Danuta Starża-Majewska „Zuzanna”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Danuta Starża-Majewska.

  • Z jaką formacją była pani związana?

Związana byłam z ZWZ AK od 1942 roku, na Mokotowie. Wcześniej byłam wysiedlona z całą rodziną aż do stryja. Zanim dojechaliśmy do Lwowa, uzyskaliśmy przepustki to minął jakiś czas. Trzeba było przez obóz sowiecki przejść, przez most na Przemyślu.

  • Jak Rosjanie was traktowali?

Dobrze, że nas nie pozabijali – pierwsza sprawa, ale jak uciekliśmy do Lwowa, to już byliśmy bezpieczni w grupie.

  • Ile było osób?

[Była moja mama,] ja i może dziesięcioletni brat o jedenaście i pół roku młodszy ode mnie. Myśmy zostali sami z mamą. Przedzieraliśmy się do Lwowa, żeby uzyskać przepustki do Generalnej Guberni. Trzeba było stać noc i dzień w kolejce, bo Niemcy wydawali przepustki tylko tym, którzy byli zameldowani w Generalnej Guberni. Stałyśmy i stałyśmy, mama stała w nocy, ja stałam w dzień i na zmianę. Po miesiącu dostałyśmy to zezwolenie i najpierw trzeba było przejść przez obóz radziecki, to trwało mniej więcej około sześciu tygodni, potem w Przemyślu przez most, na środku [mostu] odebrali nas Niemcy. Oczywiście fotografowali nas z jednej i z drugiej strony, jak to oni są uprzejmi. Uprzejmość bardzo szybko się skończyła i był obóz niemiecki. Dopiero potem nas wypuścili i przejechałyśmy przez Kraków do Warszawy. Dopiero [w Warszawie] zaczęło się normalne życie.

  • Kiedy wróciłyście do Warszawy?

Mniej więcej w 1942 roku.

  • Co zastałyście w Warszawie?

Nic. W ogóle nic myśmy nie miały, ani rzeczy, ani nic.

  • Straciłyście swoje mieszkanie.

Wszystko. Rodzina ojca pomeblowała nas troszeczkę. Za resztę biżuterii mama kupiła mieszkanie w alei Niepodległości pod [numerem] 120 i rodzina ojca umeblowała nas. Jedni przynosili obrazy, drudzy krzesełka i tak przetrwałyśmy pierwszy rok. Po czym Niemcy zrobili w alei Niepodległości dzielnicę niemiecką i trzeba było się szybko wyprowadzać. Najpierw myślałyśmy, że w alei Wilanowskiej będą jakieś puste wille. Nawet chciałyśmy z mamą taką pustą willę objąć, ale przyjechali lotnicy ze szpitala na Ursynowie i w trzy godziny: Raus! – i koniec. Ulokowałyśmy się u jakiejś babci na Mokotowie przy Belgijskiej.

  • W wypadku wysiedlania sami ludzie musieli znaleźć sobie lokal?

Oczywiście, że sami, naturalnie. Mój brat w ogóle nie był na Wilanowskiej. Ulokowałyśmy się u tej babci i trzeba było z czegoś żyć. Mama pożyczyła jakieś pieniądze i jak to panie przedwojenne, co kto umiał, to robił. Mama upiekła piętnaście sztuk napoleonek z kremem i powiedziała: „Trzeba to sprzedać”. Wzięłam napoleonki i poszłam na Nowy Świat. Na Nowym Świecie był sklep „Zaorski” i stanęłam cichutko i mówię: „Wie pan, mam tutaj do sprzedania napoleonki”. On spróbował jedną i powiedział: „Proszę przyjść wieczorem, ja dam pani pieniądze na następny dzień”. Przyszłam. Wszystko już było sprzedane. Jak dziś pamiętam, mamie płaciłam trzy złote, sama brałam cztery złote, a on sprzedawał po pięć złotych. Miałam z tego dochód, mama miała dochód. Ale mama miała różne potrzeby, kupowało się mąkę, cukier – wszystko na lewo.

  • Już nie było normalnego zaopatrzenia?

No skąd? On poprosił: „Może mi na drugi dzień przyniesie sto sztuk”. Mówię: „Proszę pana my nie mamy możliwości, bo nie mamy pieniążków to raz, dwa to sto sztuk, nie wiem”. – „To musi mama zdecydować”. Dał mi pieniążki na następny dzień, na sto sztuk i powiedział: „Niech mama się postara i zrobi”. I tak zaczął się handel napoleonkami. Wiem, że cała moja znajoma młodzież przychodziła po napoleonki i zabierała do różnych punktów. Ciotki moje ze strony ojca przychodziły i pomagały mamie w tym przedsięwzięciu. To szło dosyć dobrze, ale Niemcy zrobili dzielnicę niemiecką z Puławskiej i trzeba się było szybko wyprowadzać. Produkcja zupełnie upadła. Mieszkałyśmy [już] na Lwowskiej i dozorca nam powiedział, że: „Za dużo tutaj młodzieży bywa”. Przeniosłyśmy się, właściwie nie, ja tylko mama.

  • Obawiałyście się, że doniesie?

Prawdopodobnie musiał mieć jakiś nóż na gardle. Mama się przeniosła na Tarczyńską, nie wiem, czy dwa razy tam byłam. Tam był skład amunicji akowskiej. Mama o tym nic nie wiedziała w ogóle. Zostawiłam mamę, żegnałyśmy się trzy razy, a już jak wychodziłam po raz czwarty, to powiedziałam: „Mamo, przecież ja wracam”. Ale nie wróciłam. Mamę wysiedlili po trzech dniach „własowcy” do Berlina na Köpenick i tam pracowała w I.G. Farbenindustrie.

  • Czy miała pani jakikolwiek kontakt?

Pierwszy dzień Powstania byłam z zupełnie obcym oddziałem na Belwederskiej.

  • Jak to się stało, że z obcym oddziałem?

Dlatego, że szłam do Marczyńskiego i do Rąbalskiego, do moich dowódców batalionu, i nie mogłam dojść, bo [na] Grottgera byli Niemcy, a zewsząd...

  • Gdzie mieliście koncentrację?

U nich. Musiałam u nich się stawić i nie mogłam dojść. Plątałam się po Belwederskiej i z obcym zupełnie oddziałem, chłopcy mi od razu powiedzieli: „Idziesz z nami”.

  • To lepiej było się do kogoś podczepić?

Naturalnie, że lepiej. Chłopcy wykopywali broń z 1939 roku. Jeden z chłopców miał wujka, który był stróżem, a tam przecież mieszkali Niemcy jedni obok drugich.

  • To była ulica Grottgera?

[To była ulica] Belwederska, róg Podchorążych. Tą broń rzeczywiście wykopali i, jak to się mówi: „Z pieśnią masową na ustach” szliśmy Belwederską, Podchorążych aż do Czerniakowskiej.

  • Tak sobie jawnie szliście?

Nie jawnie, ale młodość to jest młodość. Myśmy byli usatysfakcjonowani tą bronią... Zapadliśmy w jakąś piwnicę, chłopcy czyścili broń i któryś pierwszoplanowych, tak jakby dowódców powiedział: „Idziemy teraz kanałami”.

  • Miał jakiś plan, że gdzieś dotrzecie.

Miał. On chciał [iść] na plac trzech Krzyży, ale kanały na Czerniakowskiej są niziutkie, tak że jak weszliśmy do kanału, to wszystko, co pływało, było tuż pod nosem. Właz był zamknięty, trzeba było się cofnąć. Ten ostatni nie chciał się cofnąć, miał jakieś przeczucia. Wychylił głowę – odstrzelili mu po prostu głowę. Jeszcze myśmy tam posiedzieli, posiedzieli, w końcu wyszliśmy na placówki akowskie. Wtedy na Czerniakowskiej zaczął się pochód Szpitala Ujazdowskiego, który Niemcy podpalili, a wszyscy chorzy musieli się wynosić. Czerniakowską szedł pochód – chorzy o laskach, na wózeczkach. Odbieraliśmy chorych i kierowaliśmy ich do szpitala polowego na ulicy Chełmskiej. Jak się pochód skończył, to Niemcy znowu zaczęli strzelać wzdłuż ulicy Czerniakowskiej i byli ranni chłopcy. Z rannymi chłopcami doszłyśmy aż do placu Bernardyńskiego.

  • Jak sobie poradziliście?

Jeden nie miał ręki, drugi nie miał nogi – trzeba było ich otoczyć opieką. I pan Stanisław Wardecki, mieszkaniec Sadyby tuż obok kościoła Bernardynów powiedział: „Wezmę was do swojej piwnicy”. I wziął nas do piwnicy, bo byliśmy przekonani, że Niemcy będą za nami następować. Ale jakoś to się nie stało. Byliśmy w piwnicy chyba ze trzy dni, a on już był na forcie zapisany i powiedział, że na forcie grupuje się oddział „Oaza” i komendant doktór Szczubiełek z Sadyby... Ulokowaliśmy się też tam. Były apele ranne i wieczorne i kiedyś, pamiętam, na apelu wieczornym jeden strzał zabił maleńkie dziecko w wózku – nie wiem, czyje to dziecko.

  • Skąd ten strzał?

Pamiętam z klasztoru na Skarpie pod Ursynowem. Jest klasztor i z tego klasztoru był piękny odzew tutaj. Jak chodziłyśmy z fortu do Królikarni z meldunkami, to strzelali [do nas] tak jak do kaczek.

  • Nie było barykad, jak w centrum Warszawy?

Nie, to zupełnie było odległe. 2 września Niemcy postanowili zlikwidować fort i szły czołgi od Wisły, ostrzał z klasztoru i samoloty – to była masakra. Tam zginęło masę osób, a przede wszystkim dowództwo w narożnej kazamacie, doktór Szczubiełek i wszyscy, którzy byli w środku. Byli po prostu zasypani ziemią, bo to jest ziemny fort. Myśmy z koleżanką stały w drzwiach, tak że byłyśmy zasypane mniej więcej [po szyję] i chłopcy nas bladym świtem odkopywali, ale kopiąc, spadali coraz niżej, bo to był ziemny fort, wszystko było z ziemi. Jakoś nas wydostali. Uciekałyśmy znowu do pana Stanisława Wardeckiego, ale już nie można się było u nich zatrzymać. Pamiętam, że chowałyśmy [z koleżanką] (ona też była córką oficera) nasze zdjęcia rodzinne pod ziemię i taki moment...

  • W jego domu, tak?

Nie, nie w jego domu. Chciałyśmy do Wisły. Przeszłyśmy przez jego dom i chciałyśmy [dostać się] do Wisły. Ponieważ był nalot w dalszym ciągu, konie spłoszone z folwarku leciały pędem ku Wiśle, a od Wisły szły czołgi.

  • Czołgi były niemieckie?

Naturalnie, niemieckie czołgi, bo to było natarcie na Sadybę. Myśmy dobrnęły z moją przyjaciółką Wandą do Wisły, ale tam nas „własowcy” złapali. I nie jako jeńcy wojenni, bo nie było jeszcze tego dekretu, tylko jako ludność cywilna poszłyśmy przez całą Warszawę (palącą się już wówczas) do Pruszkowa. [Byłyśmy] w Pruszkowie pięć, sześć dni.

  • Jak wyglądał pobyt w Pruszkowie?

Okropnie. [To były] ogromne hale i ludzie spali na podłodze na klęczkach, szukali swoich znajomych, nikogo nie można było znaleźć, a potem zaczęły się wywozy. Stała rozkraczona Niemka i w lewo, w prawo: Rechst, links.

  • Robiła selekcję.

Tak, selekcję. Ciężko chorzy i ranni byli do zostawienia w Generalnej Guberni, a tacy jak my – młodzi – na wywóz. Pojechałyśmy do Frankfurtu nach Oder, to znaczy obóz przejściowy. Mniej więcej w miesiąc przebywałyśmy, okropnie głodne. Wszędzie głód i tak dalej.

  • Jak was traktowano?

Myśmy nie zwracały na to uwagi w ogóle, jak nas traktowano. Myśmy były głodne, zrozpaczone, że Warszawa się pali i że gdzieś tam wyjeżdżamy poza kraj. Wanda paliła papierosy i zawsze prosiła: „Danka, ty zamień tą wasser zupkę na papierosy”. I ja sobie wtedy powiedziałam: „Mam dosyć takiej niewoli, ja już palić nie będę”. A też paliłam naturalnie. Któregoś dnia wsadzono nas do pociągu i wywieziono na północ od Berlina, do tak zwane Kreis Liebenwalde. I tam przyjeżdżały chłopki i badały, czy mamy zdrowe zęby, czy mamy zdrowe mięśnie, czy mamy ręce do pracy. Wanda poszła do restauracji na pomywaczkę, a ja poszłam do bauera – Fritz Grassow, jak dziś pamiętam. Nic nie umiałam po niemiecku. Ona mi przydzieliła dziesięć świń i dziesięć krów do tak zwanego obrządku. Potem jechaliśmy na pole i na polach trzeba było kopać kartofle.


  • Nie za dużo tego wszystkiego?

Naturalnie, wszystkiego było za dużo. Ciągle byłam głodna, wszystkie byłyśmy głodne i rzucałam się wieczorem na Eintopfgericht to było wszystko razem wymieszane. Jak zaczęłam to zjadać wieczorem, to po paru dniach dostałam zakaźnej żółtaczki i Francuzi, którzy też mieli tam obóz i przychodzili do pracy, ubłagali lekarza, żeby wziął mnie do szpitala. On powiedział, że albo pod płot, albo do szpitala. Ponieważ znałam francuski, to ubłagali tego lekarza, żeby jednak do szpitala. I tam tak zwany KrankenhaustShluft oddział szpitala w Libenwalde, tam leżałam ciężko chora prawie trzy i pół miesiąca.

  • Ale leczona.

Jak to Niemcy – w szpitalu ma być leczona. Żółć mi odpływała z gardła i tak dalej i nie mogłam niczego jeść poza jakąś bułeczką. Bardzo lekka dieta. Potem przyszedł front niemiecki, Armia „Północ” cofała się ze Szczecina i trzeba było [zwolnić] miejsca dla rannych żołnierzy. Nas wyrzucili od razu. Siedziałyśmy trzy dni w jakimś lesie, nie wiedząc, czy Niemcy już wyszli, czy Sowieci przyszli – nic nie wiedziałyśmy.

  • Już byłyście poza wszelkimi organizacjami, nikt się wami nie zajmował.

Tak. Raczej nikogo nie było. Ponieważ mam słaby wzrok, ale w pewnym momencie powiedziałam do Wandy: „Wanda, tam się coś rusza, ktoś tam jest, ale nie mam pojęcia kto”. A to były zwycięskie wojska sowieckie. Jak pierwsze patrole przychodziły to szli – rów, kanał, wszystko pełzało po drodze. Dopiero potem przyszły normalne formacje. Na białym koniu oczywiście przyjechał komendant, [zdjął] nam od razu zegarki z ręki a my krzyczałyśmy, że: „Jesteśmy córki polskich oficerów!”. Człowiek absolutnie nie miał pojęcia, co będzie dalej?

  • To był oficer?

Oficer. On nas zamknął w komórce ku naszemu przerażeniu. Jak to? Przyszli zbawcy i zamykają nas w komórce. Po jakimś czasie przyszedł do nas i powiedział po rosyjsku (nie znam rosyjskiego) […]: „Idźcie drogą prosto, tam jest już autostrada i Polacy”. Dzięki temu uniknęłyśmy najgorszego. Dzięki temu włączyłyśmy się w nurt polski, który szedł...

  • Jaka to była okolica?

Liebenwalde, Eberswalde i przez przyczółek nadodrzański... Nie było ni kwiatka, ni drzewa, ni listka – nic nie było. Przewieźli nas żołnierze na drugą stronę i znalazłyśmy się w Pile. Schneidemühl to się nazywało – Piła. W końcu nas [w Pile] zarejestrowano. Potem jakimś eszelonem...

  • Była już jakaś polska władza?

Coś tam było, jakieś RGO. Zarejestrowali nas. Potem jest jakiś eszelon wojskowy i pojechałyśmy do Łodzi. To był 8 maja, kiedy rano obudziłam się na stacji w Łodzi i słyszę jakieś bombardowania i mówię: „Wanda, znowu się Niemcy cofnęli i znowu jesteśmy pod bombami”. Jakiś kolejarz przechodził i mówi: „Nie, to już pokój jest”. Tak dowiedziałyśmy się, że kapitulacja. Potem trzeba było na piechotkę, na piechotkę, na piechotkę iść do Warszawy.

  • Jak długo szłyście?

Mniej więcej około tygodnia. Nie mogłyśmy w ogóle poznać Warszawy. Ja jestem warszawianką, ona jest warszawianką, nie mogłyśmy poznać naszego własnego miasta, ale na murach, które od czasu do czasu zostały, były napisy: „Córko, jestem tutaj”. I Wanda znalazła napis: „Wandziu, jestem na ulicy Hożej”. I znalazła swoją własną matkę. Przenocowałam [u nich] jedną noc i poszłam na piechotę do Józefowa, bo rodzina ojca miała jakieś letniskowe domy, i znalazłam swoją babkę Wandę Starża-Majewską i dowiedziałam się, że mama wróciła z Berlina też jakimś eszelonem wojskowym. Mama była i zaczęła iść w kierunku Łukowa, żeby znaleźć mojego brata, bo on był u ciotki w mająteczku. Brata wywoziliśmy często do ciotki, która miała dwa małe mająteczki i to się nazywało Liegenschaft po niemiecku – to była opieka niemiecka nad dworem. Mama poszła tam na piechotkę, a ja znowu jakimś cudem...

  • Odnalazła dziecko?

Odnalazła jego, swoją siostrę, brata i odnalazła sytuację, w której powiedziano, że: „Właściciele ziemscy muszą się ulokować trzydzieści kilometrów od dworu”. Jak przyjechałam, to ta wiadomość już była. Byłam przekonana, że jak zobaczę się z nimi, to będę mogła... Byłam zapisana na studia do Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, razem z moją siostrzenicą uczyłyśmy się... Byłam przekonana, że będę mogła się uczyć, ale zastałam sytuację...

  • Od razu was wysiedlono z własnego majątku.

Powiedziano, że wysiedlenie będzie, na przykład, za parę dni. Pamiętam, jak ojciec mój szedł na wojnę, to mi powiedział: „Twojej opiece zostawiam matkę i syna”. Miałam szesnaście lat. Ciągle sobie to przypominałam, myślę sobie: „Nie dam rady, nie mogę ich zostawić przecież”. Przyjechała jedna z ciotek z Józefowa, z rodziny ojca i powiedziała: „Słuchaj, ja jadę na Ziemie Odzyskane”. Pojechałam z nią, znowu eszelonami pojechałyśmy przez zbombardowany okropnie Wrocław. W końcu pociąg stanął w jakiejś okolicy – patrzę, a to dachy czerwonawe, zieleń, klomby i mówię: „Ciociu, tutaj chyba nie było wojny, jeżeli tutaj, no to tutaj zostajemy”. To się nazywało Baltz Salzbrunn czyli Solice Dolne.

  • Wiedziałyście, gdzie się kierować?

Nie, nic nie wiedziałyśmy. Wyszłyśmy na dworzec, pociąg sobie pojechał dalej i powiedziałam: „Ciociu, jeżeli w ogóle gdzieś mamy, no to tutaj, bo tutaj chyba w ogóle nie było wojny”. A to okręg wałbrzyski – wszyscy go oszczędzali jednak. Zaraz paru Polaków się zjawiło i powiedzieli: ”A kto wy jesteście?”. – „A to i to”. – „A pani ma maturę?”. – „No oczywiście, że mam maturę”. – „No to do pracy”. – „Do pracy”. Ciotka powiedziałam: „Ja nie będę pracowała, ja chcę założyć szkołę baletową”. Ona była po [szkole baletowej] w Berlinie. Przydzielono mnie do pracy, dano mi klucze od jakiegoś mieszkania i powiedziano tak: „Ma pani klucze od mieszkania, tam są Niemcy, trzeba ich wyrzucić!”.

  • I to pani miała się tym zająć?

Naturalnie. Cały czas, jak wracałam z obozu i w ogóle z Niemiec, to cały czas sobie myślałam, że jak spotkam Niemca, to nie wiem, co bym z nim zrobiła.

  • Że się jakoś zemszczę, tak?

Jakaś potrzeba zemsty [była we mnie] właśnie. Poszłam do mieszkania, to była ulica Saperów 5 na górce, otworzyła mi starsza pani, stary pan. Byłam tak wychowana, że starość to już jest starość. Mówię: „Przepraszam panią, ale ja mam tutaj przydział tego mieszkania”. – „No dobrze, ale co my zrobimy? Wie pani tutaj na górze jest pokój z kuchnią, gdyby pani nam załatwiła”. Mówię: „No to proszę bardzo, my załatwimy, tylko proszę nam zostawić z ciotką: dwa talerze dwie łyżki dwa razy pościel, bo my nic nie mamy, bo my jesteśmy w ogóle wysiedlone ze wszystkiego”. Załatwiłam im tę górę, a oni rzeczywiście wynieśli wszystko, co tam mieli. Moje miejsce pracy śmiało się ze mnie, że to jedyna Polka, która tak postępowała, że wszystko wynieśli i do pustego mieszkania weszłam. Byłam szczęśliwa, że mamy te dwa talerzyki i dwie [zmiany pościeli]. I tak się to odbyło.

  • Gdzie zaczęła pani pracować?

Zaczęłam pracować w urzędzie gminnym Biały Kamień, a potem w Solicach Dolnych. Człowiek był młody, zakochana byłam śmiertelnie w jednym z chłopców, który też poszedł do Powstania, i nie wiedziałam, co się z nim stało. Człowiek był młody, chciał się jednak pobawić i jakoś to się bardzo niefortunnie ułożyło, że tancerzem, który tańczył świetnie był [przyszły] mój mąż, ale był nie do życia zupełnie. Wyszłam za niego...

  • Nie wie pani, co się stało z pani ukochanym?

Owszem, wiem. Wrócił do Poznania, skończył studia. Przedtem się ożenił z koleżanką z AK. Kiedyś się spotkaliśmy już po wszystkim. Moje małżeństwo było bardzo, bardzo nieudane. Postanowiłam wracać do Warszawy.

  • Z jakich okolic był pani mąż?

Z Łodzi.

  • I też pojechał na Ziemie Odzyskane?

Przyjechał na Ziemie Odzyskane, był bardzo przystojny, lgnęły do niego kobiety i kieliszki. I tak się to stało. Cały czas usiłowałam wrócić do Warszawy. Pierwszy raz, jak przyjechałam do Warszawy, poszłam od razu do kościoła bernardynów, do Stefana Wardeckiego.

  • I on tam był?

Nie. Była jego najmłodsza córka. Stanęłam przy furtce i mówię: „Basiu, to ja, wróciłam”. Ona mówi: „Boże! Rozmawiałyśmy dzisiaj, „Zuzanna”, z mamą o tobie i ty wróciłaś”. I właśnie tak to się stało.

  • Jak długo pozostała pani na Ziemiach Odzyskanych?

Chyba do 1951 albo 1952 roku.

  • Kiedy urodziła się córka?

Córka urodziła się [na Ziemiach Odzyskanych]. Niestety małżeństwo się nie udało, ale córka tak. Córka jest podobna do ojca. [W Warszawie] nie było mieszkania, wynajęłam jakiś pokój pod Kelmbowem [w małym] domku. Mieszkałyśmy razem z córką. Mąż czasami dojeżdżał, czasami nie.

  • Już po powrocie?

Już po powrocie. On nie chciał do Warszawy oczywiście.

  • W ten sposób pogorszyła pani sobie warunki?

Chciałam w ogóle być w Warszawie. [W Białym Kamieniu] nie było ani światła, ani gazu, niczego. Las, las, las.

  • W latach pięćdziesiątych owało jeszcze podstawowych udogodnień?

Oczywiście. Kiedyś przyjechała do mnie znajoma z Solic Dolnych, która pracowała u mnie, i powiedziała: „Co ty tu robisz? Sama w lesie z dzieckiem, które zaraz będzie szło do szkoły? Pracuję w Ursynowie, mój mąż jest wykładowcą...”. To przede wszystkim to partyjne wszystko.

  • SGGW tam było?

Ale najpierw to była szkoła rolnicza, a potem SGGW. [Mąż koleżanki] był tam wykładowcą. Ona powiedziała, że była u mnie, że taka sytuacja jest tragiczna i on prosił, żeby przyjechać. Pamiętam, że jechałam 104 z placu (jak kolejka jeździła) z placu Południowego 104 przyjeżdżało. Pomyślałam sobie: „Jeżeli mnie przyjmą, to byłoby dobrze, ale muszę jakoś mieszkać. Poszłam do dyrektora, a dyrektor powiedział: „Słyszałem o pani, że pani jest świetny organizator i mogę pani dać jeden pokój”. To już było dobrze.

  • Na miejscu?

Na miejscu. Stały budynki wykładowe, była stołówka, wchodziło się przez bramę, a po prawej [stronie] była przybudówka i były pokoje pojedyncze. Dał mi jeden pokój. Potem powiedziałam, że: „Panie dyrektorze, ja mam jednak dziecko”. – „To ewentualnie dam pani dwa pokoje”. Jak już dwa pokoje dostałam, a jeszcze mąż mi się plątał, to natychmiast złożyłam sprawę o rozwód. I tak się to stało.
Pracowałam w SGGW dosyć długo. Potem SGGW przeniosło się w ogóle na Ursynów i zwolniło w ogóle budynki na Rakowieckiej. Ponieważ zajmowaliśmy mieszkania służbowe, a Gomułka wtedy okropnie pilił do tego, żeby służbowe mieszkania opuszczać. Więc mnie i mojej matce przydzielono mieszkanie strasznie daleko, gdzieś pod Hutą Warszawa, dla mnie to był obcy teren, ale przydzielono, to przydzielono. Potem tak się stało, że przeszłam z SGGW do wydziału V Polskiej Akademii Nauk i w związku z tym jestem tutaj.


  • Mówiła pani o wewnętrznym przekonaniu konieczności wybuchu Powstania. Jakie były pani przemyślenia na ten temat?

Wtedy uważałam, że Powstanie jest wynikiem naszej sytuacji. Były rozstrzeliwania, łapanki, był taki straszny terror, że już nie można było tego w ogóle wytrzymać. Cała młodzież była nastawiona na to, że musi wybuchnąć Powstanie. Czytałam teraz Bora-Komorowskiego w „Gazecie Wyborczej”, że on nie wiedział, czy dać rozkaz, czy nie dać...

  • Okulicki co innego mówił, a Chruściel mówił co innego.

Tak. Nie było to uzgodnione z Londynem, w ogóle to nie było nigdzie uzgodnione, a Bór-Komorowski uważał, bo tak mu powiedzieli, że wojska radzieckie już są na Pradze i że przyjdą. Przecież nie przyszli w ogóle. Dla nas, dla młodzieży, która w dodatku już pracowała w konspiracji, to było nie do pomyślenia, żeby Powstania nie było w ogóle. Pamiętam, że najszczęśliwsze chwile z Powstania, to było to, że wszyscy się trzymali razem. W pierwszych dniach Powstania była jednomyślność w narodzie.

  • Duże przeżycie i wielka wartość.

Wielka, wielka wartość. To było nie do pomyślenia, żeby Powstania nie było w ogóle. Teraz się mówi różne rzeczy.

  • Po fakcie można sobie interpretować różnie, ale nie można było lekceważyć tego, co myśleliście.

Ale wtedy to było nie do pomyślenia, żeby Powstania nie było. Wiedzieliśmy, że mamy mało broni, że wróg jest przepotężny w stosunku do nas. Czuliśmy przez skórę, że to się źle skończy. Człowiek młody szedł, w ogóle nie myślał o [konsekwencjach]. Nie myślało się ani o śmierci...

  • Nawet, jak się myślało, to jako o potrzebie.

Jeżeli ktoś był ranny, kolega czy koleżanka, to wtedy człowiek się zastanawiał.

  • Jak pani widzi własny udział w Powstaniu?

Dla mnie to była ogromna wartość. Powinnam była wcześniej związać się z AK, ale nie było mnie w Warszawie. Byłam na Wschodzie. Dla mnie to była szalona wartość, to, że byliśmy razem, że młodzież się skupiała. To jest nie do ogarnięcia. To są wartości przewyższające wkład, który ponieśliśmy. Inna rzecz już po Powstaniu, już jak pracowałam w Akademii, skończyłam kurs pilotażu. Kiedyś byłam jako pilot przewodnik w Pradze czeskiej i tam się popłakałam, bo jak zobaczyłam [nietknięte] mury, to się popłakałam. Niemniej dla nas wartości były jednak ważniejsze. Czesi jak to Czesi, oni nie odbierają tego tak jak my.

  • To bardzo pięknie, że dom, szkoła potrafiły wychować tak to wasze pokolenie.

Nasze pokolenie tak było wychowywane. Całe szczęście. Ojciec mnie uczył legionowych piosenek od samego początku. Poszedł do Legionów w czternastym roku życia, maturę zdawał już jako podporucznik, a był pierwszym adiutantem na Cytadeli. Urodziłam się w Warszawie, ale mieszkaliśmy wtedy w Cytadeli.

  • To też miało znaczenie. Rzeczywiście rodziny wojskowe żyją zupełnie innym rytmem.

Zupełnie innym rytmem. Z tym że pamiętam, jak byliśmy cztery lata na Wileńszczyźnie i wtedy umierał marszałek Piłsudski. Ojciec mój od razu powiedział: „Będzie wojna”. Z Wileńszczyzny w galowym, całkowitym ubraniu pojechał na pogrzeb. Nie zdążył do Warszawy, pojechał do Krakowa, bo powiedział sobie: „Muszę stać przy trumnie swojego komendanta”. I tak się stało. Myśmy byli pokoleniem, które po rozbiorach pierwszy raz [żyło] w wolnej Polsce, ceniło sobie wolną Polskę.



Warszawa, 7 września 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Danuta Starża-Majewska Pseudonim: „Zuzanna” Stopień: łączniczka Formacja: Pułk „Baszta”, Batalion „Oaza” Dzielnica: Mokotów, Sadyba Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter