Danuta Sokołowska-Świderska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Danuta Sokołowska z domu, Świderska z męża, mam dwa nazwiska.

  • Proszę nam opowiedzieć o działaniach wojennych w 1939 roku.

Jestem rodowitą warszawianką, ale rodzice tuż przed wojną zdążyli pobudować dom, przenieśli się [do Międzylesia]. W 1939 roku byłam jeszcze dziewczynką, miałam osiem lat, bawiłam się akurat na oknie od strony kuchni, mówię: „Mamo, las się rusza”, a to czołgi niemieckie wjeżdżały. Momentalnie się zrobiła strzelanina, dlatego że była garstka żołnierzy polskich była. Oczywiście myśmy zeszły do piwnicy. Powinnam to wcześniej powiedzieć, bo zanim Niemcy wkroczyli, to były straszne bombardowania Warszawy i to było widać. Warszawa płonęła – jedna łuna była na niebie. Poza tym niedaleko idzie szosa na Terespol i na Lublin, bardzo dużo ludzi uciekało z Warszawy. Wojska później się ewakuowały i Niemcy to strasznie bombardowali. Tak że wszystkie noce były oświetlone takimi flarami, że można było dosłownie szpilki zbierać, tak było widno. Zrzucali pociski, bomby. Jak się idzie lasem, to jest jeszcze pełno lejów. Tak że byłam tak uczulona, że jak już się zbliżał wieczór, to [słyszałam] w uszach dźwięk, bo samoloty jak leciały, to jęczały – tak dosłownie. Człowiek pod wrażeniem był, że znowu będą bombardować. Patrzyliśmy na tą płonącą Warszawę. To były takie moje przeżycia dziecięce. Myśmy się wtedy chowały do piwniczki, bo to jest prawda – bomby, jak leciały to niebyt celnie, tak że dosyć blisko nawet niektóre były. W 1939 roku, jak czołgi z lasu wyjechały, to grupa żołnierzy... Walka się rozpoczęła. Myśmy zeszły do piwnicy, a jak się okazuje, żołnierz pobiegł na górę i strzelał z okien, Niemcy rzucili granat, myśmy siedziały w piwnicy, była taka babcia starsza jeszcze, ona mówi: „Wyjdę, bo szczęk tych szyb...”, jak wyszła, okazało się, że to był granat zapalający, już w mieszkaniu palił się kawałek serwety na stole i tapczan. Myśmy to ugasiły. Stąd później było, że moja mama...
Ponieważ nie było się gdzie schować, nie było schronów, to jak przyszedł 1944 rok i zrobiła się linia frontu, to mama postanowiła uciekać do Warszawy, do brata, bo w Warszawie są jakieś schrony, będzie się gdzie schować. Tak się zaczęła moja z kolei przygoda z przeżyciem Powstania Warszawskiego. Oczywiście Niemcy, jak tutaj zajęli, to nas ewakuowali, do lasu wszystkich powypędzali, żeśmy nie wiedzieli, co z nami będzie. Człowiek łapał, co się da na grzbiet, ale przepenetrowali i zginęło pięciu polskich żołnierzy w tym kwadraciku naszego [podwórka], pięć domów czy kilka się spaliło, bo niektóre były drewniane, bo też rzucali granaty. Jeszcze, jak byłam dzieckiem, to przez wiele lat stał krzyż – „Jedynemu synowi matka”, na ulicy, która jest obecnie ulicą Rosnącą, teraz już przeszło to w ręce innych właścicieli, już krzyż się zniszczył, myśmy zawsze kwiaty nosiły, było takie przeżycie.

  • Krzyż postawiła matka po wrześniu?

Tak, po wrześniu 1939 roku, to był bardzo młody żołnierz, miał coś koło dwudziestu lat […]. To też było dla nas takim wstrząsem i taką pamiątką, w tej okolicy, już boje tutaj się toczyły, nawet w takim maleńkim Międzylesiu. Ale były większe jeszcze boje, bo zginęło dwóch naszych nauczycieli – państwo Kociszewskich, których teraz ulica jest w Międzylesiu. Została spalona szkoła i wiele innych gmachów zostało też w 1939 roku jednak popalone. Tak że później w pałacu, co był naprzeciwko (teren, który należał do pana sędziego Dudy, to się nazywało Chrzanów) urządzono nam szkołę. Przez wiele lat później Niemcy tam stacjonowali. Później była szkoła, później ośrodek zdrowia do niedawna, jak sprywatyzowali, to już przeniósł się.

  • Czy w czasie okupacji w roku 1940-1942 byli Niemcy w Międzylesiu?

Widać było Niemców. Właściwie przez to Powstanie, jak ludzie mówią, że pamiętają dokładnie wszystko z lat swojej młodości, to pamiętam tylko takie rzeczy, które bardzo mną wstrząsnęły i mnie utkwiły. Pamiętam, jak Niemcy przyszli radio zabierać. Przyszli w mundurach, podjechali motorem czy czymś, to człowiek wystraszony. Spenetrowali mieszkanie, zabrali radio. Później pamiętam, jak się stało po chleb, to w kolejce dzieci też... Mama mówi: „Idź, dziecku prędzej dadzą jakiś bochenek chleba”, też widziało się Niemców.

  • A jak to było przed Powstaniem?

Przed Powstaniem gwałtownie się zbliżył front, dosłownie gwałtownie, bo 30 lipca nad głowami zaczęły latać rosyjskie samoloty bardzo nisko, mimo że niby byli Niemcy, już w lesie, który jest mniej więcej kilometr od mojego domu na pograniczu Radości i Międzylesia, były czołgi radzieckie i już pociski leciały, Niemcy zaczęli się gwałtownie szykować do obrony; widać, że byli zaskoczeni, bo nawet na nasz taras wciągnęli jakąś armatkę, bo nie było jeszcze drzew, przestrzeń była. Szykowali się do obrony, zrobiła się po prostu linia frontu. Zrobiło się gorąco.
Ponieważ w 1939 roku nie było się gdzie schronić, a groziły przede wszystkim naloty, moja mama ma brata w Warszawie rodzonego [i postanowiła], że idziemy do Warszawy. 31 lipca rano co żeśmy mogli, tośmy wzięli, i pieszo, ja, mama i siostra (bo już mój ojciec nie żył, umarł w 1942 roku, w styczniu) wywędrowaliśmy przez most Poniatowskiego do Warszawy, do wujka, który mieszkał na ulicy Młynarskiej pod 7, to jest zaraz blisko ulicy Wolskiej. Następnego dnia, jak jesteśmy u wujka, 1 sierpnia wybucha Powstanie, strzelanina też jakaś się zaczęła, widać było z okien, jak się wyjrzało (bo wujek mieszkał na wyższym piętrze) [młodzież] z opaskami. Dowiedzieliśmy się, że wybuchło Powstanie. Oczywiście na Woli były pierwsze walki, od cmentarzy się zaczęło. [Budowano] przede wszystkim barykady, organizacja, człowiek był w ogóle zdumiony, bo wszędzie widać było powstańców z opaskami. Barykady [powstały] od razu na Wolskiej, wszędzie tramwaje poprzewracane, ludzie znosili, co można. Ale myśmy się wtedy zorientowały, że nie mamy środków do życia, bo jesteśmy tak jak stoimy. Wujek też [był] zaskoczony powiększeniem się rodziny. Mama wpadła na pomysł – to w takim razie będziemy się przedzierać bliżej Wisły, żeby może ewentualnie wrócić do naszych pieleszy. […]

  • Pani tych czołgów w Radości nie widziała, a starsi czołgi widzieli?

Widzieli, tak. Później żeśmy rozmawiali z ludźmi, bo myśmy dopiero tutaj wróciły na wiosnę 1945 roku. […] Myśmy dopiero wróciły... Mama pierwsza wróciła, była ciekawa, czy nasz dom stoi. Oczywiście pocisk uderzył w nasz dom, była dziura w ogóle w dachu wybita, ale na szczęście się zagnieździła rodzina sześcioosobowa. Miałam starszą siostrę, ona chodziła do jednej z dziewczyn do szkoły i tam była rodzina – trzy córki, rodzice, babcia. Ponieważ ich dom się spalił w 1944 roku na terenie Międzylesia, to [przenieśli się] do naszego domu i dzięki temu się uratowały się meble, uratowały się sprzęty, wszystko się uratowało, nas nie było ładnych parę miesięcy bośmy się dopiero pojawiły na wiosnę. Mama pierwsza przyszła w marcu czy gdzieś w tych okolicach, a myśmy dopiero później przyjechały z siostrą, to oni uważali, że my nie żyjemy po prostu. Ciężko było z mieszkaniami, po prostu tutaj osiedlili się, później wyjechali na szczęście na Zachód, bo taka duża rodzina, były ziemie odzyskane i ten pan pojechał, bo nam oczywiście dom zajęli pod kwaterunek.

  • Wróćmy do Powstania Warszawskiego, bo skończyła pani mówić, że była na ulicy Młynarskiej.

Byłam na ulicy Młynarskiej, postanowiłyśmy, że będziemy szły bliżej Wisły. Wspaniale w ogóle, mam wrażenie, jak sobie przypominam, to był nastrój, że rzeczywiście Warszawa już się oswobodziła, bo wszędzie były wojska polskie. Miałam chrzestną na Lesznie, która pracowała w szpitalu, była położną, żeśmy nocą... W dzień to się człowiek bał, sypały się pociski, była strzelanina. Były powybijane w ogóle dziury między piwnicami, tak że można było przechodzić, tylko przez ulicę trzeba było przebiec, a tak to pod budynkami szło się piwnicami. Też moje takie pierwsze wrażenie – żeśmy się znalazły w szpitalu na Lesznie, nadleciały samoloty, bombardowanie, huk i straszny brzęk szyb. Dobrze, że człowiek gdzieś przy ścianie stanął, bo szpital ma drzwi wszystkie ze szkłami, szkła na kawałki [człowieka] by pocięły, pierwszych rannych zaczęli znosić. Tam żeśmy też nie miały warunków, żeby na dłużej się zatrzymać i postanowiłyśmy iść do Starego Miasta.
Doszłyśmy do Starego Miasta, nocą do jakiejś kwatery powstańczej żeśmy doszły, bo nawet nas ugościli, coś nam dali do jedzenia, mnie położyli na stole z suknem zielonym, to pamiętam. Mama znowu miała znajomych na Starym Mieście, bliżej Wytwórni Papierów Wartościowych, też z rodziny kolejarskiej, bo ojciec tak się znał. To idziemy do nich, bośmy nie miały w ogóle środków do życia. [Wyszłyśmy] tak, jak żeśmy stały, nic do jedzenia, to co się w ręku miało, trochę biżuterii zaszyte, każda miała w majteczkach taką kieszonkę zrobioną, rozdzieliła mama, że jakby nam coś stało. Pierwsze dni to jeszcze nie wiem, gdzie myśmy się znalazły, bo już nie pamiętam, ale wiem, że żeśmy pierwsze dni... jeszcze Starówka nie była tak atakowana, bo głównie boje były na Woli.
Co się później dowiedziałam – że po paru dniach, jak myśmy wyszły, wszystkich mężczyzn wygarnęli, mój wujek został rozstrzelany na ulicy Wolskiej. Nie wiem, w którym punkcie, bo stąd się z państwem kontakt nawiązał, że poszłam zgłosić wujka, bo nie wiem, czy był zgłoszony, ponieważ dom był zbombardowany, ciotka już tutaj nie mieszkała. Było dwóch braci, ale jeden był chyba w konspiracji, nie było go na terenie Warszawy, oni po wojnie też się na ziemiach odzyskanych znaleźli i bali się w ogóle przyznać, bo starszy był też w AK. Nie wiem, czy ujawnili rozstrzelanie tego wujka, bo może nie chcieli tych personaliów podawać. Ciocia już dawno nie żyje.

  • Jak wujek się nazywał?

Eugeniusz Koszewski, bo moja mama z domu Koszewska, to był rodzony brat mojej mamy.
  • Wróćmy do pani przeżyć na Starówce.

Takie śmieszne było, bo myśmy siedziały pierwsze trzy dni Powstania w schronie ziemnym, taki wykopany zygzak, jakiegoś konia zabili, kawałek mięsa się dostało, pierwsze dni jako tako było. A później już od strony Żoliborza zaczęły się zbliżać czołgi, zrobiło się (jak to nazywam) dosłownie piekło. Już nie pamiętam dokładnie, ale myśmy się chyba z tym państwem jakoś rozstali, żeśmy się znalazły w olbrzymich piwnicach blisko Wytwórni Papierów Wartościowych, to były takie lochy dosłownie, sklepienia były półokrągłe. Takie śmieszne rzeczy, bo jak później leżałam, to były półokrągłe sklepienia, były cegły. Całe dnie człowiek nic nie robił, tylko po prostu patrzył się w sufit, to sobie [ułożyłam] te cegły jako klawiaturę, wygrywałam sobie jakieś pioseneczki w myślach, niby to na pianinie. Takie głupoty człowiek pamięta.
Jak myśmy były w piwnicach, to nie wiem... Już były zainstalowane głośniki, były nadawane audycje radiowe polskie, były nadawane komunikaty, były nadawane pieśni; w ogóle wszyscy żyli tym, że już się wyzwalamy, że jeszcze dzień, jeszcze dwa, jeszcze trzy wytrzymamy. Oczywiście już znoszono rannych w jedyne miejsce, ludzi było nabite, można powiedzieć, że chyba parę tysięcy nawet, bo to były wielkie lochy, jedna jedyna deska do leżenia i to było wszystko. Jedzenia już żadnego nie było, ale na szczęście powstańcy rozbili jakieś magazyny niemieckie na Stawkach, taka była organizacja, że jak tacy byli jak my bez środków do życia, to jednak pomagano. Dostałyśmy trochę płatków, suszonych ziemniaków. A głównie tośmy przeżyły dzięki temu, żeśmy dostały spory woreczek kostek cukru, później to już było tylko ten cukier. Nie widziałam ani chleba, ani żadnych konserw, ani niczego, dopóki Niemcy nas już później nie zajęli, jak Powstanie już upadło, tylko tymi kostkami cukru się żyło, mama wydzielała po parę.
Po wodę trzeba było chodzić na górę i z takich studzienek czerpać. Piekło było straszne, bo tak – czołgi podjeżdżały od strony Żoliborza, most jeszcze jakiś kolejowy był, stała pancerka, która waliła, zza Wisły zgrzytały „szafy” (to nazywano „szafy” albo „krowy”) to był taki rodzaj katiusz, które wydają zgrzyt. Jak się było na górze czy się poszło załatwić, czy po wodę się stało, kolejki były po tą wodę, żeby naczerpać, bo wszyscy do tych studzienek ręcznie czerpali, żeby trochę wody było, bo to jedyne było – woda i ten cukier do jedzenia, to zdążyło się zbiec, zanim pociski przeleciały przez Wisłę. Naloty okropne. Naloty były naprawdę kilkanaście razy dziennie, zaczynały się już od samego rana, mogę to nazywać piekłem. Jak się wyszło wieczorem z piwnicy, to wszystko się wkoło paliło, płomienie buchały, walka była o każdy dom dosłownie. Myśmy siedzieli w piwnicach, ciągle były apele – kto może, mężczyźni jacyś, kto może, kto ma siły, pali się na górze, żeby jednak gasić, bo się pali na górze. Ciągle się na górze paliło, a myśmy na dole siedzieli, zdobywało się każdy dom. Wytwórnia Papierów Wartościowych bardzo długo się trzymała, powstańcy bardzo długo to bronili, tak że myśmy dosyć długo siedziały w tych piwnicach. Później już się zrobiło bardzo gorąco, bo już jak do tego domu dochodzą... Powstańcy na górze mają stanowiska do strzelania, to już raczej cywile znowu uciekali z tych piwniczek.
Tak jak pamiętam, myśmy się jedenaście razy przemieszczały z miejsca na miejsce, z tych piwniczek do piwniczek. Znalazłyśmy się między innymi na Świętojerskiej, gdzie były podobno jakieś hale, to były takie piwnice wzdłuż... Był nalot oczywiście, huk, dym, kurz taki straszny, że trzeba było sukienkę zadrzeć do góry, przez sukienkę oddychać, bo się można było w ogóle udusić. Krzyczeli, że zasypane wyjście, panika, ludzie [mówią]: „Już nie wyjdziemy, udusimy się tutaj!”. Jakoś wygrzebali jakiś otwór, wydostałyśmy się stamtąd, znowu się przemieściliśmy.
W każdym razie jak już Niemcy mnie zabierali do Pruszkowa, jak nas powypędzali, to już się wtedy znalazłam na ulicy Freta, tak się przemieszczało od Wytwórni Papierów Wartościowych w stronę już Starego Miasta.
Organizacja była wspaniała, człowiek podziwiał to bohaterstwo. Przeżyłam takie straszne przeżycia, bo rannych, popalonych, poparzonych przynoszono, człowiek na to patrzył, jęczeli i głód. Przede wszystkim brud, bo przecież człowiek się cały miesiąc nie mył, wszy okropne nie wiem skąd, ale jak się później zagięło sukienkę... Jak w obozie w Pruszkowie byłam, miałam wełnianą sukieneczkę, jak się szew odgięło, to dosłownie cały szew był biały od tych wesz, coś okropnego,. Ale nadal mam wielkie uznanie do bohaterstwa, do dążności do wolności. Nie mam ani cienia [wątpliwości], że takie rzeczy przeżyłam, po co to było, nie. Uważam, że byli patrioci, [którzy] walczyli o Polskę.
Co jeszcze było? Gdzieś tak w pierwszych dniach, jak myśmy siedziały w piwnicach to już się jakiś front rosyjski zbliżał. Dobrze nie wiem, o co chodziło, ale to chyba wtedy, kiedy się nasze wojska chciały przedostać na drugą stronę [Wisły]. Ziemia aż się trzęsła, ziemia dosłownie jeden wielki huk, drżenie tych piwnic, my mówimy: „Boże, już front jest, już jutro, pojutrze już pewnie nas tutaj wyzwolą”, a później wszystko ucichło. Żeśmy byli skazani na zagładę, tak do końca. Mogę powiedzieć, że żyję dzięki cudowi.
Jeszcze raz wrócę do tych płomieni, człowiek wyszedł wieczorem i siedział w piekle dosłownie, bo w koło wszystko się paliło, dym, płomienie buchające wkoło, a my w tych gruzach się krzątamy, jeszcze żyjemy, czekamy.
Człowiek się napatrzył na cierpienia powstańców, bo przynosili rannych, później ich zabierali do szpitalików, ale w pierwszej chwili, jak z góry znieśli czy z ulicy, czy coś, to najpierw do piwnicy. Pamiętam, leżał taki, w gorączce był, nawet przez całą noc jęczał tak bardzo, Boże kochany. Miałyśmy takie szczęście, miałam jakąś intuicję, bo moja matka to była już tak jakoś zobojętniała i zawsze się chowała pod ściankę. Leżałam na środku tego schronu, a mama się bała powiedzieć: „Bo jak tak leżysz na środku, a zawali się piwnica, to w ogóle się nie wygrzebiesz”. Tego dnia jakoś powiedziałam: „Wychodzimy z piwnicy, mamo, wychodzimy z tej piwnicy, tu już nie będziemy”. Myśmy zdążyły wyjść, to tak było koło w pół do ósmej, nadlatują samoloty, myśmy przykucnęły gdzieś i sześć bomb [spadło] w to miejsce, gdzie myśmy wyszły. Taka była rozpacz, bo wyszli jeszcze państwo, syn został w piwnicach, zostało to zasypane, oni szli czy jeszcze się tego syna uda jakoś odgrzebać, czy żyją, czy nie żyją. Później dowiedziałam się, że gdzie mama się pod ściankę chowała, to w ogóle tam było zdruzgotane, a środek, gdzie leżałam podobno jeszcze ocalał, taka opatrzność Boża, takie było przeznaczenie.

  • Czy były wspólne modlitwy?

O, tak. Modliliśmy się bardzo dużo, właściwie to słuchanie radia, śpiewanie pieśni religijnych, modlenie się to wypełniało właściwie cały czas, modliło się cały czas, wszyscy się modlili cały czas. Byli księża, siostry zakonne, bo jest dużo kościołów, to między innymi bardzo dużo się modliliśmy.

  • Jak pani zapamiętała księży, oni byli cały czas z ludnością cywilną czy chodzili też na posługi do powstańców?

Chodzili na pewno, głównie siedziałam w piwnicach, jak wyszłam na górę, bo głównie ja starałam się o wodę. Moja mama była tchórzem do pewnego stopnia, muszę powiedzieć, żeby leżała na gołej ziemi, nawet deski nie postarała się przynieść, żeby nie dostała trochę tego cukru, mama była taka zastraszona, człowiek nie zdawał sobie sprawy. Jak chodziłam na górze po gruzach, to ogniki takie przed oczyma latały, człowiek sobie nie zdawał sprawy, że to są kulki, które śmigają po prostu. Jeszcze byli snajperzy, nie wiadomo skąd strzelali do ludności cywilnej, z jakichś kominów, kto nie wyszedł powstaniec czy mężczyzna, mówią: „Został zabity, skąd niby? Powstańcy są na górze, a Polacy giną”, też jacyś szpicle byli. W momencie kiedy już powstańcy kapitulowali i już się wycofali, to też wpadł niby to powstaniec do piwnicy, rozejrzał się: „Są jeszcze nasi, powstańcy?”. Zobaczył, że nie ma, wyszedł, w momencie kiedy on wyszedł, od razu Niemcy – Raus! Raus! Jak się okazuje, to też był szpicel podstawiony, który patrzył, czy już mogą Niemcy wejść, czy nikt nie będzie do nich strzelał. Wtedy nas wygarnęli z tych piwnic i zaczęli gnać przez Wolę do obozu, do Pruszkowa. Też wstrząsający moment, bo kościół, który [jest] na Woli żeśmy przechodzili, to był zamieniony w ubikację, dosłownie po kostki były fekalia, okropne.

  • Pamięta pani, pod czyim wezwaniem był kościół?

To chyba był główny kościół na Wolskiej, ocalał i stoi. Mnie się zdaje, że to ten kościół, tak to było dużo zdruzgotanych, ale kościół ocalał i stoi. To chyba on, bo nas tak gnali przez Wolską, później nas do tego obozu, do Pruszkowa.

  • Długo trwał postój w tym kościele?

W kościele nie pamiętam już, jak to długo było, bo człowiek już był po wszystkim wyczerpany, po drugie zmęczony, bo jednak wrzesień był cały czas jeszcze upalny. Nas gnali Niemcy, jakiś niemiecki niby to żołnierz (ale to chyba byli „ukraińcy”) ściągnął siostrze zegarek w ogóle z ręki, bo byłyśmy we trzy – ja, siostra moja, która była pięć lat starsza. Ponieważ żeśmy się w tym obozie bali, bo moja siostra cioteczna wyjechała na roboty do Niemiec też z obozu w Pruszkowie, ja byłam mała, mama mnie za rękę trzymała, jeszcze się człowiek skurczył, to przeszłam. Przechodziło się oczywiście przez kordon Niemców, wygarniali przy tym przechodzeniu, kogo zabrać do obozu. Mnie przepuścili, a siostrę, żeby przeszła, głowę jej zabandażowali pokrwawionym jakimś bandażem i jako ranna też się przemyciła, bo bałyśmy się, że ona ma już osiemnaście lat, to ją mogą do Niemiec wywieźć.

  • Pamięta pani, jakie warunki panowały w obozie?

Pamiętam jedno, że jak nam dali trochę jakiejś zupy, było trochę ziemniaków i chyba były wrzucone ze trzy pomidory, to mnie to tak smakowało, że jak bym jadła nie wiadomo co dobrego, jakby to było nie wiem,\ z jakim masłem, nie wiem z czym, taki smak, bo [jadłam] pierwszy raz w ogóle jakieś warzywo od miesiąca. Tylko żeśmy przechodziły przez działki i mama mówiła: „Tylko się nie pokuście na zerwanie czegokolwiek czy pomidora, czy ogórka, czy coś, bo dostaniecie krwawej dyzenterii”, bo jak się miesiąc nic nie jadło, to ludzie rzeczywiście zjedli coś surowego i dostawali [dyzenterii]. Zwłaszcza ja dostałam jakiegoś nie wiem, wyglądało jak świerzb, ale to nie był świerzb, to samo przeszło, miałam uda obsypane dosłownie wysypką, jakiś stan podgorączkowy, to było bardzo swędzące, ale to się samo później wygoiło.
Tak że w obozie takie były warunki – nas trzy dni przechowali, to się głównie wybijało wszy, że tak powiem, przez ten czas dawali trochę zupy, żeśmy czekali, właściwie nie wiedząc, co się z nami stanie. Cały czas rozmowy, wszystkie wspomnienia, ten stracił tego, ten stracił, to straszne były takie przeżycia, bo była masa ludzi, którzy tak jak myśmy ocalały we trzy, a były takie rodziny, że dwie osoby ocalały, a dwie zostały zasypane, już nie wyszły z tych piwnic.
Bo właściwie jak wyglądało Stare Miasto? Stare Miasto to było jedno wielkie rumowisko. Jak później po wojnie poszłam, to w ogóle nie mogłam poznać tych miejsc, w których byłam, bo to były same gruzy w ogóle, gdzie myśmy się jeszcze ocaleli w tych gruzach, w tych piwnicach, że to jeszcze jakoś.... Domki były dosyć słabe, nie jakieś takie betonowe, że człowiek ocalał w tych piwnicach, dzięki Bogu. Jaka jeszcze była wspaniała pomoc? RGO, jak to się nazywało (nie wiem, skąd ci ludzie [mieli żywność, bo przecież to było tuż po Powstaniu, to była wojna) dostarczali żywność, jak były dzieci, to nawet butelki z mlekiem czy jakieś jajka. Później, jak nas wieźli wagonami (bo nas zabili w towarowe wagony, takie odkryte) to też się pytali, czy są dzieci, przerzucali chleb, przerzucali jedzenie, tak że przez [kilka] dni ewakuacji... Jak żeśmy przeszły przez kordon, Niemcy zdecydowali, że do Niemiec nie wywożą, to później tych ludzi upłynniali, ładowali do pociągów, stało się godzinami. Jechałyśmy nie wiem ile, dzień czy ze dwa, nie wiedziałam, gdzie my tak daleko jedziemy, później się okazało, że my jesteśmy pod Piotrkowem, do jakiejś Rozprzy nas zawieźli.

  • RGO udzielało wam pomocy?

RGO strasznej pomocy [udzielało], już byli ludzie, którzy jedzenie nam dawali i zajmowali się tym, żeby wyciągać młodych, tak jak moja siostra czy jacyś jeszcze, jak nie byli powstańcami, byli cywilami, żeby ich Niemcy nie wygarnęli. Bandaże dali, żeby ją zamaskować, że jest ranna. Już była wielka pomoc, byłam zdumiona w ogóle też, skąd się tak tuż po Powstaniu ci ludzie [zorganizowali], była [duża] życzliwość, każdy sobie pomagał. Tak samo tą organizacją w Powstaniu byłam zbudowana, bo przecież walki, przecież taka straszna gehenna, a jednak ludność cywilna też od tych naszych akowców dostawała pomoc czy do jedzenia, czy jakieś środki opatrunkowe, czy leki, bo przecież byli ludzie starsi, chorzy. Myśmy na szczęście tego tak nie potrzebowały.

  • Jak było w Rozprzy?

W Rozprzy to byli cudowni ludzie. Nawet teraz to mam wyrzuty sumienia, że człowiek się nigdy tam nie wybrał, jakoś tak przez komunizm, nie wiem. Człowiek bał się przyznać, tak jakoś nas stłamsili, bo przecież myśmy tym ludziom bardzo wiele zawdzięczali. Przecież to byli ludzie, którzy też nie byli bogaci, też byli biedni, też była wojna, też nie było specjalnie co jeść, a ci ludzie nas przygarnęli jak swoich. Tak że pierwszego dnia, jak nas przywieźli, to gdzie były dzieci, to nawet niektórzy pobrali do mieszkań do nocowania, starsze osoby poszły gdzieś do stodół nocować. Mnie się właśnie trafiło, że zanocowałam u jakiejś pani, jej mąż był ślusarzem, prowadził warsztat ślusarski, ona mnie wzięła. Położyła mnie razem ze swoim chłopczykiem, takim Heniem do łóżka, wprawdzie to była pierzyna, mnie było strasznie gorąco, jeszcze jak ściągnął tą pierzynę to jeden bok goły, ale człowiek się bał ruszyć, leżał jak trusia, bo wiedział, że jest na czyjeś łasce. Później była pierwsza znajomość z panią ślusarzową, że ona mnie przyjęła, miała maleńkie dziecko jakieś takie paromiesięczne, Małgosię chyba, chłopaczek to się Henio nazywał.
Na drugi dzień Niemcy rozwieźli nas po wsiach. Myśmy trafiły do jakiegoś biednego chłopiny, strasznie biednego, który dał nam talerzyk zalewajki na nas trzy, jeden talerzyk na trzy, człowiek wygłodzony. Pierwsza rzecz tośmy pozdejmowały ciuchy, nie wiem, bo chyba żeśmy podostawały od tych ludzi jakieś rzeczy, a to resztę, co można było, to się do kotła wzięło i gotowało, żeby to robactwo powybijać. Pierwsza rzecz była tego robactwa się pozbyć, bo to jest okropne. Myśmy pobyły dwa, trzy dni, widzimy, że nie ma co od chłopiny wymagać, bo bieda jest taka, postanowiłyśmy wrócić do Rozprzy, ja do pani ślusarzowej, ona chętnie mnie wzięła do siebie na zimę.
Ponieważ nie było ojca, mama musiała też przecież jakoś zarabiać, trochę handlowała, za okupacji też były przeżycia w ogóle, bo ponieważ miała bilet kolejowy za darmo, to jeździła do Myszyńca czy do Ciechanowa po jakieś produkty, po nabiał, po jajka, Niemcy jej to parę razy zabrali, wróciła zapłakana, z niczym po prostu.

  • Gdzie to później sprzedawała?

W Warszawie sprzedawała na bazarze, a później mama wzięła się za handel pieczywem, bo Karczew był słynny z kiełbasy, a Miedzeszyn, Falenica pełno piekarzy było, piekli wspaniałe bułki paryskie. Pomagałam mamie, bo Niemcy też zabierali to pieczywo, jak się z pociągu wychodziło, ale dziecku jakoś łatwiej było przejść, tak że myśmy to na bazar Różyckiego woziły i to się sprzedawało.

  • Wróćmy teraz do Rozprzy.

Ponieważ mama wyjeżdżała, to już się człowiek nauczył obierać kartofle, ugotować jakąś zupę, statki (jak się mówiło wtedy) myć, nie było tak jak teraz zmywarek; przy karbidówce się siedziało, bo przecież nie było prądu elektrycznego. Właściwie moje wnuki też mnie nigdy nie wypytują i nawet nie wiedzą, jakie człowiek miał dzieciństwo, w piecach trzeba było palić, nosić na górę, nie było prądu to przecież nie było żadnych motorów do pompowania wody, trzeba było wodę z podwórka nosić, warunki były straszne. Ona mnie wzięła, to jej kartofle obierałam, umyłam naczynia, pozamiatałam, z tą małą chodziłam na spacery, huśtałam ją, jakoś przezimowaliśmy. Mama się natomiast ulokowała u jakiejś pani doktór chyba, a siostra u jakiegoś aptekarza, tak żeśmy zimę przetrwały właściwie tak, jak stałyśmy.

  • Wzięłyście jakieś zimowe ubrania?

Nic nie miałyśmy, jakieś bambosze miałam. Byłam w kościele, pamiętam, jakaś pani do mnie podeszła i mówi, żebym poszła z nią, to ona mi da pantofle, bo w bamboszach byłam w zimie, w styczniu. W bamboszach chodziłam, to były moje jedyne buty, bo te, co z Powstania wyniosłam... Pamiętam te pantofle, bo miałam sukienkę i miałam płaszczyk gimnazjalny z zamszowym kołnierzykiem, z mankiecikami, ale gdzieś usiadłam w jakiś tłuszcz, w jakiś olej i płaszczyk był oblepiony z tyłu olejem, ale to się jakoś wyprało. Miałam jedyne półbuty, co miałam na nogach, przyzwoite, ładne. To były istne zadziory, bo jak się po tych gruzach przez miesiąc chodziło, to strasznie kaleczą, buty były takie jak ananas, tak wyglądały dosłownie. Później jakieś bambosze, to było najtańsze. Dostałam pantofle w kościele od jakiejś pani, jakieś ciuchy, ubrania, Boże drogi. I tak się przetrwało.
  • Chodziła pani wtedy do szkoły w Rozprzy?

W Rozprzy nie chodziłam do szkoły, tylko później, jak mama już dotarła do Międzylesia. Okazało się, to miała rodzinę w Żyrardowie, myśmy przejechały do Żyrardowa. Powstanie coś zrobiło, że się zrobiłam, że tak powiem genialna, jeśli chodzi o naukę. Szóstą klasę skończyłam, a powinnam iść do siódmej. Poszłam do siódmej klasy w Żyrardowie dosłownie na miesiąc czy na dwa i miałam same piątki.
Jak przyjechałyśmy w 1945 roku, to w Międzylesiu pani Mantorska otworzyła gimnazjum prywatne, zgłosiłam się do tego gimnazjum, zaraz był czerwiec. Ona mnie pozwoliła... Myśmy zjechały do Międzylesia, to był kwiecień, do tego gimnazjum się zgłosiłam. Przez dwa, trzy miesiące miałam korepetycje z łaciny od takiego studenta, później księdzem został, też taka bidota, pamiętam, mnie łaciny uczył, ponieważ była historia starożytna, te wszystkie przedmioty przez trzy miesiące po prostu opanowałam, pozaliczałam. Tak że od września poszłam do drugiej klasy gimnazjum. Z tym że oczywiście szkołę pani Mantorskiej prywatną nasze władze komunistyczne zamknęły, znalazłam się w pensji pani Zofii Łabusiewicz na Kępnej, skończyłam małą maturę.

  • Wróćmy jeszcze do Rozprzy – czy weszli Rosjanie?

Jak myśmy już przeszły, nie pamiętam już tego momentu właśnie, jak było z tym wejściem wojsk rosyjskich. Czy myśmy już wcześniej wyjechały do tego Żyrardowa, Żyrardów był wcześniej oswobodzony, tego fragmentu to nie pamiętam. Pamiętam, jak niby Rosjanie wchodzili, to ludzie wychodzili, czołgi jechały, ale nie pamiętam, jakoś tak szybko było, nie było takich boi, jakoś to tak szybko nastąpiło, nie utrwalił mi się ten moment.

  • Warszawę powojenną jak pani wspomina?

Do Warszawy to myśmy już mało z tego Międzylesia jeździły, bo chodziła taka ciuchcia, która już jest zlikwidowana, a z pociągami to było bardzo źle. Za okupacji moja siostra chodziła też na komplety. Za okupacji pamiętam, jak się godzinami czekało na pociąg, bo były poopóźniane po dwie godziny, po godzinie, stało się w tym tunelu, czekało, kiedy ogłoszą pociąg do Otwocka.

  • To było za okupacji czy po wojnie?

To chyba było za okupacji, bo po wojnie to pamiętam, jak było. Jak skończyłam to gimnazjum, to później poszłam do liceum, bo mnie koleżanka z sąsiedztwa, która już nie żyje (umarła w drugiej klasie tego liceum na zapalenie osierdzia sercowego) namówiła, żeby iść do liceum chemicznego. Miałam takie szczęście: zaczęłam szkołę prywatną, to ją rozwiązali; skończyłam pensję pani Łabusiewicz, w 1948 roku już zlikwidowali, czyli byłam ostatnim rocznikiem. W 1949 poszłam do liceum, trzy lata to liceum trwało chemiczno-technologiczno na bardzo wysokim poziomie, dlatego że wszyscy profesorowie (to było na Żoliborzu) byli z Instytutu Chemii Organicznej, tak że to był bardzo wysoki poziom, że jak później poszłam na chemię, to od połowy roku nie miałam co robić na chemii, bo już tak miałam dużo wiadomości. Nie było w ogóle... Dojeżdżało się tylko do Dworca Wschodniego, na łebka się zabierało przez most Poniatowskiego, takie były budy i na łebka zabierali, pchało się do tych bud otwartych, przez most przejeżdżało się, później od Nowego Światu chodziły autobusy „M” chodziła, „Z” na Żoliborz, jechało się, tak że to trwało.

  • Jak wyglądał wtedy Nowy Świat?

Nie pamiętam tego, siedziało się w tym autobusie. Zawsze był tłok jak nie wiem, że ledwo się człowiek wepchnął.

  • A Żoliborz?

Też mało pamiętam, dlatego że to liceum to było w prywatnym mieszkaniu tego dyrektora, bo on był wielkim działaczem społecznym Towarzystwa Szkół Pracy, tak to było nazwane. On udostępnił swoje mieszkanie z dużym tarasem, który zabudował i właściwie były tylko trzy klasy, pierwsza, druga, trzecia klasa liceum. Ponieważ to było z pracownią chemiczną, tak że myśmy miały przeważnie po dziewięć godzin lekcyjnych dziennie. A ponieważ jazda z Żoliborza do Międzylesia trwała jeszcze trzy godziny, tak że człowiek mało w ogóle nosa wyściubiał, tylko do szkoły, ze szkoły do domu; też się późno wracało, trzeba się było jeszcze uczyć.

  • Pamięta pani akcje odgruzowywania Warszawy?

Tak, akcję odgruzowywania pamiętam, później było PO (Przysposobienie Obronne) przymusowe, to żeśmy na strzelnicę chodziły, uczyli nas strzelać, to też pamiętam. Jednocześnie wojskowi też strzelali i my przy okazji. Pamiętam, że w nagrodę ci strzelcy mieli lot nad Warszawą, myśmy oczywiście wszystkie skomlały, żeby nas zabrać, byłam jedna z tych szczęśliwych, która pierwszy raz nad Warszawą się przeleciała takim samolotem, w liceum.

  • Jakie było wrażenie?

Wspaniałe były wrażenia, bo widać było Wisłę, widać było całe miasto. Odgruzowywanie było obowiązkowe. W liceum miałam koleżankę, Goździkówna się nazywała, ona była nie wiem skąd, ale była wielką komunistką właściwie, ona tego dyrektora wysadziła z siodła i doprowadziła, że tą szkołę rozwiązano w ogóle.

  • Ona chyba była pewnie pierwsza do organizowania tych wypraw?

Tak, ona organizowała, wtedy były czyny pierwszomajowe, pamiętam ją w czerwonym krawacie, w białej bluzce, taka blondyna była, ładna nawet dziewczyna. W liceum to byłam jedną z najmłodszych, dlatego że znalazło się po wojnie dużo opóźnionych... Tak że było dużo, nawet parę mężatek było, w ciąży niektóre były, ona też była jedną z tych starszych, tak, ona też. Pamiętam, jak żeśmy w czynie pierwszomajowym klasę malowali same, udało się nawet.

  • Jak taka akcja odgruzowywania wyglądała, pani też nosiła cegły, też z łopatą?

Też, to było obowiązkowe, bo jakby się nie poszło, to człowiek byłby na czarnej liście. Myślało się o studiach, to trzeba było się podporządkować.

  • Nikt nie patrzył, że ktoś jest słabszy?

Nie, to się organizowało i to szło, były listy, sprawdzano. Później na uczelni, Boże, przecież jak Stalin umarł, to nas na uczelni zapchano w samochody i nas rozwożono po okolicy, właśnie gdzieś się za Radością znalazłam, myśmy po domach chodzili, wręczali jakieś ulotki i mówili, że Stalin umarł, że wielka żałoba w ogóle… Co to za sens był, coś takiego?

  • Chciałabym, żebyśmy na chwilę wrócili jeszcze do czasów okupacji. Pani wspominała swojego ojca, w jakich okolicznościach on zginął?

Nie zginął, mój ojciec po prostu... Ponieważ z kierownika pociągu go zdegradowali na towarowe pociągi, ale musiał pracować, żeby rodzinę utrzymać, deputat węglowy był, bilety darmowe, te przywileje, bo jednak to zostało zachowane. Muszę powiedzieć, że przed wojną kolejarze naprawdę byli szanowani, bo mój ojciec awansował, był szkolony do tego, mam dokumenty. Był najpierw kierownikiem pierwszej klasy, później drugiej klasy czy odwrotnie, przed wojną było odwrotnie, że najpierw były drugie klasy, później zdawał egzaminy pierwszej klasy, a później został kierownikiem pociągu i jeszcze dostawał wyróżnienia, takie szkolenia chyba się odbywały na koszt państwa, oczywiście awanse prowadziły do większych pensji. Mój ojciec biedny jeździł na towarowych pociągach, przeziębił się, dostał grypy, wtedy nie było przecież środków takich, po grypie dostał zapalenia płuc, wody w boku, właściwie galopujące suchoty.

  • Czy dostały panie później odszkodowanie?

Nie, broń Boże, galopujące suchoty. Tak że był w Otwocku, po prostu dusił się. Pamiętam, jak byłam, to ledwo łapał powietrze, to w parę miesięcy [się rozwinęło], bo w styczniu umarł, 23 stycznia, a na jesieni się pochorował, straszne mrozy wtedy były. […]

  • Potem jedynym utrzymaniem dla rodziny był handel.

Tak.

  • Chciałam się jeszcze zapytać o pani ocenę Powstania Warszawskiego.

Mam do Powstania wielki sentyment i uważam to za wielkie bohaterstwo, za wielki patriotyzm, za wielką dążność. Po prostu można podziwiać, jak ludzie byli spragnieni wolności i swoje życie kładli na szalę bez namysłu. Mam piękny wiersz, bo siostra miała grono tych kolegów, którzy należeli do tego [?] i ona zawsze piękne laurki rysowała dla mojej mamy, bo miała zdolności artystyczne. Pamiętam któregoś właśnie roku, chyba przed tym, kiedy były takie straszne rozstrzelania w Warszawie (w październiku to się tak zaczęło), ona narysowała pięknego akowca z bronią w ręku i piękny był ten wiersz. Jedyne co pamiętam tak dobrze, to właśnie ten wiersz, może mi się zwrotki mylą, chciałam wiersz, żeby on nie przepadł po prostu: „Październik liście zakrwawił”. To jest piękny wiersz, chcę go państwu podarować, nie wiem, czyj to jest wiersz, bezimienny, ale piękny. Pokazuje to, co się działo w Warszawie, bo zgrzyt głośników, bo Niemcy pozakładali wszędzie głośniki i dla zastraszenia ludzi wręcz wyczytywali nazwiska, ile tych osób rozstrzelają. Wiersz tak pięknie, poetycko, nie będę go chyba teraz cytowała…

  • Może pani go przeczytać?

„Krążyła śmierć niestrudzenie,
a świat jej rdzawił kamieniem,
kulami ryła po murze
– umarł, umiera, umrze.
Pisała wyrok Warszawie,
październik liście zakrwawił.
Ogłoszono zgrzytem głośników
wielki odwet – śmierć zakładników,
krążą wkoło złowieszcze wieści,
dziś dwudziestu, jutro trzydziestu.
Śmierć nad miastem zawisła licznie,
wykonano wyrok publicznie. […]
Pod pochmurnym niebem jesieni
młodzi chłopcy byli straceni,
każdy odwagą się wsławił,
październik liście zakrwawił.
Nie zagrała kantata dzwonów,
nie zabłysły światła pochodni,
tylko szorstki głos megafonów
dech tamował w piersi przechodniów.
Bielą kwiatów gaszono krwią gorejące bruki,
ogień nie przestawał płonąć,
tylko pod ziemię się ukrył.
Matki, żony łzami oblewały ulice Warszawy,
ojciec swych synów zostawił,
październik liście zakrwawił.
Śmierć bohaterska ma wielkie zasługi,
ponosisz je dla swej ojczyzny,
niedługo spłacimy swe długi i pogoimy swe blizny,
niedługo sztandar nad nami zawiśnie,
śpijcie polegli, dzisiaj październik zakrwawił liście”.

Piękny wiersz?

  • Bardzo piękny.

Jedno co tak pamiętam, to ten wiersz.



Warszawa, 25 września 2009 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus
Danuta Sokołowska-Świderska Stopień: cywil Dzielnica: Stare Miasto, Wola

Zobacz także

Nasz newsletter