światełko, to tam się nie wychodzi. Drugie światełko, też się nie wychodzi. Dopiero trzecie – mieli się tam jacyś chłopcy bawić. Oni dawali znać, rzucało się jakiś kamień do góry i oni mieli dawać znać, czy jest wolna droga, czy można wyjść, czy nie. Tak miało być, a tymczasem było tak, że my tutaj sobie człapiemy i później się okazało, że za nami wszedł jakiś cywil. Też się chciał przedostać, może miał gdzieś tam rodzinę, nie wiem. No i tak sobie już później we trójkę idziemy, on na końcu. Gdzieś zaczyna migać światło w kanale, jakaś latarka. Nie wiadomo, co to było, więc żeśmy stanęły i czekamy. To światło tak się przybliżało i przybliżało. Okazało się, że to był łącznik [z dowództwa na Mokotowie], który powiedział nam, w ogóle się nie [przejmując]. Właściwie nie powinien [tego] mówić, bo była tajemnica. Może i to powinna być tajemnica wojskowa. Powiedział, że bada drogę dla pułkownika „Daniela”, który ma z Mokotowa przejść na Śródmieście, na jakąś odprawę do kwatery głównej. Powiedział nam, że wszystko w porządku, możemy iść dalej i poszedł. Jeszcze po drodze był odcinek, nie wiem, może 150 metrów takiego kanału, bo tak to człowiek zgięty chodził, ale jakoś można było iść swobodnie. Potem był odcinek 150 metrów, kanał sześćdziesiąt centymetrów [wysokości] miał i trzeba było się przeczołgać przez niego. Ale to tylko nieduży odcinek. Dochodzimy już do jednego otworu, później do drugiego i do trzeciego. Nikogo tam nie ma. „Kora” powiedziała: „No to ja wychodzę”. Wyszła, ja za nią.
Patrzymy, a tu pusto, puściusieńko na ulicach. Zaraz był kościół chyba nazaretanek na Podchorążych. Może coś tam się dowiemy? [Do kościoła] nie chcą nas wpuścić. Powiedzieli: „Nie wolno na nam wpuszczać. Przed chwilą tu byli Niemcy, zabronili, żeby ktokolwiek wychodził i kogokolwiek wpuszczać”. Nie chciały nas wpuścić. [„Kora”] mówi: „No to wiesz, to my wracamy”. Aha, jeszcze okazało się, bo to już było widać na [ulicy] Czerniakowskiej, że na końcu palą się domy, że już Niemcy podpalają [kolejno] domy. Te siostry nam powiedziały: „Tu byli Niemcy i całą ludność cywilną zabrali i palą poszczególne domy, żeby tam nie można było się chronić”. [„Kora”] jeszcze mówi tak: „To wiesz co, to my pójdziemy. [Spróbujemy] może nas [Niemcy] przepuszczą”. Podeszłyśmy, to było około pięćset metrów, już pełno dymu, krzyków, wrzasków i płacz mieszkańców, wrzawa cała, a oni: Raus! Raus! – nie wolno dalej. Zaczęła mówić, że ona musi, że ona gdzieś ma rodzinę, [lub] coś [takiego]. Ale nic to nie dało. Też jakieś siostry z Czerwonego Krzyża szły, bo widocznie wezwali je ci Niemcy z kolei i myśmy z nimi podeszły. Ale musiałyśmy wrócić i [„Kora”] mówi: „No to wobec tego wracamy”. A ten cywil z nami cały czas chodził.
Podeszłyśmy do kanału, on wszedł pierwszy, później „Kora”, a na koniec ja schodzę. Już byłam w połowie tego zejścia i „Kora” znowu mówi: „Nie jedzie tam samochód jakiś?”. Mówię: „Nie, nic nie jedzie”. Podnoszę głowę, a nad kanałem stało już trzech Niemców, z Wehrmachtu na szczęście. Trzech starszych, dwóch oficerów i jeszcze kierowca jakiś widocznie. Wyjechał zza rogu łazik i zobaczyli moją głowę prawdopodobnie i: Komm, komm, komm! Wyszłam, nie było rady. Puściłam, co miałam w ręku, wszystko zostało [upuszczone w kanał]. Jakiś neseser był, [„Kora”] widocznie miała [tam] swoje rzeczy czy coś [innego], bo miała zostać [już] na Mokotowie. To wszystko opuściłyśmy do kanału i same żeśmy wyszły. Wyszłyśmy i oni się jeszcze patrzyli, czy tam nie ma nikogo. Na szczęście nie widzieli tego cywila, bo może byłoby wtedy gorzej. Co oni z nami teraz zrobią? [„Kora”] nie umiała po niemiecku, to po francusku zaczęła: „Panowie, puśćcie nas, bo ja mam małe dziecko, muszę wracać”. Mnie się już z tego wszystkiego śmiać chciało, bo „Kora” była wspaniała w swojej roli. Oni machnęli ręką, to byli oficerowie z Wehrmachtu, wsiedli do łazika i odjechali. Jak oni pojechali, to [„Kora”] mówi: „No to znowu wchodzimy”. Ja mówię: „Nie, ja już do kanału nie wejdę. Idziemy na Mokotów”. Ona mnie posłuchała, już nie weszłyśmy do kanału.
Poszłyśmy do jakiegoś domu obok. Nie wiem, człowiek był na pewno głodny, ale z tego wrażenia, to w ogóle się zapominało o głodzie. Pamiętam, że stał cały garnek ze świetną gorącą zupą, bo tam zaraz były działki. Po drugiej stronie Czerniakowskiej nie było zabudowy, tylko były działki, pola uprawne. Była wspaniała, gorąca zupa, można było spróbować, porzucane rzeczy, ale wzięłyśmy tylko jakąś białą serwetę. Przywiązałyśmy do kija jakiegoś i z taką białą flagą [szłyśmy] przez pole kapusty. Wzdłuż Czerniakowskiej stali żandarmi [niemieccy] co kilkanaście kroków czy metrów z gotowymi karabinami do strzału, żeby tam nikt nie szedł, nie uciekał. Myśmy nie uciekały, powolutku z tą białą flagą, może nie każą nam wracać. Jakoś się udało przejść przez pole kapusty. Strasznie się idzie, nogi się ślizgają po kapuście. Doszłyśmy do jeziorka Czerniakowskiego, a tam już nie było wojny w ogóle. [Było cicho, spokojnie]. Patrzymy, a tutaj płynie łódka i w łódce chłopcy z lasu. Później [partyzanci] nam mówili, że oni na odsiecz Warszawie z lasów chojnowskich przedostali się przez Wilanów czy koło Wilanowa. Oni nas przeprawili na drugą stronę jeziorka Czerniakowskiego, a później żeśmy polami [poszły] prosto na Mokotów. To już był wieczór, w każdym razie było widać, coś się paliło na Mokotowie, więc widać było dokładnie kierunek. Doszłyśmy sobie spokojnie na Puławską, [„Kora”] wiedziała do kogo ma się zgłosić, udać.
Na drugi dzień stawiłam się do komendy [Obwodu Mokotów na ulicę Malczewskiego]. Żeby można było wrócić do Śródmieścia, to trzeba już było iść [innym] kanałem, nie tym [pod Czerniakowską], bo tu już droga była właściwie zamknięta, już nie można było chodzić tym kanałem, co żeśmy przeszły. Można było iść z grupą kanałową, specjalnie z przewodnikiem [tylko] wtedy. Czekałam na to zezwolenie, to była Wojskowa Komenda Kobiet, była pani porucznik i ona decydowała, kto pójdzie, z kim pójdzie, kiedy pójdzie. Jednego dnia dla mnie nie było miejsca, drugiego dnia nie było miejsca dla mnie. Miałam tam [w okolicy] znajomych [na ulicy Ursynowskiej], poszłam [tam], wykąpałam się. Woda jeszcze była, na Mokotowie było zupełnie inaczej. Nie było jeszcze wtedy samolotów bombardujących, tylko na obrzeżach były walki, a w środku było spokojnie. Poodwiedzałam znajomych, przebrałam się, dostałam nowe buty, bo już mi się [moje] rozleciały. Nie mam co robić, czekam, nie mogę wrócić [i bardzo się denerwuję].

Następnego dnia była niedziela, nie pamiętam, który to był dzień sierpnia. Wiem, że była piękna pogoda. Zdenerwowałam się i tak sobie wymyśliłam, że przejdę sobie naokoło [w strefie niczyjej] do [alei] Żwirki i Wigury, później [ulicą] Wawelską. Tam wtedy były ogródki działkowe wzdłuż Wawelskiej, to tymi ogródkami do Polnej jakoś sobie przejdę i potem górą do Śródmieścia. W każdym razie słyszałam, że łącznicy tak chodzili. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. To znaczy, że wyszłam na sam brzeg [obszaru zajętego przez Powstańców], to było mniej więcej jak [ulica] Woronicza się kończyła, dalej już [była strefa niczyja] wille w ogrodach i działkowe ogródki, a później pola aż do Okęcia. Wyszłam sobie i idę [polną] drogą. Była piękna pogoda. Po jednej stronie ogródki, po drugiej stronie już pola uprawne, snopki stały już ścięte w kopkach. Idę sobie i nagle słyszę: „Bzyk, bzyk”. Jakaś kula [tam] przeleciała, jakaś kula tu przeleciała. Myślę sobie: „Aha, widocznie gdzieś mnie widzą”. Nie wiedziałam skąd [strzelano]. Okazało się później, że była [tam] wieża okęcka – tak się wtedy mówiło – i tam widocznie był jakiś wartownik, który miał lornetkę i dobrze widział, że coś się porusza na przedpolu. Wobec tego [przeskakiwałam] od snopka, do snopka. Później jakieś gospodarstwo było przy tej drodze. Przyszłam do tego gospodarstwa, kilka osób tam siedziało i tak sobie mówili: „Niedawno też ktoś szedł i go ustrzelili na tym polu”. Myślę sobie: „Nie ma co, trzeba iść dalej”. Doszłam do [alei] Żwirki i Wigury, ona też nie była zabudowana wtedy, tylko też po jednej [stronie], po drugiej stronie chyba jakieś ogródki były. Już nie pamiętam. W każdym razie doszłam do Wawelskiej, niezatrzymywana, udało mi się.
Później skręciłam na Wawelską i idę. Po chwili patrzę, jedzie patrol [niemiecki] na rowerach. Dwóch Niemców, lotników na rowerach jechało. Co ja tu robię? Zabrali mnie [na swoją] kwaterę, już nie było [tam] ludności, też była wyprowadzona. Już tak akurat trafiłam, że było pusto, tylko były takie punkty, gdzie wartownicy [niemieccy] sobie mieszkanie rekwirowali, mieli swoje zadania. Oni mnie przeprowadzili do jakiejś willi [na ulicy Suchej], w tej chwili nie pamiętam adresu. W tej willi ich było dwóch, do kuchni mnie zaprowadzili, był stos pełen nieumytych naczyń i kazali mi to zmywać. Zmywam sobie, a jeden z tych [Niemców] mnie przepytuje, po co tu przyszłam. Teraz już bym nie potrafiła, ale trochę niemieckiego się nauczyłam. Mówię mu, że tu z Piaseczna przyszłam, że tutaj moja rodzina, że tam nie mam co jeść, a tutaj moja rodzina mieszka. Jeszcze mówiłam, że mam dwie małe siostry. Zamiast sisters powiedziałam daughters, to znaczy zamiast siostry, to córki. On mówi: „To chyba siostry?”. W każdym razie [jeden z nich] poprawiał mnie trochę, a później przyniósł mi kawę, kubek kawy i dwie pajdy chleba nasmarowane smalcem ze skwarkami. Coś niebywałego [jak to smakowało].

Pani miała wtedy przy sobie jakieś meldunki, jakieś dokumenty?

Nie, nic nie miałam przy sobie oczywiście. Na szczęście oni się nie pytali o mój dowód. Nic nie miałam. To sobie jem i w tym czasie wchodzi [do kuchni] gestapowiec z dużym psem. Tak jak oni [wtedy] chodzili z wilczurem olbrzymim. Wypytuje [kolegę]: „Kto to jest?”. On mu mówi, że szłam ulicą i chciałam tu do rodziny, a tymczasem rodziny nie ma, bo niedawno ich wyrzucili. A on mówi: „O! Ona pewnie chce do tych bandytów. To ja ją zaprowadzę na Szucha”. Nie przeraziłam się jakoś, w każdym razie [zaraz] poszedł. Zjadłam [kanapkę], a ten żołnierz mówi: „No to idziemy. [Zobaczymy], gdzie ta rodzina mieszka?”. Zabrał mnie. Trzeba trafu, że to było tuż przy Langiewicza, taka uliczka, nie pamiętam, jak się nazywała. A na Langiewicza mieszkali Wieniawscy, była willa Wieniawskich. Tam przez pewien czas mieszkała moja ciotka z moją kuzynką i bywałam u nich. Podałam mu ten adres i idziemy. Taka uliczka była, zasłana w ogóle [rzeczami wyciągniętymi z domów]. Nie wiem, czy to Niemcy rabowali, czy kto to mógł zrobić. Pierzyny już były powyciągane, pierza było pełno na ulicy. Pieniądze leżały, on podnosił i mówi: „Niech pani weźmie te pieniądze”. Mówię: „Po co mi pieniądze? Pieniądze nie mają żadnej wartości. Nic nie można za nie dostać”. Później doszliśmy do tej willi, nie pamiętam numeru. On od razu wziął peema, kopie nogą drzwi, drzwi oczywiście były niezamknięte. Weszliśmy do środka. Pamiętam, że na progu stały piękne oficerki. Popatrzył, ale dalej nie poszedł, bo też się [bał]. Nie ma nikogo. Mówi: „Niestety nic nie mogę pani pomóc, ale panią odprowadzę”. Myślałam, że mnie puści wolno i sobie do tych ogródków jakoś nocą przejdę. Tymczasem on mnie odprowadza, cały czas Wawelską, a później idziemy już aleją Żwirki i Wigury. Trzeba trafu, jedzie wóz pełen „ukraińców”, pijanych kompletnie i śpiewają. On mówi: „A wie pani, co oni robią?”. Wziął nóż i mówi: „Oni nacinają i pasy zdzierają. Jakby pani tu szła sama, to nie daj Boże”. Z jednej strony dobrze, a z drugiej musiałam wrócić na to samo miejsce. Później gdzieś żeśmy usiedli, on usiadł w rowie. Powiedział, że on też ma dwoje dzieci, wyjął fotografie, pokazał: „To jest moja córka sześcioletnia”. Jeszcze synka miał i żonę pokazywał. Mówił, że wojna dla niego to jest bardzo zła. Już chciałby bardzo wrócić do domu.
Później żeśmy się pożegnali i szłam dalej, już wracałam. To była droga, która wychodziła na radiostację, przy Puławskiej była radiostacja. Jechał wóz konny, jacyś chłopi jechali na żniwa, na zbieranie [zboża] i powiedzieli: „Niech pani siada”. Całe szczęście, bo dalej znowu stał posterunek [niemiecki], a oni mieli przepustki. Mieli swoje pola po drugiej stronie Puławskiej, tam jest w tej chwili klasztor dominikanów. Koło tego klasztoru jechali na pole zbierać czy ściąć, już nie pamiętam. Na posterunku się pytali: „Aha, do pracy, to dobrze. A to kto?”. – „A to do pomocy”. – „No to jedźcie”. Takie miałam szczęście, po prostu niebywałe szczęście. Później jak już zeszłam z wozu, to zeszłam sobie skarpą na aleję Sobieskiego i naokoło wróciłam na Mokotów.
Następnego dnia już się znalazło dla mnie miejsce i poszłam z grupą sześciu osób (ja byłam siódma) do Śródmieścia kanałem. Łączniczką okazała się moja koleżanka [ze szkoły dyrektora] Jastrzębskiego. Ona już bardzo dobrze znała ten kanał. Od razu zapowiedziała, że nie wolno nic mówić, nie wolno przystawać pod włazem i trzeba trzymać tempo. Niestety byłam na końcu, więc to było bardzo kłopotliwe, bo oni wszyscy prawie że biegli. Przejście trwało chyba sześć czy siedem godzin. Ale cały czas biegiem, nie wiem dlaczego, bo były miejsca niebezpieczne, gdzie trzeba było przeczekać, gdzie trzeba było sprawdzić, czy droga jest dobra. Tylko ona miała latarkę, nie wolno było nic palić, broń Boże. Szliśmy i tylko było wiadomo, że idziemy teraz pod Puławską, później plac Unii Lubelskiej, Szucha i Aleje Ujazdowskie, do placu Trzech Krzyży. Z tym że właśnie mniej więcej od placu Unii, Szucha, to w tych włazach wszędzie wisiały na górze granaty. [Niemcy] widocznie wieszali [je] na pokrywach. Granaty leżały też na dole. Nie wiadomo było, czy wybuchną, czy już są [odbezpieczone]. Na wszelki wypadek trzeba było bardzo ostrożnie iść, właśnie w tych miejscach. Tak, właściwie człowiek cały czas [szedł] bez odpoczynku. Przede mną szedł jakiś łącznik, miał plecak i albo wpadałam na niego, albo zostawałam w tyle i musiałam przyspieszać kroku. W każdym razie jako tako szło się mniej więcej do Moniuszki. Tam były wpuszczane jakieś chemikalia do kanałów albo może jakieś fabryczki tam były. Mnie już jeden but spadł. Kanał był taki obślizgły, nogi się stale ześlizgiwały i właściwie szłam w skarpetkach. Nogi mnie zaczęły piec od tych chemikaliów. W pewnym momencie mówię: „Już dalej nie pójdę”. Ale oczywiście musiałam iść i na placu Trzech Krzyży już właz był chroniony, obudowany jakoś, że już się bezpiecznie wyszło, nie było już tego niebezpieczeństwa [niespodziewanego ostrzału]. Gdzieś, zaraz po drugiej stronie kościoła był jakiś sklep z [porzuconymi] butami i od razu można było sobie [je] wymienić, założyć jakieś buty na nogi. Wróciłam szczęśliwie na kwaterę.
Później, nie wiem, który to był, to już był koniec sierpnia albo początek września, w każdym razie gdzieś byłam, wracałam po jakiejś nocnej wyprawie na kwaterę. Okazało się, że już nie ma nikogo na naszej kwaterze, tylko jakiegoś kolegę spotkałam i on podał mi adres na Marszałkowskiej (to jest w tej chwili róg Skorupki, ten dom się uchował, nawet stoi, ładny dom z apteką na dole), że w tym domu jest punkt [kolportażu], że teraz tam mam się zgłosić. Wobec tego próbowałam przejść przez Aleje, a okazało się, że Niemcy już podchodzą pod Nowy Świat i ludność cywilna uciekała. Była kompletna panika. Już się wszyscy nie bali „gołębiarzy” na dachu, już cała lawa ludzi płynęła, chciała się przedostać na drugie Śródmieście. Ale ponieważ chodziłam często tamtędy, wiedziałam jak i którędy. W każdym razie przeszłam przez aleje. Wtedy [w alejach] była już barykada, po dwóch stronach były worki z piaskiem, już był przekop zrobiony tyle, ile było można. Płytki bardzo, ale już można się było schować. Już nie było tak jak kiedyś, bo szłam przez Aleje w tym samym miejscu, tylko wtedy się przeskakiwało, nie ten pierwszy raz, tylko już później [w innym miejscu]. Też z jednej i z drugiej strony był posterunek akowski i też sobie dawali znaki, że można już [przechodzić]. Na przykład wtedy był taki incydent, że na dachu był „gołębiarz” [niemiecki], który też był wstrzelany [dokładnie w przeciwną bramę]. Właśnie biegła para, porucznik ze swoją łączniczką. Jemu się udało, a ona tuż, tak pod nasze nogi upadła i dostała kulę „dum, dum”. Malutki otworek, a z drugiej strony od razu jej wyrwało tętnicę, od razu było morze krwi. Taka piękna dziewczyna była. Widzę ją jak dzisiaj, radosna, uśmiechnięta. Do niej strzelał już raz i nie udało mu się, to ona taka radosna, wpada z uśmiechem na ustach i w tym momencie ginie. To było okropne przeżycie rzeczywiście.
Tak się spokojnie przeszło [przez barykadę], doszłam na Marszałkowską. Tam było kilka osób, [koleżanek], ale ani dowództwa żadnego, ani [prasy]. Nikogo już nie było, nie było co robić. Nie było prasy, nic nie było, a już było takie bombardowanie, że już właściwie w tym mieszkaniu, co mieliśmy kwaterę, to już nie dało się mieszkać. To już była jedna wielka ruina. Samoloty nadlatywały jeden za drugim. Tam było wtedy piekło. Poszłam na Czerniaków. Było spokojnie na Czerniakowie i trzeba trafu, że jak przyszłam, to spotkałam kolegę, to znaczy przyjaciela mojego kuzyna, do którego żeśmy przyjeżdżali na potańcówki do Boernerowa. Przyjeżdżało się na całą noc, człowiek się bawił. Okupacja swoją drogą, ale człowiek był młody i lubił się bawić i dobrze żeśmy się znali. „Co słychać?”. – „Co słychać?”. Oni w panterkach wszyscy. Okazuje się, że cały ich oddział idzie na Mokotów. Dlaczego idzie? Bo oni przeszli najgorszy szlak, od Woli przez Stare Miasto aż tutaj. Oni już mieli tak dosyć wszystkiego, chcieli przedostać się na Mokotów. Mówię: „Na Mokotów to ja wiem, jak się idzie, bo byłam na Mokotowie, to was przeprowadzę”. [Wtedy] oni [zaproponowali], żebym poszła do ich porucznika, dowódcy. Poszłam do ich kwatery, leżała [tam na stole] mapa całej Warszawy i mówię, że wiem, że idą łącznicy z Czerniakowa, nad Wisłą przechodzą wzdłuż stacji pomp, później na Siekierki. Jak chcą, to ich przeprowadzę. No to oni chcieli.

Oni mieli rozkaz dostać się na Mokotów, czy to był jakiś rodzaj, nie wiem, nie chcę użyć tego słowa, ale dezercji?

Nie, oni chyba na własną rękę chcieli się przedostać, a może mieli rozkaz, tego nie wiedziałam. Wiem, że na drugi dzień właśnie była cała awantura. Mieliśmy przepłynąć – tam jest port Czerniakowski, to się przepływało na mierzeję. Tam był kanał, który prowadził na stację pomp do oczyszczalni ścieków, tam dopływała woda. Trzeba było się przeprawić łódką, więc myśmy przeprawili się łódką. Dwie łódki pierwsze przeprawiliśmy, a trzecią żandarmeria zatrzymała i była cała awantura…

Akowska żandarmeria, tak?

Tak, awantura, że: „Dezerterujecie! Nie wolno! Wszyscy mają wracać!”. Ci moi koledzy, którzy tam byli, mówią: „My nie wracamy, my idziemy”. Poczekaliśmy do nocy. Było siedem osób. Były dwie łączniczki, ich czterech, w tym jeden Niemiec – Ludwik się nazywał, dezerter z wojska niemieckiego, który przeszedł na stronę polską, akowską. Był cały czas w Powstaniu. Był świetnie umundurowany, z Wehrmachtu. Okazało się, że to był pół Austriak, pół Włoch, coś takiego. W każdym razie nie miał zamiaru dalej walczyć za Rzeszę niemiecką. Później w nocy brzegiem [Wisły], omijając [osadniki]. Bo tam były wyżki, na wyżkach siedzieli Niemcy. Oczywiście na [stacji pomp] były warty niemieckie. Ominęliśmy najpierw jeden [osadnik] – takie odstojniki były – drugi się dało ominąć. Później był kanał doprowadzający wodę z Wisły. Brzegi miał ocembrowane, ciężko było przejść niezauważonym. Wyżki gdzieś stały, było jasno jak w dzień, bo z drugiej strony Wisły wojska [sowieckie], które stały na Pradze, oświetlały sobie przedpole i co chwila były zawieszane lampy [rakiety] i było bardzo jasno. Okazało się, że woda jest już zamknięta, bo Warszawa w ogóle nie miała wody, [Niemcy] zamknęli dopływ i utworzył się pasek piasku przy rurze, która była w poprzek [kanału] i żeśmy przeszli, kryjąc się za tą rurą. Zobaczyli nas, otworzyli ogień, strzelali, ale jakoś udało nam się uciec. Później już wydostaliśmy się z terenu [stacji] pomp i były pola, Siekierki niezabudowane, nieużytki, nie wiadomo. Ale że było ciemno, to [nic] nie było widać i okazało się, że jest jakiś wąwóz. Szłam na przedzie i w ten wąwóz weszłam. Idziemy wąwozem jakiś czas, podchodzimy pod górę, a tu nagle: „Kto idzie?!”. [Nad wąwozem] stała wartownia [niemiecka] i za chwilę już po rosyjsku: [Udiraste]. Jak nas zaczęli ostrzeliwać, co tam się działo, to już nie wiem. [Byłam zupełnie ogłuszona]. Czym mieli, to nas zarzucili, [seriami z broni maszynowej], granatami. [Moi towarzysze] od razu uciekli, a były [tam] strome ściany tego wąwozu. Powyciągali się, a mnie zostawili. [Jak oprzytomniałam] zostałam sama. Idę w kierunku Wisły i gdzieś widzę, daleko majaczą się jakieś postacie. Okazało się, że to oni byli. [Ucieszyłam się]. Przebaczyłam im to, że mnie tak zostawili, i idziemy [dalej] razem.
Później były jakieś zasieki przy kościele bernardynów na Czerniakowskiej, przeszliśmy przez te zasieki, a później już prosto na Mokotów. W jakiejś piwnicy [w pobliżu ulicy Puławskiej] żeśmy się sami zakwaterowali na odpoczynek. Na drugi dzień [Moi towarzysze] zaczęli szukać kontaktu i nawiązali kontakt właśnie z tym oddziałem, to było OS-V – Oddział Specjalny Ochrony Sztabu na Mokotowie – i zostali przyjęci. Mnie znowu [tam] nie przyjęli, znowu była kwestia, bo nie byłam z ich oddziału, tylko tyle, że ich przeprowadziłam [na Mokotów]. Ale w końcu udało się, że jednak też mnie przyjęli i zostałam łączniczką porucznika „Klimka”. Oddział stacjonował na Królikarni, na przedpolu [na pierwszej linii]. Stamtąd było widać dokładnie, na dole był fort Dąbrowskiego bodajże i tam już Niemcy się szykowali na atak na Mokotów.
Na Mokotowie [w tym rejonie] było stosunkowo spokojnie, oprócz tego że były takie sytuacje, że kiedyś kazali nam kopać rowy łącznikowe. Tam był kościółek i zakład dla nieuleczalnie chorych [na nowotwory]. To były rowy, w których można było się bezpiecznie ukryć, ale przy murze. Ponieważ była ładna pogoda, piękny wrzesień był, to sobie wyszłam za ten mur, siedzę sobie, słońce świeci. Nagle widzę, samoloty lecą, trzy sztukasy lecą niziutko nad domami. One [zwykle] startowały na Okęciu i przelatywały przez Mokotów [w kierunku] na Śródmieście. Rzadko kiedy było tutaj bombardowanie, a tymczasem widzę trzy bomby, cygara, [odrywające się od samolotu] tuż nad nami. Tylko przelazłam przez mur, skoczyliśmy do rowów, już na szczęście były wykopane. Położyliśmy się i po chwili, [po detonacjach] już poszedł cały kościół, wszystkich chorych zasypało, cały zakład [rozsypał się] jak domek z kart. Wychodzimy z dołu, patrzymy a tu olbrzymie głazy tych murów leżą naokoło, a nam się nic nie stało. Tylko byliśmy cali szarzy od pyłu, a tak [poza tym] był spokój.
[W oddziale] był punkt obserwacyjny [na skarpie, na wysokim brzegu] dostawałam lornetkę i miałam oglądać i meldować ruchy nieprzyjaciela. Zapisywać, kto tam przyjechał, bo było tak blisko, że było wszystko widać: kto przyjechał, co przyjechało, z czym przyjechało. [Niemcy się z tym zupełnie nie kryli]. 25 września była niedziela, wcześnie rano [poszliśmy] na mszę. Była kaplica też w jakimś domu, po prostu urządzona polowa kaplica w jakiejś willi. Tam była msza polowa. W połowie tej mszy już niektórzy nie wytrzymywali [zaczął się zmasowany ogień z dział, rakiet], wychodzili. Zaczął się bardzo silny ostrzał [z broni maszynowej]. Już [wybuchy] „krowy” czy „szafy” zaczynały być bardzo częste. Msza się skończyła, do kwatery ledwo się człowiek dostał, chwycił co mógł i już wszyscy żeśmy się cofali do parku w Królikarni. Już był huraganowy atak ze wszystkich stron. Koledzy – tu ranny, tam ranny. Tak wycofaliśmy się na [ulicę] Woronicza róg Puławskiej.

Później w nocy zostawili [mnie i dwóch kolegów] na posterunku [na ulicy Puławskiej], a oddział poszedł [dalej]. Mieliśmy zostać we trójkę i tak żeśmy [tam] zostali [na obserwacji]. W środku nocy już była pobudka [zjawił się podchorąży z resztą oddziału] i idziemy na rozpoznanie. Przeszliśmy przez Puławską na drugą stronę [ulicy] i nasz podchorąży, nasz bezpośredni dowódca nas ustawił [w szeregu]. „Spocznij! Kto na szperaczy? Potrzebuję dwie osoby na szperaczy”. Zgłosił się kolega i cisza, nikt się nie zgłasza. W końcu mówię: „To ja pójdę”. Kolega od razu zaprotestował, powiedział: „Co? Ja z babą będę szedł?”. On dostał peema czy [jakąś broń], a ja „filipinkę”, czyli granat własnej roboty, i mieliśmy podejść pod taki dom, [gdzie byli Niemcy]. Było wiadomo, że Niemcy nas odcięli, podjechali do uliczki [Naruszewicza] przed Ursynowską, gdzie naprzeciwko [ulicy Puławskiej] była willa. Oni już tam dotarli, czołgi stały i trzeba było sprawdzić, czy jest przejście, czy nie ma przejścia. Myśmy podeszli, podczołgaliśmy się pod tą willę i słyszymy głosy niemieckie, rzeczywiście oni tam są. Później mówię do kolegi: „Rzucamy ten granat?”. A on [na to] mówi: „Zwariowałaś?”. Wycofaliśmy się, wróciliśmy do naszego oddziału.
Później dołączyły jeszcze [do naszego oddziału] jakieś niedobitki i mieliśmy przedostać się na Ursynowską. Żeśmy całą noc [szli] – trzydzieści metrów do przodu, stop, znów trzydzieści metrów. Doszliśmy bez kłopotów na Ursynowską. Widocznie Niemcy już się wycofali [z ulicy Naruszewicza], nie wiem, jak to było. W każdym razie [na ulicy Ursynowskiej] była następna kwatera. Z jednej strony [skweru] to była [ulica] Odyńca, z drugiej Ursynowska i pośrodku był skwer. W jakiejś willi [na Ursynowskiej] była wtedy pierwsza linia. Cały [następny] dzień była obrona, zbieranie rannych już właściwie. W nocy było [nam] powiedziane, że wycofujemy się kanałami do Śródmieścia. Wszystkie oddziały były ustawione kolejno i całą noc żeśmy czekali na wejście do kanałów. Nasz oddział był jako osłona sztabu (co prawda sztab to pewno się dawno [już] wycofał), to byliśmy na końcu. Była już szósta czy piąta rano, jak zaczął się ostrzał i już nie było dostępu do włazu, [który] był już ostrzeliwany. Niemcy doskonale wiedzieli o tym, [że się wycofujemy kanałami]. Myśmy byli otoczeni, już nie pamiętam tych ulic: Bałuckiego, Racławicka, [Sterlinga] taki kwadrat był [nasz]. My w środku, a naokoło już byli Niemcy i nie było wiadomo, co robić. Nasz porucznik został ranny jeszcze przy wycofywaniu się z Królikarni, dostał serię w brzuch. Nawet byłam wysłana do niego. Później był w szpitalu na pierwszej linii, na Woronicza był szpital w podziemiu, w jakimś budynku. Miałam iść się z nim zobaczyć, dowiedzieć się, jak on się czuje. Byłam [tam] rzeczywiście, wróciłam. Później był porucznik, [który nami dowodził] też został ranny w nogę i też go nie było z nami. Nasz bezpośredni [dowódca] podchorąży też był ranny, nie było już nikogo [z dowództwa]. To było bardzo przykre, bo jedni chcieli popełnić samobójstwo, [inni] się poddać. Nie było [jeszcze] wiadomo, że jesteśmy uznani za [żołnierzy Armii Krajowej], myśmy tego nie wiedzieli.
Był 27 września, Niemcy jeszcze nie uznali [konwencji], przynajmniej myśmy tego nie wiedzieli. Było [przekonanie], że jak wyjdziemy w mundurach, w każdym razie z jakimś uzbrojeniem, to nas rozstrzelają. Albo rozstrzelają, albo można popełnić samobójstwo, albo pójść z ludnością cywilną, co nie [było] bardzo szlachetne. Różne były postawy. Widziałam na przykład scenę poruszającą, jak szedł cały oddział, [żeby się poddać]. Co prawda [dowódca] dobrze sobie popił, to chyba był sierżant, który miał patriotyczną przemowę [do oddziału]: „Koledzy! Idziemy [na pewną śmierć], ale musimy wyjść [z bronią], bo nasz honor nie pozwala inaczej”. Nawet słysząc to, jakiś cywil, który siedział w piwnicy pewnie całe Powstanie, podniósł broń porzuconą przez kogoś, kto wychodził z ludnością cywilną i z tym oddziałem wyszedł. Oni byli przekonani, że Niemcy ich [rozstrzelają].

Jak to było z pani oddziałem? W jaki sposób wydostaliście się z tej sytuacji na Mokotowie w ostatni dzień Powstania? Z ludnością cywilną czy jakoś inaczej?

Był już ranek i dramatyczny moment, bo nie wiadomo, co robić? Później moi [dwaj] koledzy powiedzieli: „My idziemy z ludnością cywilną, jak chcesz, to idziemy razem”. Wobec tego poszłam z nimi. Przedtem trochę żeśmy się [przebrali]. Przede wszystkim oni, bo ja chodziłam normalnie [ubrana], tyle że z opaską na ręku, ale nie miałam żadnego munduru. Oni [byli] ze Starego Miasta, to mieli panterki i się przebierali. Już cała ludność cywilna [wyszła]... Domy były w większości poopuszczane albo w ogóle nie było ludzi w mieszkaniach, a w piwnicach było pełno rzeczy, można było sobie coś tam dobrać. Były jakieś wielkie buty narciarskie, męskie. Nie wiem, czy czasu nie było, czy innych nie było, w każdym razie wzięłam te buty i jakąś kurtkę. Już zaczęło być chłodno, a człowiek był ubrany w letnie rzeczy. Wzięłam więc jakąś kurtkę, a oni też jeszcze jakieś marynarki wzięli, no i wychodzimy. Już szła ława ludzi przez aleje Niepodległości... [Jeśli chodzi o Niemców, pilnowali nas], to też byli akurat lotnicy, którzy szli z jednej strony [pochodu], z drugiej strony co pewien czas szedł żołnierz z karabinem. Początkowo cała ta ława ludzi szła, aż doszliśmy do fortów Mokotowskich i tam był rozdział – mężczyźni osobno, kobiety osobno.

Gdzie było kolejne miejsce?

Dalej też wyprowadzali wszystkich razem, tylko później to się wszystko pomieszało. W każdym razie dalej szliśmy z fortów Mokotowskich gdzieś [w kierunku] na Włochy, nie pamiętam którędy. Szła cała ława ludzi i gdzieś tam żołnierze [niemieccy] po jednej i po drugiej stronie [pilnowali]. Widziałam, że [ci żołnierze] pomagali. Były rodziny z małymi dziećmi, z walizkami, tobołki na plecach... Szła matka niesamowicie obładowana, [trzymała] dwoje małych dzieci za ręce. Widziałam, że [Niemiec] ich wyprowadził w bok i puścił [wolno]. Co chwila strzelali, niby w powietrze, ale straszyli [ludzi]. Ten wąż [ludzki] tak [powoli] topniał. Później się wszystko pomieszało, mężczyźni i kobiety [szli już] razem. Patrzę, jednego kolegi nie ma, pytam się: „Gdzie Wacek?”. – „Nie ma. Wacek już prysnął”. A nic [nam] nie powiedział, ani do widzenia, ani [jakie ma zamiary]. Już nigdy go nie zobaczyłam. Gdzieś był zakręt, już do Włoch dochodzimy, zaczęły się gospodarstwa i dużo ludzi [uciekało]. Już ludzie nie zwracali uwagi na te rzeczy, czy strzelają, czy nie, tylko po prostu, kto miał trochę [odwagę], to skręcał w bok i gdzieś się krył. Myśmy [wpadli] w podwórze, [gdzie] była stodoła. [Wpadliśmy] do stodoły czy gdzieś obok, już nie pamiętam. Za chwilę wpadł Niemiec – nie z lotników, jakiś inny, jakiś żandarm – i zaczął wyciągać tych, co się pochowali. Jakoś nas nie zauważył. Później jak już pochód przeszedł, to ten gospodarz mówi: „To wiecie co, to pójdziecie do Opacza. Tam już chodzi kolejka do Podkowy Leśnej”. Dał nam worki, motykę, że niby idziemy kopać kartofle.
Udało nam się dojść spokojnie do kolejki. Rzeczywiście kolejka już stała i zaraz pojechała. Mój kolega miał jakichś znajomych w Podkowie Leśnej. Dojechaliśmy do Podkowy Leśnej, doszliśmy do tych znajomych. Okazało się, że tam jest jego ojciec i nas przenocowali. [Kolega] miał tam rodzinę, to nie było [z nim] kłopotu. Ze mną było gorzej, byłam tak ubrana, że każdy widział od razu, [że jestem uciekinierką z Warszawy], że to coś nienormalnego. W takich jakichś wielkich butach, nie na mnie w ogóle, miałam jakąś kurtkę [też chyba za dużą]. Już na drugi dzień [gospodarze] się pytali, dawali mi do zrozumienia, że powinnam jednak iść stamtąd, [żeby nie zagrażać mieszkańcom]. Rzeczywiście inna sprawa, że tam były rewizje [i wyłapywanie warszawiaków].

Ile czasu trwała pani tułaczka po wyjściu z Warszawy?

Niedługo. Byłam ze trzy dni [w Podkowie]. [Ale] miałam rodzinę, siostrę, [która] mieszkała w Grójeckim. Trzeba było iść jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt kilometrów. Trzeba było iść pieszo, nie było [możliwości] inaczej [dotrzeć. Gospodarze] dali mi mapę, coś tam na drogę i poszłam, bo rzeczywiście w Podkowie było niebezpiecznie. Wyciągali [stamtąd] warszawiaków i do roboty, do obozu albo do Niemiec. Nie było bezpiecznie, więc lepiej było iść. Ale od razu [gospodarze] mi powiedzieli, że trzeba iść opłotkami, nie przez wsie, [omijać] bo chłopi [wydają]. Nie wiem, czy to była prawda. Po prostu jak przyjeżdżają [Niemcy], to [oni] mówią: „A tu taki jest, a tu taki jakiś” – też się bali. To jest zrozumiała rzecz. Moja wędrówka trochę trwała. Byłam już głodna...

W Grójeckie dotarła pani pieszo?

Szłam cały czas pieszo. Już byłam bardzo zmęczona. Nocowałam gdzieś po drodze. Też było tak, że nie można było zajść i poprosić o nocleg, tylko zobaczyłam jakąś wolnostojącą w polu stodołę i tam poszłam – to już był początek października, już były przymrozki.

Skąd pani brała jedzenie?

Z nikąd.

Ludzie dawali?

Nic nie dawali! Lepiej było z ludźmi nie rozmawiać [i nie narażać się na konsekwencje]. Jak zobaczyłam stodołę, to później widziałam, że ktoś się kręci w tym obejściu. Podeszłam do nich i spytałam, czy oni mi pozwolą przenocować w tej stodole.

Coś musiała pani jeść?

Nie jadłam. [Chyba nawet nie odczuwałam głodu]. Ja się teraz zastanawiam, co w czasie Powstania jadłam? Przecież jak się szło [z prasą, to nie myślało się o jedzeniu].

Czterdzieści kilometrów przejść i nic nie jeść, to przecież niemożliwe.

Na początku [Powstania] to ludzie rzeczywiście częstowali nas czym mieli. Dawali, nawet zmuszali, żeby brać, ale później to już nie było z czego. Nie wiem, co się jadło. Człowiek był w takim napięciu, że prawdopodobnie nie myślał o jedzeniu. To zagrożenie było takie, bo przecież nawet jak się wracało na kwaterę, to tu się paliło [po bombardowaniu], tam się paliło, to trzeba było iść wodę nosić, pomagać, ratować kogoś. Cały czas tak było.
Wracam kiedyś [z wyprawy] i patrzę, przed naszą kwaterą, na ulicy są groby już przed samym naszym domem na Boduena. Był taki łącznik szesnastoletni z matką i matka klęczała przy tym [jego] grobie. Wracało się i już nie było tych [samych] ludzi, którzy byli przed [wyjściem]. Człowiek nie myślał po prostu o jedzeniu… Jak byłam na Mokotowie, to też było głodno ale dostawaliśmy chleb. Był przydział. Nie było jakichś gorących dań, ale chleb był. Czasem chleb był zamieniany na papierosy na przykład. Byli znajomi, do których mogłam pójść i coś tam zjeść, chociaż oni też dużo nie mieli, ale na Mokotowie było zupełnie [inaczej]...
Pamiętam, jak raz koleżanki [z oddziału] poszły sobie na działki. Tam się chodziło też na własną rękę i można było dostać naganę albo jeszcze gorzej, być wymienioną w rozkazie, że człowiek tam poszedł. One sobie przyniosły z ogródków jakąś fasolkę czy coś tam. Ugotowały sobie tą fasolkę, usiadły [na] stole i zajadały we dwie, nikogo nie częstowały. Ten jeden moment pamiętam, że tak miałam apetyt na tę fasolkę, tak bym ją zjadła, ale nie śmiałam ich poprosić. Nie dają, same zdobyły, narażając się, więc to co człowiek zdobył, no to miał. Jak myśmy [przyszli] na Mokotów, to w piwnicy [koledzy] znaleźli wino. Koledzy popili sobie. Byliśmy przecież głodni, cały dzień bez niczego. I później jak sobie popili to wino, to jak jeden z nich dobrze sobie popił, to wziął peema i zaczął strzelać po całej piwnicy. Nie wiadomo, czy byśmy wyszli z tej piwnicy cało, gdyby się jego nie zdążyło jakoś pohamować. On nie zdawał sobie z tego zupełnie sprawy. Takie właśnie były momenty. Jak już wracałam [do Drwalewa, gdzie mieszkała rodzina], to nie wiem, może mi coś ci państwo dali na drogę.

Ile czasu trwała podróż w Grójeckie?

Dwa dni. Jednego dnia raniutko wyszłam, nocowałam, później to już pytałam się [gospodarza], czy mogę przenocować, powiedział, że mogę, ale żeby mnie poczęstował czymś [choćby kubkiem herbaty, to nie]...

I tam udała się pani do kogoś z rodziny, tak?

Tak. Na drugi dzień doszłam do [domu] mojej siostry. Okazało się, że tam są moi rodzice i cała najbliższa rodzina, ojciec, średnia siostra. Wszyscyśmy akurat [tam się spotkali]. Mamusia oczywiście nie wiedziała, że żyję...

Jak zareagowała rodzina, jak pani się pojawiła?

Moja matka była bardzo dzielną kobietą. Przeżyła dwie wojny, okupację i później musiała na nas zarabiać, bo ojciec był leśnikiem, a mamusia prowadziła hodowlę, całe gospodarstwo. Była nadzwyczaj dzielną [kobietą]. Przedtem była wielką społeczniczką, ale nigdy nie widziałam płaczącej matki. Właśnie [kiedy mnie zobaczyła], to płakała. Powiedziała, że: „Dwa razy żeśmy ciebie stracili”. Raz jak był obóz [przesiedleńczy w Łodzi]. W obozie (miałam wtedy szesnaście lat) wzięli mnie do szpitala, [bo zachorowałam na szkarlatynę], a w międzyczasie cała rodzina wyjechała [z transportem] do Generalnej Guberni. [Niemcy] pozwolili tylko matce pojechać do szpitala i mamusia zobaczyła mnie przez szybkę. Pewnie widok nie był za bardzo budujący. W każdym razie tak rodzice mówili. Raz jeszcze mnie tracili, jak byłam niemowlęciem, drugi raz właśnie w obozie, a trzeci raz w czasie Powstania. Jak trwało Powstanie, to [rodzice byli] tak blisko nad Wisłą [pod Tarchominem]… Jak Warszawa się paliła, to gorzej to wyglądało z zewnątrz niż wewnątrz. Jak człowiek był [w czasie Powstania w Warszawie], to sobie nie zdawał [z tego] sprawy. A z zewnątrz to wyglądało strasznie, [noc i dzień] pożary, lecące samoloty, wybuchy. I na przykład przyszła do mamusi ogrodniczka z moją fotografią i powiedziała: „Niech pani weźmie na pamiątkę”. Mamusia wtedy właśnie [jak wróciłam z Powstania] tak [mnie] przywitała, [bo] myślała, że mnie już nie zobaczy.

Ile czasu spędziliście państwo u siostry? Co to była za miejscowość?

Tam byliśmy do tak zwanego wyzwolenia. To był [majątek] Drwalew [pod Grójcem, był tam] zakład [weterynaryjny] produkcji szczepionek tak zwany Biowet. Tam były konie, kury… Na tych zwierzętach robiono szczepionki, a mój szwagier był lekarzem weterynarii i tam pracował. [Doktor] Klawe miał ten majątek [przed wojną], to było prywatne. Później w tym majątku była właściwie pierwsza linia frontu, bo to Grójeckie – zaraz niedaleko Wisła – i tam było mnóstwo wojska [niemieckiego]. Była strzelnica i nawet chodziliśmy sobie tam strzelać. Jak był nowy rok, to Niemcy się strasznie cieszyli – strzelali różnymi kolorowymi racami… Bardzo się cieszyli [myślą, że niedługo wrócą do domu], a dosłownie za dwa tygodnie ruszył front [rosyjski] i stamtąd już uciekali pieszo [tak byli zaskoczeni]. Dosłownie, jak nie zdążyli, to już ich pojedynczo wyłapywali.

Pani wspomnienia są bardzo bogate. Kilka razy przechodziła pani ze Śródmieścia na Mokotów, w tą i z powrotem… Skąd pani brała siły na to wszystko? Co panią motywowało najbardziej?

Ja miałam przecież wtedy dwadzieścia jeden lat [i mnóstwo zapału i wiary w zwycięstwo]. Jak człowiek ma dwadzieścia jeden lat, to nie [było] tak jak teraz, bo przecież [my] przeżyliśmy okupację [prawie pięć lat]. Człowiek na co dzień widział gwałty, akty [przemocy], ten terror, rozstrzeliwania, te plakaty… Megafony, które nadawały przez cały czas [ostrzeżenia o odwecie na mieszkańcach, sto osób za jednego Niemca]. To miało się na co dzień. Człowiek chciał coś działać, ale nic nie można było robić [poza konspiracją]. Niby byliśmy młodzi, więc były i prywatki, całą noc się człowiek bawił, bo nie można było wrócić do domu jak już ktoś gdzieś poszedł, bo była godzina policyjna i do rana trzeba było czekać. Ale na przykład u rodziców [pod Warszawą] było [tak spokojnie] jakby wojny nie było. Tam był taki zaścianek [Buczynek] nad Wisłą, rzadko Niemcy się tam pokazywali… Poza tym człowiek był jeszcze [inaczej] wychowany. Szkoła była [patriotyczna: pogadanki, uroczystości rocznicowe]. Później też zastanawiałam się, kto uczył tej miłości do Ojczyzny? Skąd to człowiek wziął? Troszeczkę może z własnego charakteru, trochę może książki, bo przecież u rodziców były książki i się czytało – „Obrona Lwowa”, [„Bitwa pod Raszynem”] i tak dalej. Pełno było patriotycznych książek. W dwudziestoleciu [międzywojennym] pełno było tego [typu bodźców]. A poza tym szkoła, [kościół, organizacje szkolne i harcerstwo, rodzina]… Miałam kuzyna, który był narodowcem, był za Dmowskim. [Ja – przeciwnie]. A jak mi ktoś powiedział coś [obraźliwego] na Piłsudskiego, to ja nie wiem… Oczy bym wydrapała. Człowiek wtedy nie rozumował, tylko przyjmował [za oczywiste], że tak jest właściwie, że takich mamy przodków, że taką mamy Ojczyznę, [za którą trzeba walczyć]… No i pamiętało się przecież te lata przedwojenne. To były lata wczesnej młodości, ale się je pamiętało. Nie da się odpowiedzieć na pytanie „skąd brało się siły”? To było tak oczywiste, że nie można było inaczej postąpić. [Bo] nie było innej alternatywy. Byli tacy, którzy nie brali [udziału w konspiracji]. Miałam kolegów, koleżanki czy nawet siostrę, którzy nie brali udziału [w Powstaniu], ale całą duszą byli po naszej stronie. Poza tym miałam bardzo czynny charakter, lubiłam gdzieś być, [działać]. Byłabym niepocieszona, gdybym nie brała udziału w Powstaniu. To byłaby na pewno dla mnie kara. Zawsze starałam się być najbardziej czynna, [brać udział we wszystkim]. Jak była łapanka – wszyscy uciekali, a ja szłam [ciekawa] patrzeć, co tam się dzieje? Z drugiej strony to była głupota, bo mogłam wpaść wtedy. […]



Warszawa, 22 października 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Danuta Dąbrowska-Sokołowska Pseudonim: „Danusia”, „Danka” Stopień: łączniczka, kolporterka Formacja: VI Oddział Komendy Głównej Armii Krajowej, Osłona Sztabu V Obwodu Dzielnica: Stare Miasto, Śródmieście, Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter