Danuta Stefanowicz „Magdalena”
Nazywam się Danuta Stefanowicz, z tym, że w czasie Powstania nosiłam nazwisko Sarnecka. Byłam sanitariuszką i gońcem z racji przynależności do Szarych Szeregów, po złożeniu przysięgi do AK. [Pseudonim:] „Magdalena”. [Data i miejsce urodzenia:] 18 października 1926 rok, Łódź.
- Jak pani pamięta lata przedwojenne? Gdzie pani mieszkała? Urodziła się pani w Łodzi, tak?
Tak, w Łodzi, ale to były dosyć burzliwe sprawy dla moich rodziców, bo ojciec był socjalistą i został wywalony z Łodzi jako nauczyciel. Przeniósł się do Warszawy dlatego, że w Warszawie była rodzina mojej matki. Zaczął uczyć, o dziwo, w szkole żydowskiej tylko dlatego, że nie miał prawa uczyć dzieci polskich. Takie były wtedy prawa. Mieszkaliśmy na Lesznie, w dzielnicy żydowskiej, w bardzo kłopotliwych warunkach, bo to były stare domy z pluskwami, z historiami, i w końcu udało im się kupić, wpłacając pierwszą ratę, bo to nie kupowało się tak za gotówkę, tylko w ten sposób, mieszkanie na Żoliborzu, w dzielnicy, gdzie były domy, bloki nauczycielskie. Tam do Powstania mieszkałam i właściwie już potem, po wojnie tak samo, po odremontowaniu tego. Ale Powstanie zaczęło się dla mnie w tym domu.
- Wracając jeszcze do lat przedwojennych, tata w jakiej szkole uczył w Łodzi?
To już tego nie powiem. Mogę tylko powiedzieć, pamiętam dokładnie dom, bośmy mieszkali w budynku dla personelu szkolnego na Podmiejskiej. Na Podmiejskiej był z jednej strony dom mieszkalny dla nauczycieli, potem duży plac, boisko i potem duża bardzo szkoła. Pamiętam, matka moja pracowała i ojciec pracował.
Wiktor, Wiktor Sarnecki.
- A później, jak był w Warszawie, w szkole żydowskiej, to też nie pamięta pani, jaka to była szkoła?
Na Lesznie, to tylko tyle pamiętam, że to było Leszno, bo mówił, że chodzi na piechotę, niedaleko chodził. Na wakacje żeśmy jeździli na kolonie z żydowskimi dziećmi. Nawet umiałam sporo mówić po żydowsku wtedy, bo razem z dzieciakami to się człowiek łatwo uczy. Ale potem, jak już przenieśliśmy się na Żoliborz, ojciec dostał pracę w szkole, już inne. To było w okolicy Powązek, duża szkoła. Tam był dyrektorem szkoły. Tak, że to już były inne czasy.
- Jakie były relacje między polskimi a żydowskimi dziećmi?
Zupełnie przyjemne. Jak mieszkałam na Lesznie, to byliśmy właściwie jedyną rodziną katolicką, bo tak to akurat ta dzielnica to byli sami Żydzi. Mam wspomnienia stamtąd bardzo przyjemne, dlatego, że oni byli inni niż my. Wiele było inności, ale byli przyjemni, kontaktowi. Wiem, że były problemy, jak mamie się nie chciało gotować. Na dole była restauracja, to zawsze mi proponowano, czy mama ugotowała obiad czy nie, to z restauracji dostawaliśmy za jedną porcję cały obiad, więc mamie było bardzo wygodnie. Podglądałam ich, bo były inne zwyczaje, stąd wiem, jak oni się modlili pod swymi miejscami, bo to w rogu, w swoich szalach. Dużo było wspólnoty. Nie było między nami żadnych [konfliktów]. Typowe, jak wywaliliśmy doniczki z bratem z drugiego piętra na dół, to była awantura, bo ktoś dostał po tym, ale to nie była sytuacja, w której ktoś kogoś nawzajem [atakował]. Nic z tych rzeczy. Pamiętam to jako bardzo miłe wspomnienia.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
Przyznam się, że mieszkaliśmy na Żoliborzu, więc wszelkie bombardowania wielkie były przede wszystkim w Śródmieściu. Zaczęło się od tego, że wychodziliśmy na podwórko i widzieli z daleka łuny, które pokazują się nad miastem. Bałam się tego i spałam we wnęce kuchennej, która była zasłonięta najbardziej, ciemna i nie było widać żadnych wybuchów i bomb. Można było mniej słyszeć to wszystko. A potem to już tak jak wszyscy, normalnie – przerażenie, strach, problem, co będzie dalej. Właściwie wszystko przepadło, wszystko się burzyło. Nie było pracy. Ojciec nie pracował, matka nie pracowała. Każdy dzień nie wiadomo było, z czego będziemy żyć, aczkolwiek wszyscy robili zapasy, wszyscy mieli zapasy. Myśmy jeszcze odziedziczyli kanapę. Sąsiedzi nasi, okazuje się, że też rodzina żydowska, którzy wyjechali tuż przed wojną i zostawili mamie prośbę o opiekę mieszkania, z tym, że w liście było napisane, żebyśmy koniecznie dbali o kanapę i ją wzięli do siebie. Jak się okazało, że kanapa była skarbem, bo w kanapie był ryż, konserwy, była mąka, były najrozmaitsze rzeczy, co wtedy to była ogromna sprawa. Tak, że dzięki tej rodzinie myśmy nawet mieli mniejsze problemy na początku. Potem to zało pieniędzy, pamiętam, że matka sprzedała mój kostium, pamiętam, że miałam piękne ubranie krakowskie, pięknie zrobione, dużo pieniędzy za to jednak. Bo to w czasie wojny to nie tak, że wszyscy nie mieli, znów życie jest życiem. Ktoś handlował, ktoś kupował, ktoś przywoził, ktoś przywoził spod Warszawy jedzenie, ktoś przywoził z Łodzi, do Generalnej Guberni różne rzeczy. Ludzie kombinowali, mieli pieniądze i na tym to wszystko trwało. Myśmy się nauczyły z mamą, robiłam rękawiczki z gwiazdami, były modne gwiazdy. Były modne drewniaki, tośmy robiły specjalne paski ze sznurka. Robiło się torby. To wszystko szło na rynek i z tego się potem zbierało możliwości utrzymania. Tak, że potem ojciec zaczął pracować na kompletach, już prowadził komplety tajne, więc troszeczkę z tego jakiś pieniądz był. Ale w ogóle to był okres bardzo trudny, bardzo ciężki i wtedy strasznie przykry, kiedy wyrosłam bardzo i musiałam mieć jakiś dokument, żeby mnie Niemcy nie złapali. Najpierw chodziłam do Zmartwychwstanek, ale ojciec mnie przepisał potem do szkoły handlowej, po to żebym miała lepsze zaświadczenie, żeby mnie nie łapali. Ale do tej szkoły jeździłam tramwajem przez getto. To było makabryczne, dlatego że widziałam te straszne rzeczy, przerażające rzeczy, gdzie właściwie do dziś nie zapomnę – wejścia do wielkich restauracji, czego nie mogłam zrozumieć, do restauracji, gdzie rozdmuchani, w pięknych szubach, bogaci Żydzi wchodzili, a szpaler biedaków po dwóch stronach żebrał, żeby dali coś na jedzenie. I policjanci żydowscy, którzy żeów w jakiś sposób tam uderzali i doprowadzali do porządku. To było strasznie przykre. Potem to już był problem, że widziało się tych ludzi umierających na ulicach. Makabra zupełna. Z tym, że w tramwaju, dwa razy, przy mojej pomocy, udało się dzieciaki przeprowadzić stamtąd. Od tyłu, między tramwaje wskoczył chłopiec, wszedł przez tył do nas. W tłumie go przycisnęli, żeby Niemcy [go nie widzieli]. Niemcy jechali na przednich siedzeniach, bo pierwsze dwa miejsca były oddzielone łańcuchem. Niemcy byli tam, my tu, a tu z tyłu nie było tego widać. Potem jeden i drugi raz tego chłopaka, znałam tych ludzi, dlatego, że przez kontakty, które były związane z pracą mojego ojca. To nie tak, że to był ktoś, kogo nie znałam, tylko ktoś, kto mnie poznał w tramwaju, kto mnie zauważył tam. Jedno dziecko właśnie w ten sposób przywędrowało do nas do domu. Potem mama tleniła mu włosy, uczyła go religii, uczyła go katechizmu. [Te dzieci] odsyłane były, to już dokładnie nie wiem, bo to mama załatwiała, były kontakty w kierunku Śląska. Tam były jakieś siostry zakonne czy ktoś, gdzie się te dzieci odsyłało. Dwoje dzieci w ten sposób pojechało tam od nas.
Tak.
- Pamięta pani może imiona?
Nic nie pamiętam.
- W jakim mniej więcej wieku byli?
W moim wieku, wtedy to troszeczkę młodsi może. To byli uczniowie ojca ze szkoły, niewielka różnica. Druga to była pani, Żydówka, która też przez nasz dom przeszła. To była osoba, której rodzinie zabili, to znaczy zostało wykopane w Lidzie, to jest na obecnej Litwie, w Lidzie były wykopane doły, było rozstrzelanie wszystkich Żydów, zapadli się do dołów i ona tam była między nimi też. Cała jej rodzina była rzeczywiście zabita, a ona była tylko ranna. Ona się stamtąd wygrzebała w nocy, dotarła do mojej matki brata, który mieszkał tam i potem on ją przywiózł do nas do domu, do Warszawy. Jak, to nie wiem, jakim cudem, ale udało się. U nas siedziała. Ojciec wybił w szczytowej ścianie domu niszę, tam była szafa, że w razie rewizji to ona się tam chowała. Najpierw była u nas przez parę miesięcy, potem pojechała, było gorąco, rozstrzelali cała rodzinę, ktoś zdradził, całą rodzinę w tym bloku, za to że chowali Żydów, to ich, Żydów, tą rodzinę rozstrzelali Niemcy. W końcu ojciec troszkę bał się, że się to dla nas też źle skończy i udało się ją przewieźć do rodziny mojej matki poza Warszawę, gdzieś w okolicę Kieleckiego. Myśmy stracili z nią kontakt potem, a po wojnie ona była u nas, więc na pewno wiem, że ona przeżyła. Pamiętam tylko, że miała na imię Zosia, pani Zofia. Przeżyła, wyjechała podobno do Izraela, to już dalej nie wiem szczegółów. Tak, że mieliśmy z tym różne problemy i kontakty. Rodzina była bardzo zwarta i wszyscy się pilnowali. Nikt nie zrobił żadnego psikusa, żeby to zdradziło się.
- Brat pani mamy, który ją przywiózł jak się nazywał?
Marek Rysiński. On ją przywiózł w sposób niesamowity, zresztą nie chciał zdradzić mojemu ojcu, że to jest Żydówka. Myślał, że może to się tak uda powiedzieć, ale mój tata tak długo pracował z nimi, że się bardzo szybciutko rozeznał w tej sprawie. To da się poznać, to mimo wszystko, że ona miała urodę taką, że właściwie można by nie myśleć [że nie jest Żydówką].
- Czasem określa się to jako „dobry wygląd”, że właśnie „dobry wygląd” pomagał.
„Dobry wygląd” bardzo pomagał. Nie można było ich odróżnić i krzywdy zrobić. Niemcy byli cholernie wyczuleni, bardzo wyczuleni. W przyszłości miałam po raz drugi taką sytuację, że wiem, jak łatwo im się rozeznać w takiej sprawie. Tata miał odrobinę, cień akcentu, to wiedział. Ale tu się udało, ojciec wiedział, o co chodzi i żeśmy od razu [zadziałali]. Skrytka zresztą przydała się nie tylko dla niej, ale i dla mojego brata w czasie rewizji. Była kiedyś rewizja, bo cała grupa chłopaków wpadła, ktoś tam zdradził. Była w nocy rewizja całego domu i wszystkich jego chłopców, kolegów zabrali, a jego nie. Tylko dlatego, że był schowany w niszę za szafą, nie znaleźli go. Tak, że przydało się i dla nas.
- A ci, co zamordowali Żydów na Litwie, to kto to był – Niemcy, Rosjanie?
Tam na Litwie?
Cały czas się zastanawiałam, czy to byli Rosjanie czy Niemcy, bo nie pamiętam. Ale Jędrek, może ty pamiętasz, to był wczesny okres wojny?To była miejscowa ludność, odgrywała się. [dopowiedziane przez męża]Nie, nie. Nic z tych rzeczy. To były normalne wojska, tylko teraz nie pamiętam, jakie. Chyba rosyjskie, ale głowy nie dam.
- Jak był początek wojny, to na pewno Rosjanie.
Bo partyzantka wolska w Wilnie, to wpadła w ręce Rosjan wtedy, w tym czasie.
To były czterdzieste lata. Zaraz pierwszy okres wojny. Rosjanie niby zrobili pokój, przymierze. [dopowiedziane przez męża]Niby weszli, ale zaczęli robić przykre rzeczy.
- A tutaj, jak pani pomagała dzieciom żydowskim, jak tramwaj przejeżdżał przez getto, to faktycznie miał zamalowane szyby, że nic nie można było widzieć?
To był jeszcze okres, kiedy mieliśmy tramwaje, [w których] na samym przodzie i na samym tyle nie było w ogóle szyb. Były tylko przegródki, od strony tam, gdzie się wchodziło, to pusto i balustrada balkonowa, coś w tym rodzaju. Ktoś wskoczył, ryzyko życia, bo bardzo mało miejsca przecież, ale jak skoczył szczupły i przytulił się do [balustrady], to zanim tramwaje się minęły, to można było go wciągnąć. Myśmy go wciągnęli i na tej zasadzie to się udało.
- Cały czas później takie tramwaje tam jeździły?
Nie, potem już oszklone tramwaje, inne, zamknięte. Już było trudno cokolwiek zrobić, ale wtedy, na początku, były stare warszawskie tramwaje, które były otwarte w tym miejscu, tak że to było można [zrobić].
- Jak, kiedy zetknęła się pani z konspiracją?
To jest taka sprawa, że wśród kolegów i przyjaciół, mój brat bardzo wcześnie już zaczął konspirować. Jeszcze nie byłam w Harcerstwie, a już służyłam jako zabezpieczenie. Jak oni gdzieś szli, na zebranie, to brat mnie brał ze sobą i gdzieś tam czytałam książkę albo się bawiłam lalką w tym domu, żeby oni mogli się spotkać i w razie czego ich ostrzec. Natomiast w Harcerstwie w drugim roku czy w trzecim roku wojny, nie wiem, jak to było, ale Harcerstwo było w Polsce bardzo popularne i zaczęło się od zwykłego Harcerstwa, w tym sensie, że były drużyny harcerskie. Potem zaczęliśmy już jeździć na Piaski, na Bielany, tam teraz są olbrzymie domy. Wtedy to się nazywało Piaski. [Jeździliśmy] na Piaski ćwiczyć różne rzeczy. Były tam trochę żarty, trochę zabawa, bo to, ale też trochę nauki pierwszej pomocy, jak to zrobić. Były różne spotkania harcerskie w domach, słuchaliśmy muzyki poważnej. To życie było trochę inne, żeby nie było ciągle takie okropne. Przychodził ktoś, koncert robił na pianinie, prywatnie, znajomy. Przy okazji były takie czy inne kontakty i takie czy inne nauki. Potem dostałam, jak już było ustalone, że już to jest na poważnie, bardziej na poważnie, tośmy dostawały konieczność lepszego wykształcenia. Trafiłam do Szpitala Świętego Rocha. Tam poszłam, miałam się nauczyć pierwszej opieki, pierwszych opatrunków. Nie było to łatwe, dlatego, że myśmy przeszkadzali w szpitalu. Szpital pełnił różne funkcje, szybko się zorientowałam, że oni ukrywali wiele osób, które były ranne. Każdy z nas był zagrożeniem, kto tam przyszedł ekstra. Poza tym mieli tyle roboty, że to przeszkadzało. Doktor, którego prosiłam, żeby mnie nauczył, mówiłam mu, że chcę być lekarzem, bo już wtedy chciałam być lekarzem, to powiedział, że jak spełnię zadanie, które mi zleci, to on będzie mnie uczył. A zadanie polegało na tym, że była ciężko chora babka, prawie umierająca, która miała cukrzycę i miała amputowaną kończynę na wysokości uda i to udo potwornie ropiało. To był taki smród, że nikt nie potrafił przy niej wytrzymać, a jednocześnie trzeba było jej pomóc, zmieniać opatrunki, nie mieli czym. Chodziło tylko o to, żeby to zmieniać, odświeżać, kompresy robić. Zostałam tam całą noc. Jak on przyszedł, mnie zobaczył, że przetrwałam tam całą noc, to wtedy zaczął mnie uczyć i nauczył mnie bardzo wiele i bardzo dużo mi się przydało. Nauczył mnie szyć rany, nauczył mnie robić opatrunki, robić zastrzyki, ale przede wszystkim szyć, a to bardzo ważne. To mi się w bardzo wielu wypadkach przydało. Oczywiście unieruchomienia najrozmaitsze. To był mój początek medycyny już wtedy.
- A pamięta pani nazwisko tego lekarza?
Nie, nie pamiętam. Wtedy to się nikt nie chwalił tym. To było nawet tak, że nie bardzo chcieli mówić, żeby ktokolwiek cokolwiek wiedział. Potem drugą przygodę w ramach akcji miałam, mianowicie, to tuż przed Powstaniem, dostałyśmy rozkaz przewiezienia materiałów opatrunkowych z Długiej na Żoliborz. Jak to się miało odbyć? Dostałyśmy platformę na dwóch kołach, z dyszlem. Miałyśmy podjechać tym na Długą, tam miałyśmy dostać paczki i paczkami zapleczami, na tyłach przewieźć na Żoliborz. Był problem, bo to na ogół była cicha i spokojna dzielnica, nagle grupa wojskowych Niemców zaczęła iść w tym kierunku. Dziewczyny się zlękły i puściły dyszel. Jak puściły dyszel, to to się przewróciło i paczki spadły. Byłam przerażona, bo jak w paczkach są małe, to były osobiste opatrunki dla każdego żołnierza i na pierwszy ogień, na pierwszą pomoc. Jak oni to zobaczą, to będzie problem. Poza tym sama ta cała sytuacja. Ale Niemiec zobaczył dziewczyny młode, podszedł do nas i pomógł nam, [powiedział], że on mi to załaduje. Zaczęłam się śmiać, on mi załadował to na [platformę]. Potem one wyszły z bramy, zobaczyły, że wszystko w porządku i przeszłyśmy potem parkiem, dołem, tutaj od strony Wisły i przywiozłyśmy na Żoliborz wszystko w komplecie. Tak, że wszystko się udało. To była moja akcja, z której byłam bardzo dumna wtedy.
- Czy były przygotowania do Powstania Warszawskiego?
W jakim sensie przygotowania?
- Czy coś się mówiło, czy się czekało?
Ciągle się mówiło, stale się mówiło, że będzie. Każdy z nas dostawał gdzieś przydział. Miałam przydział na Buraków, nie wiedziałam, gdzie jest Buraków. Ale zanim zdążyłam się dowiedzieć, to potem się wszystko zmieniło. To raczej mój brat więcej wiedział niż ja. Byłam traktowana jak [dziecko], zresztą byłam dziecinna, mimo, że miałam szesnaście lat, to dzisiaj szesnastolatka jest znacznie bardziej przebojowa i samodzielna. [Byłam] wychowana w starym trybie, w inny zupełnie sposób. Wiedziałam, że coś będzie, wiedziałam, że się szykuje, ale to właśnie przez brata. Nie doszłam do siebie na Buraków dlatego, że odwołano Powstanie, a potem, mieszkałam na Mickiewicza przy ulicy Cieszkowskiego i słyszeliśmy strzały ze strony Suzina i nagle wjechał czołg w kierunku Placu Lelewela przez ulicę Cieszkowskiego. Tu zorientowaliśmy się, co jest źle. Czołg się zaczopował, ktoś zrzucił butelkę z balkonu, on się wycofał. I wtedy mój brat, który także już miał pójść do swojej jednostki, a znalazł się w domu, natychmiast przez balkon, przez okno, on i mój kuzyn, który razem z nim był, jeszcze paru kolegów, wyszli, mieszkaliśmy na parterze, więc było łatwo i pobiegli tam, gdzie mieli swoje miejsca. Wróciłam tutaj do nas domu, to znaczy byłam w domu, ale wróciłam na podwórko, gdzie dowiedziałam się, że mamy, wszystkie harcerki mają składać przysięgę. To miało miejsce w podziemiu głównego bloku od Mickiewicza, nie, od Słowackiego, dlatego że to był wielki schron budowany na wszelki wypadek na wojnę. W tym schronie potem był szpital, ale wtedy jeszcze było pusto i myśmy tam uroczyście składały przysięgę do AK. Potem już nas rozdzielono i trafiłam do.
Brat też był na Żoliborzu, ale na Mickiewicza w okolicy szpitala, który był, czyli przy Placu Wilsona, koło apteki. Szczegółów nie znam, ja go potem już nie widziałam.
- Znaczy, brat nie przeżył, tak?
Przeżył, ale my z bratem widzieliśmy się kilkadziesiąt lat [po wojnie], dopiero, on był, [przeszedł] przez Altengrabow, w Anglii. Najpierw był w obozie wojskowym, potem w Anglii, z Anglii był w Australii, z Australii był w Kanadzie i dopiero wtedy zaczęliśmy z nim mieć kontakt. Nie wolno było, przecież nie można było listów [pisać]. Tylko gdzieś tam dowiedziałam się, że przeżył, od kogoś, ale wiadomości bezpośredniej [nie było]. Przysłał jeden list, to miałam straszne przykrości, wzywali mnie od razu.
Zbigniew Sarnecki.
„Żbik” chyba, ale głowy nie dam.
Michał, to żyje, [pseudonimu nie wiem]. Michał był u nas parę dni, że szczegółów o nim nie znałam. A z bratem się w końcu widziałam po latach, on zaczął w końcu przyjeżdżać do Polski, ale to były inne sprawy, inne czasy, człowiek tak się nie pytał. Zresztą bardzo żałuję. Mój brat był potem ciężko chory. Był w Ameryce na końcu, miał nowotwór jelita grubego, na sam koniec mnie tam wezwał. Dwa tygodnie przy nim siedziałam w szpitalu, pomagałam mu umrzeć, bo to była straszna rzecz. Dla niego to były duże cierpienia. On był bardzo religijny i nie chciał żadnego leczenia dodatkowego, tylko zgodził się na środki przeciwbólowe. To pytałam go, chciałam się coś dowiedzieć, ale to nie było już możliwe. Natomiast przedtem, jak przyjeżdżał do Warszawy, bo przyjeżdżał ze trzy razy już w ostatnich czasach, to mama anektowała go całkowicie. Myśmy mieszkali już osobno i to już mama go właściwie nie odstępowała, czyli prawdę mówiąc uniemożliwiła trochę dowiedzenie się o wszystkim od niego, co się z nim działo, jak to było. Trochę wiem, ale bardzo mało.
Cztery lata starszy ode mnie był.
- A dokładnej daty pani nie zna?
Musiałabym zajrzeć, nie pamiętam w tej chwili.
- A kuzyn Michał miał to samo nazwisko?
Nie. [...] On był pod Warszawą, musiał uciekać, bo był spalony i zatrzymał się u nas w domu, tuż przed Powstaniem. On brał udział potem w Powstaniu w Warszawie... Lipko.
- Tak, że pierwszy dzień Powstania to było właśnie składanie przysięgi, tak?
Pierwszy dzień Powstania to był żaden, bo już Powstanie miało być, potem Powstanie odwołane, to duży blok nauczycielski, kupa młodzieży tam była. Wszyscy już na podwórku latali, biegali, w ogóle nie wiadomo było, co robić. W końcu, jak Powstanie definitywnie się zaczęło przez strzały na Suzina i przez czołgi pierwsze, to każdy nie wiedział, gdzie pójść, bo to już było za daleko, żeby pójść tam gdzieś. Tak, że szło się tam, gdzie ktoś w danym momencie kazał. Trafiłam najpierw na placówkę sanitarną na Aleję Wojska [Polskiego], to była szkoła w Alei Wojska [Polskiego], duża szeroka ulica, cała pod obstrzałem z Instytutu Chemicznego, więc dużo tam było niebezpieczeństwa. Pierwszy mój ranny tam był, któremu udzieliłam pomocy. Myśmy [go] przez lornetkę widzieli po przeciwnej stronie ulicy, pod tamtym domem. On dostał kulę w nogę, strasznie mu ta noga [krwawiła]. Było widać, jak krew buchała. On to sobie później przycisnął i trzymał. Nikt nie wyszedł z tamtej strony, mimo że było bliżej, albo go nie widzieli, bo on [był] tuż pod murem. Właściwie był na straty, jak to się mówi, i tu z tej strony była na miejscu sanitariuszka, już doświadczona, była pani doktor, i wszyscy się strasznie bali. My głupie, małe, młode, nie małe, bo byłyśmy obie dosyć duże, ale chodzi o to, że nie zdawałyśmy sobie sprawy. Bohaterstwem jest bać się i pójść, a tu myśmy sobie kompletnie nie zdawały z tego sprawy. Myśmy zgłosiły się na ochotnika, że polecimy, dali nam nosze, dali nam strażackie kaski na głowę, co było tragiczne, dlatego, że cała ulica była uprawiana na działki. Tam były pomidory, nie pomidory, wiec takie krzaczki, a my w tych kaskach strażackich widoczne jak nie wiem co, łupali jak nie wiem co. Leciałyśmy w kucki, doleciałyśmy do niego, okazało się, że ma tętnicę udową uszkodzoną. Udało nam się założyć przyzwoity opatrunek, ale zrobił się problem, bo to był wielki, ciężki chłopak. Myśmy nie mogły go podnieść w ogóle, więc przyłożyłyśmy nosze do niego, przeturlałyśmy go na nosze, jemu kask na głowę, a same potem hop hop, raz, dwa, trzy, trzy kroki, łup o ziemię. Przypuszczam, że ten chłopak cierpiał makabrycznie zupełnie, bo to dla niego musiało być straszne, aleśmy go doniosły na miejsce. I potem się już przestałam bać, dlatego że on w nocy został przetransportowany do Zmartwychwstanek, tam był duży szpital, tam go w nocy przeniesiono i stamtąd dostałam podziękowanie przez chłopaka jednego z Powstania, który przyszedł specjalnie od niego z kartką, że on żyje, żebyśmy się o nic nie martwiły, nic nie bały, on za nas bez przerwy zdrowaśki odmawia i na pewno nic nam się nie stanie. I rzeczywiście nic nam się nie stało. Tak, że to był pierwszy mój ranny. Okazało się, że ten punkt jest obsadzony i w związku z tym nas potem przeniesiono w inne miejsce, na Mickiewicza 26. To chyba jest to miejsce już blisko Placu Inwalidów, ostatni punkt sanitarny przed Dworcem Gdańskim, gdzie byli Niemcy. Zawsze mam problemy, że się mówiło, że to jest oddział dwieście cztery. Ja go tak pamiętałam, ale nie można było się dogadać z tym wszystkim. To był punkt obsadzony przez chłopców z Pruszkowa, to nie byli chłopcy z Warszawy. Oni już tam czekali, byli wcześniej, przyjechali wcześniej i każdy z nich, dosyć ciekawe mieli pseudonimy, bo gospodarcze. Był „Indyk”, „Kura”, potem „Kogut”, „Żyrafa”, tego rodzaju rzeczy pamiętam. Ale to sami chłopcy z Pruszkowa, nawet spotkałam osobę, która szuka ich losów i umówiłam się teraz, że może coś mi się uda jeszcze przypomnieć. Ona szuka, kto jest kto, bo właśnie ona z tamtej okolicy była i nie wszystkich można było zidentyfikować. Tam przetrwałam całe Powstanie, stamtąd latałam wszędzie jako goniec w okolice placówki wysuniętej w kierunku Cytadeli, bo tam mieliśmy jedną [placówkę]. Potem przez cały Żoliborz w kierunku do mojego domu, co bardzo chętnie robiłam, bo przy okazji mogłam odwiedzić rodziców i tam chodziłam po chleb, dlatego że w naszym domu była piekarnia też, tam gdzie żeśmy mieszkali. Zawsze szedł z nami żołnierz, chłopak z karabinem, dlatego że przejście przez park na Placu Wilsona było zagrożone przez ludzi, którzy zostali usunięci, właściwie musieli odejść ze spalonych baraków, gdzie mieszkali. [...] Była cała dzielnica biednych ludzi, to jak miasteczko zupełnie, drewnianych domków i tam Niemcy, jak od tamtej strony weszli, to wszystko spalili. Marymont?
- A nie było solidarności między powstańcami, a ludnością cywilną?
Była. A w sensie dania żywności? Bardzo różnie. Na naszym punkcie byliśmy bardzo często bardzo głodni. Nie było co jeść. Właściwie zaczęliśmy troszeczkę mieć jedzenie wtedy, kiedy odbili „Blaszankę”, chłopcy, to ich grupa odbiła „Blaszankę” i był olej. Stamtąd przynieśliśmy olej. Tu na miejscu ktoś nam podarował mąkę i zaczęliśmy piec placki, to zaczęło być jedzenie. Dwa dni przed Powstaniem ujawnił się jeden lokator, że ma pełne mieszkanie zapasów żywności. Nikt nie przypuszczał, że to będzie aż tak. Myśleliśmy, że to będą drobne walki, i byli tacy, którzy trzymali żywność po to, żeby ją potem drogo sprzedać, bo wiadomo, że na początku jej nie będzie. Potem się prosił, żebyśmy wzięli, już nikt nie chciał, już nie było po co. Tak, że to były i takie sytuacje.
- Dlaczego nikt nie chciał, nie było mowy, żeby wziąć to jedzenie?
Bo koniec już był Powstania. To był ostatni dzień, kiedy było już wiadomo [że będzie kapitulacja].
- Trzymał na czarną godzinę.
Trzymał po to, żeby potem. Ale w tym czasie Żoliborz był już tak zrujnowany, tak bity, że to już nie było o czym mówić, a poza tym Niemcy wchodząc do każdego domu, ludzi wypuszczali. To zresztą była zgroza zupełna, tego nikt nie przypuszczał i w to nie chciał nikt uwierzyć, to nie jest wyobrażalne dla normalnych ludzi, dlatego, że wypędzali ludzi z domów, a potem, jeżeli ktoś, a na ogół ludzie chowali się w piwnicach, potem wrzucali tam granaty. Zostawało tam mnóstwo szczątków ludzkich, zrujnowane miejsca. Warszawę, jak żeśmy opuszczali, jak wychodziłam z Warszawy, szłam przez dzielnice, to jedna wielka ruina, w ogóle nie było domów, nic w kierunku Pruszkowa. Tak, że nikt z nas nie mógł sobie wyobrazić, że takie rzeczy mogą mieć miejsce. Przypuszczali ludzie, że będą takie czy inne historie, zabijali, rozstrzelali, a poza tym wyszła grupka naszych wojskowych, kupka broni taka śmieszna. Niemcy nie mogli zrozumieć, że Polacy mieli tak niewiele broni, że to było tak maleńko zupełnie. Ich było tylu i tylu ich ginęło, jakie czołgi. Przecież na początku Powstania, to od Piasków, to pierwsza moja wyprawa, jak z rozkazem szłam, to byłam przerażona, czołg za czołgiem. To wszystko stało po to, żeby wejść w Warszawę. Potem one weszły, gdzie i kiedy, to już nie wiem, ale wiem, że one stamtąd ruszyły na całą Warszawę.
- A rozkazy, one były ustnie przekazywane czy pisemnie?
Różnie. To było różnie. Czasem ustnie, czasem na zasadzie kartek.
Były hasła, oczywiście, że tak. Jak się porozumieć, kto jest kto, przecież to różni ludzie byli. Czasem były sytuacje różne, sporo, myśmy tam mieli AK i AL. Nie było wzajemnego zaufania. Były jakieś nieporozumienia. Dopiero pod koniec Powstania zaczęły się te rzeczy troszeczkę wyrównywać, aczkolwiek czasem niektórzy do siebie mieli pretensje, że jedni uciekli, drugich zostawili. Tak stało się z moją grupą. Mojej grupy nie ostrzeżono. Akurat ostatniego dnia Powstania poleciałam do domu. Poleciałam do domu dlatego, że dowiedziałam się, że było bombardowanie tamtej okolicy. Poza tym normalnie, miałam przynieść chleb. Poleciałam tutaj i się okazało, że nie mogę wrócić już. Nie wróciłam do samego końca. Doszłam do Placu Inwalidów, z drugiej strony, od strony budynków widziałam z tamtej strony moich chłopaków, że jeden po drugim wychodzą do przekopu z domu, gdzie żeśmy stacjonowali i jeden po drugim był zabijany przez Niemców, dlatego, że oni weszli od strony AL-owców. Tak myśmy mówili. Czy to prawda, nie mogę tego na sto procent powiedzieć. Ale była między nami umowa, to na pewno wiem o tym, bo to usłyszałam, [że] jeżeli my będziemy ustępować, to mamy ich ostrzec, żeby Niemcy ich od tyłu nie zaszli i odwrotnie. I coś nie zdało to egzaminu. Ale nie mogę nikogo oskarżać, bo to po prostu dokładnie nie wiem, jak to było, a musiałam tam wrócić, chciałam tam wrócić, bo miałam tam [podopiecznego]. To była też przygoda niesamowita. Mianowicie miałam kontakt przypadkowo z całą rodziną przez to, że po kolei ci ludzie ginęli. Najpierw zginęła dziewczyna, która była z nami razem w Powstaniu, którą znałam z czasów Powstania. Wiedziałam, gdzie mieszka i co się dzieje. Potem w tamtym domu, jak nas posłali, że ktoś jest ranny, okazało się, że to był brat tej dziewczyny. Potem zginął ojciec, na końcu była ranna jej matka, która wyszła na działkę, właśnie na Aleję Wojska [Polskiego] i miała uraz w czaszkę. To był straszny uraz, właściwie z mózgiem na zewnątrz, ale ona była przytomna i nam się zdawało, że to się da uratować wszystko. Razem ze swoim „Szaraczkiem”, z drugą moją współtowarzyszką wszystkiego nosiłam ją od jednego punktu do drugiego. Nie chcieli w starym punkcie, gdzie byłam, powiedzieli, że nie da się tego załatwić. Wysłali nas na Plac Wilsona, tam gdzie na Placu Wilsona był normalny szpital, lepiej wyposażony. Za nami leciał chłopczyk, siedmioletni chłopak. Okazało się, że ostatnie dziecko tej rodziny. Przyczepił się tak do mnie, że już mnie nie chciał odstąpić. Jak zaprowadziliśmy matkę do szpitala, ona tam umarła i on nie miał do czego wrócić, jego dom zamknięty. Tylko za mną latał, przyczepił się do naszej jednostki i z nami tam siedział. Cały czas tam był. Był zresztą przydatny, bo tam gdzie czasem nie mogłam wejść, to on wlazł, dlatego, że malutki, bo było łatwiej. Nazywaliśmy go „Adiutancik”. Nawet nie wiem, jak on się nazywał, „Adiutancik” po prostu. Ostatniego dnia Powstania, jak poszłam, to już było gorąco, już było wiadomo, że to już się kończy wszystko, że będzie źle, jeden jedyny raz go zostawiłam. Powiedziałam, że musi zostać, bo się boję, wrócę, polecę na Krechowiecką i wrócę zaraz. Ale już nie mogłam dojść. Na dowód, żeby wiedział, że na pewno wrócę, zostawiłam mu swoją torbę. Zostawić torbę ze wszystkim, to w tych sytuacjach, to on dobrze wiedział, co to jest. Zresztą tam było trochę jedzenia, były moje osobiste rzeczy, między innymi był mój medalik też. Dowiedziałam się od ludzi, [z] których ktoś stamtąd przeżył, ale to już w obozie, bo spotkałam w obozie chłopaka, który był z naszego plutonu, powiedział mi, że on powiedział, że po niego wrócę i za żadne skarby nie chciał wyjść. Czyli właściwie nie wyszedł, wrzucili Niemcy granaty i mówiło się, że zginął. Ale dla mnie się nie skończyła historia, dlatego, że coś niesamowitego, po latach, byłam już lekarzem... on zaczął chodzić na studia... miałam dyżur, przypadkowo, który miałam mieć nie w ten dzień, tylko w inny, ktoś się ze mną zamienił. I na dyżurze przywieźli chłopaka na ortopedię, do Grucy, bo tam pracowałam, spod tramwaju, ze złamanym udem. Dla mnie normalny młody chłopak, młody mężczyzn, młody student i okazało się, że na szyi ma mój medalik. Zainteresowało mnie, skąd to może być, jak to się może zdarzyć coś takiego, jak to losy różne rzeczy martwe potrafią gdzieś przemieścić. To u niego zostało tam. I żeśmy się dogadali, to był mój „Adiutancik”. On był tam w tej piwnicy chyba ze trzy miesiące. Jak dzieciak, który się bał.
Jak mi to opowiadał, to do tej pory nie mogę się opanować. Żył z kartofli, które tam były, bo myśmy jeszcze zgromadzili trochę kartofli. Potem miał wodę, bo ciekła woda z jakiejś rury. Miał moje suchary na początku. Nikt nie mógł do niego wejść, bo Warszawa była pusta. Nikogo nie było w Warszawie w tym czasie. Dopiero zaczęli przychodzić ludzie z Pragi na szaber, żeby coś znaleźć. Okienko zasypane, ale on mimo wszystko słyszał, że ktoś chodzi, zaczął krzyczeć i ktoś go stamtąd odgrzebał. Z tego, co wiem, co mi opowiadał, to on to wiedział, że ma rodzinę w Gdańsku, pod Gdańskiem. Tam był Czerwony Krzyż, to Czerwony Krzyż się nim zaopiekował i odesłali go tam. Przypadkowo przyjechał do Warszawy przed studiami, na wizytę gdzieś tutaj do kogoś i żeśmy się spotkali.
- To było ostatnie spotkanie?
To było ostatnie spotkanie, on potem wyjechał do Stanów [Zjednoczonych]. Nie pamiętam nawet jego nazwiska, bo była bardzo nieprzyjemna sytuacja, byłam w przeddzień wyjazdu służbowego do Ciechocinka. W klinice mieliśmy stacjonarne sanatorium dla swoich pacjentów w Ciechocinku i na każdy miesiąc szedł inny doktor. Byłam w przeddzień tego wyjazdu i tak, że tylko tyle, że z nim porozmawiałam parę słów i następnego dnia profesor powiedział, że mam jechać. Pojechałam do Ciechocinka, jak wróciłam po miesiącu, to jego już nie było i nic dalej nie wiem. Powiedzieli mi tylko tam, że on się wybierał do Stanów [Zjednoczonych] i potem już żadnego kontaktu nie było.
- Ale w sumie torba uratowała mu życie...
Ależ oczywiście, że tak. Na początku miał w torbie suchary. Byłam zabezpieczona przez mamę, ile razy szłam do mamy, to mama coś tam wykombinowała, była jakaś czekolada. Mama robiła bardzo dużo drobniutkie kostki, które uczyli nas, że trzeba tylko ssać, jak najdłużej w ustach, co mi zresztą bardzo pomogło, ten zwyczaj, w obozie, bośmy to samo robili tam. Potem on się zagospodarował tam, zaczął szperać, szukać. Znalazł, [bo], chłopcy, którzy wychodzili, uciekali, też zostawili pewne rzeczy swoje, już też nie zabierali, bo to już nie było takie proste. Oni wychodzili stamtąd, z tego co wiem, to wychodzili przez mieszkanie, do okna, z którego był przekop na Plac Inwalidów i stamtąd chcieli uciec, ale niestety tam były garaże, za którymi ustawili się Niemcy i autentycznie, czekali na każdego po kolei. Ludność cywilna była w blokach, nie wychodziła, a powstańcy chcieli uciec. Ludność cywilną potem po prostu już wyrzucili, potem już nie strzelali do nich, ale do powstańców to tak.
- Jak to było, dzień przed kapitulacją Żoliborza?
To był dzień kapitulacji.
- To teraz już pani wie, czy wtedy była już podpisana kapitulacja czy jeszcze nie?
Jeszcze nie. To było chyba dopiero następnego dnia. To był jeszcze moment walki, to był jeszcze moment, kiedy tak jak to pamiętam, bo wiem, że dopiero potem zobaczyłam zdanie broni, dopiero dowiedziałam się o kapitulacji. Byłam wtedy w szpitalu w naszym domu, w tym czasie, bo wróciłam, bo nie było tam po co siedzieć i po co szukać. Już nie było kogo szukać.
- A ma pani może miłe wspomnienia z Powstania, przecież to jednak była młodość, była radość?
To było dla nas cały czas. W ogóle to były przygody najrozmaitsze, tak jak dla młodych normalnie. Każdy myśli bohaterstwo, straszne rzeczy. Przed samym Powstaniem przynieśli chłopcy broń, „piątkę” malutką i nasze zawody były, kto szybko złoży, rozłoży i też dostałam „piątkę”. Wśród sanitariuszek i gońców byłam jedyna, która miała „piątkę”, bo to mój brat załatwił i przez mojego brata. Nosiłam ją cały czas ze sobą, byłam bardzo dumna z tego. Umiałam strzelać, oczywiście, ale jak przyszło co do czego, to właśnie okazało się coś zupełnie innego. Mianowicie, jak nie mieliśmy [co] jeść, okolicę bardzo dobrze znałam, chłopcy z Pruszkowa w ogóle nie znali, bo oni mieszkali gdzie indziej, przypadkowo tam się znaleźli, a tam pełno było ogrodów i działek, każdy kawałek ziemi był wykorzystany przez ludzi, żeby uprawiać ogród. Wybrałam się w nocy pod Cytadelę, na działki na pomidory. Pamiętam, jak dziś, że była księżycowa noc, ale przelotne chmury zasłaniające księżyc. W pewnym momencie, jak chmury zachodziły za księżyc, to było bardzo ciemno. Usłyszałam szmer, ale nie wiedziałam, kto, i co, i jak. Więc pomyślałam, że ktoś też jest na działkach i ktoś tam szuka pomidorów. Jak się przyzwyczaiłam do ciemności, nagle zobaczyłam, że tyłem ode mnie zbiera pomidory Niemiec, który wyszedł z Cytadeli i też zbiera tam pomidory. Oni też nie mieli tam żywności, mieli jakieś kłopoty. W momencie, jak się ruszyłam, on się obrócił. I teraz on miał broń, ja miałam „piątkę”. Był moment, nie wiedziałam, czy mam strzelić czy nie strzelić, ale jak on zaczął się przymierzać, to wyciągnęłam „piątkę” i strzeliłam. W tym momencie usłyszałam rwetes, w nogi oczywiście, przypuszczam, że on też w nogi. Dość, że wydawało mi się, że strzeliłam w niego, bo usłyszałam jakiś jęk czy coś w tym rodzaju. Nie mogłam dwie godziny wytrzymać, wróciłam do jednostki, na swoją placówkę, ale byłam tak zdenerwowana, że zabiłam człowieka, że poszłam tam jeszcze raz. Poszłam jeszcze raz, znalazłam ślady krwi, więc musiałam go jednak ranić, ale jego nie było, czyli żyw. Oddałam „piątkę”, nie byłam w stanie strzelać, to już nie moja rola. Tak, że to się na tym skończyło. Inne śmieszne, wesołe rzeczy – dostaliśmy rozkaz. Chłopcy dostali rozkaz założenia miny na tory kolejowe pod Dworzec Gdański w związku z „szafą”. Ale mieliśmy złe rozeznanie, nikt nie wiedział, które to tory, a tam torów było tam do diabła, bo były i prostopadłe i poprzeczne, najrozmaitsze, nie wiadomo było, które. W tamtą stronę dwóch chłopaków szło i my dwie żeśmy były razem, nawet my, dlatego, że z tej dzielnicy, że łatwiej mogłyśmy ich stamtąd wyciągnąć. W pewnym momencie wrzask, dziki wrzask. Ma być cisza, a jeden się drze, coś mu się stało. Co się stało? Za przeproszeniem wlazł na gówno, krowie gówno. Tam krowy się pasły i wlazł w to. Cisza, potem czekamy aż wszystko się uspokoi, nikogo nie było, znów żeśmy się tam podczołgali i założyli miny, żeśmy uciekli. Znowu sytuacja taka, że później całą drogę uważać, żeby z powrotem nie wlazł w to samo. Oczywiście wlazł w to samo, znowu wrzask. Udało nam się przejść. To się tak mówi, młodość to jest młodość. To była niesamowita historia. Mój „Szaraczek” zakochała się, „Indyk” czy ktoś to był, w każdym razie z tej menażerii. Ten chłopak to był zresztą bardzo przyjemny chłopak. Oni koło siebie ciągle byli razem. Ciągle, jak on chodził, tam była barykada, na barykadę na służbę, to ona szła z nim. Bardzo się denerwowała zawsze. Przed jednym pójściem patetyczny ruch, on wyjął, miał zegarek rodzinny i przy nas, przy świadkach mówi, że:„Gdybym zginął, to ten zegarek będzie twój.” Pokazał jej, że: „To dla ciebie.” Ale zostawił go u siebie. I za dwa dni barykadę nam rozbili, chłopców obydwóch, którzy tam byli, zabili. Myśmy poszli tam, właściwie ich szczątki tylko i na ziemi leżał zegarek, który chodził. Chodził, leżał osobno, i skończyła się miłość. Tak, że to było bardzo przykre. Ich rozbili okropnie dlatego, że dosłownie trafili w nich. Nie było co [zbierać], szczątki to były, kawałki.
- A ona zabrała ten zegarek?
Zabrała, tak. Takie momenty, które były, z jednej strony młodość, z drugiej strony [śmierć]. Nie bałam się, ale nie bałam się nie dlatego, że się nie bałam, tylko nie byłam świadoma do jednego momentu, kiedy dostałam w ogóle rozstroju. Mianowicie przechodziłam po chleb i drugi przekop był na Placu Wilsona, przez „Kaczy Dołek”, tak myśmy nazywali. To było miejsce odkryte, za blokami, za Placem Wilsona, żeby nie ulicą, tylko z boku, żeby było łatwiej. To był wielki przekop, wygodny, długi, gdzie się przechodziło. Jak się szło przez przekop, to człowiek widział świecące kulki i nie bał się, bo to nie do mnie, tylko gdzieś tam w górę. W pewnym momencie przekop za duży, szeroki. Czuję, że jakaś mazia jest, że idę, błoto, w ogóle nie było deszczu, nie było niczego. Jak któryś lampion się rozświetlił, to zobaczyłam, że chodzę po szczątkach ludzkich, krew, błoto z tego wszystkiego. Tam musiało przejść parę osób i to wszystko się rozniosło. Dostałam energii, jak wylazłam z przekopu, jak zaczęłam biec na przełaj, to już mi było wszystko jedno, strzelają, nie strzelają, tylko prosto. Ale wtedy poleciał prostu już nie do domu, tylko w tym samym domu był punkt, gdzie była moja doktor, która leczyła mnie, jak byłam dzieckiem. Do niej poleciałam. Byłam tak rozstrojona, że nic nie mogłam zrobić. Ona dała mi, pamiętam, środki uspokajające. U niej się przespałam do rana i dopiero rano wróciłam znowu do akcji. Tak, że to już różne były momenty, i straszne, i wesołe. Trudno to opowiedzieć, bo to łączyło się. Myśmy byli bardzo młodzi i to dla nas, ktoś powiedział, była zabawa. Nie, nie była zabawa, w żadnym wypadku, ale to było pełne naszej nieświadomości, pełnej patosu z jednej strony. Było wiadomo, po co, było wiadomo, dlaczego, byliśmy karmieni wiadomościami, że Rosjanie już przychodzą, że już tuż, tuż, że jeszcze jeden dzień, a oni nas wyzwolą. Oczywiście, to wszystko kłamstwo. Sama rozmawiałam z żołnierzem, który przyszedł stamtąd, rosyjski chłopak, który się przedarł przez Wisłę i opowiadał, że już zaraz będzie pomoc. Wszystko jest nieprawda. Do samego końca były pełne złudzenia. Ale walka trwała, chłopaki ciągle coś zdobywali, parę razy Niemców do niewoli wzięli, parę razy odebrali przede wszystkim broń. Mieliśmy pod ochroną też dom na Zajączka, w którym była ostatnia placówka za barykadą. To był dom, gdzie ani Niemców nie było, ani nas nie było, tylko ludność cywilna. Ktoś nam tam powiedział, że parę osób rannych jest i nas proszono, żebyśmy tam poleciały dowiedzieć się, co i jak. Trafiłam tam w bardzo niedobrym momencie dlatego, że to był moment, kiedy akurat Niemcy zmieniali się. Niemcy z Cytadeli wyszli, myśmy o tym nie wiedzieli, do tego domu weszli, po to żeby się wymyć i przygotować. Czekali na nowy transport na Dworzec Gdański, kto ma ich wymienić i w momencie, kiedy tam weszłam i zaczęłam robić opatrunki, miałam tu krzyż harcerski, opaskę Czerwonego Krzyża, AK, więc to wszystko wiadomo, kto ja jestem i ci Niemcy nas na tym nakryli. To był dom, w którym teraz mieszka mój brat cioteczny, więc akurat dobrze go znam. Niemcy nas wyciągnęli stamtąd i Irkę, mojego „Szaraczka”, ona była potłuczona, miała nogę potłuczoną, ją zostawili, a mnie kazali [podnieść] ręce do góry i trzymali mnie pod ścianą. Facet pod bronią siedział i trzymał mnie. Powiedział mi tak: „Jeżeli dowiemy się, że wymienia nas, przyjeżdża oddział, a my jedziemy do siebie, do ojczyzny” – bo oni mieli się wymienić w ten sposób, z tego tak wynikało – „to wyjdziesz żywa. A jeżeli się dowiemy, że nikt nie przyjechał, że my tu zostajemy, to ja ciebie też zabiję.” Tak stałam godzinę z rękami do góry, nie wiem, co się dzieje. Okazało się, że jednak zmiana przyjechała. Przyleciał z wiadomością, że się wymieniają. Zaczęli się myć, szykować, ubierać, a potem żarty: „A teraz to się słowo powiedziało: uciekasz!” Mam uciekać do barykady. Z góry wiedziałam, że to oni mogą mnie zabić, ale nie strzelali do mnie, strzelali do ziemi. Chcieli mnie tylko nastraszyć. Uciekłam i udało mi się stamtąd uciec. Też młodzi ludzie, też może ci żołnierze byli trochę starsi ode mnie. To wszystko na dwie strony brawura. Takie przygody, chyba nie ma nikogo, kto by nie miał, kto by nie miał tego rodzaju przygód związanych z tym, co się stało tam. Dlatego, że myśmy się ciągle mieszali, jeden dom mieli Niemcy, jeden Polacy. Myśmy wiedzieli, że można tam wejść, okazuje się, już Niemcy byli i odwrotnie. To samo miał mąż, takie same sytuacje tam. Tak, że całe dwa miesiące były pełne najrozmaitszych przygód, najrozmaitszych przeżyć. Tak jak przejście, asekuracja, mieliśmy asekurację chłopaków, którzy przyszli znowu z Puszczy Kampinoskiej. Mieli przejść na Stare Miasto, żeby wesprzeć Stare Miasto. Myśmy wyleciały, wszystkie sanitariuszki były wtedy wezwane i myśmy miały zaplecze i tam pomagałyśmy. Tam byłam ranna. [Miałyśmy] zaplecze dla przechodzących. Straszne błędy popełnili tam wtedy, żołnierze, byłam całą noc przed tym, myśmy mieszkali w piwnicach, siedzieliśmy w piwnicach i słyszałam, jak w sąsiedniej piwnicy układają plany, jak to ma być. Zdawałam [sobie sprawę] z tego, co słyszałam, dokładnie wiedziałam, że jest błąd, bo oni myśleli, że tory, którymi mieli chłopcy iść, kierując się torami na Stare Miasto, [to] akurat inne, to były te tory, które szły prosto na Instytut Chemiczny. Mimo, że nawet wtrąciłam się w to, zlekceważyli mnie, jakaś dziewczyna się wtrąca w nie swoje sprawy, co ma do tego, obsztorcowali mnie. Potem latałam pod Instytut [Chemiczny], po chłopaków rannych tam, dlatego, że tam potwornie dużo ich zabito wtedy. Wszystkich ich się przynosiło i myśmy przy kolejnym pójściu po nich, Niemcy puścili pocisk duży, który się rozprysnął. Pamiętam tylko tyle, że wyleciałam w powietrze i dostałam odłamek w głowę. Miałam krwiak głowy i przez dwa dni urwał mi się film, znaczy nie wiedziałam, kto ja jestem w ogóle. Też nie chcieli mnie operować tam, czaszki się nie operowało w czasie Powstania, nie było szansy na to, [żeby] ratować. Ale znalazł się młody człowiek, to był kolega mojego brata, który mnie poznał i poszukał obcęgi, znalazł obcęgi, wziął moją nogę między kolana i wyciągnął mi odłamek takiej długości. Krwiak wyleciał i wróciła mi pamięć, wróciła mi świadomość. Na szczęście to wszystko trwało krótko. Za dwa dni wróciłam do Powstania z powrotem. Rzeczy, które jako lekarz później jak to wszystko słucham, to nieprawdopodobne zupełnie, prawie, że niemożliwe, a prawdziwe.
- A to był student medycyny?
On był na pierwszym roku medycyny, był zakwalifikowany jako lekarz wtedy, pomagał jako lekarz, ale de facto nikt, lekarze nie chcieli się tknąć do tego. Natomiast on znając mnie, doszedł do wniosku, że nic nie straci i wziął mi to wyciągnął i uratował mi życie w ten sposób. Do tej pory, gdyby się wdała infekcja, poza tym krwiak, byłabym porażona przecież. Jeszcze trochę, to by się skończyło życie, tak że to bez sensu. Mnóstwo takich rzeczy. [...] Wracając do momentu kiedy byłam ranna, kiedy miałam przygodę już osobistą, to właściwie poza tym nic mi się głębiej nie stało. Byłam sprawna i wszystko w porządku. Zanim byłam sama ranna, poprzednio zaniosłam jednego chłopaka do szpitala na Placu Wilsona, właśnie tam, gdzie sama potem byłam, który miał bardzo ciężkie zranienie nogi i klatki piersiowej. On był, to było straszne, ale była taka sytuacja, że tam w podziemiach, w piwnicach trzymali najbardziej rannych, tak prawdę mówiąc tych, którym już nic nie można było pomóc. On tam był. Póki miałam moment utraty świadomości, nie wiedziałam, kto ja jestem, jakoś wiedziałam, że coś się dzieje, Powstanie, ale miałam zaburzenie związane z krwiakiem, to nie wiedziałam, że on tam jest. Jak potem mnie ten pomógł i wróciłam po ustąpieniu ucisku na mózg, wróciła mi świadomość, wszystko jak trzeba, zaczęłam go szukać, co się tam dzieje. Zobaczyłam, że on jest tam na dole. To już była noc. Okazuje się, że dowiedziałam się, że on jest umierający i tam przy nim zostałam, prosili mnie. Siedziałam z nim do rana i on przy mnie umarł. Przed samą śmiercią dał mi kopertę, dokumenty, mówi, że jeżeli będę chciała, że on też jest z Pruszkowa, może przeżyję, żeby może nawiązać kontakt, tam w kopercie będą dane, żeby to oddać. Wsadziłam to do siebie do torby i po prostu wyleciało z głowy na razie, bo na razie było [tak, że] z powrotem wróciłam do akcji, do Powstania, z opatrunkiem jeszcze, ale już w berecie, żeby to nie było widać. Nagle idąc, biegnąc tam do kogoś, widzę na ulicy, że on mnie goni. Przyznam się szczerze, byłam przerażona, myślałam, że mam omamy, że nie jestem całkiem zdrowa po tej historii, że coś się mną dzieje. Uciekałam tak trzy razy, zawsze mnie ktoś gonił, ja uciekam. W końcu mnie ten ktoś dogonił i okazało się, że to jest brat bliźniak, który z nim razem był, który wiedział, że taka i taka sanitariuszka była przy nim, przy jego śmierci. Chciał się ode mnie dowiedzieć wszystkiego. Nie wiedziałam o tym, to był dla mnie straszny moment, myślałam, że jestem
mente captus kompletnie, że coś mi się [pomieszało]. Oddałam mu te wszystkie rzeczy. Też nie wiem, jak on się nazywał. Myśmy się nie porozumiewali, mówiło się pseudonimami, nie mówiło się nazwisk. Kto to wiedział, co będzie potem, czy to potem wróci znowu okupacja. Nikt się nie ujawniał z nazwiskami. Ale to było bardzo specyficzne dla mnie i bardzo niemiły moment, bo byłam przekonana, że albo mam bzika albo coś się ze mną dzieje.
- Były momenty, chwile wytchnienia, że można było usiąść, piosenki pośpiewać, potańczyć?
Przyznam się, że teraz czytam książkę, wspomnienia strażaka, Szymanowski... który pisał, że w takich momentach sobie czasem popili, pośpiewali. Myśmy nie mieli takich możliwości, akurat tam. To był najbardziej wysunięty punkt. Ciągle oni mieli wypady, ciągle gdzieś chodzili. Właściwie czasem ktoś coś opowiadał, ale też myśmy byli bardzo blisko Cytadeli, blisko na froncie. Przed oknami to musieliśmy pod spodem pod parapetami chodzić, żeby nas nie było widać. Owszem, był jeden moment taki, jak były zrzuty i dostaliśmy nową broń. Nie znam się na tym, to była wielka lufa, potwornie wielka i chcieli sobie przymierzyć. Przymierzając, jak to działa, nastawili na dom na Zajączka, gdzie właśnie wtedy byli Niemcy. Myśmy się nawzajem podglądali, Niemcy tam, my tu. Nie wiem, czy chcieli, czy to było niechcący, że rąbnęli z tej lufy potężnej. Efekt był taki, że oni nam oddali znowu z powrotem, u nas się wszystko rozwaliło. Był cały pokój w gruzy, ale nikogo nie zabili wtedy. Była krótka wymiana ognia... Wtedy jedni i drudzy coś tam śpiewali, tamci i my. Był entuzjazm z akcji. Głupota jakaś, ale coś w tym rodzaju. A tak, czy u nas tańczyli? Nic podobnego. Myśmy tego nie mieli. Myśmy po pierwsze mieli trudne dosyć warunki tam, dlatego, że były trudne same warunki lokalowe. Byli strasznie zastraszeni ludzie, strasznie nieżyczliwi, akurat w tym domu, bo bali się, że będziemy chcieli wejść do któryś mieszkań, sprawdzić i zabrać jakąś żywność. A my za żadne skarby, ambicją żeśmy się [unieśli], powiedzieliśmy, że nie będziemy ich nigdy, ani szukać, ani odbierać. Tak, że nie było mowy o tym. Poza tym ciągle coś się działo, ciągle coś trzeba było [robić]. Byłam ciągle zajęta. Pamiętam, przeżyłam tam jeszcze jeden bardzo nieprzyjemny moment, mianowicie musiałam pójść po chleb i nie miałam z kim pójść. Powiedzieli mi, że chleba będzie więcej, więc to będzie ciężkie. Zgłosił się jeden cywil, który tam był, młody człowiek, bardzo zdolny artysta podobno, ale nie wiem, z jakiej dziedziny. Zgłosił się i w momencie, jak żeśmy szli zapleczami Mickiewicza, na zapleczu Słowackiego, bo przez Słowackiego, to zawsze snajperzy albo coś, a tam na zapleczach nie było, wtedy nagle usłyszeliśmy „szafę”. [...] Liczy się, już nie pamiętam, do pięciu i człowiek musi się schować. Myśmy lecieli wzdłuż klatek schodowych. Klatki miały przed wojną i w czasie okupacji wszystkie urządzenia, które zamykały drzwi automatycznie, ciężkie strasznie, tak że nawet trudno było drzwi oddzielić. Leciałam z nim, on był szybszy i zamiast wejść do środka od razu, to on otworzył drzwi i czekał, żebym wbiegła z bagażem do środka. Jak wbiegłam, w tym momencie uderzyła szafa, on był zaraz za mną, myśmy oboje zlecieli po schodach, sturlali się na sam dół z impetu samego. Ale jego drasnął w policzek maleńki odłamek z czymś, cośmy nie wiedzieli, co wtedy. Wróciliśmy na miejsce, z tego zrobiła się już rana. Wieczorem pół twarzy, iperyt, te pociski były wtedy czymś przesączone, nie wiem, szczegółów nie znam, ale potem wiadomo, że to potem tak było. Ten człowiek umarł następnego dnia rano. Rozpłynęło mu się pół twarzy. Coś makabrycznego zupełnie. Jedyny cywil, który się tam do nas dołączył, który chciał coś nam pomóc, więc akurat tak fatalnie to się skończyło.
- Czy wychodziły gazetki, można było słuchać radia?
Tak, chłopcy mieli, dostawali rozkazy, które czasem nawet przynosiłam, ale tego nie czytałam, tego nie widziałam.
To próbowaliśmy słuchać, to się próbowało coś złapać, ale to też nie było łatwo. Poza tym nie było sprzętu dobrego do tego. Tylko w miejscach, gdzie były bardziej wyposażone, [można było słuchać]. To był normalny punkt w mieszkaniu, gdzie nie było nic przygotowane przedtem, tak że nie było tego tam.
- Jak było higieną, z wodą, bo przecież owało wody?
To są dwie rzeczy, są pewne rzeczy, z których nie mogłam sobie zdać sprawy, bo to samo w obozie, jak pewne rzeczy umykają. W obozie kobiety potrzebują sanitariatów, z takich czy innych powodów. Powiem pani, że większość z nich nie potrzebowała, zatrzymało się wszystko. Tak, że to niesamowite, ale tak miało miejsce. Tutaj zresztą jak jest emocja, tak organizm zareagował. Myśmy wody trochę mieli i mogliśmy się myć, tylko tyle, że ciągle te same ubrania, ale nawet niektóre drobne pranka można było zrobić w samej wodzie, ale zawsze się odświeżyło troszeczkę. Higienę można było [utrzymać], jednak trochę wody było tam, tak że jeszcze do pewnego momentu działało. Nie było gazu, nie było takich rzeczy, ale to od pewnego czasu, nie od razu, tylko na początku było, tak że można było robić jedzenie. Elektryczność była. Pewne rzeczy ciągle działały, na samym końcu już nie mieliśmy tego. Wtedy po pocisku, jak rozbili, to rozbili przewody, trzeba było pozamykać wszystko. Ale tak to nie. Ale woda była. Mogłaby pani mnie zabić, to nie pamiętam dokładnie. Tak się zdaje, ale niesamowite.
- Jak przyszedł moment kapitulacji, jak się pani wtedy czuła?
Strasznie. Byłam tak przerażona i zrozpaczona, że, to każdy z nas przeżywał okropnie, to wszyscy przeżywali. To wszyscy przeżywali okropnie. Nikt sobie nie zdawał sprawy, że to jest aż tak, że to jest aż takie zniszczenie. Wróciłam do domu i wyszłam w końcu z rodzicami na początku, ale potem Kałmucy nas rozbili. Mnie zresztą zatrzymali, bo zabrał, wyrwał mi zegarek, napadł na mnie jeden z Kałmuków. Zgubiłam się w tłumie. Szliśmy w gruzach na ulicy i były tylko stożki gruzów po bokach. Nie wiem, czy wszystkie dzielnice tak wyglądały, ale tak wyglądała ta okolica, bo myśmy szli w kierunku Burakowa, w kierunku cmentarza i tam dopiero tamtędy na Pruszków. Po drodze wszystkie domy były zniszczone, to było wszystko zupełnie beznadziejne. Tam nie było nic, a nasze domy, w moje mieszkanie bomba rąbnęła, bo oni nas sztukasami trochę też [atakowali]. Też był taki moment, kiedy poszłam tam. Siedziałam, przyleciałam tam w związku z chlebem. Czekam na korytarzu, chleba jeszcze nie było. Kazali mi siedzieć na korytarzu przed salą operacyjną, a tam z drugiej strony było miejsce, gdzie się piekło chleb. Zaczęło się bombardowanie i sztukasy, i tutaj ludzie cywilni siedzą w piwnicy i cały czas tylko, jak samolot leciał to: „Zdrowaś Mario, łaskiś pełna. Zdrowaś Mario, łaskiś pełna. Zdrowaś Mario, łaskiś pełna.” Samoloty coraz bliżej, coraz bardziej łupią i na górze to wszystko proporcjonalnie do emocji z tych samolotów ludzki głos wznosił się do góry. I w tym momencie wystawili z sali operacyjnej nosze, pomieszane płótno, zakrwawione i przykryty człowiek, trup, zostało to. I zrobiła się cisza. I nagle, i wszyscy ludzie przerażeni, tu bombardowanie, i w tym momencie huk! Prześcieradło się odsuwa, ktoś wstaje, koło nas przechodzi, dochodzi do schodów w górę, bo to piwnica, wyjrzał na górę, wrócił i położył się z powrotem. Czyli nie był trup. Ale emocja tych ludzi była niesamowita zupełnie. Zaczęliśmy potem walić w drzwi do sali, że on żyje jednak i że jest całkiem sprawny. W końcu wzięli go z powrotem i z powrotem go tam poratowano. Ale też był moment, jaka reakcja ludzka jest straszna, niesamowita. Strach ponad wszystko. Ludność cywilna to były często wspólne modlitwy, które były w głosie podnoszonym wyżej zależnie od sytuacji. To bombardowanie, w którym bomba rąbnęła w drugą część budynku, gdzie było na parterze moje mieszkanie, zostały ściany z boku, ale wszystko poszło do samego dołu, piwnice tylko ocalały, a tak to wszystko zostało zrujnowane. To było długi czas, to niby było dwa miesiące, to się ciągle coś działo. Momenty były emocjonalne, ciągle coś było, ciągle było co robić, przecież rannych trzeba było opatrzyć, potem zmieniać im opatrunki, przenosić. Myśmy ciągle przenosiły różnych ważniejszych do lepszych punktów. Dla nas nie było opatrzyć tylko, rany niektóre były ciężkie. Było też w drugim miejscu, w drugim [punkcie] przy Cytadeli, ale nie koło nas, tylko bliżej Placu Wilsona, w drugim odcinku, był drugi punkt sanitarny, to znowu wszyscy ranni chłopcy, którzy mieli ciężką ranę kończyny, błagali, żeby tam ich nie nieść, nie nosić, bo się fama rozeszła, że doktor, który tam jest, amputuje wszystko zaraz. A jest taka zasada, potem będąc na medycynie, to już wiem, że w sytuacjach wojny, lepiej amputować i zaszyć zdrowy odcinek, bo się ratuje życie, natomiast, jeżeli się opatrzy ranę i wda się gangrena, to ten umiera wtedy. Ale dla młodych ludzi dowiedzieć się, że mają mu amputować nogę, to było straszne. Przecież bardzo wielu uciekło od tego. Znam takiego jednego, ze słyszenia, który przetrwał w piwnicy z taką nogą i dzięki robakom, które były w piwnicy, dzięki temu, że były kartofle w piwnicy i robaki, robaki mu wyżarły ropę i martwą tkankę i uratowała mu się noga. Potem, w późniejszym okresie, już byłam lekarzem, miałam pacjenta, który miał powojenną ropiejącą ranę przedramienia i po oczyszczeniu rany, zrobieniu opatrunku rany, założeniu gipsu, pacjent strasznie się skarżył, że go to potwornie swędzi, że nie może wytrzymać. Gruca powiedział mi: „Zostaw go, nie otwieraj, to wszystko dobrze [będzie]. Dawaj mu tylko środki uspokajające, żeby on mógł to znieść.” Myśmy nie mogli zrozumieć, o co mu chodzi. Okazało się, że spodziewał się, że tam będą muchy, które złożą larwy, znaczy jaja, będą larwy, jak zdjęłam gips po dwóch tygodniach, to miałam czystą piękną ranę, przygotowaną do przeszczepu skóry. Wszystko było pięknie. Z tym, że wtedy to jeszcze była przypadkowa sytuacja, a teraz, po tylu latach robi się z tego metoda, metoda leczenia. Okazuje się natura sama [leczy] i przypadki tego typu opisane dały początek metodzie, że jednak można w ten sposób, w sytuacjach beznadziejnych, gdzie właściwie nie można nic zrobić, tylko by trzeba amputować, a tutaj potrafią załatwić te sprawy fizjologicznie, jakieś inne elementy, biologia sama.
- Nosiła pani tam później tych rannych?
Nie, na szczęście miałam tam mały kontakt z tym. Nosiłam na Plac Wilsona, do tego szpitala, bo to był duży szpital, dopóki tam nie zburzyli piętro po piętrze, bo to niestety strzelali „szafą”. Tak, że piętro po kolei jedno po drugim aż do samego dołu, budynek był całkowicie [zburzony]. Dobrze wiedzieli, co to jest i co tam się dzieje. Było bardzo dużo w czasie Powstania, także na Żoliborzu, bardzo dużo strzelców nie wiadomo, skąd, czyli w domach byli Niemcy, snajperzy, którzy strzelali do powstańców. Trzeba było nie tylko się pilnować od tamtych, którzy byli gdzieś daleko, ale tutaj.
- Wróćmy do pani momentu wyjścia z Warszawy, wychodziła pani razem z rodzicami, tak?
W tłumie ludzi byli rodzice, ale wtedy nie wiedziałam, czy są czy nie. Potem doszłam, cały tłum był goniony przez własowców, strasznych ludzi, dlatego, że oni wtedy, co mogli jeszcze od tych ludzi, tam wiele osób próbowało coś ze sobą wziąć, co się uratowało z domu, bo wiadomo, że wychodzi się nie wiadomo dokąd, na tułaczkę i co mogli, to komuś kradli, to zabierali, to rewidowali bagaże. Tak, że różnie to było. Doszliśmy na piechotę do Pruszkowa. Przed Pruszkowem zdjęłam opaskę, dlatego, żeby nie być taka znaczna, bo to już jednak jestem inna niż cały tłum cywili. Zdjęłam, wsadziłam, miałam torebkę, „tramwajarkę”, tak się nazywało – „tramwajarka”, wsadziłam opaskę tam. W Pruszkowie się przekonałam, że ktoś, kto ma opaskę Czerwonego Krzyża, dla odmiany, może tam gdzieś wyjść. Znalazłam rodziców i myślałam, że ich wyprowadzę stamtąd, bo widziałam, przyjrzałam się, że osoby, które mają opaski Czerwonego Krzyża, niektórych starszych ludzi gdzieś tam wyprowadzają. I już sobie to wszystko zaplanowałam, gdzie, co i jak zrobię i chcę wyciągać opaskę, nie mam jej, nie mogłam jej znaleźć. Nie znalazłam jej, ani po drodze. Znalazłam ją dopiero w obozie, za podszewkę się wsadziła. Zdenerwowanie i cała sytuacja sprawiła, że dobrze tego nie widziałam. Los tak chciał, żeby pojechali i oni do obozu, tak samo jak ja. Tak, że różnie to bywa. W Pruszkowie były okropne sceny, dantejskie, bo ludzie niektórzy chcieli uciec, Niemcy strzelali do nich. Niektórzy byli wyprowadzeni i na czym to polegało, to trudno to powiedzieć, ale większość została załadowana w wagony towarowe i w wagonach towarowych jechaliśmy trzy dni. Trzy dni [jechaliśmy] do, pamiętam jako Pritzwald tą miejscowość, nie wiem, na mapie szukam, czy to jest Bretzlau to jest Pritzwald, to nie wiem. Ale to był olbrzymi obóz, przejściowy obóz, gdzie był i szpital, i byli Niemcy ranni w tym szpitalu, gdzie była potwornie wielka mykwa. Przedziwna rzecz, bo w tym wszystkim widziałam też i podłość Niemców, i nieprawdopodobną umiejętność organizacyjną. Oni potrafili w tym tłumie zrobić, po pierwsze, jak wychodziliśmy z pociągu, podróż była straszna, bo potrzeby fizjologiczne, jak można przez trzy dni [wstrzymać], jak bydło nas wypuszczali na parę minut, stojąc metr od tego, człowiek czynności fizjologiczne załatwił, a ci się rechotali, śmiali, czasem gdzieś blisko strzelił, żeby zastraszyć kogoś. Coś obrzydliwego. Potem, jak żeśmy dojechali do obozu, a to szło tak długo, to nie była taka duża odległość, ale to trwało długo, bo ciągle pociąg się zatrzymywał z jakiegoś powodu, nie wiem, jakiego. Pojechaliśmy na miejsce, to pierwsza rzecz, Niemcy rozdzielili ludzi, starszych, młodszych, kobiety, mężczyźni, posortowali. Kobietom oglądali kark. Przy karku jak oglądając osobę, która jechała, wiedziałam, że jest Żydówka, ale ona naprawdę nie wyglądała na Żydówkę, zupełnie. Żydówka, która prawdopodobnie uratowała się gdzieś z getta, w polskim domu. A teraz nagle i od razu ją teraz na lewo. A tam dalej, żeśmy się domyślili, po co, bo były krematoria, to znaczy potem się dowiedziałam, że to jest krematorium, gdzie oni od razu, z miejsca, prosto z transportu iks osób skierowali tam. Potem mniej liczne, młode osoby, podobne jak ja, wzięli osobno, do wagonu zapędzili z powrotem. Wagonem jeździliśmy do jakiegoś miejsca, do innego obozu, ale nie chcieli nas przyjąć, to znaczy było przepełnione. Nie było już miejsca. Tak, że dodatkowe dwa czy trzy dni, już nie pamiętam, pociągiem jeździłam w potwornych warunkach, w różne miejsca, żeby potem znowu trafić nie do tego Pritzwaldu, ale do Weisenbergu, gdzie spotkałam się z rodzicami z powrotem, gdzie byli rodzice, i w innym baraku, gdzie indziej, ale tam znowu z nimi się spotkałam. Tam znowu miałam kolejne przeżycia i kolejne sytuacje. To nie był obóz taki, jak obozy koncentracyjne
sensu stricto. Po pierwsze był czysty, dlatego, że był już przed nami duży obóz Ukraińców, za dużym, wielkim murem i za prądem, tak że oni tam ich trzymali. Stamtąd było ciągle słychać ich śpiewy, strasznie smętne i strasznie ponure. Oni musieli tam być i bardzo głodni i bardzo cierpieć. A myśmy się jakby dobudowali do tego miejsca. Przywieźli materiały budowlane, drewniane i elementy drewniane i wszyscy Polacy budowali baraki sami. Zbudowany był plac główny, zbudowana była mykwa, zbudowane miejsce do jedzenia, dom dla
führera, który wszystkim, całym obozem [zarządzał]. Olbrzymia liczba ludzi tam była z różnych miejsc, ale głównie z Warszawy, przede wszystkim. Dla nas była izba, była sztuba, dwanaście młodych dziewcząt jak ja. Potem tam znowu doznałam, myśmy byli wszyscy, niby się nazywało, nasze sztuby, młodych dziewczyn, młodych chłopaków, że to bandyci popowstaniowi. Myśmy nie byli w wojskowym obozie, tylko byliśmy tak jak w obozie pracy, ale nasza grupa była nazwana „bandyci”. Jeszcze niektórzy byli ranni, niektórzy mieli ślady [po ranach]. „Bandyci popowstaniowi”, a reszta to normalnie ludność cywilna. Ale śmieszna sytuacja, bo jak się okazuje, życie jest życiem, jak byliśmy prowadzeni do pracy, a jeździliśmy do pracy, nasza ekipa młodych była przystosowana do pracy na torach kolejowych. Jeździliśmy pociągiem do miejsca, gdzie były tory kolejowe albo przerwane albo zniszczone i myśmy musiały to reperować wszystko. Ciężka praca, dlatego, że szyny bardzo ciężkie, a Niemcy byli podli, wachmani, tam było kilku wachmanów takich, że bili nas, na początku. Potem już ci gdzieś zniknęli. Na początku to było bardzo przykre. Były czasem kontakty z Niemcami miejscowymi. Kontakt był tak między innymi jeden, że niedziela była wolna, w niedzielę żeśmy nie pracowali. Człowiek był tak zmęczony i tak słaby, jedzenie było bardzo kiepskie, raz dziennie była zupa z brukwi nie wymytej, z piaskiem, a na cały tydzień dawali nam kostkę margaryny i większą kostkę chleba. Właściwie mężczyźni, którzy zjedli to natychmiast, byli cały tydzień potwornie głodni. Makabra, bo tylko zupa brukwiana. Natomiast, myśmy nauczyły się, listonosz się do nas dosiadł, dosiadł się w tym sensie, że się wkręcił w naszą grupę i jeździł z nami na roboty kolejowe. Listonosz nas nauczył jeść. On nam kazał chleb pokroić na siedem części, to były malutkie kosteczki, i jedną kosteczkę żuć parę godzin. Kosteczkę człowiek trzymał, żeby nie połknąć, tylko żuł, żuł, żuł i przyznam się, że po tym nie czułam głodu. To bardzo pomogło. Wracając do niedzieli, to przyszła jedna niedziela, kiedy przyjechał samochód z Niemką, która do
führera zgłosiła, że ona potrzebuje pomocy koniecznie w gospodarstwie, dlatego że ma kłopoty. Mężczyźni wszyscy poszli na wojnę. I on nas wypożyczył, wypożyczył dziewczyny do tego gospodarstwa. Wiózł nas starszy dziadek, ojciec tej pani, tej Niemki. Oczywiście, myśmy sobie wtedy użyły, cały czas mówiąc, co o tym myślimy, wszystko, co i jak. Głupio się uśmiechał, nie rozumiał, co i jak, na szczęście chyba. Jak żeśmy dojechali na miejsce, pierwsza rzecz, jaką ona załatwiła, to wpuściła nas do obory, gdzie były prysznice z ciepłą wodą, dla nas wręcz z nieba, gdzie myśmy się wymyły, gdzie nam dała mydło i ręczniki, i myśmy mogły się wymyć i wytrzeć pachnącym, przyjemnym mydłem, wymyć i ubrać. Gdzie nam dała jedzenie. Jedzenie wyglądało tak, że w dodatkowym pomieszczeniu przygotowała pożywienie, wychodząc z założenia, że pracownik, który ma coś zrobić, to musi mieć siły. Bo to wszystko, myśmy wyglądały strasznie. Oczywiście, był moment taki, jak ona była, nie wiedziałyśmy, co zrobić, marzyłyśmy, żeby ona wyszła. Jak ona wyszła, to myśmy rzuciły się na jedzenie, wszystko [żeśmy] zjadły. Ale okazało się, każda z nas trochę mówiła po niemiecku, zaczęłyśmy z nią rozmawiać i ona nam zadała pytania: „Dlaczegoście w ogóle przyjechali do Niemiec?” „Jak to: dlaczego?” Dlatego, że według propagandy niemieckiej oni, Niemcy miejscowi byli informowani, że Warszawa z racji wojny związanej z Rosjanami, została zniszczona i myśmy uciekli w związku z głodem i z iem możliwości pozostania w mieszkaniu. Czyli Niemcy, którzy tam byli, mieli do nas pretensje, bo uciekliśmy do nich i wyjadamy ich jedzenie, którego też już jest mało, tak. Zupełne odwrócenie sytuacji. Jak żeśmy im wyjaśniły, na czym to polega, to babka robiła coś, jak u nas również była kara śmierci za przechowanie Żyda, tam była kara śmierci dla Niemca za pomoc dla więźniów. Ona potem mijając nas, jak myśmy szły na piechotę do pracy, to ona przyjeżdżała tam, mijała nas niby przechodząc, niby tam idąc, a po drodze zrzucała bochenki chleba dla nas. Tak, że mieliśmy troszeczkę od niej jedzenia. Czyli różne są sytuacje, jak różni są Niemcy, to też jest wszystko pogmatwane strasznie. Nie wszyscy byli faszystami, nie wszyscy byli za tą wojną, nie wszyscy byli źli, tylko część z nich była po prostu tumaniona odpowiednią propagandą i odpowiednimi [informacjami]. Zresztą mnie w obozie życie uratował też Niemiec, dlatego że zachorowałam na zapalenie stawów. Miałam zapalenie stawów kolanowych, biodrowych, ale to straszne, myślałam, że to już jest koniec. On miał, jak rozumuję, korzyść z tego jako lekarz, dlatego że nie byłam ja jedna, zachorowały [też inne]. Zaczęło się tragicznie, bo zachorowały trzy dziewczyny, miałyśmy wysoką gorączkę, zamknęli całą sztubę, nie dawali nam [jeść], podstawiali tylko kubeł z wodą, żadnego jedzenia, żadnego nic, myśleli, że to jest tyfus. Niemcy się strasznie bali tyfusu, ale myśmy z tego wyszły. Wyszłyśmy w sposób zupełnie cudowny, dlatego, że pomogli nam znowu dla odmiany Włosi, których tam było pełno i którzy też patrzyli na młode dziewczyny i usiłowali [się kontaktować]. Włosi byli wywożeni, to są ci Włosi, którzy nie chcieli być w wojsku i byli brani do Niemiec, pracowali u rzeźnika, u piekarza, w różnych miejscach. I ci Włosi nam pomogli wtedy, w bardzo oryginalny sposób dostarczyli nam jedzenie. Koło nas był płot – taki mur, który nawet podobno był pod prądem, ale jakieś półtora metra od naszej sztuby. Oni się podkopali pod to, wyszli do naszej sztuby i w nocy (pamiętam ten moment jako na wpół przytomna) jakieś diabły weszły do środka, bo tu ciemno, rozpalony ogień. Miałyśmy mały piecyk, taką kozę. Rozpalili ogień, zrobili nagle zapach jakiegoś kakao, coś niesamowitego. No to człowiek jest w niebie! Mowy nie ma. To się okazało, że oni zrobili taką akcję: przynieśli jedzenie, przynieśli pączki, bo pracowali w cukierni. Każdemu z nas [dali] pączek. Myśmy od razu odzyskały jakieś normalne lepsze samopoczucie i jak oni potem wyszli, to wszystkie ślady po nich [żeśmy] zlikwidowały. Zaczęłyśmy bombardować do drzwi, otworzyli nas, zobaczyli, że już jest w porządku z tym, że cztery z nas były z tymi zapaleniami stawów. Przyjechał jakiś Niemiec, który nas nie wiem dlaczego (komuś coś powiedziano dlaczego to się stało) powiedział, że nas bierze do szpitala. I wziął nas do szpitala i tam w szpitalu byłyśmy leczone przez niego lekiem. Dopiero
post factum jak skończyłam medycynę, to zaczęłam przypuszczać co to było. To były chyba pierwsze próby podawania Kortyzonu, pierwsze próby badania tego leku dlatego, że on nam dawał (też robiłam prace doświadczalne na zwierzętach, więc wiem jak to jest) pewne dawki, które się daje, w jednej bardzo mało, w drugiej więcej, w trzeciej jeszcze więcej, w kolejnej żadne. Jedna, ta, co dostała najmniej, od razu umarła stamtąd, druga bardzo długo jeszcze chorowała, ja wyszłam z tego bardzo dobrze i bardzo szybko. Co z tamtą się stało to nie wiem, podobno też umarła, ale nic o tym dokładnie nie wiedziałam. A że to była na pewno jakaś próba pracy to się dowiedziałam stąd, że jak mnie potem odwieziono do obozu, to on przyjeżdżał. Miał umowę z komendantem, że on musi mnie odżywić. Przyjeżdżał, przynosił mi dodatkowe jedzenie i potem zabierał mnie samochodem gdzieś na jakieś posiedzenie pokazywać, udowodnić jakieś swoje tezy. Już nie bardzo rozumiałam z tego, co on mówi, bo to za dużo. Język znałam trochę, ale to za dużo było mądrego. Ale w każdym razie nie ulega wątpliwości, że chcąc nie chcąc on mnie wtedy uratował w jakiś sposób. A na końcu, jak już było, zbliżał się koniec wojny, to ci sami Niemcy, którzy dzień wcześniej potrafili zakatować Polaka, którzy potrafili zabić z zimną krwią kogoś, kto tam się w taki, czy inny sposób, powiedzmy, im naraził, przyszli do nas – młodych ludzi i powiedzieli: „Nie wracajcie na wschód. Jedźcie z nami. Koniec wojny – wojna kaput! Tutaj zostaje tylko czołg z jednymi Niemcami, którzy się poddadzą, a my wycofujemy się. Trzeba wycofać się na zachód i jedźcie z nami, bo nie wiecie co was czeka, jak wrócicie tam.” Miał rację dlatego, że to co widziałam w powrotnej drodze i to, co w powrotnej drodze przeżyłam, to przyznam się, że dla mnie to było najgorsze ze wszystkiego! Dopiero wtedy przeżyłam straszną rzecz. Dlatego, że myśmy wracali na piechotę, po drodze były... W ogóle zaczęło się od tego, że tych dwóch Niemców przy czołgu zostało. Myśmy byli na górze, las, stok na dole, w kierunku z tamtego lasu szedł atak Rosjan. On jeden się ogolił, ubrał się w czystą koszulę i przygotował się, potem strzelał do tych Rosjan na dole, którzy jechali na takich bietkach z koniem na dwukółkach. Dwóch – jeden [trzymał] karabin, drugi poganiał konia. W tym czasie ten drugi Niemiec się szykował. Jak już tamten się skończył, wywiesili białą flagę, że się poddają. No i wtedy ci nadjechali. A my w międzyczasie byliśmy w polu całej tej wojny, to znaczy na teren naszego obozu [leciały] pociski, masę ludzi wtedy zginęło. Wszyscy się rozbiegli, gdzie mogli i każdy w ten las. A w tym lesie – las [trochę] skoszony mniej więcej, tak przy każdym pniu, młody chłopak, może piętnaście, może dwanaście lat niemiecki i młody Rosjanin-trup. I tu i tu byli już byli zupełnie młodzi ludzie. Z tym, że jak myśmy potem już grupą się zbierali, niektórzy w różnych perypetiach, były strasznie nieprzyjemne momenty, to zaczęli się ludzie rozbiegać dlatego, że raz atakowała nas mała zagubiona jednostka rosyjska, albo znów niemiecka. I tak ciągle cały czas. Tak, że odległość od tego Weisenbergu do Szczecina to nie było tak daleko, ale myśmy... ja tam pięć dni i pięć nocy myśmy tam kluczyli, chodziło się na piechotę i szukało, żeby znaleźć bezpieczne miejsce. Po drodze przeżyłam straszną rzecz, kiedy skryłam się. Miałyśmy drewniaki, nie można było w tych drewniakach iść, było źle, w lesie nierówna [powierzchnia], na piechotę, nogi pokaleczone, więc zaczęłyśmy... Wszędzie pusto, Niemcy wszystkie... Jeszcze nie powiedziałam, że przedtem koło naszego obozu przez dwa miesiące jechały bambry. Co to znaczy – to były takie wozy jak cygańskie wozy, z takimi pałąkami, gdzie oni, Niemcy z całym majątkiem jechali na zachód, uciekali. Już wiedzieli, że będzie źle. To tak długo trwało zanim oni się stamtąd ewakuowali. I w efekcie jak myśmy wracali na piechotę przez te odcinki tam do Polski, to w tych miejscowościach nie było już ludzi, chyba, że spotykało się na przykład na balkonach powieszone kobiety, które, jak nam powiedzieli miejscowi, same się wieszały ze strachu przed Rosjanami. Wcale się nie dziwię, bo też przeżyłam coś takiego strasznego. Byłam dziewczyną, schowałam się w domu, bo właśnie chciałam szukać butów, żeby znaleźć jakieś buty, żeby nie [iść] w tych drewniakach. Znalazłyśmy buty, chciałyśmy wyjść i przyjechała jakaś jednostka rosyjska, która wtargnęła do tego domu i nas tam zastała. To było makabryczne. Ja się biłam jak idiotka i w ogóle broniłam, ale byłam duża, a ta druga dziewczyna była drobna, mała. Na moich oczach ją tragicznie zgwałciło po kolei kilkunastu tych żołnierzy. Mnie przywiązali do drzwi, powiedzieli, że jak będę patrzeć to zmięknę i już wtedy przestanę się bić. Uratowało mnie to, że przyjechał ich dowódca i ja się darłam, ta też krzyczała i w końcu zorientował się, że coś jest nie tak. Na moich oczach rozstrzelał tych Rosjan od razu z miejsca, tych dwóch chłopaków, którzy akurat byli w akcji przy tej dziewczynie, mnie wypuścił. Znowu znalazłam tam gdzieś jakichś ludzi, Polaków, do których dołączyłam, znowu poszłam dalej. Ale to było dla mnie przeżycie tak straszne... Przez całe lata nie byłam w stanie o tym mówić. Nie wiem kogo bardziej nienawidziłam – czy Niemców, czy Rosjan. Z tym, że to nie byli normalni Rosjanie. To byli... mówiło się, że jak spotka się Moskwiczan, to wszystko w porządku, można się z nimi dogadać. Ale jak spotka się tych gdzieś tam nie wiadomo skąd, z ich Republik gdzieś daleko, to to jest bydło. Potem to widziałam – bydło, które wchodząc do domu... Oni na przykład jak weszli do Neustrelitz, myśmy w Neustrelitz byli w takiej grupie wtedy z boku, Rosjanie, jak weszli do Neustrelitz, to pierwsza rzecz wpadali do mieszkania. Dla nich wszystko co było w tych mieszkaniach, było kompletnie nowe. Oni nie wiedzieli co to jest. To tak się mówi kawały, u nas [jest] taki stary polski kawał, że my mamy takie termosy, a oni mają takije! termosy. Prawda, bo oni musieli wszystko mieć większe, bo i tak nie wiedział co to jest termos. Ale to rzeczywiście prawda dlatego, że oni wchodzili do mieszkania, dla nich wszystko – radio, pianino, to były jakieś rzeczy w ogóle z księżyca. Ponieważ było powiedziane, że mogą sobie ukraść co chcą – ale jak można ukraść duże rzeczy? Drobne, owszem, ładował do kieszeni, natomiast te duże nie. No to na wszelki wypadek wszystko z piętra niszczyli, to znaczy nie było żadnego poszanowania dla wartościowych rzeczy, tylko wszystko leciało z góry na dół zniszczone, zniszczone i tak dalej. Potem, jak spotkał kogoś, niektóre kobiety, dziewczyny przechowały jakiś pierścionek, czy coś się uratowało, czy coś takiego, to potrafił obciąć palec, żeby zdjąć, wziąć pierścionek. Był taki jeden, znowu mieliśmy taką historię. Doczepiłam się do takiej grupy, gdzie była Polka z naszego obozu, jak się okazało, którą znałam, ale która dla mnie wyglądała, wydawała się stara babka. Ale ona wtedy może miała czterdzieści lat, może trzydzieści pięć, a może jeszcze młodsza. Ale wygłodniała i w obozie była już kompletnie jak to się mówi, na wykończeniu. Świetnie znała rosyjski i ona nas chroniła, jak ta grupa z powrotem się zebrała i ja w końcu się z nimi złączyłam. Jak któryś z tych Rosjan [coś chciał], to jak ona im puściła wiązanę taką, to od razu: „A, to są nasze. Bo jak taką wiązankę po rosyjsku, to już nie jest ani Niemka, ani wróg, tylko to są nasze.” Ale w tej grupie jednej kobiecie zdarł ten Rosjanin skórę z palca zdejmując pierścionek. Ta nasza znająca rosyjski poskarżyła się temu Moskwiczanowi, który był tam dowódcą. Wezwał ich wszystkich, całą grupę, bo oni obok nas stacjonowali. Myśmy [byli] w takiej stodole i tam żeśmy się pilnowały, już nie odchodziłam na krok, tylko żeby być razem. I kazał wskazać który to, więc ona powiedziała który to. Zrewidował go i stąd wiem, że tamten obcinał palce dlatego, że on z jego kieszeni wyciągnął kilkanaście palców z pierścionkami i całą masę pierścionków. Oczywiście to nie Polacy, tylko to Niemkom pewnie zabierał gdzieś tam napotkanym. Ten dowódca tylko te wszystkie pierścionki wyjął z tego wszystkiego, sam sobie schował. Kazał jej wybrać, który jest jej, ona wzięła swój, resztę schował do kieszeni, a jego pod
scianku i rozstrzelał, żeby był porządek. I tak źle i tak niedobrze – w końcu przyczyniła się do śmierci tamtego [żołnierza], makabryczne to wszystko razem. Potem jak żeśmy już wracali, [było] tak już blisko do Szczecina, bo chodziło o to, żeby trafić do jakiegoś miejsca, do mostu, to ten tłum coraz większy i w tym tłumie zaczęło się widzieć kupę ludzi, Polaków, którzy wracali z Niemiec już z wózkami, z rowerami, znowu z majdanem skradzionym z niemieckich domów. Makabryczne, nieprzyjemne... Jak się okazało, z nami byli nie tylko ci, którzy byli w obozach, tylko to byli ludzie, którzy autentycznie dobrowolnie jechali do bauerów i teraz kończy się wojna, to dla odmiany teraz ten Polak bauera obrobił, zabrał wszystko co się dało, jeżeli było możliwe. Albo może już ten bauer wyemigrował na zachód, a resztę ten zabrał, nie wiem. W każdym razie to taka fala ludzi z tymi bagażami szła w kierunku prowizorycznego mostu na Odrze. Most dlaczego prowizoryczny? Bo budowany na pontonach, bardzo szeroki, ale bez żadnych balustrad, bez niczego. A ten tłum napierał. I ja teraz przez dwa dni bałam się przejść przez ten most dlatego, że człowiek... obserwowałam to wszystko. Ten, kto szedł w środku, nagle tłum go przesuwał, znalazł się na brzegu i wpadał do wody i się topił. I tak było. W końcu czekałam na moment, kiedy był mniejszy napór ludzi. Wreszcie się przedostałam na drugą stronę – tam były pociągi, które już jechały do Polski. Też załadowane dokumentnie, strasznie, w ogóle nie można było się dostać do [środka]. Udało mi się znaleźć miejsce na dachu i leżąc na dachu, jeszcze jakiś facet pomagał trzymać, pilnował, bo tam ciągle były miejsca, że można było głowę stracić jak człowiek się wychylił. Dojechałam do Łodzi i tak się skończyła moja wojna.
- Czy była pani represjonowana za udział w Powstaniu Warszawskim?
W zasadzie nie. To znaczy w zasadzie... jak wróciłam do Łodzi... zrobiłam na kompletach małą maturę, tutaj dziewczyny były już w okresie, [kiedy] Łódź w [była] w części wyzwolona, ja byłam wyzwolona 1 maja... i one były już pod koniec pierwszej klasy licealnej. Najpierw miałam kłopoty, żeby się w ogóle dostać do tej szkoły, chciałam się od razu uczyć. Problemy były, że dokumentów nie mam. Znalazłam w końcu kogoś, kto mnie zaświadczył, że byłam, uczyłam się na tych kompletach – nie wiem, czy wiedział, czy nie wiedział, ale w każdym razie był w stanie to powiedzieć. I tu zaczęłam się uczyć i w tym okresie nie było w ogóle nic. Natomiast jak wróciłam do Warszawy, to powiedziałam, napisałam podanie na studia, to od razu z miejsca było moje podanie odrzucone, nie przyjęli mi. Dopiero drugi raz napisałam nie pisząc już o tym i tak jak już powiedziałam, nie było wtedy komputerów, nie mogli sprawdzić drugi raz, że ta sama osoba i nie, nie byłam [represjonowana]. To znaczy były takie... Jak wróciłam myśmy mieli inne sytuacje, mianowicie jak zaczęłam studia, no to myśmy w najrozmaitszy sposób mieli trudności. To nie było takie wcale proste, to był też bardzo trudny okres. Ale jeszcze wtedy, kiedy już byłam lekarzem, kiedy zdałam, czyli to był 1952 rok, kiedy zaczęłam już praktykę w szpitalu Dzieciątka Jezus na ortopedii, to wtedy jeszcze myśmy mieli w piwnicach pełno różnych ludzi rannych, których trzeba było pilnować, których trzeba było chronić, bo ciągle były kontrole, ale to już teraz z tej strony rewizje, że kto jest kto, że Powstanie, że ludzie z jakichś band, czy coś takiego jak to się wtedy nazywało. Tak, że to była wielka konspiracja wtedy właściwie. Często robiło się operacje zupełnie w jakimś kącie i chowało się człowieka gdzieś. Pierwszy rok mojej pracy, to był pełen takich właśnie sytuacji. To jeszcze pamiętam. Było mnóstwo tego typu ludzi, którzy musieli się ukrywać, którzy się bardzo bali. Ja osobiście tego nie przeżyłam i nie miałam żadnych takich momentów. Ale masę ludzi miało.
- Proszę mi powiedzieć dlaczego przyjęła pani taki pseudonim: „Magdalena”?
Miałam dziewczyny, które się nazywały Magda i Lena i żeśmy zrobili razem „Magdalena”. One sobie wzięły pseudonimy „Lenka”, a to [było] w moim zastępie, byłam drużynową. I zrobiłam sobie „Magdalena” i tak zostało.
- A ta pani koleżanka, ten „Szaraczek”, ona przeżyła Powstanie?
„Szarak” to była znowu historia... „Szarak” był dzieckiem takich, nie dzierżawców, no, ludzi, którzy mieli majątek na Polesiu. I cała jej rodzina została tam przez Rosjan zabita, wymordowana. Ona przeżyła dzięki temu, że z jakąś grupą ludzi przyszła na piechotę do Polski i w Warszawie miała jakąś rodzinę i tu się znalazła w rodzinie warszawskiej. Dziewczyna, która się wszystkiego bała, która tak strasznie była [zastraszona]. Przylepiła się do mnie, bo jakoś tak działałam na nią opiekuńczo i myśmy się... Pomagałam jej w sensie konkretnym, to znaczy i ubranie i jedzenie. Jeszcze wtedy była szansa, żeśmy mogli jej pomóc. I byłyśmy bardzo ze sobą związane z tym, że ona nic nie chciała powiedzieć o tym, co się [wydarzyło], co dokładnie było. To musiało być jakieś strasznie poważne, strasznie wielkie przeżycie. Ale w Powstaniu była bardzo dzielna i bardzo dużo ze mną działała, bardzo pomocna. Z tym, że jak myśmy się rozstały, nie wiem co się z nią stało dalej. Wiele dziewczyn spotkałam, niektóre znalazły się w obozach wojskowych, niektóre w cywilnych przeżyły gdzieś w Polsce, bo przecież nie wszyscy jechali do obozu. Niektórym udało się uciec gdzieś na terenie Polski. Gdzieś się tam znaleźli, mieli dokąd [uciec], ale nikt... ślad po niej zaginął, nie wiem co się z nią stało.
- Pamięta pani imię czy nazwisko?
Irena Zaleska, ale tak zwana – „Szaraczek”.
- Tak na zakończenie mam ostatnie pytanie, czy jakby pani miała znowu osiemnaście lat poszłaby pani drugi raz do Powstania Warszawskiego?
No chyba, że tak. Dla mnie to była kwestia istnienia. To tak się mówi, Powstanie, znaczy okupacja była nie dla wszystkich ciężka. Masę Polaków zrobiło na tym interesy, szwindle. Ja nie byłam ani razu w kinie, nie byłam ani razu... Byłam raz w restauracji, ale jako obstawa. Obstawa z wujkiem, który tam coś załatwiał i miał jakieś sprawy i on po prostu chciał, żebym była jak córeczka, że niby idziemy na ciasteczko. A on miał jakieś kontakty, to wiedziałam, że to jest potrzebne. A tak, to nie, bo się mówiło: „Tylko świnie siedzą w kinie.” Ale mnóstwo ludzi było w kinach, mnóstwo ludzi żyło na tej zasadzie, że z tego były jakieś profity, z tej wojny. Nawet dorabiało się na tym. Ale większość jednak była inna. Życie było trudne, życie było ciężkie, też były... nie znaczy, że myśmy byli kompletnie, że tak powiem, tłamszeni. Ale były ciągle łapanki, były ciągle rozstrzeliwania, były ciągle... To było znacznie gorzej, niż we Francji, niż w Belgii, w Holandii. To była zupełnie inna sytuacja, jaką miała Polska. Czyli nam była bardziej bliska konieczność walki o swoją wolność, bo ta wolność była nieprawdopodobnie ograniczona. Nikt nie wiedział dnia i godziny. Miałam dwudziestu siedmiu kuzynów, byłam jedna dziewczyna w rodzinie. Mieliśmy dwudziestu siedmiu kuzynów, z dwudziestu siedmiu ocalało trzech. Albo w kamieniołomach, albo w czasie Powstania, albo na wywózkach gdzieś nie wiadomo dokąd [zginęli] tak, że to... Rodziny się rozpadały, to nie było... Jeżeli byłaby sytuacja podobna, przecież nam też mówiono, że: „Co za sens, lepiej nie. Po co, mają zginąć? Lepiej zaczekać. Rosjanie wejdą i to...” Rosjanie by nie weszli. Rosjanie czekali na to, żebyśmy się sami, że tak powiem, wyniszczyli dlatego, że teraz tak po czasie to widzę to, że mieli w tym swój sens. Oni wcale nie chcieli, żebyśmy byli bohaterami i żeby nam się coś należało. Potem cała ta polityka już była taka, że już było wiadomo. Ale wtedy to dla mnie nie było w ogóle żadnych wątpliwości, że to trzeba. To było żyć, albo nie żyć. W tym sensie...
Warszawa, 27 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama