Danuta Hahn „Marta”

Archiwum Historii Mówionej

Danuta Hahn, z męża Krystówna, urodziłam się 21 stycznia 1923 w Warszawie. Pseudonim miałam siostra „Marta”. Byłam w Zgrupowaniu AK „Kryska”, które walczyło na dolnym Czerniakowie.

  • Gdzie państwo mieszkali?

Mieszkałam na placu Wilsona. Wiele lat już minęło, wybudowano to osiedle. Mieszkaliśmy z rodzicami razem. Bardzo trudno było wtedy o jakikolwiek kąt.

  • Czyli jako dziecko mieszkała pani na Żoliborzu, na placu Wilsona?

Tak. Ja, brat i rodzice.

  • Ile lat miał pani brat?

Jak zginął, miał dziewiętnaście. Zginął przed Powstaniem. Był w zgrupowaniu żoliborskim.

  • Ile lat był młodszy od pani?

Dwa chyba. Był jesienią urodzony, ja na wiosnę. Był młodszy i ciągle miał pretensje, ciągle mnie tym zawstydzał, że jeszcze nie jestem w Armii Krajowej.

  • Ile miał lat, gdy wstąpił do konspiracji?

Chyba osiemnaście. Szybko zginął, bo był w grupie likwidacyjnej. Dokładnie nie wiem, ale już ponad rok chyba należał. Nie codziennie, ale bardzo często [mnie upominał]: „Czy już jesteś [w konspiracji?]”. Mówię: „Zbyszek, jeszcze nie, poczekaj”. Już potem byłam nawet trochę zła, przecież musiałam się rozejrzeć i nie tak łatwo [było dostać się gdzieś], a on już był. Przecież z bronią w ręku zginął.

  • Czym zajmowali się pani rodzice?

Mama nie pracowała, zajmowała się domem, a ojciec był buchalterem, pracował w Polskim Monopolu Tytoniowym.

  • Gdy wybuchła wojna, 1 września 1939 roku, znajdowała się pani w Warszawie?

Cały czas na Żoliborzu.

  • Jak pani zapamiętała 1 września, wybuch wojny?

Słowo wojna było dla mnie druzgocące, bo rodzice przeżywali pierwszą wojnę i dużo słyszałam o tych strasznościach, ale nie wiedziałam, że mnie spotkają może jeszcze większe. Już jak szłam na swój punkt, na Powstanie, to już brat nie żył. Matka była chora na serce, myślałam, że już jej żywej nie zastanę, bo strasznie to przeżywała.

  • Chciałam zapytać najpierw o pierwszy dzień wojny, 1 września 1939 roku. Jak ten dzień pani zapamiętała i kolejne?

Może to głupio powiedzieć, troszkę cieszyłam się, że jeszcze nie muszę matury zdawać. Ale to było bardzo króciutkie i bardzo głupie. Byłam przerażona, bo przecież dużo słyszałam o I wojnie światowej od rodziców, ale nie myślałam, że będzie aż tak. Nie spodziewałam się tego.

  • Jak wyglądało życie podczas okupacji, jeszcze zanim pani wstąpiła do konspiracji?

Miałam przed sobą jeszcze dwa lata liceum. Byłam w liceum humanistycznym u sióstr zmartwychwstanek na Żoliborzu. Byłam ich uczennicą od drugiego oddziału. Pierwszego to nie, bo jeszcze gmach był nieskończony, jeszcze nie byłam na Żoliborzu wtedy. Od drugiej klasy aż do matury – już w konspiracji matura – byłam cały czas u sióstr zmartwychwstanek. Wspaniałe kobiety i siostry. To miała być szkoła tylko dla dziewcząt, ale przyjęły też chłopaków z początku, bo po prostu polska nauka musiała kwitnąć jakoś, nawet w tych okropnych warunkach. Zginęło dużo moich kolegów. Maturę też już potajemnie [robiłam]. Znaczy, jak wybuchła wojna, to miałam tak zwaną małą maturę. Zostały mi jeszcze dwa lata i to wszystko w czasie okupacji, w wielkim strachu, za Niemców i zdałam.

  • W którym roku wstąpiła pani do konspiracji i jak to się odbyło?

To odbyło się tak, że w domu Mickiewicza 27 – na placu Wilsona zaczynał się, a kończył na placu Inwalidów, długi dom, najdłuższy – mieszkaliśmy. Mnie jeszcze została pierwsza i druga klasa liceum. Troszeczkę chodziło się jawnie, a potem już po cichu. Matura też w konspiracji.

  • Kiedy oficjalnie pani wstąpiła do konspiracji?

Do wojskowej?

  • Tak.

Nie umiem powiedzieć.Uczęszczałam na kursy sanitarne, które odbywały się w mieszkaniu prywatnym przy ulicy Siennej. Był to koniec roku 1942 lub początek 1943. Po wojnie dowiedziałam się, że było to mieszkanie pani Haliny Terubińskiej-Kurmanowicz. To była lekarka, pseudonim „Henryka”, z którą byłam w czasie Powstania najpierw w punkcie sanitarnym ZUS przy ulicy Czerniakowskiej 231, potem na ulicy Wilanowskiej i Okrąg. Nie pamiętam, kto mnie wprowadził do konspiracji. Przez cały okres Powstania pełniłam funkcję sanitariuszki. Potem Powstanie Warszawskie.

  • Pracowała pani w czasie okupacji?

Tak.

  • W zakładach Philipsa?

Tak i tam poznaliśmy się z mężem.

  • Proszę powiedzieć o początkach. Dlaczego podjęła pani pracę i jaka to była praca?

To była praca księgowej, finansowy dział. W ogóle to było olbrzymie gmaszysko. Philips cudownie opiekował się młodzieżą. Miałyśmy codziennie jakąś zupę bezpłatną. W ogóle były honorowane legitymacje philipsowskie. Bo moja koleżanka brała udział w łapance na moście Kierbedzia. Jak okazała legitymację, natychmiast została zwolniona. Mnie takie coś nie spotkało, ale oni to honorowali. Uważali, że jesteśmy potrzebni. Nie wiedzieli, że robimy byle co, ale [uważali,] że byliśmy potrzebni.

  • Pani pracowała w księgowości?

Tak.

  • Była pani wcześniej przeszkolona, miała pani takie wykształcenie?

A co to trudnego? Tak, trochę byłam. Ojciec mój był, przecież dużo żeśmy rozmawiali.

  • Pracowała pani do końca okupacji?

Dwa lata chyba pracowałam, do końca okupacji. Straszny był dzień, jak mój brat zginął. Też był u Philipsa. Wszystko – mąż u Philipsa, ja, brat, kupa młodzieży. Mój szef, główny księgowy, ni stąd, ni zowąd woła mnie do pokoju do siebie. Już cała się spociłam ze strachu. Uważałam, że wie – i wiedział, co się stało – ale nie dał mi poznać po sobie. Woła mnie, uważałam, że oczywiście nic nie powiem, ale już będzie miał mnie [na widelcu]. Nie wiedziałam, czy jest w konspiracji jako dobry Polak, czy może to wróg. Nie wiem, ale wszystko pod tym względem dobrze się skończyło. Tak że tak prowadził rozmowę, że u niego się rozbeczałam. Myślę: „Teraz to już wszystko wie”, ale nie mogłam się powstrzymać.

  • Dlaczego panią wezwał?

Wiedział, że brat zginął, bo był też w konspiracji.

  • Rozmawiali państwo na ten temat?

Absolutnie nie, ale wiedział.

  • Jak zginął pani brat? Proszę opowiedzieć o tej sytuacji.

Był w grupie wykonywania wyroków. Raniusieńko przyszedł kolega, już był przygotowywany do tego, w ogóle bardzo palił się do tej pracy. Myśmy z rodzicami nie wiedzieli.

  • Pamięta pani datę?

Naturalnie, 8 czerwca 1944. Już wróciłam od Philipsa, już jestem w domu: „Nie ma Zbyszka?”. – „A nie, nie ma”. Mama jakaś chodzi [zdenerwowana] – i nie ma, i nie ma. Robi się już półmrok, już pod wieczór, Zbyszka nie ma. Już jestem bardzo niespokojna, a mama to już cała się trzęsie. Jeszcze było widno, ale już bardzo miało się ku wieczorowi i młodzieniec jakiś dzwoni do domu i nie pyta wcale o mego brata, tylko o mnie. Nie znał mnie, myśmy się nie znali w ogóle. Pyta się moich rodziców, czy możemy na chwilę wyjść. Już lekko zaczęło zmierzchać i wyszliśmy. Na placu Wilsona to brama nasza na park [wychodziła]. Idziemy i on idzie cichusieńko. Już cała się trzęsę, bo wiem, że coś niedobrego [się stało]. Przecież to nie randka. Na drugiej stronie ulicy, poza torami tramwajowymi, mówi: „Teraz będę mówił i nie wolno ani zapłakać, ani krzyknąć”. To już cała spocona, cała się trzęsłam, no i rąbnął mnie: „Zbyszek nie żyje”. Zginął tu i tu, o tej i o tej godzinie i w taki sposób. Teraz przyjdź do domu i powiedz to rodzicom. Ale musiałam i tak się skończyło.

  • Co to była za akcja, w której pani brat zginął?

Na Skaryszewskiej była szkoła, pod ósmym chyba. Pragę mało znałam. Zadekowała się para szwabów, mąż z żoną. On był wysokim rangą oficerem. Nie mieszkali tam, ale cały dzień spędzali. Wszystkich z łapanki wtryniali do szkoły i wywózka do Niemiec. Tory przebiegały jakoś Skaryszewską, jak mnie mówiono, bo ich nawet nie widziałam. Całą paczkę ludzi wywozili już do Niemiec na roboty. „Kedyw” żoliborski postanowił zlikwidować tę uroczą parę szwabską. Komendanta i jego żonę trzasnęli.

  • Akcja się powiodła?

Akcja się powiodła, ale mój brat zginął i ten drugi też, ale szli na to. Mój brat bez mrugnięcia oka chciał, a miał dopiero dziewiętnaście lat. „Teraz przyjdź do domu i powiedz to”. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Ale jak nie wrócę do domu, to też będzie źle. No i przyszłam i powiedziałam. Dwóch ich zginęło w ogóle, bo jeszcze dwóch było z bratem. Była też tragiczna sytuacja, bo było dwóch synów i jeden już siedział w Kampinosie. Zadekował się i nie ujawniał już. Brał też udział w akcji. Nie zginął, ale bał się, że mógł być przez Niemców aresztowany czy po nitce do kłębka by doszli, więc siedział w Puszczy Kampinoskiej. Biedna matka obydwóch straciła, ale już co dalej się działo, to nie wiem, bo nie miałam z nimi kontaktu.

  • Czy wiedziała pani, że zbliża się Powstanie?

Nie miałam pewności, ale bardzo dużo się o tym mówiło.

  • Kiedy pani się dowiedziała?

Nie wiem, niedługo. Zresztą, jak mój brat zginął w czerwcu, to Powstanie było już przecież 1 sierpnia.

  • Czy 1 sierpnia już pani była na punkcie zbiórki?

Tak.

  • Gdzie było wyznaczone miejsce zbiórki?

Było wyznaczone w szpitalu Czerniakowskim. Coraz to jedna przybywała, wszystko było umówione.

  • Jak wyglądały pierwsze godziny Powstania?

Ciągle tylko o bracie myślałam. Jeszcze zabitych nie widziałam, ale już ranni byli. Pierwsi ranni to rodzina biegła. Straszna była ulica Książęca, z placu Trzech Krzyży leciało się w dół. Biegła rodzina, małżeństwo i mały chłopiec, może do pierwszej klasy, a może jeszcze nie. Matka zginęła, ojciec dostał w udo serię, a chłopcu nic [się nie stało]. Wpadli do naszego punktu sanitarnego, matkę zabrano już, a ojciec miał rozgruchotane udo, to już nie nadawał się do naszego punktu, bo to była za ciężka rana. Zabrano go na górę do szpitala, a chłopczyk został. Przytulał się do mnie, a ja do niego jeszcze bardziej. Nie zdawał sobie sprawy, że matka już nie żyje. Pomyślałam sobie, że nie mam już brata, że go zabiorę. Nie wiem co za myśli. W każdym razie jakoś mu trochę osłodziłam [pobyt], ale minęły dwa dni i zabrali chłopczyka. Pewnie ojciec. Ojciec musiał być operowany, bo miał udo bardzo pokancerowane.

  • Jakie warunki panowały na punkcie sanitarnym? Czy wystarczało leków?

To był ubogi punkt i głodówka była.

  • Skąd brało się żywność?

Tak jakoś, przecież nie miałyśmy obiadów ani nic, aby coś zjeść. Potem zostałyśmy przeniesione. Aktu powieszenia naszego księdza nie widziałam. To było blisko, ale nie widziałam.

  • W swoich listach do obecnego męża, pana Stefana, wspomina pani o Zence. To była pani przyjaciółka?

To była mojej mamy siostra, tylko dużo młodsza, jeszcze była dziewczynką. Dużo dzieci było u babci. Dlatego wspominam, że ona mnie odwiedziła.

  • Raz to się zdarzyło?

Raz jeden. Tylko już nie pamiętam gdzie, czy na Okrąg, czy już jak na Wilanowskiej byłam.

  • Chyba już na Wilanowskiej. W liście prosi pani, żeby pan Stefan nic już przez Zenię nie przysyłał. Chciałam zapytać, co pan Stefan pani przysyłał? Czy pani pamięta coś takiego?

Jak byłam brudna, to on mi wodę kolońską [przysłał]. Przecież brudas byłam okropny. Nie wiem, czy śmierdziałam, czy nie, to już niech się otoczenie męczy. Wszyscy tacy byliśmy. Przecież nie było wody.

  • Proszę powiedzieć, jakie były pani wrażenia, gdy się pani opiekowała rannymi?

Moje wiadomości były prawie zerowe. Mogłam tylko polecieć, przylecieć czy trzymać. Na przykład raz źle się zachowałam, ale tego nie wiedziałam. Kolega, nawet z naszej grupy, dostał pocisk w nogę, ale tak jakoś szczęśliwie, że nie była kość ruszona. To u nas na punkcie robiłyśmy. Opatrywała doktor, która mieszkała na Saskiej Kępie. Nie było prądu przecież, to dostałam rozkaz trzymania karbidówki. Dwie koleżanki leżały na nodze, bo drugą amputowano. W ogóle trzymały go dużo, bo się rzucał, bo był tylko lekko uśpiony, nie było czym. W pewnym momencie, w czasie roboty karbidówka gaśnie. Zupełnie bezwiednie trząchnęłam, bo tak się w domu robiło. Dostałam okropną burę, bo to robiłam nad jego ciałem to mogłam zainfekować. Przeżył, tylko nie miał nogi, ale już teraz nie żyje. Tak że jeszcze taki wstyd przeżyłam.

  • Czy rozmawiała pani z rannymi, którymi się pani opiekowała?

Jak można było, to rozmawiałam. Nieraz rozmawiali z zamkniętymi oczyma, to już ich nie męczyłam.

  • Wspomina pani również w swoim liście, że po przeniesieniu, czyli już na ulicy Wilanowskiej, były lepsze warunki. Pisze pani, że jest tam dużo lepiej.

Gdzie, na Okrąg?

  • Na Wilanowskiej. Przeniosła się pani z punktem sanitarnym na Wilanowską.

Tak. Znaczy wpierw był Okrąg.

  • Z korespondencji wynika, że była Czerniakowska najpierw, potem Okrąg i Wilanowska. Wspomina pani o mszach polowych. Czy pamięta pani?

Pamiętam. Były odprawiane przez księdza Stanka, którego powiesili na naszych oczach. Znaczy to była pewna odległość.

  • Gdzie msze się odbywały?

Tak dobrze nie znam Czerniakowa. W miejscu, gdzie było to drzewo – jeszcze jest, ale już kikut taki – to mieliśmy później, już po Powstaniu, wielki głaz i jest napisane: ksiądz Stanek. Ale samego powieszenia nie widziałam.

  • Chciałam jeszcze zapytać o msze polowe. Odbywały się na podwórku?

Pod gołym niebem. Ale co było tych mszy? Może dwa, może trzy razy. Nie było już warunków zupełnie. W ogóle, że Pan Bóg łaskaw, nawet ranna nie byłam.

  • Czy dużo osób gromadziło się na mszach?

Tak, przecież nie tylko nasz punkt. Kto chciał i kto miał odwagi trochę, to leciał.

  • Jak państwo dowiadywali się o tym, że msze są organizowane?

Ksiądz Stanek to był nasz kapelan. Dwadzieścia osiem lat miał czy coś. Młodziutki. Pochodził z okolic pogórskich. Uparł się, że będzie. Gdyby był w swojej rodzinnej wsi, to by nic mu się nie stało, ale widocznie miał takie powołanie. Wspaniały był, ale był rozrywany, bo nie tylko nasze środowisko go chciało. Każdemu śmierć w oczy zaglądała, to chciał mieć z księdzem do czynienia.

  • Wspomina pani również o świetlicy żołnierskiej.

Była, ale to krótko. Brat mi się śnił kilka razy. Poza tym to nasze przygotowanie do rannych nie było takie jak potrzeba. Na przykład amputację ręki to robił lekarz położny. Moja lekarka, u której jeszcze przed Powstaniem kursy odbywałam, to też nie miała nic wspólnego z takimi ciężkimi ranami, jak były. Potrzebne byłyśmy, nawet nosić ich czy karmić.

  • Pisze pani w liście, że poznała pani ryczące „krowy”.

Tak, tego się straszliwie bałam.

  • Proszę opowiedzieć o tym wydarzeniu.

Bałam się. Wcale się nie wstydziłam, że się boję. Wszyscy się bali.

  • Wspomniała pani, że poznała „krowy”.

Poznałam, tak. To najpierw tak jakby coś nakręcali i już człowiek cały się pocił ze strachu, bo wiadomo, że zaraz rypnie, tylko nie wiadomo gdzie.

  • Ale spadły gdzieś w pobliżu?

Nie. Znaczy dosyć [blisko], ale nie aż tak. Ale jak następne nakręcanie słyszałam, to znów się bałam. Bo ja wiem, czy teraz nie do nas?

  • Czy zdarzyło się, że była pani w miejscu bombardowania?

Nie tak blisko, żebym była świadkiem tragedii. Myślałam, że już nie zastanę mamy, bo przecież brat dopiero co zginął, a o mnie nie wiedziała nic. Ani jeden list nie doszedł. Do męża dochodziły, a rodzice nic nie dostali. Wiadukt żoliborski był nie do przejścia.

  • Planowali państwo, pani i pani obecny mąż, spotkanie w czasie Powstania?

Nie ruszałam się, on był raz.

  • Pamięta pani, kiedy?

W ogóle nawet bym nie śmiała prosić. On mógł, a ja nie mogłam się ruszyć. Byłam potrzebna po prostu. Nawet w nocy było się potrzebnym. Przecież nie raz krzyczeli ci, co byli po operacjach. Sama nie wiem, czego krzyczeli, oni też nie wiedzieli.

  • Odwiedziny to była niespodzianka dla pani, czy byli państwo umówieni?

Niespodzianka, nie tam umówieni. Listy, które pisałam, to ocalały, a jego ani jeden. Żebym wiedziała, jak mnie los rzuci, to bym gdzieś umieściła listy. Chodziło o pamiątkę, o dokumenty historyczne. Ale tego nie zrobiłam, nawet mi do głowy nie przyszło. W ogóle nie wiedziałam, gdzie nas popędzą znowu. Byłam ciągle pod wrażeniem [śmierci] mojego brata – że już go nie ma – i chorej na serce mamy. Zresztą mama umarła na zawał, ale nie od razu.

  • Na pewno świadomość, że pan Stefan jest niedaleko, pomagała pani wszystko przetrwać?

Naturalnie. On też nic o moich rodzicach nie wiedział, bo przecież telefony nie działały, pisać, nie pisał. Nie wiedziałam, czy żyją, czy nie, nikogo z Żoliborza nie widziałam, nie słyszałam [żadnych wiadomości]. Wszystko na łaskę bożą przelałam, mówię: „Panie Boże, rób jak uważasz”.

  • Do końca Powstania była pani na punkcie na Wilanowskiej?

Chyba tak.

  • Do momentu kapitulacji?

Wiem, że później jechałam kolejką podmiejską, bo dostałam się do obozu w Pruszkowie w końcu i uważałam, że jestem w raju, bo dostałam jeść i trochę wody, mogłam się umyć. Prałam, bo był szpital, bo coś musiałam robić, przecież byłam potrzebna.

  • Wyszła pani z Warszawy z ludnością cywilną?

Tak. Wszystko było w rozsypce. Nie pamiętam, jak znalazłam się później w szpitalu pod Warszawą. Prałam bandaże i dostałam jeść.

  • W Pruszkowie?

Tak. Dostałam jeść.

  • Spotkała się pani ze swoją rodziną?

Z mamy siostrą najmłodszą, ale to tak tylko pobieżnie.

  • Z Zenką, w Pruszkowie właśnie?

Chyba tak, ale nie pamiętam. W ogóle sobie wykombinowałam, że pójdę z Pruszkowa pieszo do Zalesia, bo w Zalesiu miałam dziadków. Ale to był głupi pomysł, bo to ile mogło być? Ze dwadzieścia kilometrów. To przecież mogli po drodze Niemcy mnie spotkać czy coś. Nie miałam żadnej opaski ani nic. Ale czy bym w jeden dzień przeszła, to nie wiem. Tak na głodnego dwadzieścia kilometrów. Poza tym jeszcze leciały bomby.

  • Z Pruszkowa gdzie się pani dostała?

W Pruszkowie nagle usłyszałam, że ktoś woła: „Danka! Danka!”. To był syn naszych przyjaciół, który też mieszkał na placu Wilsona, też był żołnierzem i zauważył, że z tłumem idę. Potem poszłam do Podkowy Leśnej, do jego ciotki, a stamtąd już do Warszawy [wróciłam]. Już wiedziałam, że rodzice żyją.

  • Czyli wkrótce wróciła pani do Warszawy?

W ostatnich dniach wojny nasz punkt sanitarny na Czerniakowie był prawie w rozsypce. Przenoszenie rannych z piwnic domów, gdzie Niemcy byli już na parterze, do innych piwnic, chwilowo bezpieczniejszych, powodowało, że jedne z nas były w tym domu, inne w następnym.

  • Co pani zrobiła po spotkaniu z rodzicami?

Szalałam z radości.

  • Gdzie państwo zamieszkali?

Nie wiem, czy jedną noc myśmy byli u Gmochowskich, a miałam z Zalesiu Górnym dziadków. Piękne lasy – Zalesie Górne i tam myśmy jakiś czas przebywali. Dziadkowie myśleli, że już w ogóle [nas nie zobaczą]. Moja mama była córką, ojciec zięciem, nic o nas nie wiedzieli. U nich na podwórzu i w ogródku wieczorem było jasno od pożarów, dwadzieścia kilometrów. Jak już byliśmy u dziadków, to już było co zjeść. Powoli do gruzów się wróciło.

  • Pamięta pani, jaki to był miesiąc, kiedy wróciła do Warszawy?

Koniec sierpnia.

  • Jak wtedy wyglądała Warszawa? Jakie zrobiła wrażenie?

Okropne. Mieszkanie – w ogóle wszystko otwarte, każdy właził, brał, co chciał. Jeżeli w ogóle coś chciał. Na co komu były jakieś rzeczy? Tutaj mamy blisko Żoliborza baraki, to ludzie łazili po różne rzeczy.

  • W państwa mieszkaniu coś się zachowało?

Mieszkanie zachowało się. Było bardzo zniszczone, lała się woda przez sufit.

  • A rzeczy w mieszkaniu, meble?

Mebli nikt nie brał, jakieś drobiazgi, ale żeby doszczętnie było obrabowane, to nie.

  • Nie było spalone?

Nie.

  • Zamieszkali tam państwo?

Tak.

  • Czyli z powrotem w swoim domu?

To trudno nazwać domem. Długi dom na placu Wilsona, tam było ponad dwieście mieszkań. Bardzo długi dom. Rodzice przeszli straszną rzecz, bo dwoje dzieci i jedno już wiedzieli, że nie żyje, a drugie – ja, nic nie wiedzieli. Całe dwa miesiące ani ja o nich, [ani oni o mnie]. Jak dostarczyć list pocztą harcerską? Jak? Przecież ci poczciarze nie mogli przez Dworzec Gdański się dostać. Nikt nie mógł.

  • Teraz, po tylu latach, jak pani wspomina czas Powstania?

Nie mogę powiedzieć, że wspaniale. Uważam, że Polacy nie mieli innego wyjścia. Czy oni by nas oszczędzili? Gdyby nie było z naszej strony chwycenia za broń, to nie wiem, chyba by nas nie oszczędzili.

  • Czy pamięta pani też piękne momenty z czasu Powstania? Ma pani przyjemne wspomnienia?

Piękny moment to był, jak ulicą Książęcą biegła ta rodzina i chłopczyk mały, on jeszcze był przed szkolnym wiekiem. Matka zginęła, ojciec był ranny, udo miał rozerwane, ale przeżył. Chłopczyk się tulił do mnie, a ja do niego jeszcze więcej, ale mi go zabrali. Słusznie, bo na górze, w szpitalu, jeszcze ojca operowali. Książęca była okropna, bo był z mostu ostrzał przez Niemców, siekali jak nie wiem. W ogóle ci ludzie nie spodziewali się, że ich dosięgną stamtąd. W ogóle nie wiedzieli, że tak duży jest ostrzał.

  • Bardzo pani dziękuję.

Również bardzo dziękuję.
Warszawa, 8 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Danuta Hahn Pseudonim: „Marta” Stopień: sanitariuszka Formacja: Zgrupowanie „Kryska” Dzielnica: Czerniaków

Zobacz także

Nasz newsletter