Halina Zemplińska

Archiwum Historii Mówionej

[Nazywam się] Halina Zemplińska, urodziłam się 7 lutego 1925 roku w Warszawie. Moja Rodzina już szóste pokolenie mieszka w Warszawie – starzy warszawiacy. Do szkoły chodziłam na Narbutta, szkoła nr 191. Kierowniczką szkoły była pani Wyszyńska – legionistka, także żona marszałka Piłsudskiego była częstym gościem u nas w szkole. Miałam nawet przyjemność kiedyś siedzieć na jej kolanach, bo mówiłam wierszyk o Piłsudskim w dniu jego imienin. Najlepszym nauczycielem, którego do końca życia będę pamiętała, był pan Karol Kruszewski – matematyk, ale uczył nas polskiego i historii w klasie szóstej i siódmej. Mówił tak, że widziało się to, co on mówi, tak że historię to chyba we mnie zaszczepił i interesuję się nią i do końca będę się interesowała. Później chodziłam – bo gimnazjum było zamknięte, jak skończyłam podstawówkę – do szkoły zawodowej. To była szkoła zawodowa, nie rękodzielnicza, dzienna, po której była mała matura, tylko szkoła zawodowa trzyletnia. Początkowo szkoła była czynna na ulicy Kazimierzowskiej, róg Narbutta. Niemcy nas wyrzucili z tej szkoły i pani dyrektor znalazła mieszkanie, bardzo obszerny lokal wielopokojowy na Marszałkowskiej, po stronie nieparzystej, przed Alejami Jerozolimskimi, narożny budynek, ale nie pamiętam nazwy bocznej ulicy, bo to chyba nie Nowogrodzka się nazywa, nie pamiętam, ale przy Alejach Jerozolimskich. To są te zdjęcia, na których jestem z koleżanką.

  • Proszę powiedzieć, gdzie zastała panią wojna? Jak pamięta pani wybuch wojny?

Rano ludzie wylegli na ulice i jedni mówili, że wojna, a inni mówili, że ćwiczenia lotnicze. No i wtedy w radio powiedzieli, że to jest nalot niemiecki, że wybuchła wojna. Później to już kilka razy dziennie słychać było tylko, że ogłaszają alarm dla miasta Warszawy. Zaczynało się: „Uwaga! Uwaga...”.

  • Proszę powiedzieć, czym zajmował się pani tata?

Prowadził pracownię nowego obuwia. To była dość spora pracownia. Pracowało siedmiu czeladników. No ale w 1939 roku to wszystko się rozpadło. Nie było skóry, nie było pracowników, tak że nie pracował w ogóle. A po wojnie dopiero zaczął pracować w „Po Prostu”. Był tam woźnym. Mama nie pracowała. W czasie okupacji, gdy kończyłam drugą klasę, pani dyrektor powiedziała, żeby uczennice postarały się o jakieś zaświadczenia, że pracują w przedsiębiorstwie, które jest zarejestrowane w niemieckim urzędzie zatrudnienia, bo Niemcy zainteresowali się uczennicami naszej szkoły i chcą dziewczęta na wakacje wywieźć do szwalni niemieckiej, do szycia mundurów. Więc z dnia na dzień zostałam przyjęta do „Społem”. Trafiłam do sklepu, w którym były jeszcze trzy dziewczyny, z tym że jedna to była ekspedientka wykwalifikowana, a dwie to uczennice, takie jak ja. Kierownikiem był mój szwagier – Edward Łopaciński. Pracował przed wojną w „Społem” na Grażyny. Pracował na zmianę z Lolkiem Meyerem. Lolek Meyer pochodził z Gdańska. Był po dwóch latach uniwersytetu – skończył tylko dwa lata prawa i uciekł do Warszawy z siostrą. Jego ojca Niemcy zamordowali po tym, jak uciekli. Pracował u nas jako magazynier. Z Edwardem pracowali na zmianę, dlatego że jak była skrzynka kontaktowa, to kierownikiem sklepu był Edward. I jak przychodzili chłopcy na ćwiczenia – krótka broń była schowana na zapleczu – to wtedy Lolek przychodził i był kierownikiem sklepu. Wymieniali się co kilka miesięcy.

  • Proszę opowiedzieć o tej skrytce kontaktowej.

Przychodziły łączniczki z różnymi informacjami. Przynosiły gazetki, całe paczki gazetek, które Edward wnosił od razu do magazynu, dlatego że właściwie serce tej grupy konspiracyjnej było u nas w magazynie i w biurze. To wszystko organizował Stefan Prokulski przy współpracy z Konstantym Jabłońskim, zawodowym porucznikiem przedwojennym, który w czasie wojny pracował u nas jako urzędnik w biurze. On [razem] z prezesem organizował tę komórkę akowską naszej spółdzielni. Kierownikiem sklepu był drugi oficer. Nie pamiętam jego imienia. Był kierownikiem sklepu w Alei Niepodległości, róg Ligockiej. On ten sklep prowadził. [Była też] łączniczka – a właściwie to nie była łączniczka, tylko ona zajmowała się łącznością, nasłuchem. Pamiętam tylko jej imię – Wiesia. Nazwiska nie pamiętam. Po wojnie chcieli ją aresztować. W jej mieszkaniu ubowcy urządzili zasadzkę. Zatrzymali kilka osób, ale ona wiedziała, że jest ta zasadzka i do mieszkania nie wróciła i już do pracy się nie zgłosiła. Tak jak się mówi, że najciemniej jest pod latarnią, tak było i z tym sklepem na Rakowieckiej w czasie okupacji, dlatego że jedną stronę Rakowieckiej, od Puławskiej aż do samego końca, do pętli, zajmowali Niemcy, natomiast po drugiej stronie [było] więzienie, w dwóch blokach mieszkały Niemki.
Była także fabryka na tyłach sklepu – tam też codziennie przebywali Niemcy, bo to była wytwórnia wódek gatunkowych. I dlatego w tym sklepie troszkę więcej się działo niż w pozostałych sklepach. I widziałam, jak jechały samochody, cały sznur samochodów – nie wiedziałam, że to wiozą na egzekucję. W tym całym widowisku jedno było śmieszne, dlatego że stałam ukryta koło wystawy za murem i patrzyłam, jak te samochody jadą – „budy ”, żandarmeria w samochodach, w hełmach, Niemcy z bronią gotową do strzału, samochody z oficerami – był sznur od Puławskiej prawie do więzienia. Bardzo wolno te samochody sunęły Rakowiecką, samym środkiem Rakowieckiej, to znaczy lewym pasem przy samych szynach tramwajowych, bo szyny tramwajowe były po stronie nieparzystej Rakowieckiej. I wszedł Niemiec do sklepu – oficer. Obejrzałam się. Podszedł do stoiska z warzywami, wybrał sobie kalafiora i wychodzi, więc zastąpiłam mu drogę, wyciągnęłam rękę i mówię: „Płać”. On zaczął po niemiecku coś na mnie krzyczeć, nie wiedziałam, co mówi, ale z uporem pokazywałam mu, żeby płacił, i pokazywałam mu ladę. Wyjął parę fenigów z kieszeni i rzucił na ladę. Wyszedł na ulicę i na chodniku zatrzymał się przed naszym sklepem, żeby coś z tym kalafiorem zrobić, jak go trzymać. I wtedy rozległy się pierwsze strzały – pierwsza salwa. Szybko naciągnął sobie na głowę furażerkę, wyjął krótką broń z kabury, no i z tym kalafiorem nie wiedział co zrobić. W końcu włożył go sobie pod pachę i pędem pobiegł, dosłownie pędem puścił się w stronę Puławskiej. Wtedy weszłam do sklepu, zadzwoniłam do magazynu i powiedziałam Edwardowi, żeby ani on, ani żaden z chłopaków nie przychodził, ja sama sklep zamknę. Ale mój szwagier przyszedł po jakichś trzech godzinach i powiedział, że jak zaczęła się egzekucja, to oni już wiedzieli, bo już ich zawiadomili. Byłam w miejscu egzekucji na Madalińskiego w pobliżu Alei Niepodległości, pod murem fabryki. To była jedna z pierwszych egzekucji w Warszawie. Tam chyba rozstrzelali około dwudziestu osób, ale nie wiem dokładnie. Mieszkałam bliziutko, bo na Lewickiej, przy Alei Niepodległości, więc jak tylko odjechali Niemcy, poszłyśmy z siostrą ze świecami i zapaliłyśmy świece w tym miejscu, ale już się tam paliło kilkanaście świec, kilkanaście osób już było. Myśmy odchodziły, przychodzili nowi ludzie. Odwiedzali to miejsce prawie wszyscy ze świeczkami. Były też momenty tragiczne, bo Niemiec do mnie strzelał na ulicy...

  • Proszę opowiedzieć.

Właściwie głupstwo. Była dziewczyna, która zakochała się w oficerze niemieckim, i on ją odwiedzał. Zobaczyłam, że on idzie ulicą, i wyszłam z mieszkania i żeśmy się mijali, w przeciwnych kierunkach żeśmy szli. Jak podeszłam tuż koło niego, to głowę odwróciłam w przeciwnym kierunku. Jak już żeśmy się minęli kilkanaście metrów, to on się zorientował, że ja mu wyrządziłam afront, bo głowę ostentacyjnie odwróciłam, przechodząc koło oficera. I tak z ręki lewej strzelił do mnie. Kulka gwizdnęła mi koło prawego ucha i nie trafił, więc zatrzymał się. Ale na jego strzał z domu spod szesnastego [numeru], który stał vis-à-vis naszej kamienicy, wybiegło dwóch chłopaków – takich teraz to można by było nazwać menelami, ale dwóch chłopaków – jeden z nich na palcach ostro zagwizdał i wybiegło dwóch następnych. I on wtedy z bronią w ręku pobiegł w stronę Madalińskiego. Tym chłopakom zawdzięczam życie.
Jednego z nich spotkałam po wojnie. Pracował – jeździł rikszą, woził meble. Tak że i on, i ten drugi, który mieszkał razem z nim – bo to byli bracia – wyszli, że tak powiem, na przyzwoitych ludzi, porządnych. Co się z tymi dwoma pozostałymi stało, nie wiem, czy przeżyli wojnę, czy nie, ale w każdym bądź razie ocalili mi życie, bo już Niemiec do mnie więcej nie strzelił. Ten fakt opowiedziała mi sąsiadka, która w 1939 roku straciła nogę. Niemiec tak ją niefortunnie postrzelił, że musieli jej nogę amputować i ona całe dnie siedziała w oknie na pierwszym piętrze. I to się działo akurat pod jej oknem, więc później to wszystko zrelacjonowała, opowiedziała. Drugą przygodę z tym Niemcem miałam raczej komiczną, to już nie będę o niej opowiadać, bo nie nadaje się do nagrania.

  • Proszę powiedzieć, czy w miarę zbliżania się sierpnia 1944 roku pani przeczuwała, że już niedługo będzie powstanie?

Czekaliśmy z utęsknieniem. A wracając jeszcze do tego Niemca i tej dziewczyny – zostawił ją. Okazało się, że miał żonę i dwoje dzieci. I ona popełniła samobójstwo, miała 22 lata. Przed powstaniem to żeśmy żyli w ciągłym napięciu. Czekaliśmy z dnia na dzień i z godziny na godzinę, kiedy to powstanie będzie. Było pierwsze ostre pogotowie, więc Edward miał zbiórkę i wszyscy ci koledzy, o których tu piszę – za wyjątkiem Prokulskiego, Lolka i Kostka – mieli zbiórkę w Alei Niepodległości, jeden dom przed Rakowiecką po stronie nieparzystej, więc to może być numer 163. Mniej więcej ten numer, bo to jedna kamienica przed narożnikiem, na pierwszym piętrze, mieszkanie z balkonem. Później ostre pogotowie było odwołane, Edward wrócił, a pierwszego już [otrzymaliśmy] zawiadomienie, że o godzinie 17:00 [rozpocznie się] Powstanie, więc Edward przyprowadził do nas swoją żonę z dzieckiem – córeczka miała 10 miesięcy. Powiedział, że przyjdą koledzy pożegnać się, więc chciałam iść, ale i ojciec mój, mój tatuś nie pozwolił, i Edward – moja siostra była po operacji – powiedział, że musi być ktoś przytomny w domu. No więc ja zostałam, on poszedł. Zbiórkę miał na Żelaznej w pobliżu Leszno, bo mieli atakować gmach sądu. Na tę zbiórkę nie zdążył Franek Opieńczyc i dołączył do oddziału, który walczył o gmach PAST-y. Jak Edward poszedł, to już żeśmy z nim stracili kontakt. Nie wiem, co się z nim działo. Nie było żadnej informacji, nawet od kolegów, którzy przeżyli i przeszli z kapitanem „Sosną” – jeśli się nie mylę – na starówkę i do Śródmieścia. Oddział, w którym był Edward, to początkowo była „Baszta”. Później bodajże na „G” jakieś zgrupowanie. A reszta powstańców, którzy byli w tym samym oddziale co Edward Łopaciński, to była w grupie „Anna” na Starówce. Zdjęcie jednego z nich jest w książce, która leży na stole. On był razem z Edwardem, dopóki Edward nie został ranny i później przeszedł na Starówkę. Euforia była ogromna.
  • Czym się pani zajmowała podczas powstania?

Kilka pierwszych dni – miałam kawałek materiału białego i czerwonego – to uszyłam kilka opasek z siostrą. Ale chłopcy już dostali opaski (wszyscy przychodzili); nawet jeśli nie były jeszcze z nadrukiem, to były po prostu biało-czerwone. A z drelichowego płaszcza uszyłam dwie torby na ramię i dałam chłopakom, którzy nosili pocztę. I to wszystko. Zajmowałam się tylko sprawami domowymi. Była siostra po zabiegu chirurgicznym, dziesięciomiesięczne dziecko i rodzice. Mieszkaliśmy między Madalińskiego a Różaną, więc to był taki pas, że wchodzili Niemy i wychodzili, przychodzili nasi. I tak poruszaliśmy się wszyscy podwórkami. Dziury były powybijane w piwnicach, w murach i można było przejść przez całą długość ulicy. W ten sposób chodziliśmy po wodę, tymi dziurami.
Z jedzeniem było bardzo krucho, ale prezes – już jak było ostre pogotowie ogłoszone – wszystkim pracownikom dał deputat, tak że mieliśmy trochę żywności z tego, co nam prezes dał. A w czasie powstania to krowy zabijali. Zapewne panowie wiedzą, że na Madalińskiego był „Bristol”. To był taki budynek na roku Madalińskiego i Króżańskiej, w którym mieszkało kilku handlarzy bydłem. Kupowali chude, zaniedbane krowy, tuczyli je i w tym czasie sprzedawali mleko, a później sprzedawali do rzeźni. Tam te krowy bili, więc można było od czasu do czasu kupić kawałek mięsa. Krowy się skończyły i mięso też się skończyło. Jeszcze wracam do pierwszego dnia powstania – euforia ogromna. Gdy szli powstańcy w stronę Kazimierzowskiej – tam na rogu był bunkier – dołączył do nich wnuczek Barei. Bareja, który miał dom na rogu Madalińskiego, miał chyba dwóch synów i córkę i to był córki synek. Chłopiec miał 14 lat i to była pierwsza ofiara 1 sierpnia. Chłopiec zginął – pobiegł za powstańcami. Później była tragiczna chwila, kiedy zabili bardzo dużo mężczyzn, wszystkich mężczyzn z ulicy Falęckiej. Niemcy wjechali czołgiem, zgonili ich do piwnicy i wszystkich wymordowali. Tam podobno około dwustu osób zginęło. Kilka dni później, późnym wieczorem wjechali na Lewicką. W piwnicy słyszeliśmy jak Niemiec, oficer podaje komendę żołnierzom. A jeden z lokatorów naszego domu – na trzecim piętrze mieszkał i ze swojego okna często wyglądał, patrzył, co się w okolicy dzieje – był w swoim mieszkaniu i stuknął oknem. Oficer się przestraszył – bo to [były] dwie kamienice wysokie, trzypiętrowe – że ktoś może rzucić butelkę zapalającą, i szybko wydał komendę, żeby się wycofywać, bo mogą zniszczyć czołg. Wycofali się i żeśmy ocaleli w ten sposób.
Najtrudniej było z wodą. To już był naprawdę dramat. Po wodę chodziliśmy na Madalińskiego, w okolicy Kieleckiej, a później w stronę Wiktorskiej, ale tam był duży ostrzał od Fortów Mokotowskich, więc też było utrudnione branie wody. Ale w jednej wodzie myły się trzy osoby i to też niecodziennie. Najważniejsza była woda na herbatę – nie herbatę, tylko kawę zbożową.
Poszłam raz na Odyńca zobaczyć się z kolegami, którzy tam byli – między innymi Andrzej Olszewski tam był – i trafiłam na koncert, więc z przyjemnością, zamiast huku strzałów, posłuchałam, jak grają na fortepianie i śpiewają. Całe powstanie właściwie przesiedzieliśmy na Lewickiej. Po morderstwie na Falęckiej chcieliśmy się przenieść bliżej powstańców, bliżej parku Dreszera, ale nie było możliwości. Doszliśmy do Wiktorskiej, [gdzie] bardzo życzliwie przyjęli nas w „pekinie”. Tam był taki długi budynek, w którym mieszkali bezdomni, rodziny wysiedlone, bo nie płaciły czynszu – ludzie biedni. Z willi, która tam stała, nas wypędzili, natomiast u nich otwarte były wszystkie drzwi i wołali, żeby do nich przyjść. Więc u nich przesiedzieliśmy kilka godzin. Jak ostrzał minął, poszliśmy na Racławicką, ale tam było już tak zatłoczone, że nie było nawet gdzie usiąść i dziecko położyć. Wróciliśmy z powrotem do mieszkania, tak że jak Powstanie się skończyło, to Niemcy po nas przyszli na Lewicką, zabierali nas z Lewickiej.
Mieszkaliśmy pod [numerem] piętnastym. Ustawili nas pod [numerem] jedenastym, pod murem długim przez całe podwórko, wysokim. Naprzeciwko [umieścili] dwa karabiny maszynowe. Byliśmy przekonani, że wszyscy zginiemy, ale przyjechał oficer i kazał te karabiny maszynowe odsunąć. W tym momencie spod [numeru] dziewiątego, z sąsiedniej kamienicy przypędzili ludzi i mężczyzna, który w tej grupie przyszedł, upadł i zmarł na serce. Żona, która była przy tym mężu, musiała odejść, mężczyzna został pod [numerem] jedenastym, a nas poprowadzili Madalińskiego. Staliśmy na ulicy pomiędzy „Bristolem” a domem „Mośka” – operuję tymi nazwami, jakie wtedy były – to były dwie wysokie kamienice na rogu Krużańskiej. Jeden dom się palił, tak że kawałki zapalonych ram okiennych spadały na ludzi. Później zaprowadzili nas do fabryki. Minęliśmy Aleję Niepodległości – po lewej stronie pod tym murem była egzekucja – do tej fabryki nas zaprowadzili. Przechodziliśmy przez takie wąskie przejście na halę produkcyjną. Tam mojej siostrze Niemiec zdjął zegarek. To był „kałmuk”, „ukrainiec” nazwaliśmy ich wtedy. Zdjął siostrze z ręki zegarek. Tam żeśmy posiedzieli jakiś czas – kilka godzin. Następnie popędzili nas pieszo na Służewiec, na Wyścigi. Na Wyścigach to było piekło. Tłumy ludzi. Przywozili zupę, [której] nie było w czym jeść, nie było naczyń. Ja znalazłam na wysypisku taki kloszyk od lampy, ale pełny, jak gdyby nakładany na wierzch. Umyłam [go] i w tym żeśmy jedli zupę. Przepraszam, pomyliłam. Zupę to żeśmy tak jedli w Pruszkowie, a tam to żeśmy wszyscy siedzieli skuleni. Później wpychali nas do wagonów – takich węglarek i zawieźli nas do Pruszkowa.
Tam w Pruszkowie nie było naczyń i tam żeśmy z tej miseczki jedli. Ludzie pchali się do wyjścia, bo przecież segregacja była. Więc żeśmy się podzielili. Mieszkańcy naszego domu podzielili się dziećmi. Były rodziny, które miały dwoje, troje dzieci, to wtedy po jednym dziecku innej kobiecie oddawały. Ja przeszłam obóz pruszkowski z córeczką mojej siostry na ręku, bo byłam najmłodsza i najmłodsze było dziecko. Natomiast moja siostra przeszła [obóz] z córeczką jednej pani z drugiego piętra, która miała troje dzieci. Chłopca oddała, jedną dziewczynkę zatrzymała sobie, a drugą dała mojej siostrze. W ten sposób kilka osób z naszego domu przeszło Pruszków, nie byli wywiezieni ci ludzie do Niemiec, ani do obozu. No i trafiliśmy do Miechowa, do Wolbromia.
W Wolbromiu spotkaliśmy bardzo życzliwych ludzi. Korespondowaliśmy [ze sobą] do ich śmierci, przez kilkadziesiąt lat – życzenia, listy. Z Wolbromia wywieźli nas do Skały koło Ojcowa. Tam w domu, w którym dostaliśmy pokój z kuchnią, po sąsiedzku mieszkał komendant chłopaków z lasu. Chłopcy czasami mylili się i zamiast do niego, to przychodzili do nas. 17 stycznia [została] oswobodzona Warszawa. To znaczy oswobodzona – po prostu Niemy wyszli i mój ojciec w połowie lutego wyruszył do Warszawy. Doszedł do Pruszkowa i jak zobaczył, co się w Pruszkowie dzieje, dostał ataku serca. Tydzień leżał w Pruszkowie na sienniku w jakiejś chałupie i wrócił do Warszawy. My żeśmy do Warszawy wrócili ostatniego lutego.
1 marca poszłyśmy do centrali „Społem” dowiedzieć się o Edwardzie, czy żyje, czy nie, bo jednak cała komórka akowska była ściśle związana z centralą „Społem”, bo kilku dyrektorów było też w tej komórce. Pan Marszałek tak jakby był dyrektorem w centrali „Społem”, a u nas był w radzie nadzorczej. Znał moją siostrę, mnie znał, rodziców. Zresztą wszyscy z tych osób żeśmy się znali. O Edwardzie nie było żadnej wiadomości.
A jeśli chodzi o Powstanie i o okupację, to w czasie okupacji, w centrali „Społem” zatrudniali każdego, kto tylko był w niebezpieczeństwie, że tak powiem, albo nie miał z czego żyć. U nas w sklepach i w biurze pracowało na każdym stanowisku po kilka osób. To znaczy każdy miał angaż i na kilka godzin przychodził do swojego miejsca pracy, żeby go było widać. Pracowały żony oficerów, którzy byli w oflagach, córki, syn jednego. Nauczycielki pracowały w sklepach jako kierowniczki sklepu. Jedna zginęła na czołgu. W czasie Powstania przywiązali ją do czołgu i zginęła w Śródmieściu, przy Ogrodzie Saskim. „Społem” jak mogło, tak pomagało ludziom. Jeśli chodzi o wyżywienie, to ziemniaki [dostawało się] na kartki. Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale jeździliśmy po ziemniaki na bocznicę kolejową za Dworzec Główny. Na tej bocznicy kolejowej – to nazywali niektórzy Syberią – przywozili ziemniaki. My żeśmy [je] ładowali na samochody, ale samochody tylko raz Niemcy podstawili, a jeździły furmanki albo platformy. Jeździłam jako konwojentka tych ziemniaków. Zawsze zmarznięta byłam tak, że musieli mnie z tej pryzmy ziemniaków, z wozu znieść, bo nie byłam w stanie zejść o własnych siłach. Okropnie nieprzyjemne miejsce, bo pustynia. Nikogo – kilka wagonów, kilka wozów po ziemniaki, kilku kolejarzy. Cały ten teren do Woli, do Dworca Zachodniego [był] kompletnie pusty. Nieprzyjemnie, zimno. Zawsze wracałam półżywa z tej imprezy, no ale trzeba było ziemniaki wydawać na kartki, dwadzieścia kilogramów na osobę, wszyscy dostawali jednakowo. Ziemniaki były tak zmarznięte jak kamienie. Ani razu nie dostaliśmy ziemniaków, które nadawały się od razu, żeby obrać i zjeść, tylko kamienie.
Raz żeśmy z Edwardem weszli w łapankę i chyba dzięki mojemu atakowi histerii Niemcy nas nie zatrzymali, bo jak żeśmy skręcili z Kazimierzowskiej w Rakowiecką, to dopiero żeśmy się zorientowali, bo tam, tuż za narożnikiem stała żandarmeria niemiecka, wszyscy z bronią długą, [aż] do Wiśniowej. Cała była obstawiona. Stały tramwaje, z których wysadzili wszystkich ludzi i dwie „budy”. Jedna „buda” już była zasznurowana, już była pełna. Przed drugą, do wejścia na schodki czekało trzech mężczyzn i kobieta. Pamiętam ją do dzisiaj, w niebieskiej spódniczce – ta spódniczka to mi została w pamięci. Zaczęłam się strasznie śmiać, Edward palił papierosa, a ja jak zobaczyłam, to bez przerwy powtarzałam: „Edziu, wpadliśmy. Edziu, ale wpadliśmy”. Niemcy oglądali się za nami – idzie idiotka i śmieje się, chociaż widzi, że to łapanka, a mężczyzna spokojnie pali papierosa i idzie prosto do „budy”. Doszliśmy do sklepu i dopiero tam, gdy Edward włożył rękę do kieszeni, to Niemiec przystawił mu lufę automatu do pleców: „Ręce do góry”. Edward po niemiecku powiedział, że klucze wyjmuje – znał niemiecki, Lolek wszystkich u nas w biurze i w magazynie nauczył niemieckiego, bo przecież był z Gdańska – wyjął klucze. Niemiec otworzył sklep, dwóch weszło, obejrzeli, że tam nikogo nie ma, i pozwolili nam wejść. Jak żeśmy wchodzili do sklepu, to już ta ostatnia pani, w tej niebieskiej spódniczce była na schodkach, wchodziła już pod „budę” i odjechali.
Drugi taki tragiczny moment żeśmy przeżyli w sklepie w Wigilię. Edwardowi udało się kupić dwa pętka kiełbasy. Była to rocznica ślubu, urodziny małej – trzy miesiące za klika dni kończyła – [usłyszeliśmy] łomot do drzwi. Otworzył Lolek, bo przyszedł z Kostkiem i Górskim złożyć życzenia i był najbliżej drzwi. Żandarmi, ośmiu, więc dwóch zostało w drzwiach, dwóch weszło do sklepu – rewizja osobista. Wszystkich mężczyzn zrewidowali. My z Edwardem z rękami do góry staliśmy za ladą, więc pozwolił najpierw mi opuścić ręce, później Edwardowi. Jak rewidowali tych trzech naszych kolegów, znaleźli coś wypukłego w kieszeni u Górskiego, a to była butelka z bimbrem i Niemiec tę butelkę wyjął. Zaczął się śmiać i mówi: „Co to jest?”. Jak dowiedział się, że bimber, to pytał, czy dobry. Górski chciał mu odebrać – to jest ten, o którym mówiłam, że go zastrzelił Niemiec za uderzenie w twarz, on taki był bojowy – i zaczął podskakiwać do tego Niemca, żeby mu wyrwać tę butelkę, więc Niemcy niesamowicie się śmiali, bo ci, którzy stali na ulicy, to już głowy powciskali w drzwi i przyglądali się. Wtedy Edward powiedział, żeby oddał mu ten bimber, bo ma dwie półlitrowe butelki czystej wódki, prawdziwej, z czerwoną kartką. Tak się nazywała kiedyś. To też był bimber, tyle tylko że produkował pracownik zakładów spirytusowych i miał kartki i naklejał na butelkach. Więc wyjął te dwie butelki i kiełbasę. Zjedli wszystką kiełbasę, wypili dwie butelki wódki – litr, każdy wziął na drogę cebulę, żeby nie było czuć od nich alkoholu i wyszli. Jak wyszli, to wszyscy rzucili się do Kostka: „Co ty masz przy sobie? Przecież widać było po twojej twarzy”. A już był na Szucha, już go raz prezes wykupił. Kilka dni siedział. Papiery zjadał, które miał przy sobie. Powiedział, że coś tam ma w kieszeni. Wyjął, pokazał. Strasznie się rozzłościli. Kostek miał jechać razem z Lolkiem – pojechali oddzielnie. Górski poszedł do siebie do mieszkania – mieszkał dwa domy dalej, na drugim narożniku Wiśniowej. My z Edwardem poszliśmy do domu, ale już bez wódki i bez kiełbasy. Na Kazimierzowskiej, w pobliżu Narbutta spotkaliśmy oddział, który był u nas w sklepie. Oficer podał komendę, rozsunęli się na dwie strony i żeśmy przeszli pomiędzy nimi. Tylko czekałam, aż oni zamkną to kółeczko, ale nie, przeszliśmy szczęśliwie. Nawet uśmiechnęli się do nas i żeśmy przeszli. No i święta, pierwsza rocznica ślubu i dwa i pół miesiąca córeczki obeszło się bez alkoholu i bez kiełbasy, ale żyliśmy.
Takie różne momenty w naszym życiu w Warszawie były na okrągło. Wychodziło się z domu, nigdy nie miał człowiek pewności, czy wróci, i tak było codziennie. Kolega, który pracował w magazynie, rano wyszedł do pracy. Przyjechał na Narbutta do biura, do magazynu. Wracał wieczorem po ciemku – obowiązywało zaciemnienie. A Warszawa nawet też nie była tak [wyposażona w latarnie], na jednej ulicy była jedna, góra dwie. Wracał do domu i nie widział, że w ciągu dnia Niemcy postawili zasieki na tej ulicy i podszedł do tej ulicy, żeby przejść. Patrzy – zasieki. Dotknął, oglądał się podobno – żona opowiadała co się stało – Niemiec strzelił i zabił go. Rano wyszedł do pracy, wieczorem już nie wrócił. Żona opowiadała to, co widzieli sąsiedzi. Takie było życie wtedy – ginęli ludzie. Nikt nie był pewien. Mieliśmy boisko sportowe, to też było miejsce, na którym była tak zwana skrzynka kontaktowa. Tam też przychodziły łączniczki, przychodzili łącznicy, bo tam codziennie wieczorem po zamknięciu sklepu – bo sklepy zamykane były o siedemnastej, a boisko wynajął prezes bardzo blisko, samym centrum, że tak powiem, mieszkańców i pracowników – do godziny policyjnej, ktoś zawsze był na tym boisku. Graliśmy w siatkówkę. Jak była niepogoda, to albo Lolek, bo mieszkał najwyżej, albo Edward, pełnili dyżury. Po prostu łazili po tym boisku. Tam niektórzy sobie grządki pozakładali, rosła rzodkiewka, pietruszka, koperek – tak niby zagospodarowana działka. Ale to było wynajęte tylko i wyłącznie [używany] jako kontakt, bo w niedzielę i w sobotę sklepy były zamknięte, magazyn zamknięty, więc łącznicy czy łączniczki, jak przychodzili, to na to boisko. No to tak, co pamiętam z życia konspiracji naszej spółdzielni. Gazetki mieliśmy na bieżąco, bo przynoszone były do nas, do sklepów.
  • Jakie to były tytuły, pamięta pani?

Jezu... „Biuletyn Informacyjny” i tam taki wierszyk był: „Za ludzi kopanych w twarz/ Za kości łamane na Szucha/ Słuchaj, niemiecki narodzie/ Jak polska bomba wybucha”. To był wierszyk załączony w odniesieniu do eskadry 303, która była w Londynie. Tam było kilka takich różnych wierszyków, dowcipów o Mussolinim, o Hitlerze.

  • Pamięta pani jakiś?

Depesza Mussoliniego do Hitlera: „Tutto der tutto, flota kaputto/ Puppe obito Greko bandito”. Odpowiedź Hitlera: „Nie denerwuj się idioto, wszak pomoże nam Mołotow. A jak on nie pomoże, wsadź mordę w Śródziemne Morze”. To taki wierszyk, z tych „Biuletynów…”. Ale przed tym, to była jeszcze inna „ZWZ” czy coś takiego wychodziło... Chyba „Związek Walki Zbrojnej”, a później dopiero był „Biuletyn…”. Nie wiem, czy mnie pamięć nie myli, ale chyba coś takiego było.

  • Było bardzo wiele różnych tytułów.

Ale ja mówię tylko o tych, które do moich rąk dochodziły. Jeszcze były inne wierszyki, ale nie pamiętam, zapomniałam [...]. Były takie różne tragiczne momenty. Żal mi tej dziewczyny było, ale trudno, otruła się, Niemiec ją zostawił. Nie musiała się zakochiwać w Niemcu, było dużo Polaków, naszych chłopaków było dużo. Co mogę powiedzieć – w czasie okupacji nikt nie pytał o nazwisko, o imię, bo nigdy nie wiedział, jaką dostanie odpowiedź, czy prawdziwą, czy fałszywą. Tak że właściwie to się ludzie nie przedstawiali nazwiskami, nie podawali adresów, tylko „cześć” i „cześć”. Było takie powiedzonko utarte, jak młodemu ktoś ze starszych powiedział: „Wychodzisz z domu – uważaj, łapanki są, strzelają, egzekucje”. „Mamo, pięćdziesiąt lat wcześniej, pięćdziesiąt lat później, co to za różnica?”. Ale jak wojnę przeżyli, to już tak nie mówili, już się martwili o tych, którzy zginęli. Z mojej rodziny zginęło dużo osób. W akcji zginął Edward, stryjka córka i jej mąż, na Woli zginął mój wujek, jego żona i dwoje dzieci – dziewczynka dziewięć lat, chłopczyk trzynaście lub czternaście i jego teściowa. On pracował u Franaszka, ciocia pracowała w aptece. Wszyscy zginęli. Zginęło trzech moich stryjecznych braci, ale nie w Warszawie. Dwóch było z mobilizacji. W 1939 roku byli w wojsku, a najmłodszy, jeszcze nie był pełnoletni, poszedł na ochotnika do obrony Warszawy. Więc jak wszyscy trzej później zza Bugu uciekli Rosjanom i przyjechali do domu, to stryjek bał się, że ktoś może oskarżyć, że trzech młodych chłopaków było w wojsku, może donieść Niemcom. Mieli domek letniskowy w okolicy Puszczy Bolimowskiej, w tamtych okolicach – duże lasy, piękna okolica – tam pojechali i byli w partyzantce. Przed Świętami Bożego Narodzenia przyszli zobaczyć się z rodzicami. Tam mieszkał jeden Niemiec urodzony w Polsce i nikt nie wiedział, [że] doniósł Niemcom. Przyjechali, wyprowadzili ich z mieszkania i od razu wszystkich trzech rozstrzelali. Tak że w ciągu trzech miesięcy zginęli oni, stryj na atak serca – bo przyjechał do Warszawy ich szukać i koniecznie chciał iść do gestapo na Szucha, mój ojciec mu tłumaczył: „Pójdziesz, ale nie wyjdziesz. Niczego się nie dowiesz” – a stryjenka otruła się. Też w pewnym sensie ofiara wojny, bo w ciągu trzech miesięcy straciła wszystkie dzieci, całą trójkę synów – najstarszy miał dwadzieścia sześć lat, najmłodszy dziewiętnaście – i męża.
Nie umiem powiedzieć, co jeszcze [ciekawego] z tamtych czasów... Tyle się przeżywało, tyle o tych sprawach się mówiło. Może jeszcze powiem o jednym, że chyba jako jedna z nielicznych osób widziałam zdjęcia z Oświęcimia krótko po uruchomieniu obozu. Nasz sąsiad, pan Falenciak, który mieszkał w tej samej kamienicy, przyszedł do nas i powiedział, że zwrócono ubranie jego siostrzeńca z obozu w Oświęcimiu. [Jego] siostra zainteresował się, że to nie jest ubranie jej syna, więc zaczęła to ubranie przeglądać i znalazła schowane dwa zdjęcia. To były takie nieduże dwa zdjęcia – stos trupów, suchych, piszczele, te nogi to tylko kości, głowy i to wszystko tak rzucone na stos. Obydwa zdjęcia pokazywały właśnie tych, którzy tam zginęli. Straszne to było, po prostu nie do wiary. Nie mogliśmy uwierzyć, że coś takiego jest możliwe. Już nie mówię o tym u szacunku i rzucaniu ludzi jednych na drugich – właściwie to były szkielety ludzi, bez ciała – tylko że tak można ludzi do takiego stanu doprowadzić. I to były zdjęcia z Oświęcimia. Początkowo Niemcy wysyłali ubrania, bo koleżanki brata aresztowało gestapo, to też ubranie przysłali i też nie jego. Kartka była, że zmarł na grypę. Na pewno nie zmarł na grypę. Chłopak dwadzieścia jeden lat, zdrowy, silny, świetnie zbudowany. Też został zamordowany.
Wrażenie na nas ogromne zrobiła pierwsza egzekucja na Madalińskiego, przy Alei Niepodległości, ci wymordowani na Falęckiej i wymordowani na Dworkowej po Powstaniu. Ale jeden się ocalił, jeśli nie kłamał. Ale może kłamał, nie wiem. Bo taka była pogłoska, że jednemu się udało wyczołgać spod ciał zamordowanych i uciec, ale czy to prawda, nie wiem. Ta kolumna robiła wrażenie na Rakowieckiej, jak jechała. Kompletna cisza, silniki tak wyciszone, że czytałam książkę, siedząc za ladą, i nie słyszałam w ogóle, że samochody jadą. Gdybym się nie zainteresowała tym, że nie ma klientów, nikt nie przychodzi i nie wyjrzała, nie wyszła ze sklepu, to bym nawet nie wiedziała. A samochody już były przy Puławskiej – czoło samochodów, a końcówka była jeszcze [dalej] – nie wiem, skąd oni wyjeżdżali, ale ostatni samochód był w kolorze brudnej miedzi, ale też ciężarówka – w okolicy bramy więziennej. A skąd wyjeżdżała ta kolumna, to nie widziałam, bo tak jak mówię, czytałam książkę i nie zwracałam uwagi. Dopiero zobaczyłam, jak kolumna sunie po cichutku przy torach tramwajowych i ta salwa i ten Niemiec z kalafiorem... Dramat, ale wszyscy czekaliśmy na to, jak na zbawienie. Z dnia na dzień, z godziny na godzinę wszyscy czekali, kiedy to powstanie będzie. A jak przyszło, to zginęło mnóstwo ludzi. Ale powstanie by było nawet, gdyby nie ogłosili w Londynie, żeby wywołać, [gdyby] po prostu nie ogłosili, żeby zacząć. Była taka temperatura wśród młodych, że to i tak by wybuchło. Najlepszym dowodem jest to, że przecież Powstanie nie wszędzie w Warszawie zaczęło się o siedemnastej – niektórzy nie wytrzymali – o szesnastej i o piętnastej też.



Warszawa, 11 stycznia 2010 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski
Halina Zemplińska Stopień: cywil Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter