Danuta Rudnicki „Wrzos”, „Wanda”

Archiwum Historii Mówionej

  • Proszę powiedzieć, co robiła pani przed wybuchem II wojny światowej. Proszę mi opowiedzieć o swojej rodzinie, w którym roku się pani urodziła, do jakich szkół pani chodziła.

Urodziłam się w 1927 roku w lutym, 23 lutego, w Białymstoku. Mój ojciec pracował tam w szkolnictwie. Chodziłam do szkoły powszechnej, tak zwanej ćwiczeniówki. To były szkoły przy liceum pedagogicznym. To się odbywało w oficynach pałacu Branickich. Chodziłam też na balet, który prowadziła panna Bekerówna, która była Rosjanką. Ta szkoła była koedukacyjna.

  • Jak państwo trafiliście do Warszawy? Jak to się stało, że trafiła pani do Warszawy?

Byłam w Białymstoku, wtedy kiedy Niemcy przyjechali z Prus Wschodnich i byli przez dwa tygodnie. Bardzo się elegancko zachowywali i wyglądali, jak przyszli. Później ustąpili Białystok Rosjanom, bolszewikom. Oni weszli i wtedy zaczął się terror tego rodzaju, że wywozili ludzi na Syberię. Trudno powiedzieć, jakie były ich plany i dlaczego, ale Białystok miał bardzo dużą ilość ludności żydowskiej i jedna z Żydówek powiedziała mojej matce: „Niech się pani nie boi, pani mąż nie ma wrogów w mieście”. Co było dosyć wymowne. Mieli znaczy dużo do powiedzenia. W każdym bądź razie my nie byliśmy wywiezieni aż do czterdziestego pierwszego roku, kiedy Niemcy uderzyli w czasie wywożenia. Wszyscy byli przygotowani i chodziła plotka taka, że bolszewicy wszystkich Polaków z tych terenów usuną, bo przeczuwają, że może być wojna z Niemcami i nie chcą tam Polaków. W każdym bądź razie Niemcy uderzyli wcześniej niż się wszyscy bolszewicy spodziewali. Tak że tymi autobusy, którymi zabierali rodziny polskie, uciekali bolszewicy i ich rodziny. Bo oni wszystkie rodziny swoje poprzywozili. Zabierali nam pokoje. U nas dwa pokoje były zabrane i w jednym największym mieszkała cała rodzina porucznika lotnictwa bolszewickiego. Jego żona i dwójka małych dzieci. W każdym bądź razie tak bardzo uciekali przed Niemcami, że małe dzieci pozostawiali na chodnikach. Potem było trzydzieścioro dzieci w takim sierocińcu, dzieci bolszewickich. W każdym bądź razie myśmy byli szczęśliwi, że przyszli Niemcy, że uniknęliśmy wywózki na Syberię.
Nie wiem czy wspomniałam, że mój ojciec pracował w edukacji. Naczelnik na województwo białostockie został od razu przez bolszewików aresztowany i wywieziony na Syberię wraz z całą rodziną. Mój ojciec uchował się i tam pracował. W każdym razie jak przyszli Niemcy, to powiedzieli, że wszystko wróci do normy. Bo bolszewicy zmienili szkoły dla dziesięciolatki, tak że zupełnie inny system. Dużo ludzi nie wie nawet o tym też, że bolszewicy zmienili tydzień na sześciodniowy, żeby nie było wolnych dni, niedziel. Nie było to związane z religią. Więc Niemcy powiedzieli, że wszystko wróci do normy. Nauczyciele zaczęli się zgłaszać, listy spisywać. Właśnie mój ojciec w tym też brał udział. [Mówili], że wszystko wróci do normy i okazało się, że to wszystko była nieprawda. Przecież Niemcy w ogóle nie pozwalali na wyższe [uczelnie], nawet gimnazjum było niedozwolone, tylko szkoły powszechne. I oni zaczęli wtedy aresztować i administrację, i nauczycielstwo wyższych szkół.
Wtedy była taka sytuacja, że mój ojciec miał klucz do rzeczy, które były zebrane czy ukradzione z majątków i z Grodna, z grodzieńskiego muzeum. Miał do tego klucze. Nawet mam przy sobie list takiej pani, którą później przypadkiem spotkałam, która właśnie opisywała to, jak nauczyciel, [właściwie] kilku nauczycieli, dlatego że mój ojciec dał te klucze, otworzył to, wszystko to pochowali w prywatnych domach. I to się później znalazło na Wawelu. Ale mój ojciec, ponieważ to zrobił, musiał natychmiast stamtąd uciekać. I myśmy wtedy [przedostali się] przez granicę, bo Niemcy trzymali w dalszym ciągu tę granicę, która była przedtem i jej pilnowali. Ale jakoś nie całą rodziną… Ja, pamiętam, jechałam chyba z matką jakąś ciężarówką. Miałam wtedy trzynaście lat. I wszyscy przyjechaliśmy do Warszawy, bo w Warszawie miałam rodzinę mojej matki.
No i w Warszawie najpierw byliśmy w różnych miejscach, jedne u ciotki, drugie u wujka, bo ja miałam brata jeszcze, Jerzego. Potem zamieszkaliśmy w takim dużym jednym pokoju kuzyna mojego ojca na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich. Właściwie ten odcinek od Nowego Światu do mostu Poniatowskiego wtedy się jeszcze nazywał aleja 3 Maja. Tam u niego żeśmy zamieszkali. Niedługo później Niemcy to zabrali. Wyrzucili wszystkich i dali mieszkanie już pożydowskie, bo już zlikwidowali część getta. W ten sposób myśmy wtedy zamieszkali w straszliwie zrujnowanym mieszkaniu na rogu Grzybowskiej i Żelaznej. No i tam później odbywała się cała ogromna konspiracja. W naszym domu była skrzynka, którą moja matka.... Tam na jedną czwartą Warszawy Śródmieście przynoszono gazetki. Mój brat przechodził też wiele tych wykładów podchorążówki w naszym domu.
Ja początkowo byłam zaangażowana w harcerstwo, bo na ulicy Pańskiej był taki dom dla córek oficerów, którzy byli w niewoli, no i ja się z nimi skontaktowałam. Zaczęło się od tego, że ja potrzebowałam jakichś korepetycji, dlatego że inny był program w Rosji. Znaczy dostałam się do gimnazjum u Hoffmanowej z tego powodu, że moja matka natknęła się na swoją dyrektorkę i dyrektorka powiedziała: „Jak masz córkę, to prześlij ją do mnie”. Oczywiście to było wszystko pod pokrywką innych szkół. To znaczy pierwsza gimnazjalna była pod pokrywką siódmego oddziału, druga gimnazjalna to była roczna szkoła gospodarstwa domowego, a trzecia gimnazjalna to była roczna szkoła galanteryjna. I ja do tego uczęszczałam. No i w międzyczasie zaangażowałam się harcerstwo, które tam właśnie [zaczęło się] w tym [domu] na Pańskiej. To było wszystko też taka konspiracja. I byłam w tym zastępową. Nawet przez krótki okres czasu chcieli mnie zrobić drużynową, ale ja wtedy stwierdziłam, że niedostatecznie poważne rzeczy się tam dzieją. Na przykład kazali nam badać na Nowym Świecie przejścia z domu do domu strychami. Co było narażające się z tego powodu, że plątałyśmy się po jakichś nie swoich domach. A jak się później okazało, to wszystko było nieistotne, bo przecież przebiło się te piwnice i takie były przejścia.
Miałam okazję wtedy dostać się do konspiracji. Bo to był mąż nauczycielki z mojej szkoły, właśnie z liceum pedagogicznego w Białymstoku. Nazywał się Antoni. Pseudonim „Jan”, a nazywał się naprawdę Antoni… No, teraz nie mogę sobie przypomnieć, mam to gdzieś zapisane. On zwerbował właściwie całą naszą rodzinę. Nie wiedziałam nawet o tym, że mój ojciec też był zwerbowany. Ponieważ jak przyjechał do Warszawy, to zaczął prowadzić taką fabryczkę, która była własnością mojego wuja, matki brata, na Mokotowskiej, armatury wodociągowej, więc to są, wie pani, rury i tak dalej, tak że z tego powodu tam było łatwo zrobić skład broni. Bo czy to był karabin, czy to była rura, to nie było wielkiej różnicy, jak się to przenosiło. Więc tam był właśnie u ojca skład [broni]. Mój brat, jak już wspomniałam, przechodził już też podchorążówkę równocześnie z kończeniem gimnazjum Zamoyskiego. I ja się wtedy włączyłam jako łączniczka. Tam były przy dowództwie już cztery łączniczki. Była „Halina” – ja znam tylko pseudonimy – „Halina”, „Maryla”, „Jadzia” i „Baśka”, która była córką tego „Jana”, który był adiutantem do „Litwina”, który był dowódcą. I „Kordian” był jego zastępcą. „Kordian” często był w naszym domu, bo właśnie odbywały się tam wykłady tej podchorążówki. Mój brat skończył podchorążówkę przed Powstaniem, przed samym Powstaniem. Miał wtedy osiemnaście lat. Skończył dziewiętnaście w czasie Powstania, w sierpniu.
Ten nasz rejon zajmował teren, [którego] granicami były Marszałkowska i Aleje Jerozolimskie. I to szło aż do Powiśla. I na Powstanie mój brat był właśnie na Powiślu, już był podchorążym. A matka moja została w domu, bo była po operacji. Na rogu Grzybowskiej i Żelaznej. No a ja… Właśnie jak zaczynało się Powstanie, to były wakacje, wszystkie moje koleżanki były na wakacjach. Ja byłam jedyna, bo wróciłam z tych wakacji, żeby się zajmować moją matką. Więc ja rozniosłam wszystkie opaski na cały nasz rejon. To były rejony. II Rejon, teraz sobie przypomniałam. Wszystkie opaski rozniosłam. Nie wiedziałam, że mój ojciec jest konspiracji. Ale kazano mi dać na jego kompanię opaski do rąk „Zawora” i tym „Zaworem” był właśnie mój ojciec. Wtedy się dowiedziałam, że on jest w konspiracji. No, potem przyjechały już te inne. Ale jak po pierwszym chyba zwołaniu, po pierwszym alarmie, że będzie Powstanie, jak byłam już na kwaterze i kazano mi – jeszcze wtedy nie było widocznie tych moich koleżanek – kazano mi doręczyć list do „Bora” Komorowskiego, do jego rąk własnych. Dano mi rikszę, którą pojechałam. I jak „Bór” Komorowski otworzył sam drzwi, nie chciałam mu dać tego meldunku. Powiedziałam, że chcę – nie wiedziałam, jak on wygląda – chcę do rąk własnych. Ale on wyciągnął rękę drugi raz, więc wtedy mu dałam. Kazali mi poczekać. Dali odpowiedź. W każdym bądź razie nie wiem oczywiście, co było w tych meldunkach, ale nasz rejon nigdy się nie rozszedł po pierwszym zwołaniu.

  • Kiedy było to pierwsze zwołanie?

Było kilka dni przed Powstaniem. Dużo oddziałów wypuściło wszystkich i później oni nie zdążyli na swoje miejsca. Bardzo dużo się kołatało po różnych tych... A nasz rejon, wszyscy byli na miejscu, bo nie pozwolili nam nigdzie wrócić do domów.
No i zaczęło się Powstanie. Na początek Powstania byłam na rogu… Kwaterę miałam na rogu Wilczej i Kruczej. Tam też było pięciu skoczków, którzy niedawno właśnie byli zrzuceni, spadochroniarzy z Zachodu. No i takie to wszystko było wtedy radosne. To było mieszkanie chyba jakiejś dentystki czy lekarki, której się dosyć dobrze powodziło. Ogromny stół, wyciągnęła najlepsze swoje serwety, porcelanę i tak dalej. Wszyscy myśleli, że to będzie trwało trzy dni. No i wyciągnęła, otworzyła wszystkie swoje jedzenie i wszystkim nas tam traktowała. Wtedy dowództwo dalsze było na Kruczej, zdaje się, że Krucza 9. Obok też było dowództwo PAL czy AL. Ale tam się nic nie działo. No i jak wspomniałam, początkowo byłam tą sanitariuszką. W czasie konspiracji byłyśmy przećwiczone przez doktora „Buraczewskiego” (to, zdaje się, był pseudonim). Ja później poznałam ich wszystkich nazwiska, ale nie pamiętam teraz. W każdym bądź razie pseudonim był „Buraczewski”. I on nas przećwiczył sanitarnie jak i tak dalej. Był taki podchorąży, do lektury nas ćwiczył, nasze pięć łączniczek. Ćwiczył militarnie, że tak powiem. Nie pamiętam teraz, czy żeśmy rozkładały (chyba tak) jakiś rewolwer. A poza tym to tylko takie formalności militarne. No, później zaczęło się bardzo gorąco u nas. Znaczy jak zmienili nas na łączniczki, to też byłam łączniczką tego doktora „Buraczewskiego”. On miał przez nas kontakt z wszystkimi szpitalami i różnymi medycznymi ośrodkami.

  • Jak długo była pani sanitariuszką?

Sanitariuszką bardzo krótko, chyba dwa dni.

  • Na samym początku Powstania?

Na samym początku Powstania. Miałyśmy te takie opatrunkowe historie. I może nawet dzień, może dwa, nie wiem, bardzo krótko. Ale miałam kontakt z różnymi szpitalami. Największy taki, najlepszy szpital był na Mokotowskiej, gdzieś w piwnicy. Wiem, że tym głównym lekarzem (znałam jego nazwisko, ale nie pamiętam) był Żyd. Nie wiem, jak on się przechował do Powstania. Miał nazwisko takie, że to było oczywiste, że on był Żydem. Był bardzo dobrym lekarzem. I to był największy szpital w naszym rejonie. Potem właśnie zmienili administrację, zmienili na odcinki i myśmy zostały łącznikami odcinku „Bogumił”. To był pułkownik, on prawdopodobnie nie brał udziału w konspiracji, ale ponieważ był wyższy rangą, więc zajął pewne stanowiska. Bo ci nasi, „Litwin” i „Kordian”, byli tylko rotmistrzowi.
Teraz spotkałam koleżankę, z którą razem byłam właśnie łączniczką u „Bogumiła”. Dlaczego? W czasie kiedy kapitulowała Starówka, „Halina” i ja odbierałyśmy z włazów tych, którzy przyszli ze Starówki, strasznie brudni. Prowadziłyśmy [ich] do budynku Królowej Jadwigi na placu Trzech Krzyży, bo tam ich myli, karmili, ubierali. Później część z nich poszła na Czerniaków, a część, już nie wiem gdzie. W każdym bądź razie w czasie tego myśmy ich odbierały z Nowogrodzkiej 10, więc nie z samego włazu, tylko widocznie ktoś tam odbierał z włazu. Pamiętam dobrze, Nowogrodzka 10 odbierałyśmy i prowadziłyśmy tam. I wtedy kiedy „Halina” zaprowadziła ich do [gimnazjum] Królowej Jadwigi, Niemcy zbombardowali Królową Jadwigę i wszyscy oni tam zginęli. Zostały tylko gruzy. Ja wtedy szukałam jej po różnych szpitalach czy miejscach opatrunkowych, czy jej nie znajdę. Jej nie znalazłam, ale znalazłam ludzi, którzy mówili, że ona stała koło nich i że ich wyrzucił pęd. Jak te bomby spadły, to pęd ich wyrzucił na zewnątrz, byli bardzo ranni. Wtedy już było środków znieczulających, tak że oni byli przywiązywani, ręce i nogi, i na żywca byli operowani. Nie znalazłam jej. Wzięłam takiego małego chłopca, który też brał udział w Powstaniu (tacy mali byli), żeby patrzył, wchodził tam pod te kamienie i słuchał. Bo powiedziano mi, że jeśli będą jakieś odgłosy, że będą kopali. Ale jak nie będzie odgłosów, to nie będą nikogo tam ratowali, bo to był za duży obiekt. Więc tak się skończyła... Tak zginęła „Halina”, jedna z naszych tych. Druga, to było wcześniej. „Kordian”, „Jadzia” i porucznik taki młody poszli badać jakiś obiekt do walki. To było na samym początku. I on miał granat w kieszeni, który się odbezpieczył. Jego rozerwał tak, że w ogóle tylko łopatą można było zbierać, a „Kordian” i „Jadzia” byli... Szarzy byli, bo... jak to nazwać...

  • Proch.

Proch wbił się im w skórę. I oni cały czas Powstania byli już w szpitalu, bo poza tym... Ja głównie widziałam ten śrut, ale oni byli w jakiś tam sposób ranni. Tak że nie było też Jadzi. „Marylka” dostała, podobno, lekarz mówił, tyfusu i leczyli ją tam jakimiś sulfami. Ona później, jak troszkę się lepiej poczuła, gdzieś poszła, szukać rodziny czy coś takiego, tak że została się tylko „Baśka” i ja. Wtedy do nas dołączyli jeszcze jakieś inne łączniczki. Między nimi właśnie taka koleżanka, którą spotkałam dwa dni temu tutaj przypadkiem. Nazywała się Kalinka, to nazwisko jej. Jaki był pseudonim, już też nie pamiętam. W każdym bądź razie miałyśmy trudności w poznaniu się. Siedziałyśmy naprzeciwko siebie do momentu, aż ona powiedziała: „Czy ty nie jesteś Danusia?”. No i okazało się, że tak, że się dobrze znamy, razem spędziłyśmy czas właśnie w czasie Powstania. Potem byłyśmy w Oberlangen. I w Sandbostel, i w Oberlangen jako jeńcy. Ona teraz mieszka w Anglii, a ja w Stanach.
Co jeszcze dalej na temat Powstania? No, aha tam gdzieśmy były, Wilcza, Krucza, zaczęły walić tak zwanej krowy. To było takie, to ryczało jak krowa, a potem uderzały nas nie bomby, tylko jakieś rakiety czy co, to nie wiem. I to bardzo nas tam uderzyło. Pamiętam pierwsze kilka to ja... Jak mnie rzuciło o ścianę, to w ogóle się nie mogłam pozbierać z tego. [Waliły] kilkakrotnie i wtedy przynieśli to dowództwo gdzieś na Mokotowską, między Alejami Ujazdowskimi. To jest taki róg. I tam było dowództwo. A trochę dalej też brałyśmy udział w robieniu granatów. To znaczy [to były] butelki zapalające. Były butelki z płynem i na papierze sypano jakiś proszek i się to zawijało i z tego robiło się setki, ile tylko mieli tego płynu i tych butelek. Więc pomagałyśmy to robić. W każdym bądź razie tam się przeniosło dowództwo. A jak później wróciłam na Kruczą, to Kruczej już nie było. Było kompletnie wszystko zbombardowane. Gruzy tylko i straszny zapach. Bo tak jak Królowej Jadwigi – nie było ludzi na to, żeby odkopywać, tak że... No nie wiem, co jeszcze...
Głód był. Kiedyś wysłano mnie na Czerniaków, żeby prowadzić taką kolumnę, żeby przywieźć… Na Czerniakowie był budynek Społem. Tam były jeszcze kluski, pasta pomidorowa i marmolada z buraków. No a u nas już nie było w ogóle nic do jedzenia. Już i kaszy „plujki” nie było. Więc taka cała kolumna ludzi z plecakami, jedna łączniczka na przodzie, jedna na tyle, i poszłyśmy na Czerniaków. Wtedy już ten głuchoniemy, [właściwie] nie głuchoniemy, [tylko] szpital Łazarza już był zajęty przez Niemców. A to jest taka duża brama wychodząca na Książęcą. Myśmy szły pod murami placu Trzech Krzyży, później wzdłuż barykady na Nowym Świecie, przy samym placu Trzech Krzyży i później trzeba było przebiec kawałek Książęcą przed tym [szpitalem] Łazarza. I stamtąd strzelali tak – szliśmy w nocy – tak strzelali, że tylko iskry leciały, bo takie kamienie tam były widocznie. No ale nikomu się nic nie stało z całego naszego tego [oddziałku]. Tylko pełno ognia tam było. No i w ogóle była akcja wtedy. Niemcy zaczęli akcję, [strzelali] z BGK i też jak doszłyśmy na Powiśle, cały czas walili z różnych pocisków.
Tam na Czerniakowie był mój brat. Jak wspomniałam, był podchorążym i był dowódcą plutonu. Więc to była okazja dla mnie zobaczyć się z nim. Dostałam od niego buty, które mi się bardzo przydały później, ze zrzutów jakichś włoskich. Dla mnie dużo, dużo za długie, ale ponieważ wyszłam na Powstanie w lekkich pantoflach, to nie miałam w czym chodzić. Więc dostałam od niego te buty, takie potąd, z zielonego płótna, jakieś takie włoskie. W każdym bądź razie ostatni raz go wtedy widziałam. No i przyniosłyśmy trochę tam tego jedzenia.
Moja matka, ponieważ była chora, jak się zaczynało Powstanie, później jak zrobiło się tam bardzo gorąco, bo to Żelazna, Grzybowska, zaczęły z Woli docierać te okropności, więc moja matka się zebrała i przeszła przez Aleje Jerozolimskie, bo miała tam kuzynów, kuzynki na Wspólnej. Ja na szczęście też tam zajrzałam i zobaczyłam, że oni tam żyją, istnieją i jeszcze dużo ludzi u nich się zebrało. W ten sposób skontaktowałam się i matka tam przyszła i w ten sposób oni wiedzieli, gdzie my jesteśmy, że ja jestem. I dołączyła do nas, do akcji. Prowadziła kuchnię dla dowództwa, właśnie chyba na Wilczej, tak mi się wydaje, ale już nie pamiętam, gdzie to było. Bo ja już tam ani nie mieszkałam, ani nie jadłam, tylko na Mokotowskiej z wszystkimi innymi właśnie tę kaszę „plujkę”.
Tak że później Czerniaków został odcięty. Mój brat był ciężko ranny i jego kolega i sanitariuszka przewieźli go na drugą stronę Wisły, bo miał i bok rozerwany, i tak dalej. Tam go umieścili w szpitalu Berlinga. Ale to już było wtedy, kiedy upadał Czerniaków. I zostawili go tam. Oni chcieli tam… Zbieg okoliczności, że trafił na sanitariuszkę, która była córką przyjaciół moich rodziców, która była zesłana na Syberię i później za armią Berlinga przyszła jako sanitariuszka. Chciała, żeby on powiedział, gdzie jest jakaś rodzina, żeby mogła go [umieścić] w lepszych warunkach. Bo tam były straszne warunki, tam nie było żadnego ogrzewania i tak dalej, a on miał te kilka ran. Ale on się bał jej powiedzieć, bo nie byliśmy pewni tej armii Berlinga, jakich oni są poglądów i co może być. A poza tym tej pani brat, mimo że to byli przyjaciele moich rodziców, AK podejrzewało go, że był szpiegiem dla Niemców i go zabili. Więc mój brat też bał się tej sanitariuszki. I on tam dostał zapalenia płuc i zmarł bardzo szybko. Tak że właściwie zginął w czasie Powstania. Tyle że zmarł, skonał tam po drugiej stronie Wisły. Później moja rodzina go ekshumowała na cmentarz Powązkowski do rodzinnego grobu. Z tym że nie jesteśmy pewni, czy to był naprawdę on, ale symbolicznie dla nas jest on. Był Jerzy Piwowoński. I co ja mogę jeszcze powiedzieć...
  • Proszę mi powiedzieć, jak ludność cywilna reagowała na Powstanie?

Były szmery, jak się przechodziło piwnicami, bo jako łączniczka ciągle chodziłam. Już pod koniec narzekali bardzo. Ale nie było jakichś gróźb czy czegoś takiego, z tym się nie zetknęłam. Tylko no... siedzieli tam z dziećmi w głodzie.
I co jeszcze... Tam gdzie było na początku na Kruczej dowództwo, to na terenie obok wykopali studnię. No bo [Niemcy] odcięli wodę nam, więc wykopali studnię. Ludzie stali w kolejkach, w kolejce do tej studni, to samoloty niemieckie latały tuż nad dachami – myśmy nic nie mogli na to poradzić – i z karabinu maszynowego strzelali do tych ludzi. No, myślę, że [cywile] mieli powód do tego, żeby mieć żal. No ale jak mówię, nie spotkałam się z groźbami w stosunku do nas, tylko z narzekaniem.

  • Mówiła pani, że był głód w czasie Powstania. Proszę mi powiedzieć, co poza głodem państwu najbardziej doskwierało?

Poza głodem? No, zrobiło się zimno, a myśmy byli bardzo lekko ubrani. Więc rozdali nam, kobietom przynajmniej, nie wiem, czy mężczyznom, spódnice jakieś takie granatowe z sukna. To było cieplejsze. Nie pamiętam, czy buty jakieś żeśmy dostały. W każdym bądź razie coś cieplejszego żeśmy dostały. To nie było eleganckie, to nie było nic ładnego, ale w każdym bądź razie coś cieplejszego.

  • Czy pamięta pani może życie religijne w tamtych czasach? [...] Modliliście się państwo?

Tak. Braliśmy udział. Szczególnie na początku nastrój był bardzo optymistyczny. Chodziliśmy na msze, śpiewaliśmy. Nawet była urządzona jakaś taka jak gdyby rewia. Pewnie piętnastego czy coś takiego. Był nastrój taki jeszcze bardzo pogodny wtedy. Później było gorzej. Właśnie, ponieważ ja byłam wysyłana do tych różnych ośrodków medycznych, do szpitalików, to później już jak przyjeżdżałam, nie mieli już żadnych środków dezynfekcyjnych. Nie tylko znieczulających, ale i dezynfekcyjnych, tak że zapachy w tych ośrodkach były straszne. Naprawdę trudno było wejść tam. A ja tam do nich ciągle chodziłam wysyłana.

  • Gdzie panią zastał koniec Powstania?

Właśnie na terenie między Alejami Ujazdowskimi i Mokotowską.

  • I co było potem, jak się Powstanie skończyło?

No, zrobiła się cisza i mogliśmy się poruszać, prawda. I wtedy znalazłam mojego ojca. Bo nie wiedziałam, nie chodziłam, nie przyszło mi nawet do głowy, żeby go szukać tam. Nie pamiętam, czy szukałam brata. Nie pamiętam tego. W każdym bądź razie zbieraliśmy się wszyscy. Każdy musiał znaleźć… W czasie Powstania, gdzie się stało na kwaterze, nie wolno było otwierać szaf i brać czegokolwiek. Ale jak już był koniec Powstania, to nam powiedzieli: „Otwórzcie szafy i weźcie stamtąd, co wam jest potrzebne”. Tam gdzie byłam (nie wiem, [może tam] gdzie mój ojciec był) był ktoś, [kto] musiał mieć sklep z ubraniem męskim. Bo jedne, co ja miałam, to miałam męską koszulę, jakieś takie pumpy [...], które były na mnie do kostki. No i właśnie miałam te buty zrzucone przez mojego brata, włoskie, o kilka numerów za duże, kilka par skarpet, co było bardzo dobre, bo później miałam, było ciepło. I nawet ojciec mój znalazł jakąś jesionkę z jakimś futerkiem pod spodem, co było skarbem zupełnie w czasie niewoli. Bo w niewoli dali nam po takim jednym kocyku szarym i była nieopalana sala przecież. Bardzo było zimno, bardzo dokuczało zimno. Tak że ja z koleżanką spałam razem, żeby mieć dwa kocyki.

  • Czyli po Powstaniu wyszła pani z Warszawy?

Po Powstaniu żeśmy wyszły z Warszawy jako wojsko, tak. Pamiętam to dobrze, jak żeśmy wychodzili. Chcieliśmy pokazać Niemcom, w jakiej dobrej formie jesteśmy, [więc] szliśmy i śpiewaliśmy jakieś piosenki, takie wojskowe. Ludność cywilna stała naokoło. I już byli tacy, którzy zdecydowali... Bo każdy mógł wyjść, jak chciał. Jak chciał jako cywil, mógł wyjść jako cywil. Więc stali, na przykład taki był pan, który pisał podręczniki matematyki dla szkół w Polsce. On miał jednego syna, a ja jako łączniczka w czasie konspiracji do niego nieraz chodziłam, bo on [pełnił] jakąś tam funkcję. Ale jego syn był młody, miał... Ja wtedy miałam szesnaście czy siedemnaście, a on był jeszcze młodszy, pewnie piętnaście czy szesnaście i nie brał udziału w konspiracji, ale jak się zaczęło Powstanie, nacisnął na ojca i dołączył. Ojciec jego, ponieważ starszy pan, to prowadził ten skład, administrował składem różnych rzeczy. I ten chłopak zginął, zginął. Jak wychodziłyśmy z Warszawy, to ten pan stał i płakał, leciały mu łzy. I w ogóle wszyscy ci ludzie płakali i nawet rzucali nam kwiaty pod nogi, a myśmy szli i śpiewali. Potem zaczął padać deszcz. Szliśmy przez Pole Mokotowskie. Ja widziałam z daleka wypalone, mój dziadek, wuj i ciotka mieszkali na Filtrowej. Jak żeśmy szli, to było widać te gmachy, wypalone zupełnie. Oni byli wcześniej wyprowadzeni jako cywile i przeżyli. Chociaż tam buszowali „ukraińcy” i byli okrutni strasznie. Na placu Narutowicza się zebrało to towarzystwo i tam podobno, i gwałty, i obcinali palce z pierścionkami, ale w każdym razie przeżyli.
I szłyśmy, deszcz padał już, zaczął deszcz padać i szliśmy do Ożarowa. Doprowadzili nas (to chyba dwadzieścia kilka kilometrów) takich już zgłodniałych i wymęczonych. Ledwo żeśmy doszli tam do tego Ożarowa. A w Ożarowie to była jakaś fabryka, jakieś nie wiem co tam. W każdym bądź razie już było ciemno, ludzie znaleźli jakąś wodę i się tym obmyli, a okazało się, że to była jakaś pomarańczowa farba, taka metalowa, i oni się tak ukolorowali, niestety. W każdym razie jak żeśmy tam przyszli, tam była jakaś sala i była ubikacja. Ta ubikacja była przepełniona i to wszystko wylało się na tę całą salę, tak że nie można było nawet usiąść. Trzeba było gdzieś szukać, żeby gdzieś przycupnąć dosłownie. Te, które miały jakąś walizkę, to siadały na tej walizce. Ja miałam plecak. Moja matka też szła razem ze mną do niewoli. No, już była starsza pani, bo miała czterdzieści kilka lat. Przez noc tam przeczekaliśmy, rano nas wsadzili do bydlęcych wagonów i powieźli na zachód. Dojechaliśmy do Küstrina, co jest teraz, zdaje się, w Polsce, ale to były Niemcy wtedy. Küstrin, zna pani taką miejscowość? Może ja źle to wymawiam. W każdym bądź razie tam był jakiś obóz jeniecki, ale trzeba było dojść jakieś dziesięć kilometrów do tego… Kazali nam się wyładować z tych wagonów i iść tam do tego obozu. W międzyczasie niby oni dezynfekowali te wagony. A myśmy byli czyści. Nie wiem, może ktoś miał jakieś wszy, ale… Zaprowadzili nas do tego obozu. Tam byli jeńcy różnych narodowości, Włosi, nie Włosi. Oni kazali tym jeńcom… Myśmy przechodziły przez łaźnie, pod prysznice i dezynfekcja, czy mamy wszy. To wszystko było prowadzone przez tych jeńców różnych narodowości. Myśmy były bardzo skrępowane, ale oni właśnie mówili, żeby się nie przejmować, że oni rozumieją sytuację i że oni nie patrzą i tak dalej. I niby odwszyli całą naszą odzież taką parówką i z powrotem te dziesięć kilometrów do tych wagonów nas popędzili. No i dalej jechałyśmy aż do Sandbostel. Ta nasza grupa jechała do Sandbostel.
To ogromny obóz. Tam były dwa baraki karne, tak zwane Aufnamen i „dziewięćdziesiątka”. Nas było kobiet tam ze czterysta, tak że po dwieście było w każdym z tych [baraków]. Dlaczego w tym, bo to było otoczone drutami od reszty obozu. To jest ogromny męski obóz, więc niby miałyśmy być tam bezpieczni. Polscy jeńcy, którzy tam byli, z trzydziestego dziewiątego roku, jacyś podoficerowie prawdopodobnie, bo to nie był oflag, tylko stalag, trzymali wartę przy naszych barakach. Druty te były oblepione oczywiście od razu różnymi jeńcami, różnymi narodowościami. Każda narodowość chciała nam jakoś pomóc, tym kobietom, więc się zrzekali – po łyżce cukru, jak dostawali tam raz na kilka dni, czy po kartoflu, czy coś tam takiego. Zrzekali się na naszą rzecz. Rosjanie chcieli się też zrzec po kartoflu na naszą rzecz, a myśmy powiedzieli, że nie chcemy. Powiem później, dlaczego to było istotne. Byłyśmy do grudnia w tym obozie, ale przedtem chcieli… Ja byłam tylko starszym strzelcem i chcieli nas, tych nie podoficerów, mniej niż podoficerów, zabrać z obozu do roboty, do pracy. Wtedy właśnie doktór „Buraczewski”, który też był w tym obozie, wystawił mi zaświadczenie, że mam gruźlicę. Więc przeszłam przez jakąś tam komisję i tak dalej, żeby mnie nie zabrali na te roboty, tym bardziej że nie chciałam się rozstać z moją matką. Jeńcy Francuzi, którzy pracowali w kuchni, zaczęli mi przysyłać, z tego powodu że miałam gruźlicę, menażki. To był ryż i w tym jakieś tam rodzynki, coś bardzo dobrego. Bo tam w kuchni już tego… I chłopcy z Mokotowa, pamiętam, przynosili nam w takich dużych pojemnikach zupę i właśnie co tam żeśmy dostawały – czy chleb, czy kartofle, czy coś – menażkę z tym dla mnie. Więc oczywiście ponieważ ja wcale nie miałam gruźlicy... Bo myśmy mieszkały w pokojach. Bo to były więzienia, osobne pokoje. Spałyśmy tak na sianie rzuconym na ziemię czy słomie, tak w kółko. Nie można się było przewrócić na drugi bok bez przywrócenia wszystkich, tak było ciasno tam w tych pokojach. Ja się dzieliłam tym, co dostawałam, tą menażką, ze swoją salą, na której było ze trzydzieści [kobiet].
No i tam byłyśmy prawie do Bożego Narodzenia. Przed wyjazdem naszym puścili nas znowu do mykwy, to znaczy do tej odwszalni i do tego, ale to już był grudzień. Po wzięciu tego prysznica wyrzucili nas na zewnątrz, tam nie było miejsca. Czyli tak spocone i tak dalej wylądowałyśmy na zewnątrz, na śniegu. Ja dostałam potwornej temperatury, czterdzieści stopni i więcej, tak że w ogóle nie rozumiałam, co do mnie mówią. Więc chcieli mnie zostawić tam szpitalu. Więc znowu moja matka bała się, że nas rozdzielą, i jakoś tam... Ja powiedziałam, że nie chcę, ale pamiętam, że leżałam na pryczy, jak ksiądz „Paweł”... Był taki ksiądz Paweł, on był chyba jezuitą i on nam odprawiał mszę. Ja leżałam, dostałam komunię, ale już byłam półprzytomna na tym. I jak szłyśmy, to koleżanki moje niosły mój plecak i dwie trzymały mnie pod pachę i tak żeśmy doszły tam, gdzie trzeba było iść.
Aha, ale jak byłyśmy po tej mykwie, wsadzili nas do innego baraku i w nocy pijani Rosjanie wdarli się do naszego baraku. Przecięli druty, które otaczały ten barak, i weszli do baraku. Moja matka znała dobrze rosyjski, bo mieszkała w Rosji jako dziewczynka. Krzyk się podniósł i moja matka wyszła i zaczęła do nich przemawiać, ale oni byli już bardzo pod gazem. A upili się wodą kolońską, którą jakieś nierozsądne dziewczynki wzięły ze sobą, ale okazało się, że to było bardzo popłatne, bo za to można było dostać chleb. Oni to pili jak wódkę, Rosjanie. A Rosjanie czasami wychodzili na roboty i mieli możliwość od Niemców dostać bochenek chleba. I w ten sposób one zapewne... A oni się upijali tą wodą kolońską. Zaczęła im przemawiać, że przecież wy jesteście jeńcy i my jesteśmy jeńcy, to jest noc. On mówi: „Tak, ale wyście nie chciały od nas kartofla wziąć”. Sobie pamiętali to. Więc mama mu powiedziała: „Słuchajcie, nie chciałyśmy, bo wiemy, że wy nie dostajecie paczek Czerwonego Krzyża, że wy jesteście ciągle głodni”. Bo większość ich była bardzo głodna. Podobno były nawet wypadki, że jedli umarłych wątrobę, ale nie wiem, czy to były plotki, czy prawda. „Przyjdźcie tutaj rano do nas, a teraz idźcie”. No i oni się zgodzili i poszli. No a rano myśmy wyjechały.
Wyjechałyśmy, znowu załadowali nas na te wagony bydlęce i zawieźli nas wtedy do Oberlangen. To było obóz dla kobiet. Był pusty zupełnie ten obóz, nasza grupa była pierwsza. Ten obóz miał ponumerowane baraki. Barak drugi był szpitalem, a myśmy były w baraku trzecim. Nikogo tam nie było. Była niby łaźnia na końcu baraku, ale były szyby powybijane, woda zamarznięta w kranach. Akurat prycza (prycze żeśmy nazwały te łóżka) złożyła się na piec. Tam były piece na jeden barak, tylko że nie było czym palić, więc było bardzo zimno. Koleżanki później chodziły do pustych baraków, wyciągały deski, żeby czymś palić, trochę opalać i tam ich Niemcy złapali. Bo każda z nas musiała nosić buty holenderskie, takie drewniane, i na tym musiał być wypisany numer jeniecki, numer na tych [butach]. Tak że jak one poszły do baraku, żeby ukraść te deski, wyrwać do palenia, to Niemcy tylko poszli i nie łapali ich, tylko wzięli ich buty. Później wszystkie zawołali i wsadzili je do więzienia, do więziennego baraku. Ale tam nie było wielkiej kary specjalnie, nie ucierpiały specjalnie, tylko że nas straszyli tym. Te prycze właśnie miały te kilka desek. Myśmy powyciągały te deski do palenia, w końcu ciągle ktoś spadał na dół. To były prycze trzypiętrowe i ciągle ktoś spadał na dół, bo miał za mało tych desek, z całym swoim dobytkiem spadał. No, ten dobytek to nie był wielki.

  • Jak długo pani tam była?

Więc, usłyszałyśmy już, były... Zaczęła się wiosna. Zimą wszystko było zamarznięte, umyć się można było tylko śniegiem. Po ciemku wychodziłyśmy, były apele codziennie. Nasz dowódca „Jaga” była nauczycielką... Ona był oficerem, ale oficerów kilku przysłali specjalnie z szeregowymi, żeby były ich dowódcami. Ona właśnie była nauczycielką śpiewu, bardzo energiczna pani, i ona nas uczyła piosenek i tak dalej. Z tym że na początku, jak żeśmy przyjechali do tego obozu, to Niemcy twierdzili, że się nie mogą kogoś doliczyć, trzymali nas godzinami na śniegu i liczyli, i liczyli i liczyli. Był taki Niemiec, stał z dwoma psami, wilkami, i było pięć Niemek, które nas tam pilnowały widocznie.
Używali nas do pracy w kuchni dla Niemców. Ja pracowałam głównie przy przywożeniu torfu, bo te tereny wszystkie to było torfowisko. To było cztery kilometry od Holandii, ten obóz Oberlangen. Tak że taki był raz wypadek, że jak żeśmy wiozły ten torf taką wąskotorową kolejką, były takie wagoniki i jedna z koleżanek, trochę starsza już, ona była prawnikiem, nachyliła się tam po coś, nie wiem, coś jej przeszkadzało, coś w obuwiu, a ten pilnujący nas Niemiec zbił ją po twarzy. Ale to był jedyny, zdaje się, taki wypadek. Szczególnie on się tak okropnie zachowywał. Nie wiem, mogło być więcej wypadków, bo jak nas odbili Polacy, to on był jeden, którego zastrzelili i zakopali tam pod wieżyczką. Resztę wszystkich wzięli po prostu do niewoli czy jak tam. To byli wojskowi. Co mogę jeszcze powiedzieć?
  • Jak pani została wyzwolona, obóz został wyzwolony, to co było dalej?

Więc tak. Uwolnieni byliśmy przez 1 Dywizję Pancerną, to wszyscy wiedzą. To było niesamowite uczucie, że Polacy nas uwolnili. Co się zdarzyło później w tym obozie... Nas przerzucili z jednego obozu do drugiego. Oberlangen, Niederlangen, już tego dobrze nie pamiętam. Podobno obóz Niemców politycznych był niedaleko gdzieś tam. Myśmy czasami nawet mogły ich widzieć, pasiaki takie, ale nie wiem na pewno, co to był za obóz. I nas po jakimś czasie przenieśli, bo tam były lepsze warunki. Próbowali urządzać szkołę tam. Oczywiście wszystkie jednostki polskie, które tam już były, i 1 Dywizja Pancerna, i Brygada Spadochronowa polska przyjeżdżali tam.
Była pani, która była wywieziona na Syberię, była nauczycielką i... Mój ojciec i moja matka znali przeważnie nauczycielstwo, szczególnie z wyższych klas, [więc] rozpoznała nas i zaprosiła mnie do Brygady Spadochronowej na wakacje, na tydzień czy dwa. Pojechałam z nią do Brygady Spadochronowej, do Bersenbrück. Tam stało dowództwo Brygady Spadochronowej. Byłam przerażona – miałam te swoje osiemnaście, już skończyłam w obozie osiemnaście lat – bo był stół cały, pełen oficerów różnych rang i ja jedna. Później jeszcze kilka dziewczynek przywieźli i powsadzali po jednej przy każdym stole. No, oczywiście wszyscy się chcieli żenić z nami, bo nie widzieli Polek tyle czasu, kończyła się wojna. Ja osobiście nie była gotowa na małżeństwo i nie miałam skończonego gimnazjum. Aha, w międzyczasie załatwili to, że mnie przyjęli do Brygady Spadochronowej i pracowałam tam jako kantyniarka właśnie z tą panią, panią Olszewską, Jadwiga Olszyńska, chyba Olszyńska. Pracowałam, kantynę YMCA prowadziłyśmy. Tam była biblioteka, jakieś takie posiłki, snacks można było [dostać] dla żołnierzy. Tam pracowałam, uszyli mi mundur i dostawałam przydział tak jak normalny żołnierz, wszystkiego, co było, i papierosy, a ja nigdy nie paliłam, i alkohol – to był najważniejszy pieniądz. Można było wszystko, co było potrzeba, kupić za to.
Też pamiętam, że któregoś dnia grupa nas zdecydowała pójść na piechotę do Holandii. To były tylko cztery kilometry. Poszłyśmy do Holandii, żeby zrobić sobie zdjęcie jako żołnierze. No i przyszłyśmy tam do Holandii, patrzymy przez okno – kwiaciarnia, cała zastawiona kwiatami. Widocznie miałyśmy jakieś pieniądze czy nam żołd dali, czy coś, nie pamiętam. (To jeszcze było, jak byłam w obozie). Więc żeśmy tam zastukały, pytałyśmy, czy można kupić te kwiaty, bo myśmy kwiatów przecież nie widziały przez tyle czasu. Oni się uśmiechnęli: „To nie jest kwiaciarnia, to jest prywatny dom”. Tam w Holandii były takie szerokie parapety i na tym pełno tych kwiatów. Poszłyśmy tam do fotografa i zrobiłyśmy sobie wojskowe zdjęcie. Ustawił nas ten fotograf i mam to zdjęcie. I wróciłyśmy z powrotem do obozu.
I tak jak mówię, później byłam w tej Brygadzie Spadochronowej, ale otworzyli szkoły. Na pewno słyszała pani o Maczkowie, że usunęli wszystkich Niemców z takiego miasteczka, które się nazywało jakoś tam po niemiecku, już teraz nie pamiętam, i wsadzili tam Polaków. Tam był kościół i był szpital, i przedszkole, i szkoła, i gimnazjum. I ja tam chodziłam do gimnazjum. W naszej klasie byli ludzie z obozów koncentracyjnych, taki Józek Szajna (nie wiem, czy pani słyszała, on był później takim znanym reżyserem tutaj).
Tam zrobiłam maturę przed samym wyjazdem do Anglii. Ponieważ byłam oficjalnie w wojsku, w tej Brygadzie Spadochronowej, pod dowództwem brytyjskim, [więc] na demobilizację nas przerzucili do Anglii. Popłynęłyśmy tam daleko, zażądali badań medycznych. Okazało się, że wszystkie były bardzo zdrowe. Robili nawet badania ginekologiczne. Pojechałyśmy– to była wiosna czterdziesty siódmy rok – do Anglii statkiem. Nie wiem, dlaczego zawieźli nas hen, daleko, wysoko, do Szkocji, a potem pociągiem zjeżdżałyśmy z powrotem, z powrotem. [Znalazłyśmy się] w bardzo ładnym obozie, gdzie wtedy na wiosnę kwitły wszystkie rododendrony i ogromne azalie, bo to było na południe od Londynu. Ta dzielnica się nazywała Ontario. To się nazywało Ontario Camp, gdzie nas umieścili.
Ja właśnie akurat zrobiłam maturę. Na podstawie demobilizacji mieliśmy dwa lata do przygotowania się do życia cywilnego. No a ja zdecydowałam spróbować dostać się na uniwersytet, na politechnikę, bo zawsze matematyka była moją lepszą stroną. To było w Londynie. [Tam] był Polish University College, taka pozostałość Uniwersytetu Warszawskiego. Mój mąż jeszcze skończył polski Uniwersytet Warszawski, a potem oni pojechali już, przenieśli tą nazwę do Warszawy, a tam został Polish University College. Trzeba było zdawać na London University. Oni uczyli, a London University tylko robił egzaminy. Był wstępny egzamin, było sześciuset kandydatów na sto pięćdziesiąt miejsc i ja na samym końcu, gdzieś tam sto czterdzieści coś, dostałam się na to. I moi rodzice... Znaleźliśmy mojego ojca, bo nie wiedzieliśmy, gdzie mój ojciec jest, ale znalazł się. Na terenie Niemiec pracowali, też dostali się do brygady, do Dywizji Pancernej, i matka moja prowadziła jakieś kursy, w każdym razie też byli wojskowymi. Wszyscy znaleźliśmy się w ten sposób w Anglii. W Anglii zaczęli prowadzić stołówkę dla studentów katolików, na Escort Square w Londynie. Tam było sześćdziesięciu chłopców, którzy studiowali i mieli stypendia, dostawali, bo jak się zdało, to się dostawało stypendium dwadzieścia funtów miesięcznie. Prowadzili tam właśnie stołówkę, tak że jak zaczął się uniwersytet, to ja mogłam tam u nich mieszkać. Dostawałam dwadzieścia funtów stypendium.
Wszystko było bardzo dobrze, ale po roku trzeba było zdać egzamin z angielskiego, właściwie po półtora roku. I ja... W ogóle trzeba było zdać egzamin na Londyn University. Ja zdałam wszystkie egzaminy, ale angielskiego nie mogłam zdać, dlatego że w tym gimnazjum na terenie Niemiec po to, żeby mieć zdaną polską maturę, trzeba było zaliczyć język [obcy], a większość studentów znała niemiecki, więc najprościej było zaliczyć niemiecki i nas angielskiego wcale nie uczyli. Jak żeśmy przyjechali do Anglii, nie znałyśmy ani słowa po angielsku. No i ja nie zdałam tego egzaminu z angielskiego. Można było za kilka miesięcy zdawać, ale dołączyć na studia trzeba było dopiero za rok. Czyli nie mogłabym iść z moim rokiem, tylko o rok później. Zdecydowałam, że muszę w takim razie na siebie zarabiać, bo straciłam stypendium. I ponieważ jak czekałam na egzaminy... Myśmy przyjechały do Anglii, to był kwiecień, a egzaminy na uniwersytet były dopiero w sierpniu, a politechnika zaczynała się we wrześniu chyba, coś takiego, tak że ja w międzyczasie wzięłam kurs krawiecki i dostałam dyplom czeladnika krawiectwa po polsku i po angielsku. Jak straciłam stypendium, zaczęłam szukać pracy w krawiectwie i dostałam w takiej pracowni, która szyła dla… Jak się nazywa ten taki bardzo drogi... Do Harrodsa szyli, bardzo ładne suknie. Tak że zaczęłam tam pracować. Należałam do organizacji, do Veritasu, studenckiej organizacji katolickiej. Poszyłam sobie ładne sukienki, oczarowałam tego i tamtego i wyszłam za mąż. I w pięćdziesiątym pierwszym roku żeśmy dostali, każde osobno, była kwota dla wojskowych, specjalna kwota dla wojskowych na wizę do Stanów Zjednoczonych. To było tylko krótko, dwa czy trzy miesiące. Więc żeśmy się każdy osobno zgłosili do tego, a w marcu, 26 marca, pobraliśmy się tego roku, pięćdziesiątego pierwszego i wyjechaliśmy do Stanów Zjednoczonych.

  • I państwo mieszkają w Stanach od tamtego czasu.

Od pięćdziesiątego pierwszego roku. Przypłynęliśmy w sierpniu chyba, w sierpniu do New Jorku. Każdy musiał mieć sponsora jakiegoś, więc emigracja tu się organizowała, ta stara emigracja polska, żeby dać fikcyjnie chociażby sponsorat. W naszym wypadku było tak, że ponieważ taki sędzia z Detroit, z Hamtramcku właściwie (to było takie małe miasto, wyłącznie omalże polskie), podróżowali po Anglii i poznali moich rodziców. Powiedzieli, że jeżeli ktoś by potrzebował sponsora, to oni – oni się nazywali Gronkowscy – to oni chętnie służą. Więc wtedy jak ja poznałam mojego męża i on chciał emigrować gdziekolwiek... Chociaż Anglicy zaproponowali obywatelstwo angielskie, ale uważaliśmy, że nie chcemy być bloody foreigners, jak to nieraz mówili w Anglii, więc [mąż] chciał gdzieś emigrować. No i wtedy skorzystaliśmy z oferty tych państwa Gronkowskich i oni nam przysłali sponsorship.
Jak wylądowaliśmy w New Jorku, tam też mieliśmy znajomych, zatrzymaliśmy się u znajomych. Mąż od razu dostał pracę, ale pojechaliśmy, ponieważ chcieliśmy zawieźć prezenty dla naszych sponsorów. Oni chcieli jakiś tam smyczek do skrzypiec, ona jakieś lny irlandzkie, [które] miały być takie dobre, więc myśmy przywieźli im trochę prezentów. Ponieważ mieliśmy opłaconą już aż do sponsora naszą podróż (rzekomo przez królową, ale później były pogłoski, że to szło z polskiego skarbu, nie wiem teraz, co to było), więc pojechaliśmy do Detroit zawieźć im te [prezenty]. A oni powiedzieli: „Pan jest inżynierem – bo mój mąż został inżynierem dyplomowanym – powinien pan się rozejrzeć tutaj w Detroit, tu gdzie potrzeba inżynierów z wyższym wykształceniem”. I on dostał pracę u Forda i tam żeśmy się zatrzymali w Detroit.
Mieliśmy trudności ze znalezieniem mieszkania, bo była ochrona lokatorów i nieumeblowanych mieszkań nie można było dostać. Myśmy pieniędzy nie mieli, przyjechaliśmy, oszczędzaliśmy cały czas od ślubu i zebraliśmy czterysta funtów, ale ja się już spodziewałam naszego pierwszego syna, jak żeśmy przyjechali tutaj. Byłam bardzo chora na tym okręcie. Tam można było się w końcu najeść, bo w Anglii wszystko było na kartki, było bardzo racjonowane jedzenie w Anglii. Wszyscy byli bardzo szczupli, tak że na okręcie można się było w końcu najeść, bo to był „Queen Elizabeth”, nowy okręt angielski. Ale ja cały czas leżałam chora.
No ale w końcu byliśmy już w tym Detroit, mąż dostał tam pracę i musieliśmy mieszkać w umeblowanych pokojach. Ja się bałam, że jak się urodzi dziecko, to mnie wyrzucą, więc marzyłam o tym, żeby dostać mieszkanie nieumeblowane, z którego nie można wyrzucić, bo tam była ochrona lokatora. No i udało nam się dostać takie mieszkanie. Wprawdzie to już była murzyńska dzielnica, ale było bezpiecznie według mnie. Dosyć prymitywne, ładne mieszkanie, tylko trzeba było w piwnicy podkładać jakieś tam węgle czy coś, żeby tam leciało ciepło, i ciepło leciało razem z całą sadzą. Tam przemieszkaliśmy chyba cztery lata w tym mieszkaniu i już nie mogliśmy tego dłużej znieść, bo poza tym, że było takie właśnie zanieczyszczenie, to wychodziły okna na zachód. Latem w Detroit jest bardzo gorąco i bardzo parnie. Więc jak ja byłam tam w ciąży, to ledwo żyłam zupełnie. Tak że jak tylko nazbieraliśmy trochę pieniędzy, to żeśmy kupili sobie mały dom na przedmieściach. Tam było wszystko w porządku do czasu, aż przyjechał znajomy z Kalifornii.
Aha... Pierwsze wakacje mąż chciał pojechać i zobaczyć tę Kalifornię, więc zostawiliśmy… W międzyczasie przyjechali moi rodzice, bo oni się oboje urodzili w Rosji, są sto procent Polakami, ale byli urodzeni w Rosji, więc według Amerykanów byli Rosjanie, a kwota rosyjska była niewyczerpana, więc oni natychmiast dostali wizy i za nami przyjechali. Zanim nasz pierwszy syn się urodził w marcu, to rodzice moi już przyjechali i zamieszkali z nami. Potem dostali pracę, prowadzili jakiś dom Świętej Anny, który tu był, jakaś organizacja, gdzie się ludzie zbierali na brydże, polonijny obiekt. A my kupiliśmy sobie mieszkanie. Ale właśnie jak przyjechał ten nasz znajomy, z którym mąż był w niewoli, a ja byłam z nią [jego żoną] w niewoli, już w Detroit żeśmy się poznali. Ale ona cierpiała na reumatyzm i myślała, że to klimat jej bardzo szkodzi, [więc] pojechali do Kalifornii. No i on przyjechał, też inżynier, i werbował inżynierów. I wtedy mój mąż się zdecydował, że może będzie pracował w Kalifornii i jeżeli tam dostanie... Tam był głównie [przemysł] zbrojeniowy...
Powiedziałam, że pierwsze wakacje pojechaliśmy. Objechaliśmy całe Stany Zjednoczone. Mąż próbował dostać pracę w Kalifornii jako inżynier, bo tam przemysł zbrojeniowy zaczął się rozwijać. I oni chętnie by go wzięli, bo wtedy w Stanach było bardzo mało ludzi wykształconych, z wykształceniem pełnego inżyniera, to znaczy master degree tak zwane, u nas. Ale jak się dowiedzieli, że on nie ma obywatelstwa, to nie mogli. Z tym że oni nie wiedzieli i myśmy nie wiedzieli, że gdybyśmy powiedzieli, że jesteśmy weteranami – a jesteśmy weteranami w Ameryce, bo Anglia, Ameryka to wszystko ci są sami weterani II wojny światowej – to by go przyjęli. No ale nie wiedzieliśmy o tym. Tak że dopiero po pięciu latach dostaliśmy obywatelstwo i ten znajomy przyjechał werbować inżynierów, zdecydowaliśmy się na Kalifornię. Mieliśmy już wtedy czworo dzieci. Dwóch starszych synów mąż wziął samochodem i pojechał samochodem, a ja dwójkę bliźniaków, które miały niecałe dwa latka, leciałam. Wtedy nie było jeszcze tych turbinowych motorów, tylko zwyczajne, tak że z Detroit do Kalifornii leciało się, do Los Angeles leciało się chyba dwanaście godzin, co najmniej. Ja byłam z tą dwójką. Specjalnie wybraliśmy ten lot, dlatego że nie będzie żadnej przesiadki. No bo ja z dwójką maluchów, jeszcze pieluszki, jedzenie i tak dalej, [więc] nie mogłam sobie dać rady. Tym niemniej oni nam zrobili przesiadkę. Mieli niepełne dwa samoloty, chcieli je złożyć razem i zrobili przesiadkę. Jakiś amerykański wojskowy pomógł mi, jednego dzieciaka niósł, torbę i tak dalej.
No i przyjechaliśmy wszyscy do Kalifornii, do Los Angeles. Też na nowo wynajęliśmy jakieś mieszkanie, wszystkie rzeczy złożyliśmy na składzie. Po jakimś czasie znaleźliśmy, ale szybko, musieliśmy kupić dom. Nienajlepszy, wcale nam się nie podobał, ale musieliśmy się gdzieś urządzić z tą czwórką. Oni musieli szkołę zacząć. To był sierpień, jak myśmy przejeżdżali. Umieściliśmy się na przedmieściach Los Angeles, niedaleko właśnie tej firmy Air Jet, w której pracował mąż. Glendora nazywało się to miasteczko. Tam ten domek kupiliśmy i tam dzieci zaczęły chodzić do szkoły.
Tam mieszkaliśmy aż do siedemdziesiątego roku. Później firma przeniosła męża do Sacramento, które jest stolicą Kalifornii, ale to jest mniejsze miasto. To jest jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów na wschód od San Francisco. Przenieśliśmy się tam. Dwaj starsi zaczęli już studia, a dwaj młodsi do szkoły poszli, do gimnazjum. Dwaj młodsi zaczynali gimnazjum w Sacramento, a dwaj starsi byli na studiach. W Sacramento wynajęliśmy najpierw dom, tak jak zwykle, później wybudowaliśmy dom, w którym od czterdziestu dwu lat mieszkamy. A nasze dzieci mieszkają w Los Angeles, w San Francisco. Jeden syn niestety zmarł, jeden z bliźniaków. Teraz, jak żeśmy tu przyjechali, to nasz najstarszy syn Andrzej z żoną, która jest pół-Polka, pół-Szwajcarka i dwie ich córki, siedemnastoletnia Kasia i trzynastoletnia Danusia, byli tutaj z nami na wszystkich tych uroczystościach. Wyjechali wczoraj wcześnie rano do Szwajcarii, bo ta synowa jest pół-Polka, pół-Szwajcarka i chcieli odwiedzić jej szwajcarska rodzinę.

  • Czy po raz pierwszy państwo przyjechaliście do Polski?

Nie, mąż był w Polsce już w pięćdziesiątym ósmym roku, bo jego matka była chora, a ja byłam w sześćdziesiątym trzecim roku. Zorganizowali pierwszą grupową wycieczkę do Polski. Ja wtedy byłam ze starszym synem, który miał jedenaście lat. Taka była historia, że jechaliśmy przez Kopenhagę, przywieźli nas wszystkich do Kopenhagi i w Kopenhadze polski rząd zdecydował nie wpuścić kilka osób. Te osoby musiały wrócić z powrotem do Los Angeles, bo Polska ich nie wpuściła (na jakiej zasadzie, nie wiem). Ale ja z synem byliśmy tutaj i poznaliśmy męża rodzinę i moją rodzinę odwiedziłam. Jeszcze miałam babcię i ciocię w Białymstoku, odwiedziłam je tam. Nie wiem, ile czasu byliśmy. W każdym bądź razie trochę... Aha, wzięliśmy tour, [wycieczkę] wzięliśmy, taką z Warszawy do Krakowa, do Zakopanego, tą południową tour tylko. Andrzej dobrze pamięta, cały albumik mu dałam na pamiątkę. Andrzej tu przyjechał jako nasz opiekun i był naprawdę bardzo pomocny. Drugi syn przyjedzie za kilka dni, żeby nas zabrać z powrotem, też z synem siedemnastoletnim.

  • Proszę powiedzieć, jakie wrażenie zrobiła na pani Warszawa po tych blisko dwudziestu latach, jak pani była w sześćdziesiątym…

Myśmy później przyjechali, od dziewięćdziesiątego roku żeśmy przyjeżdżali co dwa lata. Później mąż dostał zawału serca, pięć bajpasów mu zrobili i już musieliśmy trochę zwolnić, tak że nie byliśmy sześć lat, tylko ostatnie sześć lat. Ogromna zmiana w czasie tych sześciu lat, na lepsze oczywiście. Bardzo nam się podoba wszystko. No, rozkopane są ulice, ale za to będzie metro.



Warszawa, 3 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Fijołek
Danuta Rudnicki Pseudonim: „Wrzos”, „Wanda” Stopień: starszy strzelec, łączniczka, sanitariuszka Formacja: Obwód I Śródmieście, odcinek „Bogumił” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter