Halina Jarosińska „Halinka”

Archiwum Historii Mówionej


Moje nazwisko Halina Jarosińska. W czasie okupacji i w czasie Powstania Warszawskiego moim miejscem, przez okres okupacji była ulica Czerniakowska 131. To jest budynek przylegający do klasztoru sióstr Nazaretanek.

  • Jaką pani funkcję pełniła w trakcie Powstania?


W trakcie Powstania byłam pomocą sanitarną, przy czym myśmy różne funkcje pełniły. Niektóre wydawałoby się dziś takie drobne, jak na przykład zdobywanie żywności, a było to możliwe, ponieważ na Czerniakowie było bardzo dużo [jedzenia].

  • Do tego wrócimy, a zaczniemy od wcześniejszych lat, żeby mieć pełen obraz. Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?


Przed 1 września byłam uczennicą szkoły podstawowej przy ulicy Czerniakowskiej 128. Kiedy wybuchła wojna, 1 września, byłam akurat jeszcze poza Warszawą, to znaczy dokładnie na letnisku w Przystanku Legionowie i zdążyłam właściwie dotrzeć już w pierwszych dniach wojny do miejsca zamieszkania.

W jaki sposób pani się dowiedziała o wybuchu wojny?

  • Czyli była informacja jakaś ze strony opiekunów?


Tak, tam mój wujek był kontrolerem, pracował w parowozowni w Legionowie i tam żywe były informacje na temat tego, co się dzieje 1 września nad Warszawą.

  • Znajdowała się pani wśród innych dzieci. Jak dzieci podchodziły do wybuchu wojny?


Właściwie, zastanawiam się, kiedy właściwie czułam się dzieckiem, wiem, że się bawiłam lalkami, ale żyłam w takiej atmosferze… Moja mama była nauczycielką, bardzo przejęta była tradycjami patriotycznymi. Wiem, że wisiał na ścianie ogromny obraz Józefa Piłsudskiego, a dokoła liści dębowe. Śpiewaliśmy piosenki wojenne z okresu pierwszej wojny światowej. Uczyłam się chętnie, przekazywałam je koleżankom. To był właściwie okres zabaw, ale tego typu. Nie śpiewaliśmy piosenek czy słuchaliśmy melodii, jakich dziś się słucha. W domach, w wielu domach, myślę, była tradycja jeszcze legionowa.



  • Wspomniała pani, że pani matka była nauczycielką, a czym się zajmował pani ojciec i czy miała pani rodzeństwo?


Mój ojciec zmarł, kiedy miałam dwa latka. Miałam ojczyma. Ojczym mój pracował w Porcie Czerniakowskim, a moja mama brała udział w tajnym nauczaniu od 1942 do 1944 roku.

  • Miała pani rodzeństwo?


Brata przyrodniego, który wiem, że w czasie... To było owiane tajemnicą, bo nawet moja mama nie wiedziała, że zapisałam się do Szarych Szeregów, dowiedziała się dopiero w czasie Powstania, więc zachowanie tajemnicy to było czymś tak bardzo ważnym i człowiek młody dumny był, że jest w stanie zachować tajemnicę, więc to nie było żadnej trudności przekazywania takich informacji.

  • Wrzesień 1939 roku na pewno odmienił państwa życie. Jak to wyglądało po wrześniu?


Bardzo odmienił życie, dlatego, że pamiętam, przez okno wpadły dwa ogromne szrapnele, które przechowywaliśmy przez cały okres okupacji i to był wyraz tego, co się działo, co mogło jeszcze spotkać ten dom, chociaż nie spotkało.

Może kilka słów powiem właśnie o moim miejscu zamieszkania, bo to jest bardzo ciekawe. Tak jak wspomniałam, chodziłam do szkoły przy ulicy Czerniakowskiej 128. Ten budynek ocalał, nadal jest szkołą, ale w czasie okupacji wojska niemieckie zajęły budynek i młodzież pozbawiona była miejsca do nauki, tak, że lekcje różnych klas, zajęcia odbywały się w różnych miejscach Czerniakowa, młodsze klasy tu w budynku, w którym mieszkałam. Myśmy mieszkały z rodziną przy samej szkole, klucze miała moja mama do szkoły. Tam spotykali się chłopcy i nauczyciele, którzy brali udział w ruchu oporu. Pod moim siennikiem, bo spałam wtedy niestety na sienniku, przechowywano różne informacje obiegowe, tajne. Spotykali się nauczyciele grupowo i w tej szkole, w moim pokoju, kazano mi się zaprzyjaźnić z chłopakiem, z którym nie bardzo miałam ochotę się przyjaźnić, bo był bardzo gruby, ciemne miał włosy kędzierzawe i on był Żydem. Jedna z koleżanek mojej matki, Halina Krajewska, mieszkająca na Poznańskiej ulicy, przechowała tego chłopca. Przywoziła go codziennie na Czerniakowską 131. Sama miała lekcje, które często nie pokrywały się z zajęciami tego chłopca, więc on siedział w moim pokoju. Mieszkanie to było właściwie tylko jeden pokój duży i babcia moja szykowała mu posiłek i on właściwie ze mną przebywał. Wiem, że ocalał i że wrócił do swojego nazwiska, pani Halina Krajewska już nie żyje, ale mówiła mi, że jest profesorem na Politechnice.


  • Jak wyglądało codzienne życie? Z czego się państwo utrzymywali?


Och, to tylko zapamiętałam chleb, jeśli był, posypany cukrem i polany wodą, żeby cukier nie spadł. Czasami, mama miała zaprzyjaźnioną panią, która handlowała mięsem, i kupowała smalec. Wiem, że raz w tygodniu był rosół, to było wielkie święto. Był smalec i chleb posypany właśnie cukrem. Jabłko to było od święta. Nauczyciele nie mieli wielu możliwości, tak, że moja mama miała skromny budżet i nim rządzić mogła w domu tylko. Może jeszcze powiem dwa słowa właśnie o szkole, że to było miejsce, że to była kiedyś sala tańca, podobno policji, sportowcy tam się zabawiali, przed wojną. Ta wielka sala podzielona była na klasy dyktą, nawet jakimiś materiałami, tak, że nauczyciel, który przemawiał w jednej klasie, był słyszany w drugiej. Proszę sobie wyobrazić, jak były zdyscyplinowane dzieci, które nie reagowały na to, że jest taka trudność. Przez dłuższy czas nie było nawet światła, potem w jakiś sposób założono światło. Nawet w okresie Powstania dźwięczy mi głos, jak grupa chłopców, babcia moja szykowała im kawę, oni wypili kawę i wybiegli, to była już godzina „W” i wybiegli na schody. Wiem, że ich dowódca krzyczał i ten głos mi dźwięczy właśnie głośno do dzisiaj w uszach: „Chłopcy społem! Bronić społem!” Bo oni się rozbiegli. Właśnie to miejsce to była placówka ruchu oporu.

  • Z konspiracją stykała się pani właściwie na co dzień. Jak pani przystąpiła do konspiracji?

 

Miałam szczęście, że w siódmej klasie (to był rok 1942-1943), a siódma klasa była na ulicy Podchorążych 20, moim wychowawcą był pan profesor Wuttke, który pozbawiony był możliwości pracy w Gimnazjum Batorego. Cenię sobie okres przebywania z nim bardzo, zresztą [jak] wszyscy uczniowie. Z jego inspiracji powstał zastęp. On sobie wybrał siedem dziewczyn i powstał w ten sposób zastęp przy Czternastej Błękitnej [Drużynie], przy Gimnazjum Królowej Jadwigi, Warszawska Żeńska Drużyna Harcerek, zastęp „Zorza”. Mam zdjęcie, i profesora Wuttke, i właśnie koleżanek, które należały do tego zastępu, i moje najukochańsze koleżanki, które znałam w czasach Powstania, Basię Smakoszówną, która poległa w czasie Powstania, z ran właściwie zmarła.

Ponieważ myślę, mogą fragmenty naszej rozmowy być wykorzystane dla młodzieży, a dziś stykam się z aktualnym problemem, jakiż to problem jest z nabyciem podręczników. Każde dziecko marzy o tym, żeby mieć nową książkę na stole, a ja w czasie okupacji biegałam po kilka razy do koleżanki, która szczęśliwie miała już jakąś zniszczoną wielce książkę do matematyki, bo z tym było najtrudniej. Zdarzało się, że przychodzę do niej, a ona mówi: „Jeszcze nie odrobiłam tego zadania, przyjdź później.” W ten sposób musiałam kilka razy chodzić, żeby wreszcie książkę zdobyć i lekcje odrobić. Tak, że jestem za tym, żeby wykorzystywać stare podręczniki.



  • Jak wyglądała codzienna praca konspiracyjna?

 

To jest w szkole, gdzie właśnie, w szkole, to myślę, nie o swojej, gdzie aktualnie chodziłam, tylko tu, klasy młodsze, które mieściły się przy moim mieszkaniu. Myśmy miały zadania robienia czegokolwiek pożytecznego dla innych. Bardzo dużo serca wkładałyśmy w to, żeby zająć dzieci, a dzieci na podwórku było dużo. To była kamienica czynszowa, więc tam w jednym pokoju mieściła się cała rodzina, kilkoro dzieci, które spały zresztą, jak to się mówiło „na waleta”, w jednym łóżku, i babcia, i rodzice, wszyscy w zgodzie. To były właściwie dzieci, które wypuszczone były na podwórko i miały się bawić. Myśmy robiły zajęcia dla dzieci, przedstawienia, baliki, i dyrektor szkoły, nie wspomniałam, ale to bardzo zacny człowiek i cała jego rodzina była również w konspiracji, pan Franciszek Gliwicz, wiedząc o tym, jakież to my mamy zadania, oddawał nam klucze i pozwolił, żeby dzieci z okolicznych domów czy rodzice nawet przychodzili na prezentacje naszych opowieści. Piosenki były również, czasem przemycałyśmy piosenki powstańcze. To były naszym ulubionym zadaniem, nie tylko praca nad sobą, ale życie poprzez to, czym możemy, a więc myśmy żyły piosenkami powstańczymi i wojennymi. Dziś, może bym przesadziła, ale prawie każdą piosenkę z okresu międzywojennego, a już nie mówiąc o Powstaniu, znam i muszę powiedzieć, że spotykamy się, w Stowarzyszeniu Szarych Szeregów tworzymy grupę, gdzie starsze panie spotykają się u jednej z koleżanek raz w miesiącu i śpiewamy piosenki wojenne i powstańcze. Więc to było nasze ważne zadanie, bo musiałyśmy zdobyć jakieś grosze na krepinę, szyłyśmy stroje.

 

  • Jak się zdobywało te pieniądze?


Niestety, ale się wyłudzało od rodziców, od sąsiadów czasem.

  • A rodzice i sąsiedzi wiedzieli, na jaki to jest cel?


Wiedzieli, że dzieci organizują przedstawienie, że my czasem coś upiekłyśmy, jakieś ciasteczka nawet, żeby poczęstować uczestników. Poza tym bardzo ważne były dla nas w zastępie, myśmy przechodziły szkolenia sanitarne. Wyjeżdżałyśmy, tu mam nawet zdjęcia, pod Warszawę na ćwiczenia terenowe.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądały ćwiczenia, przygotowanie sanitarne?


Była z nami nasza zastępowa, w moim przypadku była to pani Irena Pawlak, starsza od nas o kilka lat. Z prześcieradeł podartych, starych robiłyśmy bandaże, uczyłyśmy się bandażowania. Najlepiej, wiem, że to nam wychodziło bandażowanie palców kłosem.

  • Kłos to styl bandażowania?


Tak, kłos, tak zachodził bandaż.

  • Czyli udzielanie pierwszej pomocy?


Udzielanie pierwszej pomocy. Każda z nas miała podręczną [walizeczkę], która bardzo się sprawdziła w czasie Powstania. Miałam walizeczkę, w której miałam podstawowe rzeczy: jodynę, bandaże, skórki od chleba i kawałek miałam słoniny, która była strasznie żółta ze starości, ale była niezastąpiona, bo kiedy z Powstania byłam wywieziona przez Pruszków do Mauthausen, to był jedyny środek żywności, pożywienia.

  • A jak się zdobywało produkty do tej walizeczki?


Chleb z trudem się zdobywało, wiem, że mama nam wydzielała, brat był młodym mężczyzną, więc potrzebował najwięcej, ale to były zaoszczędzone kawałki chleba suchego. To był mój żelazny kapitał. W czasie nalotów, był zwyczaj, jak były silne naloty, że wybiegaliśmy przez podwórze do drugiego domu, który był na tej samej posesji, dopiero rozebrany teraz, czteropiętrowa kamienica i tam właśnie w piwnicy przebywaliśmy w czasie nalotów. Tak, że miałam powiedziane, nalot w nocy, chwytam walizeczkę, ubieram się szybko i biegnę. Byli ludzie starsi, którzy wymagali pomocy, były małe dzieci. To było nastawienie, otwarcie się na innych. Drobna rzecz, ale pomocna. Mama moja wykorzystywała nawet ogródek, który był tu, koło domu i lokatorzy też, na sadzenie na przykład pomidorów. W czasie Powstania kilka grządek z pomidorami było i kilka z ziemniakami. Budynek mieścił się na rogu Nowosieleckiej i Podchorążych, po drugiej stronie, przez jezdnię, był bunkier niemiecki, gdzie otwór strzelniczy był nastawiony na budynek szkoły, a na zapleczu bunkra znajdowały się koszary, kiedyś polskie, szwoleżerów jeszcze, a ostatnio, w czasie okupacji, niemieckie. I tuż między jezdnią a budynkiem, to była bardzo mała przestrzeń, i tam były działki, gdzie były ziemniaki i pomidory. Ponieważ w naszym domu mieszkała folksdojczka, która była bardzo życzliwa dla ludzi, ona załatwiała nawet nieraz zwolnienia, do niej przychodzili ludzie z różnymi prośbami, i właśnie w czasie Powstania proszono ją już, żeby Niemiec nie strzelał przez jakiś czas, bo tu przyjdą dzieci wykopać pomidory i ziemniaki. Dziś to bym chyba nie poszła, nie zrobiłabym tego, ale wtedy. Trudno byłoby powiedzieć, że to była odwaga. To było może zaufanie do drugiego człowieka. Myśmy wykopali ziemniaki, pomidory i w czasie Powstania to była nasza zupa, nasze pożywienie.

  • Cofnijmy się jeszcze troszkę. Mówiła pani, że uczestniczyła w ćwiczeniach terenowych pod Warszawą. Jak to wyglądało i czego się pani tam uczyła?


Byłam w Józefowie. Robiliśmy kuchnię polową, mieliśmy różne sprawności, uczyliśmy się orientacji w terenie. Właśnie, jeszcze nie powiedziałam, że na naszych zbiórkach robiliśmy plany przejść między budynkami, gdzie są możliwe przejścia między budynkami, tak że to było nastawienie już na akcję powstańczą, żeby można było przeskoczyć do innego domu bezpiecznie, ulicą czy przez inny dom, i wiele innych czynności na orientację. Tu były zajęcia prawie szkolne, ale nastawione na sprawność, na odwagę, na samowystarczalność w trudnej sytuacji, na nie poddawanie się lękowi czy histerii, jak to czasem się widzi, jak przy drobnych sprawach ludzie reagują. Wyjeżdżałyśmy zastępami, małymi grupami. Miałyśmy powiedziane, jak to robić, żeby nie zwracać uwagi. I do lasu wchodziłyśmy same, spotykałyśmy się dopiero w miejscu umówionym.

  • Czyli każde wykonywane zadanie było związane z tajemnicą, o której pani mówiła, która była wam powierzona, a jednocześnie uczyło konspiracji.


Tak. Mama moja nie wiedziała, ja jeszcze nie wiedziałam, co to jest wtedy tajne nauczanie. Przecież w szkole podstawowej nie wolno było prowadzić zajęć fizycznych, nie było lekcji w-fu, a w tej szkółce, o której mówiłam, o tej [gdzie były] klasy podzielone dyktą, po lekcjach, sama brałam udział w tych zajęciach. Nauczyciel brał butelkę, wybijał takt, a myśmy ćwiczyły, robiłyśmy różne figury, często taneczne, gimnastyczne. Zajęcia fizyczne się odbywały już wtedy w szkole podstawowej, wśród małych dzieci, wśród młodszych klas.


  • I przyszedł dzień 1 sierpnia, wspominała już pani o zachowaniu chłopców, którzy byli.

 

Wspominałam, jak chłopcy grupą wybiegli i słyszałam głos: „Społem bronić, społem!” I prawie równocześnie, tuż za moim blokiem była ulica, prostopadła, równoległa właściwie do klasztoru sióstr Nazaretanek, Tadeusza Hołówki. Tam byli Niemcy. Jeszcze przed ulicą Hołówki był bazarek i zieleń. Usłyszałam serię strzałów. Myśmy wszyscy zadrżeli myśląc, że tam się ukryli już Niemcy. Nie było wtedy rannych, nie widzieliśmy rannych.

  • Jakie były rozkazy dla pani 1 sierpnia?


Właśnie już wspominałam, że nasza zastępowa, ani drużynowa nie dotarła do nas na Czerniaków. Ona zresztą opisała to w pracy swojej, w książce i tu mam fragmenty nawet, przez Związek Harcerstwa Polskiego wydane wspomnienia o Czternastce Błękitnej. Myśmy miały polecenie, żeby każda na swoim terenie robiła to, co może.

 

Na przykład, pamiętam, bardzo przeżyłam ewakuację Szpitala Ujazdowskiego na ulicę Chełmską. Później Niemcy zbombardowali zresztą ten szpital, chociaż była wywieszona flaga z czerwonym krzyżem. Straszny obraz był tych biednych ludzi. Niektórzy opierali się, pomagałyśmy oczywiście, kto mógł, my zwłaszcza, harcerki, pomagałyśmy w ewakuacji szpitala. Najgorzej to było właśnie z rannymi, których niesiono na noszach. Niektórzy się opierali, tak szli noga za nogą.

A najgorsze w tym było to, że właściwie w tym domu, w którym mieszkałam, to był magazyn PCK. Mówiono, że to ze Szwajcarii przychodziły niektóre produkty żywnościowe, na przykład cały magazyn był, ale to jest niechlubna karta tych osób, które decydowały o tym, czy można rozdzielić ludności produkty, bo tam było mleko skondensowane, gęste mleko skondensowane. W czasie okupacji kierownik administracji częściowo, niektórym rodzinom wydzielał pewną ilość mleka, ale ludzie, którzy mieli po kilka puszek w zapasie, dzielili się z tymi, którzy przechodzili, bo byli bardzo wycieńczeni, bardzo biedni. Chlebem [dzielono się], podawano kawałki chleba i właśnie brałam udział z koleżankami w pomocy ewakuowanym ludziom.

  • Kiedy to było?


To było chyba właśnie 6 sierpnia, ale nie jestem pewna, czy 5 czy 4 [sierpnia].

  • Jak wyglądały dni od 1 sierpnia do ewakuacji szpitala?


To myśmy myślały, że spotkamy się u naszej koleżanki, Basi Smakoszównej, u której zawsze odbywały się zbiórki nasze. To było bardzo ciekawe, bo matka też nam była bardzo oddana. Straciła męża z ran odniesionych w 1939 roku, potem zezwalała na to, żeby chłopcy przechowywali broń w skrzyni od węgla. Na nasze zbiórki, najczęściej u Basi Smakoszówny się spotykałyśmy, a matka w oknie stała i wyglądała, czy się coś nie dzieje na ulicy, czy ktoś nie zwrócił uwagi na nas. Myśmy pobiegły do Basi Smakoszówny, ja i jeszcze taka koleżanka, z którą, nie wiem, czy jeszcze żyje, nie mam z nią kontaktu, Wanda Kurska, ale już Basi nie było, więc myśmy wróciły do siebie.

Moja mama, która brała udział w tajnym nauczaniu, przechodziła również w PCK szkolenie sanitarne i w piwnicy domu Czerniakowska 131 punkt [zorganizowały]. Trudno to było nazwać punktem, tam była jeszcze nauczycielka, pani Gąsowska, która miała pod sobą kilka dziewcząt, jak się zdarzało, że w okolicy jest chłopak ranny czy ktoś inny wymaga pomocy, to wtedy tam się go brało do piwnicy, opatrywało. Przyznam szczerze, że ludzie tam trochę niektórzy lękali się Niemców, że: „Ach, to Niemców sprowadzicie. Jak się zorientują, że tu jest taki [punkt].” To nie tyle [można] nazwać szpitalem, punkt opatrunkowy, ale wiedzieli wszyscy, że się w tym miejscu znajduje. Myśmy właśnie tutaj czynność, pracę wykonywały. Gotowałyśmy cały czas z działek zupy, bo nie było nic innego do jedzenia, tylko woda dostępna i z działek część produktów i mleko skondensowane, które niektóre osoby miały. Pamiętam tylko, że jak żołnierz Wehrmachtu podpalił dom, w którym mieszkałam, ten, w którym była szkoła częściowo, część klas, to magazyn strzelał płonąc, puszki z mlekiem nie rozdane ludności. To była bardzo bolesna sprawa, może nie mógł dotrzeć kierownik, nie wiem, do tego miejsca, w tym czasie. W każdym razie był fakt. Robiłyśmy, co mogłyśmy. Po kilkunastu dniach moja mama powiedziała, żeby pójść do naszego domu i wziąć kilka prześcieradeł, żeby można było je podrzeć na bandaże. Pobiegłam tam z koleżanką, ale już był żołnierz niemiecki, Ślązak, bo mówił łamaną polszczyzną i powiedział do mnie, że mogę wyrzucić sobie poduszkę za okno, bo on będzie mieszkanie podpalał. Powiedziałam mu nawet: „Pan podpali mieszkanie, to po co mi poduszka?” Ale chwyciłyśmy jeszcze dwa prześcieradła, już nie pamiętam, coś jeszcze, co było w domu zresztą nieprzydatnego, potem się okazało. Darłyśmy prześcieradła, trochę z tym było kłopotu, bo trzeba było dokładnie niteczki wyrównać, żeby można było użyć je. W czasie, kiedy dom został spalony, głównie w tym czasie, a jeszcze nie powiedziałam, że właśnie z tej piwnicy młodzież, kto mógł, na zmianę, robiliśmy wykop na zewnątrz i chcieliśmy zrobić wykop na teren klasztoru sióstr Nazaretanek, że w razie nieszczęścia, że tu będzie trzeba kogoś przenieść tam albo dom będzie zburzony, żeby można na tamtą stronę wyskoczyć. W budynku Czerniakowska 131 przychodzili ranni powstańcy w czasie Powstania, pamiętam szczególnie jednego, bardzo przystojnego bruneta, który nie miał nogi, miał ranę tak całą zakrwawioną. Opierał na kiju, twarz miał zakrwawioną, pozasychaną częściowo. Tam, trudno powiedzieć, dawałyśmy mu pomoc, jaką można było.

Potem, po spaleniu już domu, Nazaretanki chłopców powstańców, którzy u nas byli, moja mama, ja, tam już były jeszcze inne dziewczyny z harcerstwa, przyjęły nas do siebie. [...] Przyjęły na do siebie, ale zdziwiłam się, bo klasztor przecież jest ogromny, a one nam i powstańcom kazały iść do piwnicy, a w piwnicy była tylko słoma. Właśnie 19 sierpnia słychać było już znad Wisły zbliżającą się Armię Berlinga i wojsko radzieckie. W tym momencie przyszła siostra i mówi, formułą religijną, że: „Najdrożsi, proszę spokojnie bocznym wyjściem…”, mam na zdjęciu to boczne wyjście, „…proszę wyjść.” Więc my pytamy, czy wszyscy. „Tak, wszyscy.” „I powstańcy?” „Tak, i powstańcy.” Chłopiec, o którym mówiłam, tak bardzo ranny, szedł koło mnie, opierał się o mnie i jeszcze o jakąś osobę. Był staruszek ksiądz, który pracował u zakonnic. Usłyszałam, jak siostra mówi: „Proszę księdza, niech ksiądz nie idzie. My księdza schowamy za ołtarz.” A ksiądz odpowiedział: „Nie, ja idę razem ze wszystkimi.” I wyszedł z nami. Okazało się, że przed wyjściem, to nie była wolność, której myśmy się spodziewali, a to był przecież dopiero 19 sierpień, ale człowiek w czasie walk traci orientację dokładną, tym bardziej, że to było w strasznie ciężkim okresie. Nie wspomniałam, że kiedy dom się [palił], łuna domu się w niebo wzbijała, palącego się domu, to z ulicy Hołówki strzelały „krowami”, i to było słychać, zdawało się, że to tuż ponad głowami one lecą. Cały okręg był w ogniu, poza wysokim domem starym, który był przy Czerniakowskiej 131 i klasztorem sióstr Nazaretanek właśnie. Właśnie siostry nas wyprowadziły, byliśmy zdziwieni, myśleliśmy, że ta armia już przeszła Wisłę i nas ratują, a tu okazało się, że Niemcy stoją z karabinami do strzału, z psami, z wrzaskiem wielkim: Raus! Raus! Czwórkami kazali nam się ustawiać. W klasztorze nie było zbyt wiele osób i ksiądz staruszek wyszedł, i powstańcy wyszli. Czytałam relację, fragment, bo nie chciałam całości, tu na Grzybowskiej, w encyklopedii jest napisane, że Niemcy na miejscu zabili. Przy mnie wychodzili powstańcy, oni wyszli, oni opuścili bramę klasztoru, i ksiądz wyszedł, który powiedział, że chce ze wszystkimi wyjść, ale już potem nie widziałam chłopców i księdza też. Z relacji sióstr teraz wynika, że oni byli wszyscy zabici. Przecież oni nie mogliby iść. A jeszcze po drodze, jak myśmy szli przez Łazienki, do góry, na Dworzec Zachodni pieszo, tak gorąco było wtedy, my głodni, zabierali ludzi, powstańców, ludność cywilną, kogo uważali, że trzeba i łączyli razem do kolumny. Tak, że pieszo doszliśmy do Dworca Zachodniego i tam nas przewieziono do Pruszkowa.

  • Zatrzymajmy się na chwilę na dniach sierpniowych, które spędziła pani w Powstaniu. Mówiła pani o żołnierzu ze Śląska, który mówił łamaną polszczyzną.


Tak.

  • A jak pani w ogóle wspomina postawę żołnierzy niemieckich? Czy często się pani z nimi spotykała?


Bardzo często, przecież na Czerniakowie.

  • Ale w czasie Powstania?


W czasie Powstania, muszę sobie przypomnieć, jak to było. W klasztorze sióstr Nazaretanek tak, często oni się przemykali i nie wiedziałyśmy, dlaczego zdążają w tej okolicy żołnierze niemieccy, ale oni tam, z relacji już wiem, tam był szpital i tam siostry miały miejsce dla rannych żołnierzy niemieckich. Spotkałam się z żołnierzem niemieckim właśnie od tej strony ulicy Podchorążych, widziałam człowieka, który karabin miał wysunięty w bunkrze. Karabin miał wysunięty i właśnie skierowany w stronę tego budynku, szkoły, o której mówiłam. Jedna z dziewcząt była w rodzinie, gdzie ojciec i matka nie byli ze sobą i ona tuż przed Powstaniem przybiegła odwiedzić ojca, i w kamienicy Czerniakowska 131 wbiegła na piąte piętro, które było z poddaszem i małe okienko, i chciała wyjrzeć, co się dzieje, zobaczyć, co się dzieje właśnie tam, w kierunku, gdzie mama jej została na ulicy Podchorążych dalej. Wtedy padł strzał, dziewczyna była ciężko ranna. Z pomocą różnych osób zaprowadziliśmy ją na Chełmską do szpitala powstańczego, ale potem szpital był zbombardowany, ślad po niej zaginął. Nie wiadomo, co się stało z [nią]. Na pewno pod gruzami znalazła się razem z innymi powstańcami.

  • Czy pani pamięta ten moment, bombardowania tego szpitala, była pani jeszcze wtedy na Czerniakowie?


Byłam na Czerniakowie, ale już nie widziałam na ulicy Chełmskiej, tylko słyszałam. Ale pamiętam moment, kiedy przechodziliśmy z rannymi, prowadziliśmy korowód rannych. Zapytał pan, czy jeszcze się stykałam się z żołnierzami niemieckimi. Stykałam się, chodziłam do gimnazjum na ulicę Bagatela 12. Nazwa to była Żeńskie Gimnazjum Kupieckie. Przechodziłam z Czerniakowskiej, przecież nie było pieniędzy ani możliwości na to, żeby dojeżdżać do szkoły, chodziło się pieszo, więc ja chodziłam codziennie do szkoły na ulicę Bagatela i przechodząc przez ulicę Podchorążych, tam było stanowisko Wehrmachtu i zawsze stał strażnik koło budki, z bronią. Tak się dziwię dziś, że nawet nie przypuszczałam widocznie, że stać ich na to, żeby rozstrzelać, tak jak w czasie Powstania czy po Powstaniu robili z młodzieżą, w ogóle z ludźmi Warszawy, z mieszkańcami Warszawy. Codziennie przechodziłam koło tego żołnierza, on się tak patrzył na mnie, z teczką, ale przechodziłam spokojnie i żadnej reakcji nie było. Często spotykałam się z żołnierzami, Warszawa była zaciemniona, okna zaciemnione, policja, ale to żołnierze, zdarzało się, że kontrolują, czy wszystkie okna są szczelnie zasłonięte czy nie ma prześwitu. Tak, że widziałam ich na co dzień, chodzących ulicami, ale w tym czasie nie wyobrażałam sobie, że człowieka będzie stać na tak ogromne okrucieństwo, jak przekonaliśmy się w czasie Powstania, gdzie na przykład na Dworkowej mojej koleżanki brat, między innymi z „Baszty”, został zastrzelony wychodząc z kanałów.

 

  • Mówiła już też pani o ludności cywilnej, która bała się obecności powstańców w budynkach, w których mieszkała.


Tak, zdarzały się takie reakcje. Też tak sobie zakodowałam bardzo w sercu.

  • Jak w ogóle ludność cywilna przyjmowała Powstanie?


Naturalnie. W tym czasie z mojego środowiska to wiem, że tak normalnie, że to jest wojna. Przecież przechodząc do gimnazjum na ulicę Bagatela, tam był słup ogłoszeniowy, piękny w konstrukcji, miał być odnawiany i znikł w ogóle. Znikł, nie ma go, a idąc do szkoły, przystawałam zawsze przy tym słupie, bo tam było obwieszczenie, że rzekomo za zabitego Niemca stu pięćdziesięciu, stu osiemdziesięciu, stu czterdziestu Polaków będzie rozstrzelanych.

I myśmy śledziły codziennie rano, patrzyłyśmy, czy kogoś ze znajomych nie ma na tej liście. Poza tym pytał pan o styczność z wojskiem, z żołnierzami niemieckimi. Przechodząc do szkoły przez aleje Szucha, były zasieki. Myśmy miały legitymacje szkolne i trzeba było żołnierzowi, strażnikowi przy budce pokazać te legitymacje, dopiero on wpuścił za zasieki i przeszło się wtedy na ulicę Bagatela. Tak, że w tym czasie, przed Powstaniem nie wyobrażałam sobie, że istnieje człowiek, naród, żołnierz, który mógłby tak barbarzyńsko niszczyć drugiego człowieka. Tak, że tu było może mniej odwagi, jak więcej zaufania do drugich ludzi, na tyle nie wyobrażaliśmy sobie, że może być stać przeciwnika, żołnierza obcego.

  • Mówiliśmy już o życiu codziennym w trakcie Powstania, też o tym, jak się zdobywało jedzenie. A jak wyglądały takie podstawowe rzeczy, jak higiena w takich trudnych warunkach?


Czerniakowska 131, budynek czynszowy, w którym, jak powiedziałam, część szkoły była. Proszę sobie wyobrazić, do dziś tego nie rozumiem, była jedna ubikacja w domu, tak, na parterze, taka, jak to się widziało, [...] stojąca, kilka boksów. W tym domu był, gdzie była szkoła, gdzie tyle dzieci przychodziło, jeden zlewozmywak na klatce schodowej na pierwszym piętrze. I jakoś to wszystko funkcjonowało. A jeszcze muszę powiedzieć, że także my mieszkaliśmy przy tej szkole, opiekowała się moja mama pomieszczeniem, dawała klucze, komu trzeba było, a obok były też dwa pokoje, bo tam na ogół każdy miał pokój, duży pokój, dwaj policjanci granatowi [mieszkali]. Nie wiem, różne opinie słyszałam, ale nic złego nie mogę powiedzieć o tych ludziach, przeciwnie, służyli pomocą, jeśli trzeba było. Nie miałam zastrzeżeń, moja rodzina też.

  • A czy był ktoś, specjalnie pani bliski w Powstaniu, jakaś koleżanka, czy była pani cały czas z mamą?


Powiedziałam, że mam właśnie bardzo duży problem, była bardzo mi bliska Basia Smakoszówna, pseudonim „Pestka”, o której w żadnych publikacjach [nie ma mowy], może przepraszam, bo wśród zmarłych była wymieniona, w opracowaniu naszej drużynowej, ale bolało mnie to, że jej nie było w opracowaniu, w encyklopedii powstańczej. Już pisałam kilkakrotnie i na spotkaniach naszych szaroszeregowych dawałam naszej komendantce jej dane i bardzo się cieszę, że teraz jej nazwisko jest. Ale tak, jak mówiłam, bo to jest ważna sprawa, będę walczyła do końca swoich dni, żeby jej nazwisko było na Murze Pamięci.

  • Proszę opowiedzieć historię z nią związaną.


To była bardzo ładna dziewczyna, blondynka, miała zawsze rozsypujące się włosy, niebieskie oczy i zawsze mówiłyśmy, że Basia jest najmądrzejsza z nas. Profesor zawsze, jak chciał nam przekazać informacje, to najpierw dzielił się z Basią. Kiedy nie było nauczyciela, zastępowała go Basia, czytając nam książkę. I wszystkie zbiórki harcerskie odbywały się u niej. Przede wszystkim ona była dla mnie bardzo bliską osobą. Pamiętam ostatnią piosenkę, którą uczyłyśmy się razem, ona gdzieś zdobyła tekst: „Na polanie leśnej żeśmy się spotkały”, siedziałyśmy tak na piasku, oparłyśmy się o mur domu i uczyłyśmy się słów tej piosenki. Zresztą tak wszystkich piosenek uczyłyśmy się. To była osoba bardzo odpowiedzialna i w czasie Powstania, tak jak powiedziałam, nie byłyśmy złączone, nie miałyśmy wprost dyspozycji, tylko każda miała robić coś pożytecznego, co może. Ona, nie wiem, jak to się stało, otrzymała od kogoś meldunek, żeby przekazać [coś] chłopcom. Na Czerniakowską musiała biec, vis á vis, na ulicę Łazienkowską. Kiedy znalazła się już właśnie tu, przy wejściu do Portu Czerniakowskiego, wówczas tam była brama. Snajper z budynku szkoły, do której myśmy chodziły, z naszej rodzimej szkoły, oddał strzał, a tam jeszcze ona nie biegła sama, jeszcze kilku chłopców dołączyło do niej, też biegli w tym kierunku, więc oni upadli. To już wiem z relacji jej matki, i cisza zaległa, to ona pierwsza poderwała się, myśląc, że zgubił ślad. I kiedy właśnie już była na jezdni, oddał drugi strzał i przestrzelił jej oba uda. Tak, że w tym czasie nie mógł ją nikt ściągnąć w bezpieczne miejsce i dopiero po wielu godzinach. W konsekwencji została zabrana do Krakowa z ciężko rannymi i tak, jak już wspominałam, kość się goiła, ale rana była jątrząca [się], tak bardzo, że trwało to kilka miesięcy, i ona z ran w Krakowie zmarła. Matka jej zwłoki ekshumowała, pochowała ją w wymarzonym mundurku harcerskim, nie wiem, jak on wyglądał i skąd zdobyła materiał. Jest pochowana w batalionie „Miotła” na Cmentarzu Wojskowym.

  • Mówiła pani o tym, że przebywała przez jakiś czas wśród Nazaretanek, więc na pewno miała pani kontakt z życiem religijnym. Jak to wyglądało w czasie Powstania?

 

Siostry Nazaretanki, to mieszkałam przy tym klasztorze przez cały okres okupacji. Siostry Nazaretanki prowadziły internat i prywatną szkołę, a dzieciaki z Czerniakowa, i w czasie okupacji też to odczułyśmy, w czasie Powstania też, odczułyśmy szaloną różnicę między tą szkołą, którą siostry prowadziły, a nami z tych szkół. Na przykład jak musiałam biegać do piątej klasy na Siekierki, daleko gdzieś albo w prymitywnych warunkach w szkole obok uczyć. A tam to były panny, które miały piękne stroje w niedzielę, mundurki kremowe na co dzień, piękne, ciemnogranatowe i oddzielone były kratą od kaplicy, która tam jest. Teraz krata jest tam zniesiona, ale przedtem była krata i one tak bezszelestnie wchodziły, takie dumne, z głową podniesioną, to myśmy tak, dzieci Czerniakowa, Powiśla, czułyśmy żal i odczuwałyśmy niesprawiedliwość losu, i z zachwytem, uwielbieniem patrzyłyśmy, że żyć można inaczej. Jeżeli chodzi o siostry, to wolałabym nie mówić, ale może też powiem, że tak czułam bardzo duży niesmak po tym, jak przyjęły nas tam do klasztoru. Klasztor przecież był tak ogromny, wydawałoby się, że powstańców można było gdzieś ulokować, czy że można było ich uchronić. Zdziwił mnie głos tej zakonnicy, która do księdza tylko powiedziała, że go ukryje, a myśmy z chłopcami wychodziły razem. I to, że tam nie było dużo ludności cywilnej, jakaś była, ale pozwolono nam zatrzymać się w piwnicy na słomie. Nie wiadomo było nocą, czy siedzieć, czy co robić właściwie. Tak, że zachowałam bardzo przykre wspomnienia z tego czasu, kiedy tam byłyśmy, w tym klasztorze.


  • A samo życie religijne? Czy uczestniczyła może pani w jakiejś uroczystości?

 

To już w było w zwyczaju każdej kamienicy warszawskiej, nie wiem dokładnie, jak w Śródmieściu, ale wszędzie były ołtarzyki, wszędzie były figury, najczęściej Matki Bożej i ludność zbierała się okoliczna, i modliliśmy się, oczywiście. W trakcie Powstania?

  • Czy docierały do państwa informacje z tego, co się dzieje w innych rejonach Warszawy? I w jaki sposób?


Oczywiście, przede wszystkim przychodzili ranni. Przecież zmieniał się skład walczących osób na terenie, mówię o Czerniakowie. Na przykład miałam kolegę, z którym potem pracowałam, z „Oazy”, z nim też się spotykałam. Zresztą potem był wywieziony na Syberię, był dziewięć lat, bo ujawnił się. Przede wszystkim ranni. Tylko, że tak jak ja byłam właściwie do 19 sierpnia, a potem byłam wywieziona, tak, że dalsza część Powstania to już była w Warszawie poza mną, już przeszłam swój koszmar gdzie indziej.

  • Może „Biuletyn Informacyjny” docierał do państwa?


Tak, nawet mam jeszcze, jeden historyczny zachowany.

  • Co najbardziej pani utkwiło z tych dziewiętnastu dni Powstania?


Przez cały okres okupacji myśląc o kolegach, którzy byli zrzeszeni w organizacjach, w ruchu oporu po prostu odnoszę się do nich nie tylko z dobrą pamięcią, ale z uwielbieniem i ogromną czcią. Chodzę bardzo często na cmentarz i myślami to rozmawiam z nimi jak z żywymi ludźmi. Oni tak dobrze zachowali się w pamięci, właśnie, dobrze by było, żeby to, co teraz się dzieje,

  • A w trakcie Powstania miała pani świadomość, że ci pani koledzy należą do jakichś organizacji, że są w konspiracji?


Nie wiedziałam, że moja mama, że [była] w tajnym nauczaniu. Usłyszałam potem, że brat z kolegami przenosili broń do getta, to dowiedziałam się już tak nieoficjalnie, że wykopami. Wśród koleżanek moich, które były w organizacji, oczywiście, wiedziałyśmy, że nie wolno nikomu mówić, ale ludzie byli też inni, nawet wiedzieli, to uważali, że to ich nie dotyczy, więc oni tego tematu nie rozwijają, nie powtarzają.

  • Co się działo po wywiezieniu pani z Warszawy? Skończyła pani swoją opowieść na tym, że znalazła się na Dworcu Zachodnim.


Wiedziałyśmy, że mamy pracować nad sobą, więc szukałyśmy ekstremalnych sytuacji, żeby móc pokonać lęk czy niepewność, a przede wszystkim, żeby się sprawdzić. I będąc w szkole, w gimnazjum przy ulicy Bagatela 12 postanowiłyśmy przejść zakazaną ulicą, którą była Aleja Szucha, przejść do Parku Ujazdowskiego, a na dowód tego, że nam się nic nie stało, i że jednak miałyśmy odwagę przejść tam i z powrotem, zrobić sobie zdjęcie. I z teczkami, po szkole, trzy dziewczyny poszłyśmy. O dziwo, nikt nas nie zaczepił, przeszłyśmy w jedną stronę i właśnie pokazałam panom to zdjęcie, jako dowód, wszyscy byli zdziwieni, niemożliwe, a jednak przeszłyśmy. Okazuje się, że odwaga i obojętność jednocześnie, która emanuje z człowieka w czasie jakichś trudnych sytuacji, nie powoduje podejrzeń. Tak, jeżeli człowiek jest pewny siebie i w słuszności tego, co robi, to jakoś postawę ma taką, że inni nie zwracają uwagi, nie budzi podejrzeń.

  • To znaczy, że panie się nie bały?


Nie wiem, w tym czasie, niektórzy mówią: „Tylu chłopców brało udział i dziewcząt w czasie Powstania, czy oni nie odczuwali lęku?” Nie, bo jeżeli człowiek się decyduje na jakiś wysiłek, podejmuje taką decyzję, a jest już odpowiednio przygotowany, wykształcony, zahartowany, to lęku nie odczuwa. Każdy człowiek może niepewność w pewnej chwili czuje, ale nie jest to aż tak deprymujące, żeby powstrzymać się od działania. Poza tym w grupie zaprzyjaźnionych ludzi, w grupie sojuszników, którzy myślą tak samo, człowiek się czuje silniejszy, tak jak w każdej sytuacji, i w życiu, i w komórce najmniejszej, jak rodzina, jak człowiek wie, że ma przyjaciół, którzy go rozumieją i chcą tego samego, to takie działanie, nawet trudne, nie budzi lęku.

  • Co się z panią działo już po 19 sierpnia, kiedy pani znalazła się na Dworcu Zachodnim?

 

Tak, i przewieziono nas do Pruszkowa, i tam, z pewnością panowie wiecie, są baraki, to nie są baraki, to jest zajezdnia kolejowa, ale składająca się z budynków, hal, opuszczone były wówczas, nie wszystkie. Ja tak się zastanawiam, czy to był piąty czy szósty, byłyśmy tam zaproszone trzy lata temu, byłyśmy z koleżankami, tymi, które też przeszły przez Pruszków. Tam siedziałyśmy na cemencie, to jest opisane zresztą, szyny przebiegały jeszcze przez halę. Nie wiedziałyśmy właściwie, co z nami będzie. Przysłali też tam mężczyzn w którymś z transportów, mężczyzn oddzielono. Padło właściwie, przekazywane z ust do ust zdanie, że oni może, Niemcy może zwolnią małe dzieci, ale myśmy już do małych dzieci nie należały. Pewnego dnia, trzeba tu to zaznaczyć, chociaż to nie jest rzecz miła, że tam już była taka masa robactwa, że poza iem wyżywienia to to było chyba okrutniejsze. Podjechał długi pociąg towarowy i dano nam kawałek chleba i z okrzykami, z pejczami, z krzykiem, kazano nam szybko, szybko wchodzić do pociągu. Pociąg po czym zamknięto, zadrutowano, okienko było też zadrutowane i pociąg ruszył.

Nie wiedziałyśmy, gdzie nas wiezie, same kobiety. Wiem tylko, że pozwolili uchylić drzwi na terenie Czechosłowacji, bo nabierano wodę do lokomotywy, a bardziej niż głód dokuczało nam pragnienie. Pudełeczko znalazło się, ktoś miał, teraz też bym tego nie zrobiła, przebiegłam pod wagonem, nie dosłownie pod wagonem, tylko tu, na złączach dwóch wagonów, już pomyślałam sobie: „Trudno!” Nabrałam troszeczkę wody, która wylała mi się w połowie, biegnąc do wagonu, szczęśliwie, że zdążyłam i od Czechosłowacji do Austrii pozwolili, żeby wagon był uchylony, już widocznie czuli się bezpiecznie, że nikt nie ucieknie.

Rankiem, to była jeszcze mgła zimna, przyjechałyśmy do Mauthausen. Tam droga prowadzi prawie dwa kilometry. Jak dowiedziałyśmy się, przyjechały tam kobiety do likwidacji, już za mało było widocznie likwidowanie ludzi po kilkaset, różnie, na ulicach Warszawy, postanowili wywieźć transportem do Mauthausen. I tam jest przysłowiowe dwieście jest schodów w dół, do kopalni, gdzie się wydobywa kamień, a obok po drugiej stronie wtedy była polana, teraz tam krzewy są i był ogromny namiot, Niemcy to mówią Zeltlager, wojskowy namiot ogromny i myśmy tam na sienniku po dwanaście, po piętnaście kucałyśmy. Siedziałyśmy tam, a Niemcy przybiegali, przychodzili nocą z bronią i wołali: Wo sind Banditen? Wo sind Banditen? „Gdzie są powstańcy?” Tak określali wówczas powstańców. Patrzyłam, jak szkielety ludzkie, mężczyźni niosą w odległości może półtora metra na ramionach wychudłych sześciany kamienne i z tego budowano dalsze potem pawilony. To była droga przez mękę, podejście z kamieniem ciężkim na schody w górę. Tam jest muzeum teraz, nawet pokazany jest kamień, przykładowy, który oni dźwigali. O wyżywieniu nie będę mówiła, bo to była woda, gdzie pokrzywy były, jakieś obierki. Raz dziennie przyjeżdżał samochód i przywoził coś takiego w kotle. Pewnego dnia powiedziano nam, żeby zostawić swoje rzeczy. Każdy miał tam jakieś drobiazgi, miałam swoją walizeczkę z Powstania ze skórkami chleba i kawałkiem słoniny. Już wspominałam, że idziemy do łaźni. To do łaźni, wszyscy byli jeszcze ufni w miarę chyba, bo nie było popłochu żadnego. Poszliśmy do łaźni i czekaliśmy właśnie na placu, tu jest właśnie wejście, czekaliśmy długo, masa ludzi. Jeśli tu koleżanka moja ma numer siedem tysięcy, to jest to wiadomo, jaka to była liczba osób. Czekaliśmy parę godzin i raptem rozległ się okrzyk, że z powrotem na plac apelowy. Tam dalej był plac apelowy. Zdziwione byłyśmy, dlaczego taka zmiana decyzji, zamiast łaźni plac apelowy. Okazało się, że przyjechała delegacja Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i kazali nam się ustawić szóstkami, odliczali nas i myślę, że po tym Niemcy mieli sami problem, bo już nie mogli widocznie tej liczby osób zlikwidować i rzeczywiście poszliśmy do łaźni. W tej chwili, jak tam byłam, to zobaczyłam, że obok, to jest Gaskamerr, piec krematoryjny i maleńka, kafelkami na biało rzeczywiście wyłożona łaźnia i dowiedzieliśmy się później, że tam były otwory, że można było użyć cyklon, a można było puścić wodę, więc puścili nam wodę. I to właśnie drzwi były bardzo grube, z piętnaście centymetrów, metalowe, z ogromnym wizjerem jak talerz, a za nimi tuż piec krematoryjny. Dziś tam zawsze ktoś kwiatek położy. Z powrotem nas zabrano do Zeltlager, w dół i po jakimś czasie grupami, szykowano widocznie dla nas miejsce pracy. Właśnie kuzynka moja dostała się do fabryki broni w Steier, a ja dostałam się w okolicy Kapplitz, to jest teraz, był teren sporny między Austrią a Czechosłowacją, teraz Kaplicowo należy do Czech i dosłownie, jak na wyspie Delos był jarmark, przyjechali, zawieziono nas do budynku szkolnego, a następnego dnia był targ. Przyjechali rolnicy i wybierali sobie. Ze mną wywieziona była moja mama. Myśmy postanowiły się nie rozdzielać, jeśli się uda. Nie chcieli nas zabrać, bo mama miała buty, jeszcze pantofle na wysokim obcasie, na końcu dopiero mężczyzna, inwalida zawiózł nas do siebie.

 

  • Jak długo przebywała pani w obozie w Mauthausen?


Trzy tygodnie. To za krótko, żeby być uznanym jako. Pobyt uznaje się dopiero od stu osiemdziesięciu dni. To za krótko, żeby uznać pobyt, a właściwie na wszystko za długo. Przeżyć też byłoby długo.


  • Trafiła pani ze swoją mamą do gospodarstwa, do tego pana inwalidy i ...?


To byli bardzo podli ludzie. Ukrainiec, młody chłopiec jeszcze tam był. Budzono nas o trzeciej w nocy. Spałyśmy na klatce schodowej, gdzie noc zimą to był mróz, zamróz biały, tak, że mama szmatą mi głowę okręcała. I dopiero się przekonałam, jak podli mogą być ludzie. Wykonywałam ciężkie prace. O trzeciej rano, tam był taki zwyczaj, że każda krowa, nie tak jak u nas, konie się czyści i dba o nie, tam w ogóle o zwierzęta tak dbano. Dawano mi szczotkę i musiałam czyścić zwierzęta, a później dawano mi, po dwie kazał mi gospodarz, dwa pojemniki, jak to bywają na wsiach drewniane, przechodzić z jednej strony podwórka na drugą i karmić tam wszystkie zwierzęta. I w wialni pracowałam, jak trzeba było młócić zboże, dźwigałam, przesuwałam wialnię, a wyżywienie to było trzy razy dziennie Mehlsuppe, to znaczy woda zaprawiona mąką i stary chleb był na strychu. Chleb kroiłam w kostkę i wspólna była dzieża dla służby, rzucano tam trochę kostek, a w obiad była taka różnica, że kawał słoniny czarnej, bo w kominie ją wędzono, rzucano. Wróciłam z procesem gruźliczym lewego płuca. W Warszawie na ulicy Wiejskiej 19 młodzież była badana i tam stwierdzono [chorobę].

  • Kiedy udało się pani wrócić do Warszawy?


Właśnie pewnego dnia, myśmy nawet nie wiedziały, że jest koniec wojny, tylko zauważyłyśmy poruszenie wśród gospodarzy i wołali: Breslau! Breslau! Okazało się, że z Wrocławia przyjeżdżali Niemcy i oni dla nich szykowali pomieszczenia, ale jeszcze się nie zorientowałyśmy, bo nikt nam nie powiedział 8 maja, że [jest] koniec wojny. Proszę sobie wyobrazić, w jakiejś odległości od tej wsi, stacjonowali tam polscy żołnierze. To była grupa żołnierzy, zapamiętałam sobie porucznika Króla, i oni szukali, słyszeli, że Polki z Powstania tu są, i oni nas znaleźli.

  • Żołnierze z armii radzieckiej?


Nie, polscy żołnierze, zachodni, z Anglii desantem tam byli zrzuceni, bo tam była strefa, toczyły się jeszcze walki, [strefa] aliancko-radziecka, wpływy na tych terenach. Więc myśmy były wyzwolone przez armię aliancką. Później, teraz, po wojnie te tereny przeszły, Kaplitz teraz się nazywa Kaplicowo, należy do Czech, ale wtedy to były jeszcze tereny nie ustalone, sporne. Oni nam powiedzieli, że to już jest koniec wojny, ale jak to, gospodarze nic nam nie mówią, że koniec wojny, wymagają od nas pracy nadal. Kiedy oni poszli do kościoła do sąsiedniej wsi, myśmy z mamą zwyczajnie, pod strachem wielkim uciekły. Jeszcze w międzyczasie powiadomiłam kilka Polek z sąsiednich, okolicznych domów i z wioski, że jest koniec wojny, uciekamy razem. To już jest bardzo ciężko. Kilometrami szliśmy pieszo, szłyśmy szosą taką, gdzie cofająca się armia niemiecka, oni już byli inni w demobilu, byli bardzo uprzejmi, wozami jechali w kierunku zachodnim. Też leżały na szosie różne rzeczy, wojskowe części, niepotrzebne im, balast wyrzucany był na jezdnię. A myśmy szły, bo powiedziano nam, że w kierunku zachodnim będzie utworzony punkt repatriacyjny, że można będzie przedostać się do Polski. Były możliwości pozostania na terenie Austrii, można było nawet tam, gdzie stacjonowali żołnierze alianccy, oni nas karmili w tym czasie. Wywieszki były, że można było do Stanów [Zjednoczonych] pojechać, że przyjmą rodziny, które wywiezione zostały z Warszawy, z Powstania, ale mama moja miała tylko jedną odpowiedź: „Na gruzy, a do Warszawy.” To powtarzała ciągle, zresztą człowiek siłą wywieziony z ojczyzny, w takiej sytuacji jeszcze to nie widzi innego miejsca dla siebie na ziemi, tylko ojczyzna, powrót do niej. Dlatego dziś powiem, może nieskromnie, może bez zrozumienia, ale tak jak Polacy wyjeżdżają do Niemiec do pracy, to tak sobie myślę, powtarzam: „Wszędzie, ale nie tam.” Przecież oni nas tak źle traktowali. Tak byliśmy upokorzeni, że teraz jechać im i usługiwać, nigdy, skórka chleba i kawałek słoniny, ale z godnością.

  • A jak wyglądał powrót do Warszawy?


Zatrzymaliśmy się w szkole, to był Regensburg, doszłyśmy pieszo i zresztą się zgromadziło wielu Polaków i powiedziano nam, że przyjedzie pociąg, który nas zawiezie do kraju. Teraz, co robić? Niektórzy zostali. Pamiętam pana, który prosił nas, żebyśmy na ulicę Rozbrat zawiesiły kartkę, że on żyje. I myśmy były z matką punktem kontaktowym. Poszłyśmy, a tam były już gruzy, ale tam był jeszcze kawałek muru i zostawiłyśmy kartkę.

 

  • Kiedy udało się paniom wrócić do Warszawy?


Wróciłyśmy 18 lipca, to właśnie przy przekroczeniu granicy bardzo smutny obraz. Tak do granicy dowieźli nas żołnierze alianccy. Dali nam wojskowe paczki, w których była nawet czekolada, w niektórych papierosy, następowała wymiana, a po przekroczeniu granicy w Czechowicach-Dziedzicach był taki nieporządek, taki chaos ogromny. Kawa była czarna, można było się napić i niestety, wielki strach, bo buszowali żołnierze radzieccy bez ograniczeń. Tak, że myśmy się chowały, gdzie mogłyśmy, ale następnego dnia przyjechał pociąg i przywiózł nas pod Warszawę. Potem dorabianie się od łyżki, kątem mieszkałyśmy, matka moja... Nie miałyśmy co jeść do momentu aż szkoły były czynne i [mama] dostała pierwszą pracę. Zapytała mnie wtedy mama: „Co kupić i co będziesz chciała, jak dostanę pensję? Co byś chciała?” Mówię: „Jabłko, mama?” Pamiętam, piękne, czerwone, od kobieciny na rogu Placu Unii [Lubelskiej], w koszyczku trzymała piękne jabłka, mama mi kupiła jabłko. Ci ludzie, którzy wrócili po wyzwoleniu, od razu po wkroczeniu wojsk, to jeszcze znaleźli jakiś kąt, ale jak myśmy wróciły w lipcu, to już mieszkań nie było wolnych, naszego nie było, spalone, zniszczone, ale ktoś doradził mojej mamie, że na Placu Unii [Lubelskiej] jest dom wypalony, ale tam jeszcze są wolne mieszkania, może tam można [się] schronić. Mama wchodzi na trzecie piętro, to jest ten dom róg Placu Unii [Lubelskiej] i Bagatela, po prawej stronie, tam teraz bank chyba [jest], trzecie piętro, cały dom wypalony, dwupokojowe mieszkanie bez okien, bez drzwi, ale parkiet nawet [był]. Matka moja mówi: „Może zatrzymamy się tu? Nie mamy gdzie iść.” Mówię: „Nie, ja tu nie będę w takim czarnym, opuszczonym wypalonym domu [mieszkać].” Zatrzymałyśmy się u mojej kuzynki, też nauczycielki, w Klarysewie. Tak było dużo ludzi, że na jednym tapczanie spało nas tyle osób, ile się zmieściło.

  • Czy w latach powojennych zetknęła się pani z represjami z tego względu, że walczyła pani w Powstaniu?


Należałam do tej grupy osób, która nie mówiła o Powstaniu. Ale ponieważ bardzo chciałam uczyć historii, to mój dyrektor wówczas powiedział mi wprost, wprost mi powiedział, czy mam motywy, żeby być w oczach moich władz odpowiedzialnym człowiekiem, na tyle, żeby móc uczyć historii. I był na tyle miły, że powiedział: „Była pani w obozie, to niech pani powie o obozie tylko i niech pani się zapisze do organizacji kombatanckiej, jaka istnieje.” A wtedy tylko jedna istniała organizacji kombatancka i należeli do niej powstańcy, i ci, którzy byli w obozach. Jedyna to była organizacja kombatancka wtedy. Nie poruszałam tego tematu. Zresztą zawsze ceniłam tych, którzy z bronią w ręku walczyli. Dla mnie to batalion „Zośka”, „Baszta”, „Parasol”, to dla mnie są żołnierze. Zawsze mi imponowali, a to były pomocnicze prace. Owszem, zaangażowanie wielkie, z narażeniem się może, ale to były prace, które były potrzebne, ale to nie była walka, żołnierz walczy z bronią.

  • To proszę jeszcze na koniec powiedzieć, jak pani uważa, czy to Powstanie musiało wybuchnąć?


Oczywiście, naturalnie, że musiało. [...] Słup był ogłoszeniowy, gdzie tak bezkarnie w czasie łapanek, myśmy widziały z okien swojej szkoły na Bagateli, bo tam tramwaj przejeżdżał wtedy Alejami, widziałyśmy, jak ulica jest raptem zamknięta i jest łapanka, i Niemcy zupełnie tak nieprzytomnie, w szoku wyłapują mężczyzn z tramwaju, z ulicy. Dowiadujemy się następnego dnia, nie dowiadujemy [się], na tablicy jest napisane, że tyleset osób rozstrzelanych. To życie w takim uzależnieniu, w terrorze byłoby niemożliwe. Każdy człowiek ma poczucie wolności i pragnienie wolności. To jest po prostu przyniesione wraz z człowiekiem, kiedy otwiera oczy na świat. Może, kiedy nie ma tego uświadomionego, to sobie nie zdaje sprawy z tego, czym jest właśnie wolność. I my, młodzi ludzie czuliśmy się też z uciemiężeni, a poza tym świadomość, że oni stopniowo likwidują ludzi, że nie ma rodziny [z której by ktoś nie zginął], gdzie w mojej rodzinie w Oświęcimiu zginęło trzech mężczyzn. Jak to można żyć w takiej świadomości, kiedy ktoś sobie kpi, bo naocznie wywiesza liczbę osób rozstrzelanych. Więc to trzeba było przerwać i każdy, ja uważam, uczestnik ruchu oporu chciał dać z siebie to, co może, bo wierzył w to, że dzięki właśnie takiej postawie to się zmieni sytuacja, bo wierność prowadziłaby do gorszych eskalacji. Myślę, że to byli tak wspaniali ludzi, ci co oddali życie, godni są naśladowania, jak jest potrzeba, nie w takim wymiarze może. Nauczyli, że warto się wyrzec bardzo ważnych, nawet podstawowych [spraw], nawet życia na rzecz nadrzędnych celów, jeśli uznają, że są szlachetne.

Warszawa, 23 sierpnia 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Niemczura
Halina Jarosińska Pseudonim: „Halinka” Stopień: Pomoc sanitarna Formacja: Warszawska Żeńska Drużyna Harcerek, Czternasty Zastęp „Zorza” Dzielnica: Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter