Tymoteusz Duchowski „Motek”

Archiwum Historii Mówionej


Tymoteusz Duchowski, urodzony 23 stycznia 1928 w Warszawie, pseudonim z Powstania „Motek”. W Powstaniu walczyłem jako strzelec, po Powstaniu starszy strzelec. Oddział 227, pluton harcerski Armii Krajowej, zgrupowanie „Żyrafa”, obwód „Żywiciel”, Warszawa, Żoliborz.

  • Proszę opowiedzieć o swoich losach przed wybuchem wojny.


Chodziłem jako uczeń do szkoły podstawowej, powszechnej (jak to się wtedy mówiło), księży Marianów na Bielanach, mieszkając na Marymoncie. Droga przez las i tam byłem od 1935 roku. Trafiłem do pierwszego oddziału i do rozpoczęcia wojny zakończyłem cztery klasy powszechne, jednocześnie byłem w organizacji harcerskiej, czyli w zuchach. W zuchach na obozie w 1939 roku mieli mnie przenieść do harcerstwa, ale się wojna zaczęła i mój staż harcerski w tym roku się urwał.

  • Od kiedy pan i pana rodzina mieszkaliście w Warszawie?


Moja rodzina mieszkała w Warszawie właściwie od [dawna]. Dziadek w każdym razie brał udział w Powstaniu styczniowym, następnie po Powstaniu ukrywał się w Warszawie, tu już się urodziło siedmioro rodzeństwa, w tym mój ojciec. Tak, że mój ojciec urodzony jest też w Warszawie, a ja z moim bratem tak samo jesteśmy warszawiacy od urodzenia.

  • Jak pamięta pan wybuch wojny?


Wybuch wojny zapamiętałem od tego, że zaczęło się kotłować nad Warszawą i były ostrzeliwania artylerii przeciwlotniczej. Mówiono, że to są ćwiczenia. Potem dopiero się okazało, że jest już wybuch wojny. Pamiętam pierwsze manifestacje trzeciego września pod ambasadami Anglii i Francji, bo wypowiedziały wojnę, potem cały okres na Marymoncie, właściwie tamten teren nie był specjalnie bombardowany, natomiast w ostatnich dniach wojsko niemieckie podciągnęło aż na Bielany i był ostrzał artyleryjski. Tyle z tego okresu.

  • Jak wyglądały pierwsze lata okupacji? Z czego się państwo utrzymywali?


Mój ojciec był inżynierem, był wysłany w latach dwudziestych do Stanów Zjednoczonych, do Ameryki, w celu sprowadzenia radiostacji komunikacyjnej na Boernerowie, potem był radcą Ministerstwa Poczt i Telegrafów i za te pieniądze zarobione w Stanach Zjednoczonych nabył bardzo dużą parcelę na Marymoncie. Tam był sad owocowy, ponad sto drzew plus ziemia. Wobec tego całą okupację żyło się z tej uprawy różnego rodzaju warzyw plus sad, który potem częściowo w 1940, w 1941 roku ze względu na mrozy, wymarzł. Ale niemniej to była podstawa utrzymania w czasie całej okupacji.

  • Mieszkał pan tam do Powstania?

 

Mieszkałem tam do Powstania, dom był dość obszerny, cztery pokoje plus kuchnia i dochodziły do tego zabudowania typu szopy, pseudo-garaż, gdzie samochodu nigdy nie było, była ochota że tak powiem... I w czasie okupacji w tym rejonie zainteresowała się Armia Krajowa. Dwie rzeczy, które były na terenie domu: pierwsza to, że „Agaton” wszedł ze swoją komórką „Braci Pakulskich”, bo tak to się nazywało i ojciec robił pieczęcie do dowodów - między innymi te sławne wyjazdy Bradla, czy kogoś innego, do Francji były właśnie sygnowane tutaj. Z tego czasu mam trochę wspomnień. Pieczątki były robione jako metalowe odlewy i trzeba je było potem przenieść na gumę, trzeba było w gipsie najpierw te pieczątki, potem z gipsu odpowiednio na gumę, w prasę wsadzić, dokręcać tą prasę i podgrzewać w dodatku. Produkcja zestawu pieczątek trwała około pół godziny. Ojcu się nudziło, wobec tego dwóch synów zaganiał do tego, żeby siedzieli i dokręcali co dziesięć minut tą prasę. Druga sprawa to w 1944 roku na terenie Marymontu był pluton 244 Armii Krajowej porucznika Kozła i tenże zainteresował się garażem, ponieważ myśmy już byli w stosunkach szaroszeregowych między sobą. Trafili do mojego ojca i żeby ten garaż wykorzystać jako produkcję „sidolówek”, czyli granatów powstańczych. Wobec tego przywieziono szedyt w workach, worki miały napis: „nawóz sztuczny”, oddzielnie przywieziono korpusy, buteleczki i napełniane szedytem, wkręcanie zapalników, potem to wszystko poszło do ziemi, zakopane w skrzyniach obitych papą, wysmarowanych woskiem. To jest też cała epopeja, różne rzeczy się działy, bo kiedy ten zgasł, myśmy myśleli że to wszystko wyleci w powietrze, wiał, kto żyw. Wiadomo, miałem wtedy szesnaście lat, człowiek się wszędzie wkręcił, potem dzięki temu zdobyłem znajomości z późniejszym dowódcą zgrupowania „Żyrafa” kapitanem Witoldem, bo przyszedł później podziękować za tą produkcję. Potem się jeszcze spotkaliśmy w czasie Powstania.
Moja konspiracyjna działalność... W okresie okupacji skończyłem szkołę podstawową. Zresztą tam były różne cuda robione, bo cofano, żeby ci młodzi nie trafili na roboty do Niemiec, wobec tego dwa razy siódma klasa była powtarzana i powstała Miejska Szkoła Drogowa, to się tak nazywało. Ja tam dotrwałem do drugiej klasy, z tym że w tejże szkole w 1942 roku, w czerwcu zostałem wciągnięty do konspiracji harcerskiej. Pierwsza konspiracja to były hufce polskie, czyli odłam harcerstwa narodowego czy katolickiego. Następnie cała grupa bielańska zbuntowała się i przeszła do Szarych Szeregów. I tym sposobem trafiłem do Szarych Szeregów, gdzie przechodziłem przez stopnie wtajemniczenia - od 1943 roku zastępowy, a potem na wiosnę w 1944 roku przyboczny, czyli zastępca drużynowego na terenie Marymontu. Drużyna była dość liczna, sześć zastępów plus jeden żeński, tak, że dość dużo.
W momencie, kiedy były przygotowania do Powstania, drużyna dostała konkretny przydział do oficera łączności obwodu „Żywiciel”. Tam była komórka, tak zwana przeprawowa albo prom, miano nawiązać łączność, bo liczono się z zerwaniem mostów przez Wisłę i wobec tego łączność na wysokości Marymont – Pelcowizna żeby była. Myśmy mieli być jako pomocnicza służba łączności. Szkolono nas w przeprawach przez Wisłę różnego rodzaju sprzętem, to znaczy: kajak, pychówka (to jest łódź o długości około pięciu metrów i działa się za pomocą wiosła około trzech metrów, jednym wiosłem należy ją przepychać odbijając się od dna, jest to dosyć duża sztuka, bo ta łódź zaczyna się kręcić) plus budowa tratw, drzewa, worki napełnione słomą plus, najważniejsza sprawa, to jest wpław. Zastępowi nasi, sześć sztuk, przed zdaniem kolejnego stopnia harcerskiego wywiadowcy musieliśmy zdać przepłynięcie przez Wisłę wpław.

  • Gdzie to robiliście?


To robiliśmy na wysokości Marymont – Pelcowizna. Na Pelcowiźnie istniała druga drużyna, która miała z nami kontakt, plus dochodziło do tego sygnalizacja morsem, chorągiewkami i światłem, to do tej chwili pamiętamy tego morsa naukę. W tej chwili już bym się nie podjął z taką prędkością, jak potrafiłem, ale odczytać jeszcze bym odczytał.

  • Gdzie budowaliście te łodzie?


Do tej pory wjeżdżając na Marymont, to tam jest tak zwana łacha przed wałem i ta łachem wtedy to rzeczywiście była łacha, bo tam ileś ludzi się utopiło, było głęboko, w tej chwili ona jest trochę po kolana, ale była dość głęboka i o wiele szersza niż w tej chwili, to był dawny przekop Wisły, albo na tym albo bezpośrednio na Wiśle. Wisła poza tym miała trochę inną strukturę, to znaczy przy brzegu warszawskim był cały szereg wysp. Na tych wyspach były ćwiczenia akowskie, trzeba było przejść przez wodę, nikt tam z Niemców się nie szwędał, bo po co? Na tych wyspach między innymi były nasze zajęcia. Z drugiej strony ten był brzeg zarośnięty, jak pamiętam.
To były historie związane z przygotowaniem, z tym, że myśmy byli jeszcze dodatkowo przygotowywani w Szarych Szeregach do służby wywiadowczej i z takiej służby wywiadowczej to była obserwacja wyjeżdżających samochodów niemieckich czy na dworcu Gdańskim przejeżdżających pociągów oraz na Bielanach było lotnisko i obserwacja startujących samolotów, jaki typ, o której wyleciały, o której wróciły, czy wszystkie wróciły. Kolejno z poszczególnymi zastępami mieli taką służbę. Z tego pozostało mi rozpoznawanie wojskowych stopni niemieckich Reiter, Gefreiter, Oberfreiter. Władza chciała wiedzieć, czy to jest generał, czy to jest szeregowy ten, który wysiadł z samochodu. Tak do momentu Powstania.


  • Jak pamięta pan wybuch Powstania?

 

Zaczęło się od tego, że zarządzono koncentrację... Szare Szeregi, ja byłem w najmłodszej grupie „Zawiślowskiej”, bo wiecie panowie że są trzy grupy wiekowe, ja byłem w tej najmłodszej. Byłem, tak ja mówiłem przybocznym. Nie zarządzono mobilizacji „Zawiślaków”, zresztą celowo, natomiast zjawił się u mnie hufcowy, którego znałem zresztą i: „Gdzie mieszka drużynowy?” bo jest alarmowa zbiórka, a on nie ma do niego dotarcia. Przez niego poszliśmy na Żoliborz, bo nie znałem adresu, tylko wiedziałem, gdzie trafić. Trafiliśmy i z powrotem, już wracając, wpadliśmy na koncentrujący się oddział dywersji żoliborskiej w parku Promyka, gdzie zaczęto nas wylegitymować: co robimy? Co szwędamy się? Udało nam się wytłumaczyć, ja z powrotem wróciłem do domu, a ten hufcowy poszedł na odprawę do „Znicza” na Mickiewicza.
Parę dni przed Powstaniem, trzy czy cztery, Marymont został zasiedlony oddziałami niemieckimi, saperskimi, które zaczęły budować na wale wiślanym umocnienia przede wszystkim od strony praskiej. Cały wał został zryty stanowiskami karabinów maszynowych, to zresztą zostało bardzo mocno potem rozbudowane już po Powstaniu przez Niemców. W związku z tym powstańcze plany, które miały być na Żoliborzu, to wiem raczej z opowieści, niestety nie zostały wykonane, ze względu na atak na AWF, czyli dawny ACIF miał iść od strony Marymontu. Okazało się, że tu jest dodatkowa przeszkoda - to cały batalion saperski, który się usadowił wzdłuż ulicy Marii Kazimiery, Jana III i Kamedułów, tak, że to była niespodziewana historia.
Po ataku z trzeciego sierpnia przyszła do mnie łączniczka, która stwierdziła, że dowódca zawiszacki na Żoliborzu, Robert, on nie ma kontaktu z drużynowym, natomiast żebym ja się do niego zjawił. Tak mnie prowadziła, że mnie postrzelili w nogę. Trzeciego sierpnia i na parę dni zostałem wyłączony z działań. Po zaleczeniu, bo dostałem dwa postrzały – kulką ekrazytową w obcas i wszędzie nawłaziło mi odłamków. Drugi postrzał dostałem taki, że przecięło mi portki i miałem małe obtarcie nogi. W międzyczasie „Zawiszy” nie organizowano na Marymoncie, zresztą Marymont był ziemią niczyją, raz przychodziły patrole powstańcze, raz przychodziły patrole niemieckie i efekt był taki, że Niemcy zaczęli palić Marymont i w tym momencie z całą rodziną doszliśmy do wniosku, że wynosimy się z Marymontu na Żoliborz. W tym momencie Niemcy zaczęli ostrzał i ojciec został dość ciężko ranny. Miał przestrzeloną rękę, plecy i kawał wyszarpany z „siedzenia” i praktycznie do szpitala trafił od razu, matka siedziała na punkcie łącznikowym „Agatona”. Był łącznikowy punkt na Żoliborzu.


  • Jak dużo osób z grupy „Agatona” tam stacjonowało?


Tam nie stacjonowali, dlatego że „Agaton” został zmobilizowany i brał udział na Woli w akcjach i potem został włączony do któregoś z batalionów i tam cała ta grupa łącznie z „Agatonem”, z Jankowskim, on zresztą to opisuje, brała udział w Powstaniu. Bezpośredni szef mojego ojca, Putowski, też tam występuje, pseudonim „Pakulski”. Trochę dziwna historia „Agatona”, bo komórki poszczególne miały nazwy cukierni „Blikle”, a komórka ojca nosiła jako kryptonim „Bracia Pakulscy”.

  • Czy o samym Kazimierzu Neskim Bradlu pan słyszał?


Nie, to znaczy słyszeć słyszałem, ale już po Powstaniu, w czasie okupacji to raczej nie. My mówimy o różnych drobnych wspomnieniach...

Pamiętam, była taka historia, normalnie te pieczątki to wykonywało się w ciągu dwóch dni, ale któregoś dnia przeszedł łącznik, że jest pieczątka do natychmiastowego wykonania, no więc natychmiast ojciec to robił i w momencie, kiedy skończył, przyszło dwóch panów, z tym że jeden z taką walizeczką, wyciągnęli dokument, jeden oryginał a drugi wyciągnęli już podrobiony, był z fotografią, o ile pamiętam i tą pieczątką przywalono najpierw stemplując kartki, bo to chodziło jeszcze o kolor tuszu, opieczętowano, a gość wyjął z walizeczki kilkanaście piór wiecznych, popatrzył na ten podpis autentyczny, wziął któreś pióro, rozkręcił i machnął identyczny od ręki, nie próbując. Tam było jeszcze kilka osób i konsternacja, nabijali się i mówią: „Słuchaj, ty po wojnie to majątek zrobisz, jak zaczniesz weksle podpisywać, tak od ręki.” Okazuje się, że w urzędach niemieckich była gradacja kolorów, kolorem czarnym podpisywali najniżsi, a najwyżsi podpisywali fioletem. Wszystkie zdjęcia, które były w dowodach, musiały mieć pieczątkę fotografa, znowu były robione pieczątki fotografów niemieckich i potem odbijane na różnych dokumentach. Mało tego, były robione metryki, do różnych dowodów, dla Żydów, ale metryki były bardzo duże ilości robione w języku rosyjskim z tych terenów wschodnich, cerkiewnych, więc pieczęć cerkiewna i metryka gdzieś zza Buga. To tyle „Agatonowskich” wspomnień.

  • Wróćmy do Powstania. Jak dalej wyglądała pana służba?


W momencie, kiedy zaczął się palić Marymont, cała rodzina się wyniosła. Trafiłem do plutonu harcerskiego jako ochotnik, przydzielono mnie do drużyny 200. Mój brat zaczepił się najpierw o Wojskową Pomocniczą Służbę techniczną, a potem znaleźli z kolegą gdzieś w ruinach olbrzymią ilość papierosów, wkupili się taką metodą: „Panie poruczniku, czy chce pan palić?” „No, bardzo chętnie.” „To nas dwóch pan przyjmie do oddziału.” Tym sposobem mój brat się wkręcił. Ja zostałem przydzielony do drużyny 200, z której poznałem kolegę z równoległej klasy od księży Marianów, ja chodziłem do „b” on chodził do „a”.

  • Jak się nazywał?


Czesław Nowak. On w tej chwili siedzi w Stanach Zjednoczonych, emerytowany profesor jakiegoś uniwersytetu amerykańskiego.
Zaczęła się służba. Głównie to była służba wartownicza albo na barykadzie, albo w bramie przejściowej, albo na wejściu. Przeżyliśmy parę bombardowań, uderzenie pocisku, z tym że pierwszą kwaterę, jak nam rąbnął pocisk, to urwał schody. Byliśmy na pierwszym piętrze, z tego się zrobił wielki szum i zaczęliśmy skakać z pierwszego piętra na podwórze, przyleciał dowódca, porucznik „Tatar” i zrobił awanturę, że panikę robimy. Udało nam się wyrwać drzwi, bo nie można było otworzyć i okazało się, że jest sam gruz i po tym gruzie udało nam się ewakuować. Druga kwatera, w drugą kwaterę rąbnął znowu ten pocisk sześćdziesięciocentymetrowej średnicy, taki egzemplarz leży w Muzeum Wojska i zawalił klatkę schodową od strony podwórza.
Zajmowaliśmy kwaterę u paralityka, który dwa, trzy kroki robił i niewiele mógł dalej działać. W momencie jak to huknęło i się zrobiło czarno w domu, bo to kurz przede wszystkim, to on złapał krzesło, nie wiem dlaczego, po co mu to krzesło, wyskoczył przez okno i obiegł dom dookoła. Nie wiem, czy później chodził, czy nie chodził, a myśmy jego śladem to samo zrobili.

Jeszcze się smażyły placki, on smażył, czy jego żona, tą patelnie z tymi plackami żeśmy rąbnęli i ta żona później przychodziła i pytała się: „Czy ktoś tych placków nie widział?”
Z tych pierwszych początkowych dni to jeszcze można dodać, że z wyżywieniem było kiepsko. Wobec tego były działki. Na Żoliborzu ulica Stołeczna kończyła się między Aleją Wojska a Krasińskiego, a dalej były działki i to przebicie, które teraz jest aż do Słowackiego do Potockiej, to jest dopiero powojenny wytwór, a tu były olbrzymie działki i na tych działkach były pomidory, marchewka, kartofle. Trzeba było iść wieczorową porą, o zmroku, bo Niemcy stali niedaleko. Instytut chemiczny, tam były tory kolejki, idące przez Łomianki aż do Palmir i za tym torem stała bateria przeciwlotnicza niemiecka i oni strzelali na ogół, jak widzieli jakiś ruch, no więc trzeba było się przekradać o zmroku. Pierwszy okres taki z wypadami różnego rodzaju służb, po olej do olejarni, po mąkę na Bielany z workami.


Gdzieś koło dwudziestego sierpnia zaczęto przenosić amunicje i bron z Żoliborza na Stare Miasto. Transporty tej broni były na ochotnika i od nas z plutonu takich wypraw było kilka. Między innymi ja też raz brałem udział. Ta służba kanałowa po przyjściu włazem do Placu Krasińskich, [...] Niemcy znali tą drogę i kilka razy ją blokowali, najpierw zasypując ją workami z piaskiem czy ziemią bezpośrednio, to się udało rozgrzebać, poza tym ścieki spływały więc wymyły ten piasek i w rezultacie w końcu sierpnia wystawili pod ulicą Kłopot kilka szyn tramwajowych albo stropowych, to obsypali workami z piaskiem, cementem, tak że ta cała droga została zablokowana do Starówki. W tym czasie już odbywały się pierwsze ewakuacje ze strony Starego Miasta na Żoliborz. Rannych przede wszystkim, nie mówiąc o tym, że dwa lub trzy oddziały zwiały po prostu, co zresztą jest udokumentowane w rozkazach i dokumentach, między innymi oddział AL-u cały wywiał. Te oddziały, część została na Żoliborzu, a cześć poszła aż do Kampinosu.
Z tych okresów jednocześnie jak powstała ta zapora, okazało się że nie ma możliwości ewakuacji. Mało tego, ścieki zostały spiętrzone w ten sposób, że zaczęły sięgać do Placu Krasińskich i w związku z tym Wachnowski, który był dowódcą na Starym Mieście przez radio Londyn, bo taka była niestety komunikacja, że nie bezpośrednio, przekazał informację, żeby natychmiast wysadzić tą zaporę. Zapora została rozpoznana, zostały założone ładunki, wysadzono niby, ale wysadzono cześć tej zapory, to znaczy worki z piaskiem zostały wypłukane, ścieki spłynęły, ale ta zapora z szyn została tylko uszkodzona częściowo. Tak, że przejście było, ale bardzo utrudnione, w kierunku na Żoliborz praktycznie ze Starego Miasta niewielka była ewakuacja - tylko pojedynczych ludzi. Nie dało się po prostu przejść. Natomiast w stronę Śródmieścia ewakuowano, tak jak na tablicy pisze, około pięciu tysięcy trzystu ludzi.

Drugiego września akcja łączności ze Starówką została zakończona. Następne dwa czy trzy dni chodziliśmy, szukaliśmy w kanałach, czy tam nie ma jakiś rozbitków i zaczęło się poszukiwanie drogi na Śródmieście. Nie ma planów, nikt nic nie wie, opowieści tylko od niektórych kanalarzy, oni znali na ogół swoje odcinki, a nie znali całych sieci... Jeszcze trzeba dodać, że przychodziło na Żoliborz po tą amunicję, po broń, tak zwani delegaci, jak my ich nazywaliśmy, z różnych oddziałów. „Żywiciel” dzielił się zapasami w miarę możliwości, niemniej w momencie powstania tej zapory, na Żoliborzu zostało czterech oficerów i dwóch podchorążych właśnie z tych oddziałów Starego Miasta. Nie mogli wrócić, wobec tego jak już była ewakuacja Starówki, oni zostali na Żoliborzu i z nich stworzono tak zwany zespół łączności specjalnej. Do tego zespołu przydzielono dwudziestu czterech od nas, z plutonu harcerskiego, kierując się tym, że w sam raz się nadają, bo mają metr czterdzieści, czy metr pięćdziesiąt wzrostu. Razem z tymi podchorążymi i oficerami zaczęliśmy szukać różnych dróg i jeden z naszych patroli dotarł aż do Alei Jerozolimskich. Okazało się, że dalej przejścia nie ma, bo jest syfon podtopiony i wrócił z powrotem. W tym samym czasie, dosłownie pół godziny po ich powrocie, przyszedł patrol ze Śródmieścia. Okazało się, że właz otworzono nie na Marszałkowskiej, która była pod obstrzałem, natomiast właz otworzono na ulicy Zgoda i tam trzeba było około pięćdziesięciu czy może stu metrów dojść bardzo niskim kanałem. Oni powiadomili o tym i od tego momentu zaczęła się stała łączność Żoliborza ze Śródmieściem. Podzielono nas na patrole dwu – trzy osobowe i o określonych godzinach wychodziliśmy, wracaliśmy, nocowaliśmy na Śródmieściu, różnie to bywało w zależności od harmonogramów i poleceń. Nosiliśmy przede wszystkim meldunki i z powrotem rozkazy. Jednocześnie odbywała się penetracja przez naszych kolegów, łącznie z tymi oficerami i podchorążymi, w kierunku rozpoznania sieci kanalizacji miejskiej Warszawy. Dwa aspekty – wyjść gdzieś na Woli czy na Kole, na tyły Niemców, bo można zrobić desant albo można poza ich posterunkami wyjść i iść do Kampinosu i drugi kierunek, to w momencie zajęcia Pragi przez oddziały radzieckie i polskie wyjście nad Wisłę i przeprawienie się na drugą stronę. Dojście do Wisły było, raz przeprawiła się grupka, niemniej udało się potem przeprawić na wysokości Żoliborza. Okazało się że Niemcy w nocy bardzo słabo ten wał obsadzają, można się przekraść i przepłynąć na drugą stronę Wisły. Przy tej penetracji działy się różne ciekawe historie. Trafiliśmy na przykład na pomosty pod gettem, gdzie okazało się, że Żydzi po działaniach w getcie mieszkali, robili pomost na wysokości pod stropem, tam widocznie koczowali. Znaleźliśmy żandarma niemieckiego umundurowanego, z pełną bronią, z pełnym hełmem pod studzienką, ktoś go załatwił, wrzucił, tylko dlaczego go nie rozbroił, dlaczego butów mu nie zdjął czy pistoletu nie zabrał? Znaleziono zawiniątko, w którym były kosztowności, drugie trzy czy cztery rewolwery. Pod Starym Miastem okazało się, że żyje cała grupa ludzi, tych którzy ze Starego Miasta nie wyszli i ukrywali się. Jednego z nich, Żyda belgijskiego, jak się potem okazało, przyprowadzono na Żoliborz. Posiedział jeden dzień i powiedział, że z powrotem idzie tam, wraca, żeby go odprowadzić. Zebrałem na temat kanałów relacje w książce, którą razem z kolegą Powałkiewiczem napisaliśmy na temat kanałów i w tej chwili nie wydaje mi się, żeby powtarzać te wszystkie historie, które tam myśmy opisywali. Można przeczytać.
Moja służba kanałowa zakończyła się właściwie parę dni przed końcem Powstania. Dostałem wrzodów na nogach i temperaturę sięgającą chwilami czterdziestu stopni, praktycznie ostatnie dni przeleżałem na kwaterze w charakterze prawie nieboszczyka. Koledzy ewakuując się z Krasińskiego 20 powiedzieli, że oni opuszczają, wobec tego, co ja mam robić? Ja się dowlokłem na ulicę Suzina, bo tam moja matka była w piwnicy, w komórce „Agatona” i tam mnie wygarnęli następnego dnia Niemcy.


Trafiłem przez obóz w Pruszkowie. Była historia, że mnie chcieli wywieźć na roboty do Niemiec, to były prawdopodobnie obozy koncentracyjne. Z tym, że znalazła się sanitariuszka, starsza dużo ode mnie, która podawała się za moją matkę. Puściła plotkę, że jestem chory na chorobę zakaźną. Niemcy się bali zakaźnych chorób, wobec tego wyrzucili mnie co prędzej z tamtego obozu na cywilny. Wyjechałem pod Końskie, z Końskich do Tomaszowa Mazowieckiego, z Tomaszowa Mazowieckiego pod Kraków i tam mnie wyswobodzono.


  • Jak ludność cywilna reagowała na waszą walkę?


Początkowo bardzo chętnie, entuzjazm był kompletny, zresztą zdjęcia są, jak kopią barykady, kto żyw. Natomiast w miarę zakończenia, straty przede wszystkim były, bombardowanie całkowite, a Żoliborz to był tak, że to są prywatne mieszkania na ogół, więc każdy tracił mieszkanie. Marymont został spalony całkowicie, coraz to mniej entuzjazmu plus wyżywienie. Wyżywienie prawie się kończyło i głodowali wszyscy. Byli ludzie, którzy chcieli pomagać do końca, ale na ogół już nie bardzo.


  • Jak wyglądał dostęp do higieny?


Z wodą było kiepsko, na Żoliborzu strażacy uruchomili dwie czy trzy studnie. Były kolejki po wodę. Bardzo sprawnie działało starostwo, które wyznaczało godziny, kto bierze od kiedy, wojsko od kiedy do kiedy. Natomiast potrzeby higieniczne, zbudowano na terenie Krasińskiego 20, tam gdzie myśmy stali, wucet drewniany, latrynę dwuczęściową żeńską i męską. Dzień po otwarciu, czy dwa dni po otwarciu jeden z panów poruczników sobie przysiadł i kolega przyszedł do latryny, zobaczył że pan porucznik siedzi, bo to były otwarte, wobec tego zasalutował, pan porucznik usiłował odsalutować i pistolet mu wpadł w to wszystko. Porucznik Tatar, który był dowódcą bloku Krasińskiego 20, wydał w rozkazie dziennym, że w latrynie nie należy oddawać honorów wojskowych. To był jeden z punktów rozkazu.

  • A jaki był dostęp do ubrań?


Mieliśmy własne. Darło się to wszystko, niszczyło, była robiona zbiórka, ale z tej zbiórki niewiele co przyszło. Staraliśmy się już przed Powstaniem, żeby upodobnić się do wojska, ale jak pan tu widzi na zdjęciach, to niestety wojskowych typów to raczej nie było. Trochę było zdobycznych panterek przyniesionych ze Starego Miasta kanałami, parę płaszczy niemieckich zdobytych w samochodzie, a tak to cywilna banda kompletna, hełmów trochę było, ale to hełmy były przyniesione z Lasek przed Powstaniem z cmentarza wojskowego w Laskach, tam na grobach z 1939 roku było sporo tych hełmów, to zostało przetransportowane na Żoliborz.

  • A w co pan był ubrany?


Ja miałem cywilne portki. Zaczynając od tego, że jak mnie postrzelili, to miałem porządne buty myśliwskie, sznurowane, jak mi obcas urwali i noga krwawiła, to nie bardzo wiedzieli, co się dzieje, to mi rozcięli cały but, portki zniszczyli. Miałem harcerską bluzę jeszcze przedwojenną, z tym, że ona mocno wypłowiała i prawie że biały kolor miała i z koca brązowawego miałem uszytą kurtkę. Miałem hełm przyniesiony z Lasek. Czym my się wyróżnialiśmy? Białymi skarpetkami, bo się okazało że transport skarpetek przyniesiono do nas na kwatery, cały kosz wielki białych skarpetek i pluton się wyróżniał, wszyscy mieli wywijki zrobione z białych skarpetek.

  • Czy był pan uzbrojony?

 

Miałem teoretyczny pistolet, bo to był kaliber sześć trzydzieści pięć z jednym nabojem, produkcji japońskiej. Oglądano to na wszystkie strony, a ja to wymieniłem. Trzeba się przyznać po tylu latach, jak była produkcja „sidolówek” tośmy z bratem trochę rąbnęli tych „sidolówek” na wszelki wypadek i potem ja wymieniłem dwie „sidolówki” na ten pistolet. Jak były zrzuty radzieckie to byłem przydzielony do rusznicy przeciwpancernej jako amunicyjny, dostałem chlebak z ładunkami, ale strzelać ani razu nie strzeliłem.

 


  • Czy odbieraliście zrzuty?


Myśmy bezpośrednio sami nie odbierali, ale tymi zrzutami byliśmy zasilani. Ponieważ na Żoliborzu zdarzały się dosyć mocne kradzieże tych zrzutów, szczególnie sucharów, wobec tego wyznaczono jednostki, które odbierały i kontrolowały. Myśmy zahaczyli jeden taki zrzut z sucharami na własny użytek.


  • Jak zapamiętał pan żołnierzy nieprzyjacielskich?


Widziałem ich praktycznie z punktu obserwacyjnego baterii przeciwlotniczej, która tam stała. Oni tam się wtedy też nie specjalnie przejmowali, bo za duża była odległość, żeby ich ostrzeliwać z naszej strony. Nie warto było ostrzeliwać, bo w momencie kiedy ktoś strzelił, oni natychmiast z działa rąbali, a kaliber mieli trochę większy. Oni siedzieli na Burakowie, opalali się, chodzili, szwędali się i tyle co ich widziałem. Potem ostatnie dni, to w momencie kiedy nacierali, ale to raczej były czołgi.


  • Czy słuchaliście radia albo czytaliście prasę?


Prasę tak. Prasa była na Żoliborzu bardzo rozpowszechniona, bo wychodziły trzy albo cztery dzienniki różnego rodzaju. Radia nie słuchałem. Wyprawiłem się z kolegą na Marymont. Dostaliśmy wtedy przepustkę, ponieważ był u nas schowany radioodbiornik. Ja przyniosłem ten radioodbiornik, ale nie można było go uruchomić.

  • Jakie były tytuły gazet?


Chyba „Dziennik radiowy”. Nie pamiętam w tej chwili, ale to gdzieś jest wymienione, można by poszukać i odtworzyć tą historię.


  • Czy uczestniczyliście w życiu religijnym?


Tak,

każde zgrupowanie na Żoliborzu miało swojego kapelana i odprawiana była msza polowa co drugi, trzeci dzień w baraku na Krasińskiego 20 i którejś niedzieli do kościoła św. Stanisława Kostki poszliśmy dwoma drużynami. Znaną postacią na Żoliborzu był ksiądz Trószyński „Alkazar”, który właściwie był wszędzie.


  • Przejdziemy do czasów popowstaniowych. Jak to się stało, że został pan uwolniony pod Krakowem?


Niemcy wywieźli mnie do Wólki Plebańskiej z tą panią. Ponieważ cały transport się wyładował w Wólce Plebańskiej, nie bardzo była możliwość przyjęcia wszystkich. Ja, co prawda, tak jak ona twierdzi, spałem przez prawie tydzień, bo z tą temperaturą i z tym owrzodzeniem, po tygodniu ona się zwróciła do mnie, czy ja nie mam rodziny na terenie generalnej guberni, żeby się stąd wynieść. Ja sobie przypomniałem, że ojciec korespondował, znał stryjenkę drugiego brata w Tomaszowie Mazowieckim. Ale poza nazwiskiem, też Duchowski, nie miałem ani adresu, ani nic. Ona była dość przedsiębiorcza i mówi: „Ten Tomaszów Mazowiecki to chyba nie jest taka wielka miejscowość, jak się spyta o Duchowskiego to przecież będą wiedzieli.” Rzeczywiście, dojechaliśmy do Tomaszowa Mazowieckiego, w Tomaszowie Mazowieckiem znaleźliśmy rodzinę na Topolowej i tam przesiedziałem chyba dwa miesiące i przyszła kartka od ojca, który był wywieziony ze szpitalem pod Kraków, pod wieś Trątnowice, że tam są razem z matką. Mało tego, w Tomaszowie Mazowieckim zaczęły się kłopoty. Ja nie miałem żadnego dowodu, bo zostało wyrzucone, oni kontrolują. Jak ktoś jest warszawski, to jedzie do Oświęcimia albo do jakiegoś obozu, a jak ktoś nie ma żadnego dowodu, to pod ściankę. Jak takie perspektywy były, to jazda w pociąg i do Słomnik, ze Słomnika już ojciec czekał i do Trątnowic i tam w Trątnowicach dosiedziałem do końca, do wkroczenia wojsk sowieckich.

  • Co się wtedy działo z matką?


Matka zabrała ojca ze szpitala z Krakowieckiej na Suzina i na Suzina w pewnym momencie w trójkę byliśmy i jak nas wygarnęli, to matkę z ojcem od razu wywieźli pod Kraków, a ja trafiłem tam okrężną drogą.

  • A z bratem co się stało?


Brat był w plutonie 233 i razem z plutonem poszedł do niewoli. Jako nieletni był rozsyłany po tak zwanych komenderówkach, między innymi w cukrowni, odlewni lekkiego metalu light metal lerke i tam go wyswobodzili Amerykanie. On potem doszedł do wniosku, że nie ma co się spieszyć tutaj i dopiero w 1947 roku zjawił się w Polsce, a tam był w kompaniach wartowniczych.
Próbowaliśmy z Trątnowic bezpośrednio trafić do Warszawy. Ojciec pojechał, zobaczył, że domu nie ma, nie ma gdzie mieszkać, wrócił z powrotem. Doszliśmy do wniosku, że trzeba poczekać, aż się ociepli. Szczególnie, że tam jest utrzymanie i można wytrzymać, a tu do niczego się nie wraca. Dopiero w maju 1945 roku wróciliśmy do Warszawy i zamieszkaliśmy u kolegi pod lasem. Jego dom został, zresztą w każdym pokoju mieszkała cała rodzina, kupa narodu. Po pewnym czasie przenieśliśmy się do drugiego kolegi na Bielany. Ojciec znowu zaczął pracować w Ministerstwie Polskich Telegrafów po staremu. Wróciliśmy na Mickiewicza, potem na Orlą. Stamtąd to ja tutaj dopiero dostałem mieszkanie w 1964 roku. Po powrocie do Warszawy zaczęło się kręcić koło odbudowy, z czegoś trzeba żyć i druga sprawa, [chciałem iść] do szkoły. Zacząłem chodzić do księży Marianów po staremu i tam w 1948 roku zdałem maturę. Jednocześnie działałem w harcerstwie, działając już na wyższych stopniach, bo byłem zastępcą kursowego na teren Żoliborza. W 1948 roku po zdaniu matury dostałem się na polibudę i piętnastego czy szesnastego grudnia, bo to był pamiętny zjazd Partii, wyleli mnie z polibudy. Wobec tego zacząłem kombinować, jak się uchronić przed wojskiem. Powiedzieli: „To pójdziecie służyć do wojska.” Wiadomo, że wtedy do wojska to nie do normalnego, tylko do batalionów budowlanych albo górniczych, do kopalni albo i gorzej. Ponieważ akurat rodzina przeprowadziła się z Żoliborza na Orlą, czyli do Śródmieścia, RKU działało bardzo sprawnie, zgubili dokumentację i w rezultacie na Orlą przyszedł pan szeregowy: „No to pójdziecie ze mną.” „Gdzie?” „Do RKU” W RKU pan sierżant „siadł” na mnie: „Wasze papiery zaginęły, a wy się nie zgłaszacie?” Powiedziałem mu krótko: „Wie pan, następnym razem jak zaginą, to na pewno się zgłoszę.” „Bo my nie możemy już was teraz wziąć do wojska, bo akurat kontyngent nam się wyczerpał.” Ja mówię: „Żałuję bardzo, bo bym chętnie poszedł.” Efekt taki, że w następnym roku to samo. A w następnym roku koledzy powiedzieli mi: „Słuchaj, jak przyjdzie jakikolwiek powiastka do wojska, to ciebie nie ma, wyjechałeś, a zgłosisz się w ostatnim dniu rejestracji.” I ja tak zrobiłem i znowu była rozmowa tego typu: „No myśmy was szukali.” Ja mówię: „No przecież wakacje są, to ja miałem prawo być gdzieś poza Warszawą.” A ten: „Teraz się zgłaszacie, ale już mamy kontyngent wyczerpany.” Jak się zorientowałem, że nie ma moich papierów, to wpisałem się w Państwowe Liceum Techniki Teatralnej i drugi raz robiłem maturę. Znowu jak mnie wezwali do wojska, przed samą maturą, to pytają się, co ja robię? „Jak to co? Jestem w szkole, w liceum techniki, jestem przed maturą.” „No tak, to wy do wojska nie możecie, ale wy chyba mieliście jakąś maturę?” „Ja miałem maturę? Nic podobnego!” Tym sposobem udało mi się. Potem dwa lata pracowałem w Teatrze Wielkim, starając się dostać na polibudę. Na moje szczęście Stalinowi się zmarło, przyszła odwilż i jakoś się dostałem. W 1960 roku skończyłem jako magister inżynier budownictwa wodnego. Potem siedziałem na różnych stanowiskach w biurze projektowym. Czterdzieści kilka obiektów mam wybudowanych w całej Polsce, ujęć wody, stacji uzdatniania wody, bo w tym się wyspecjalizowałem.

  • A hobbystycznie żeglarstwo?


Hobbystycznie żeglarstwo. Po harcerstwie trzeba było coś robić, dlatego wchodziłem w żeglarstwo, zaczynając od kariery pierwszego majtka, skończyłem na kapitanie żeglugi wielkiej. Przez dwadzieścia prawie lat byłem szefem bojerów w Polsce. [...]

  • Jeszcze pisanie książek...


To nie jest hobby. To jest po prostu historia... Najpierw zacząłem zbierać materiały dotyczące plutonu i razem z Romkiem Augustyniakiem, ówczesnym redaktorem „Życia Warszawy” popełniliśmy pierwszą książkę, właściwie broszurę o plutonie harcerskim 227. [...] Zbierałem jako hobbysta, jednocześnie trochę zawodowo, sprawy kanałowe. Też przez dwadzieścia kilka lat różnego rodzaju materiały, tych materiałów mam olbrzymią ilość, to są wypisy z książek różnego rodzaju, relacje, nie relacje, zdjęcia. Najpierw [..] ukazała się książka z moim Żoliborskim wspomnieniem. […] Jak napisałem tamto, to po pewnym czasie zwrócili się do mnie ludzie od serii „Warszawskie Termopile”: „Pan opracował Żoliborz, jest bardzo dobra recenzja, czy nie chciałby pan opracować całości?” Mówię” „Wie pan, jeszcze na temat Śródmieścia to mogę coś powiedzieć, ale już na temat Mokotowa to niewiele.” „Tutaj mamy kolegę, który opracuje Mokotów.” I dołączyli do mnie Julka Powałkiewicza i razem żeśmy to zaczęli tworzyć. Na całe nieszczęście w momencie końcowym pracy nad książką Julek miał kataraktę. Prawie przestał widzieć (w tej chwili jest już trochę lepiej). Efekt był taki, że cała redakcja końcowa spłynęła na mnie. Książka nosi tytuł „Kanały” i ukazała się w serii „Warszawskie Termopile”.



Warszawa, 26 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadził Bartosz Giedrys
Tymoteusz Duchowski Pseudonim: „Motek” Stopień: strzelec Formacja: „Żyrafa” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter