Elżbieta Biernacka „Ewa Biała”

Archiwum Historii Mówionej
Elżbieta Biernacka z domu Markiewicz, pseudonim „Ewa Biała”. Urodziłam się 4 lipca 1923 roku w Warszawie. W czasie Powstania byłam na Sadybie w Batalionie „Oaza”. Początkowo byłam jako sanitariuszka z plutonem, a potem jako łączniczka.

  • Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych. Czym zajmowali się pani rodzice? Czy miała pani rodzeństwo? Gdzie pani mieszkała?

Moi rodzice mieszkali na zachodniej Ukrainie i na Wołyniu. W trakcie rewolucji w 1920 roku przyjechali do Polski z moją starszą siostrą, która wtedy miała rok (mnie jeszcze nie było). Po różnych zawirowaniach ostatecznie ojciec pracował w Katowicach do wojny. Skończył wydział matematyczno-fizyczny w Petersburgu, a był właściwie naczelnikiem Urzędu Miar w Katowicach. [W Katowicach] chodziłam do szkoły powszechnej i do gimnazjum. W 1939 roku wyjechałam jak co roku z mamą i z siostrą na wakacje i już nie wróciłyśmy, bo pod koniec wakacji wybuchła wojna.

  • Gdzie pani wyjechała na wakacje?

Pod Warszawę, w miejsce, które moja mama szalenie kochała, bo to było miejsce, w którym mieszkali po powrocie z rewolucji. To była Jabłonna, Legionowo. Ojciec był tam kierownikiem wytwórni wodoru, bo wytwarzali tam zaporowe i wolne balony. Jak byłam malutka, po urodzeniu jeszcze ze dwa lata tam się wychowywałam, a potem ojciec stamtąd odszedł i przenieśliśmy się do Katowic.

  • Jak pani pamięta ostatnie dni wolności? Jakie to były wakacje?

W Legionowie myśmy głównie uganiały się na rowerach nad Narew. Nad Narwią żeśmy się kąpały. Miałyśmy bardzo duże towarzystwo kuzynów, którzy zjeżdżali się z różnych stron Polski, więc towarzysko bardzo przyjemnie spędzało się czas. Zupełnie pierwsze wrażenie – świetnie, że 1 września nie będzie szkoły.

  • Czy czuło się, że będzie wojna?

Tak. Tym bardziej że przed wojną stale byłam w harcerstwie. Najpierw jako zuch, potem jako harcerka. W związku z tym, że sytuacja była niejasna, urządzało się już kursy sanitarne. Omawiało się trochę, zresztą na Śląsku ten nastrój był bardzo specjalny, bo to przecież blisko granicy. Tak że czuło się, że tak będzie i przypuszczam, że rodzice tak się umawiali, że gdyby coś się stało, to ojciec i tak będzie musiał wyjechać (zresztą rzeczywiście ewakuował swoje biuro), a my nie wrócimy, żeby broń Boże wcześniej mama nie wracała do Katowic. Nastrój był niejasny, niepewny. Z tym że nam młodym to nawet odpowiadało – wiadomo, jak wszystkim młodym. Miałam wtedy szesnaście lat, już byłam dość dorosła.

  • I wybuchła wojna.

1 września przede wszystkim nad Warszawą zobaczyłyśmy (byłam z mamą), że jakieś samoloty wykonują dziwne działania: strzelanie, inne uciekają, kręcą się w kółko. To już było oczywiście bardzo niejasne, po czym mama włączyła radio i spiker zapowiedział, że granice zostały przekroczone przez Niemców, że nad Warszawą są niemieckie samoloty, że nasze walczą. To był pierwszy i jedyny dzień, [kiedy] nasze samoloty walczyły z niemieckimi. Wtedy moja mama wpadła w popłoch i zdecydowała, że jedziemy do rodziny do Warszawy, bo w Warszawie mieliśmy bardzo dużą rodzinę. Rzeczywiście udało nam się ze znajomymi, wielką ciężarówką jeszcze bez rzeczy, pojechać do Warszawy. W ten sposób już zostałyśmy w Warszawie na całą okupację.

  • Jak pani pamięta obronę Warszawy w 1939 roku?

Te wrażenia nawet trudno opowiedzieć, bo z jednej strony było poczucie takie, że dzieje się coś wspaniałego, że nie damy Niemcom wejść do Warszawy. Starsi chodzili kopać rowy obronne, robić barykady. Na ulicach było mnóstwo ludzi i wszyscy raczej byli w podnieceniu, a nie w strachu. Jeszcze jeździły tramwaje, jeszcze była czynna część sklepów. Sprzedawali już maski gazowe, bo ciągle myślało się o tym, że podobnie jak w czasie pierwszej wojny światowej pewno będą użyte gazy. Wszyscy usiłowali zaopatrzyć się w maski gazowe. [W nas], młodych, poza takim podnieceniem, nie było żadnego strachu. To było tak oczywiste, że my sobie damy radę z Niemcami. W Warszawie nie miałam żadnych koleżanek, kolegów – pod tym względem byłam na obcym terenie. Moja rodzina akurat już nie miała młodego pokolenia w tym wieku.
Jak już skończyło się oblężenie – a jak wiadomo trwało długo – co było charakterystyczne (na pewno to wszyscy powtarzają): prezydentem miasta był wtedy Starzyński. Ponieważ jeszcze wtedy było normalnie czynne radio, [to] przynajmniej dwa razy dziennie rozmawiał z obywatelami. Dodawał ducha, ciągle mówił, gdzie są dodatkowe okopy, z której strony podchodzą Niemcy. [Mówił], że nie dajemy się, że mamy jeszcze duże zapasy żywności, żeby pamiętać, że wytrwamy, że Polacy są… Jednym słowem dodawał ducha. Myśmy wszyscy słuchali jego wypowiedzi, pogadanek, bo to były rzeczy mówione na żywo. Parę razy mówił generał Czuma, bo potem już wojsko podeszło do Warszawy. Ci, którzy nie byli otoczeni przez Niemców, zasilili garnizony warszawskie. Zaczęła się prawdziwa obrona, głównie od strony Woli, ale cały pierścień Niemców był dookoła Warszawy.

  • Co mówił Czuma przez radio?

Tylko o tym, że są żołnierze na… Już jego dobrze nie pamiętam, jego mniej się pamiętało. Zresztą on nie miał czasu, to [przemówienie] było może raz. Poza tym Starzyński [mówił] bez przerwy, do tego stopnia, że pod koniec tak ochrypł… Jeszcze objeżdżał wszystkie broniące się placówki w Warszawie. Sprawdzał, jak wygląda zaopatrzenie. To był niezwykły człowiek! Niezwykły! Z tego wszystkiego zdawał relacje. Tak ochrypł – nawet są płyty dokumentalne z jego wypowiedziami z czasu obrony Warszawy i czasem słychać, nadają przy różnych okazjach. Ledwo mówił. Okazało się, że wtedy ludzie przysyłali mu jakieś miody, ziołowe lekarstwa, żeby się leczył. Jednym słowem jego kontakt z ludźmi był bardzo ścisły. Jak wiadomo potem jego losy były tragiczne, bo mimo tego, że jego przyjaciele zdecydowali, że powinien uciec z Warszawy (już po poddaniu się Warszawy), on zdecydował [o pozostaniu]. Zresztą to była cała rada, generał Kleeberg – o ile sobie przypominam, Kleeberg też był wtedy w Warszawie. To była narada najwyższych ojców miasta i generałów.

  • Jak pani zareagowała, jak Niemcy weszli do Warszawy?

Myśmy wtedy przyjechały z moją mamą do ciotki na Sadybę (starsza siostra krążyła swoimi drogami i miała różne wielkie przeżycia […]). To było osiedle oficerskie. Ponieważ mój wuj był w wojsku lekarzem wojskowym, więc dostawali tam działki, budowali bardzo sympatyczne domki. To było osiedle Sadyba. Myśmy pojechały tam do ciotki, bo ciotka była sama. Na ulicy Okrężnej był kanał (zresztą byłam na tej [ulicy] później, w czasie Powstania), nad którym między innymi pod sam koniec broniły się nasze oddziały. Wiadomo było, że w tych oddziałach jest Kusociński. To był nasz sławny olimpijczyk, wspaniale biegający. Wtedy walczył w wojsku na ulicy Okrężnej. To były nieduże oddziały. To był 1939 rok.

  • Ale pani tam nie było?

Byłam na Sadybie, tylko u ciotki w domu. Miała tam willę, akurat tak się złożyło.

  • W czasie obrony Warszawy?

W czasie obrony Warszawy. Najpierw byłam w Śródmieściu, na Krakowskim Przedmieściu, gdzie mieszkała inna moja ciotka, a pod sam koniec wydawało się, że tam będzie bezpieczniej i mama z ciotką, z babcią i ze mną przeniosły się na Sadybę.

  • Czy pani widziała żołnierzy, którzy tam byli?

Z daleka – tak. Myśmy czasami dawały im jakieś picie, bo oczywiście byli zajęci cały czas. Ale to trwało już dość krótko. Strasznie bombardowała nas artyleria niemiecka, więc siedziało się w piwnicach. To już była końcówka obrony Warszawy. Niemcy podchodzili już od Wilanowa.
Któregoś dnia Niemcy, z wielkim krzykiem Raus! wlecieli do naszych domków, do piwnic, wyrzucili nas z domków i kazali iść polem przed siebie (wtedy przed Okrężną były pola). [Wygonili ludzi] ze wszystkich domków. Wywieźli nas do Pruszkowa, do kościoła. Najpierw przez jedną noc żeśmy siedzieli w kościele w Wilanowie. Potem z Wilanowa na piechotę do Pruszkowa. Tam zgromadzili nas w jakimś kościele, a potem powiedzieli nam, że możemy wracać do Warszawy, bo Warszawa już się poddała, już były władze niemieckie – wtedy pozwolili nam wracać.

  • I zaczęła się okupacja.

Zaczęła się okupacja i to już było bardzo ponure. Muszę jeszcze powiedzieć, że na nasze pokolenie miało… To było pokolenie moje i mojej siostry. Moja siostra miała więcej swoich bliskich, bo była już na uniwersytecie, więc miała koleżanki, kolegów; myśmy na początku okupacji trzymali się razem, mnie trochę do siebie dokooptowali. Nas przed wojną wychowywali właściwie jeszcze w romantyzmie. Oprócz tego że harcerstwo dawało nam wielkie podstawy patriotyzmu, samodzielności, różnych dodatkowych cech, to jednak myśmy wzrastali w nimbie poprzednich powstań: listopadowego i styczniowego. I ciągle wydawało się nam, że wolność jest nam dana na zawsze. Raptem skończyła się wolność. Myśmy mieli jak gdyby pretensje do naszych rodziców, wszystkich, że bajka się skończyła, że nie tak trzeba było nas wychowywać. Dlaczego nam nie mówili o zagrożeniach? Pamiętam to jak dziś. Mało tego – były pierwsze rozmowy wśród trochę starszych kolegów i koleżanek mojej siostry o tym, że jak skończy się wojna, to będą zjednoczone stany Europy. Po raz pierwszy wtedy młodzi zaczęli o tym myśleć i mówić.
  • Czy pani należała do konspiracji?

Wstąpiłam dopiero na wiosnę 1943 roku. Pierwszy rok wojny – mama (bo może byłam jeszcze bardziej zależna od mamy) uważała, że trzeba przede wszystkim mieć jakieś papiery, które by mnie chroniły przed wyjazdem na roboty. Ponieważ w Warszawie w czasie okupacji istniały licea zawodowe (tylko zawodowe, głównie handlowe), więc zapisała mnie do liceum handlowego i cały pierwszy rok przechodziłam do liceum handlowego. Potem następny rok – ojciec już wrócił ze swojej tułaczki, doszedł aż gdzieś pod wschodnią granicę. Ojciec bardzo ciężko chorował, w ogóle było nam bardzo ciężko i zaczęłam pracować, żeby pomóc matce. Pracowałam w biurze w szpitalu niemieckim na Czystym, gdzie pracowało szesnastu, może dwudziestu Polaków. Pracowałam tam rok, czyli to byłby już rok 1941.

  • Czy to był niemiecki szpital wojskowy?

Tak, dla rannych. Zresztą myśmy nie mieli z nimi nic wspólnego. To było biuro, w którym pracowali Polacy. Były tam [też] kuchnie prowadzone przez Polaków. Potem jeszcze zaczęłam nerwowo szukać jakiegoś dojścia do konspiracji. Tym bardziej że miałam kuzyna, który [był w konspiracji] – oczywiście tego wszystkiego nie wiedziałam… Wiedziało się tylko, że powstają podziemne szkoły wyższe; siostra zapisała się na podziemną architekturę. Mój przyszły mąż studiował w ten sposób na politechnice. Oficjalnie był w Wawelbergu, to była Wyższa Szkoła Inżynierska istniejąca już przed wojną. Wszyscy niby byli w Wawelbergu, a właściwie byli na podziemnej politechnice.
Nie bardzo mogłam złapać kontakt. Kuba, nasz kuzyn, jak się okazało był w „Zośce”. Był zresztą znaną postacią, jak dowiedziałam się pod koniec wojny. Zginął od razu na początku Powstania.

  • Jak miał na nazwisko?

Kuba Okolski, pseudonim „Kuba”, we wszystkich wspomnieniach „Zośki” jest wymieniany. [Wcześniej] leżał u nas jako ranny, bo gdzieś – oczywiście nie mam pojęcia gdzie i w czym brał udział, ale leżał parę dni ranny. Nie miałam odwagi go prosić, bo wydawało mi się, że sama znajdę sobie jakąś drogę. Trzeba trafu, że rzeczywiście znalazłam moją przedwojenną zastępową, która mieszkała na Żoliborzu. Bardzo chętnie od razu dała mi kontakt. Ale jak potem się zorientowałam, to były „Szare Szeregi”. Wsadziła mnie do zastępu, zaczęły się zbiórki jak przed wojną. To już było nie dla mnie. Gdzież to? Wojna, a ja na zbiórki harcerskie chodzę? Dość szybko stamtąd od niej się wyłuskałam i spotkałam moją drugą przedwojenną drużynową, która jak się okazało była już w AK. Skontaktowała mnie z punktem, gdzie już przeszłam podstawowy kurs WSK – to był chyba marzec 1943 roku.

  • Czy składała pani przysięgę?

Oczywiście, składałyśmy przysięgę.

  • Jak to się odbywało?

Niezbyt uroczyście. Prowadząca kursy zaprosiła komendantkę, której wtedy kompletnie jeszcze nie znałam, i w jej obecności powiedziała, że złożymy teraz przysięgę. Jak wiadomo, słowa tej przysięgi były bardzo piękne. Stałyśmy w szeregu, złożyłyśmy przysięgę.
Po skończeniu podstawowego kursu WSK skierowano mnie na kurs instruktorski – też WSK. Cały czas właściwie byłam w WSK. Z jednej strony kończyłam kurs, między innymi dosyć przyzwoity kurs sanitarny. Byłyśmy na Oczki, na sali operacyjnej i przedoperacyjnej uczyłyśmy się podstawowych rzeczy ze sterylizacji, z opatrunków, z bandażowań, z pierwszej pomocy. Widziałyśmy operacje, to nam zresztą dało bardzo dużo. Na nasze inne instruktorskie kursy ktoś z chłopaków przyniósł parabellum czy [inną broń], więc pokazywał nam, jak to się składa. To już były trochę poważniejsze zajęcia.
Należałyśmy do plutonu instruktorek, ale oprócz tego miałyśmy swoje plutony, które trzeba było kształcić znowu z podstawowych rzeczy. Nie pamiętam – miałam po kolei może dwa, może w sumie trzy plutony. W ostatnim plutonie już przed Powstaniem była u mnie Elżbieta Sobańska i Róża Sapieżanka. Obie były w szkole pielęgniarskiej (zresztą bardzo dużo dziewcząt z AK było jednocześnie w szkole pielęgniarskiej). Obie pamiętam, bo obie bardzo szybko zginęły w czasie Powstania. Nawet nie znałam okoliczności, ale zginęły. Tak działo się do końca lipca 1944 roku.
Już nie pracowałam w żadnym biurze, tylko bardzo chciałam się uczyć. Strasznie. To jest to, czego dzisiejsza młodzież może nie jest w stanie zrozumieć. Strasznie mnie parło do nauki. Wiem, że część młodzieży chodzi, uczy się – ja miałam dopiero małą maturę, więc [chciałam] zrobić liceum. Jedna z koleżanek z mojego plutonu dała mi namiary na liceum podziemne, które oficjalnie działało jako szkoła handlowa. Mieściło się na rogu placu Unii i ulicy Bagatela. Z tym że myśmy oczywiście nigdy nie miały tam żadnych zajęć, tylko jeździłyśmy po mieszkaniach swoich koleżanek. W naszym małym kółku było nas sześć. Z nauczycielami spotykałyśmy się w mieszkaniach. Codziennie było tak, że albo cały dzień język polski, albo cały dzień fizyka, albo cały dzień łacina. Jednym słowem było wiadomo, że trzy czy trochę więcej godzin jest wykładany tylko jeden przedmiot. To była wspaniała szkoła. To była szkoła, o której nie sposób zapomnieć. Przedmioty – nikt się ich nie bał. Poza tym profesorowie byli też z nami tak zżyci, że to, co podawali – na przykład dla mnie matematyka zawsze była trudna, to wydawała się [tu] szalenie prosta. Nie sposób było nie przygotować się z jednej lekcji na drugą, bo myśmy wszystkie ciągle były przepytywane.
Moją komendantką była Antonina Kon „Jadwiga”, a bezpośrednią szefową „Ena”, czyli Magdalena Sadowska. Jak Magdalena dowiedziała się od mojej koleżanki, która umożliwiła mi dostanie się do liceum – to oczywiście było płatne, nawet stosunkowo dużo płatne… U nas w domu było naprawdę cieniutko z tym, że moja mama powiedziała: „Zapisz się, ja sobie dam radę”. Wtedy „Ena” powiedziała mi: „Słuchaj, mam dla ciebie pieniądze na naukę”. Ja, oczywiście nieprzyzwyczajona zupełnie do żadnych stypendiów, broniłam się bardzo. Powiedziała: „Słuchaj. To są pieniądze, które dostajemy z Londynu na różne cele, między innymi na to, żeby młodzież nie przerywała nauki, żeby się uczyła – jak skończy się wojna, żebyście już byli gotowi do dalszych zajęć”. To jest istotne, że tak wtedy nam pomagali. Wtedy już zgodziłam się, dostawałam pieniądze na czesne.
Ponieważ było to dosyć [absorbujące] – zbiórki, szkoła – więc wzięłam parę dni [czegoś] w rodzaju urlopu. Zadzwoniłam do mojej komendantki, po czym wróciłam chyba 30 lipca, na dzień przed Powstaniem – oczywiście nie wiedząc jeszcze o tym, że coś się szykuje – i zameldowałam jej, że już jestem. Teoretycznie myśmy wszystkie z naszym plutonem instruktorek należały do Śródmieścia, do V Rejonu. Powiedziała mi wtedy: „Słuchaj, jesteś oddelegowana na Sadybę jako plutonowa sanitariatu”. Z jakiegoś powodu tamta komendantka urwała się, nie chciała zostać i: „Musisz zameldować się tam u porucznika »Żyda«”. Oczywiście od razu pojechałam na Sadybę, tak jak mi wskazała, zameldowałam się u szefa – porucznika „Żyda”. Jak dowiedziałam się później, to był II pluton kompanii „Sadyba” Batalionu „Oaza”. Powiedział mi, że muszę objąć pluton sanitarny. Spotkałam się ze wszystkimi dziewczętami. Najśmieszniejsze, że poza jedną z nich, byłam najmłodsza z nich wszystkich. Niemniej jednak bardzo dzielnie żeśmy posegregowały wszystkie rzeczy, które żeśmy miały na opatrunki, podstawowe lekarstwa, cały dzień żeśmy w tym brały udział.

  • W którym to było miejscu?

To było w bardzo ciekawym miejscu (później po wojnie nigdy tam nie byłam), nad samym Jeziorkiem Czerniakowskim; to nazywali chyba dwór, bo był autentyczny dwór. Do kogo należał – nie wiem. Dwie siostry właściciela dworu były w moim plutonie sanitarnym (już dorosłe, mężatki). Obok były zabudowania dworskie i w jednym z tych zabudowań myśmy dostały izbę i tam żeśmy wszystkie rzeczy porozkładały, segregowały, przygotowywały.
W czasie okupacji, jak wiadomo, jadło się bardzo nędznie. Raptem jedna z moich podopiecznych przynosi nam zrobione przez siebie krówki. Dwór miał owce (jak w każdym normalnym dworze), poza tym krowy, bo mieli mleko. Zrobiła krówki – mleko z cukrem – to był zupełny raj.
Po zrobieniu wszystkiego, zjawił się mój dowódca „Żyd” i powiedział: „Miał być alarm już dzisiaj, rozpoczęcia Powstania, ale ten alarm został odwołany i jeżeli chcesz, to możesz pojechać do domu, wziąć jakieś rzeczy, bo od jutra już nie będziesz mogła się ruszać”. Pojechałam do domu, wzięłam kurtkę, zmianę bielizny. Oczywiście mama w płacz, mój ojciec rzeczowo mówi: „Nie płacz. Jej dziad był w powstaniu, pradziad był w powstaniu i to jest też jej obowiązkiem”. Tata był po wylewie – chodził, ale bardzo nędznie. Wróciłam od razu na Sadybę. Noc przegadaliśmy z „Żydem”.

  • Czy miał pseudonim „Żyd”?

Pseudonim. Nazywał się Zygmunt Sadkowski. Jak później zorientowałam się, na Sadybie do tej kompanii należało raczej więcej dorosłych. Nie takich młodych chłopaków z inteligencji, a dorosłych ludzi, chyba tam mieszkających, pracujących. [„Żyd”] raptem otworzył mi oczy na rolę Rosji, bo szczerze mówiąc, o tej Rosji człowiek mało wiedział.
Następnego dnia już przyszedł z zawiadomieniem, że mamy siedzieć wszystkie na miejscu – „Powstanie wybuchnie o piątej”. Myśmy w holu tego dworku czekały na wybuch Powstania. Zebrał nam wszystkim legitymacje, zakopałyśmy [je]. Nowych, powstaniowych oczywiście jeszcze nie dostałyśmy. O piątej widzimy – Sadyba właściwie była wtedy dość daleko od centrum – że zaczynają się wybuchy, dymy, strzały, coś dzieje się w mieście. Przesiedziałyśmy do rana, ciągle czekając, co mamy robić. Rano znowu zjawił się nasz porucznik „Żyd” i powiedział, że nasze jednostki wycofują się do Lasów Chojnowskich. Nawet nie powiedział [wtedy], że do Lasów Chojnowskich, tylko że się wycofują. Rzeczywiście – zaczęliśmy iść wszyscy razem z rejonu Sadyby. [Szliśmy] polami – pola przed willami były jeszcze do Wilanowa zupełnie puste. Polami, potem szosą, na polach – ostrzał ze Służewca. W kościółku był jakiś granatnik, strasznie nas ostrzeliwali, nawet parę osób było rannych. W strugach deszczu szliśmy do wieczora, do Lasów Chojnowskich. Część dziewcząt już zaczęła się rozklejać, trzeba było je mobilizować. Ukazywało się coraz więcej oddziałów męskich. Wreszcie w samych Lasach Chojnowskich był reflektor, przy którym była załoga niemiecka, więc nasi chłopcy zaatakowali, zlikwidowali ten reflektor.
Dobiliśmy do jakiejś wioski i tam były już oddziały, które zdaje się w ogóle nazywały się „Kampinos” czy… Nie wiem jak. W każdym razie to byli chłopcy świetnie uzbrojeni. A nasi jak wiadomo – na pięciu jeden karabin czy pistolet. W dosyć trudnych warunkach przesiedzieliśmy trzy czy cztery dni. Po czterech dniach przyszedł „Żyd”– znowu z odprawy dowódców – strasznie przybity, przejęty i mówi: „Słuchaj, dostaliśmy rozkaz, żeby oddać naszą broń tym oddziałom, które są dobrze uzbrojone i je dozbroić. One tu zostają, a nam powiedzieli, że możemy rozchodzić się, gdzie chcemy”. To był rzeczywiście strasznie tragiczny moment, bo niby coś mieliśmy robić, a raptem nam mówią, że jesteśmy niepotrzebni i mamy rozchodzić się do domów. Zdecydowaliśmy, że będziemy po dwie, najwyżej trzy rozchodzić się, żeby Niemcy nie zauważyli (oczywiście w samych lasach Niemców nie było).
W ten sposób mniej więcej dopiero w połowie sierpnia wróciłam na Sadybę, gdzie już mowy nie było o moim plutonie, nie było dziewcząt, gdzieś się rozproszyły, natomiast na samym Forcie Dąbrowskiego, przy ulicy Okrężnej, było dowództwo. Dowódcą był „Jaszczur” – porucznik Szczubełek (lekarz) i było jego całe dowództwo. Obok, w następnej kazamacie, byli rusznikarze. W jednej z pustych kazamat znowu zebrały się dziewczęta, między innymi i ja, i tam już żeśmy były łączniczkami. Stamtąd od komendantów ze sztabu zaczęłam dostawać zlecenia, [żeby] przejść na Mokotów z rozkazami. Chodziłam koło Królikarni, chyba na Woronicza. Tam było zupełnie inne życie. Zresztą przedziwne, bo na Mokotowie Górnym była jeszcze stabilizacja. Były pozajmowane parterowe wille, dziewczęta z WSK robiły sobie kawki, szyły sobie bluzki ze spadochronów. Spotkałam tam mój dawny oddział. Okazało się, że nasza komendantka „Jadwiga” Kon zginęła. Byłam tam parę razy z różnymi zleceniami.
Jeszcze od razu po powrocie na Sadybę dowiedziałam się, że nasz porucznik „Żyd” został ciężko ranny w czasie [potyczki] (nawet nie wiedziałam dokładnie, w jakich okolicach brał udział w potyczkach). Poszłam odwiedzić go do szpitala na Chełmskiej. To był znany ośrodek, gdzie leżała część ludzi ewakuowanych ze szpitala Ujazdowskiego, a drugie skrzydło było zajęte przez rannych powstańców i było już pełniusieńkie (leżeli i na podłodze, i na korytarzach). Między innymi leżał „Żyd”, ranny w głowę, oślepł, w strasznym stanie. Zdążyłam u niego być dwa czy trzy razy. Jak wracałam stamtąd trzeci raz – a to już był koniec sierpnia… Zresztą bez przerwy były obstrzeliwane nasze rejony, to znaczy i Sadyba, tylko [że] u nas właściwie odbywały się potyczki (były poszczególne oddziały, których myśmy nawet nie widziały), a na samym forcie było względnie spokojnie. Jak wracałam [ze szpitala] pod koniec sierpnia, był okropny nalot i ostrzał. Jak się okazało, wtedy zbombardowali zupełnie szpital z rannymi, tak że wszyscy tam legli w gruzach. Nasz fort tak samo. Parę kazamatów tak zrównali z ziemią, że właściwie zginęło całe dowództwo, rusznikarze, moje koleżanki, które były obok w kazamatach. Wszystko przestało istnieć.
W ten sposób znalazłam się znowu na miejscu, które było moim postojem. Jeszcze jeden z dowódców, który się tam znalazł, kazał mi iść z rozkazem na Czerniakowską. Tam, gdzie doszłam, na Czerniakowskiej, już była prawdziwa wojna. Rzeczywiście były bardzo ostre walki. Doszłam dość daleko, już hen za Chełmską. Wróciłam stamtąd, właściwie na razie nie wiedząc, co ze sobą robić. Wtedy kapitan, który mnie wysyłał [z rozkazami], który jakoś ocalał – przenocowaliśmy w zawalonych kazamatach, bez przerwy pod bardzo silnym obstrzałem (było nas tylko troje) – rano kazał zabrać wszystkie papiery, które ocalały (niedużo już tego było). Powiedział, że zabiera mnie na swoją pozycję wśród domków koło Morszyńskiej. Tam byli chłopcy, którzy właśnie wrócili ze swojej akcji i mieli (nie wiem skąd) potworną ilość mięsa – chyba owczego. Było smażone (w międzyczasie paliły się tam zbombardowane owczarnie). Najedliśmy się mięsa po dziurki od nosa. W ogóle u nas nie było takiego głodu jak w Śródmieściu, bo były ogródki. Były pomidory, jarzyny, tak że właściwie głodu u nas nie było.
Po tym wspaniałym jedzeniu kapitan kazał mi zostać na miejscu, powiedział, że oni zaraz wracają i znikł z tymi chłopcami. Więcej ich nie widziałam. Zajechały czołgi, zaczęły ostrzał. Przeniosłam się do piwnicy. Zastanawiałam się, czy iść pojedynczo na Mokotów, czy nie. Jednym słowem [byłam] zupełnie zdezorientowana.

  • Czy pani była sama w piwnicy?

W piwnicy ja byłam jedyna z akowców i mieszkańcy. I to właśnie było zderzenie, które dla mnie było strasznie przykre. Wydawało mi się, że tak jak my wszyscy – wszyscy ludzie entuzjastycznie podchodzą do Powstania, do tego, że się walczy, że się nie daje Niemcom. Tymczasem ci ludzie z miejsca wsiedli na mnie. Byłam w kombinezonie, z opaską na prawym ramieniu, jak to u nas się nosiło. Kazali mi natychmiast zdejmować to wszystko, bo zaraz... Rzeczywiście zaraz – w dwie, trzy godziny – Niemcy już zajęli całą Sadybę. [Ludzie] straszliwie wymyślali, do czego my żeśmy doprowadzili w czasie Powstania. Dali mi spódnicę – szczerze mówiąc wyjętą ze śmieci.
To było w okresie, kiedy jeszcze powstańcy nie byli traktowani jako żołnierze, bo pod koniec Powstania już nasze władze w Londynie załatwiły z władzami aliantów, że Niemcy nas traktowali jak [żołnierzy]. Stąd wszyscy nasi ze Śródmieścia poszli do obozów jenieckich już jako żołnierze. W momencie kiedy myśmy kapitulowali, 1 września (jak się okazało równolegle ze Starówką), to myśmy jeszcze nie byli traktowani jako żołnierze.
Zdjęłam kombinezon. Wszystkich nas zgromadzili na podwórzu przed zawalonymi fortami. Przywieźli swojego niemieckiego generała, który zaczął nam opowiadać (oczywiście z tłumaczem), że: „Uratujemy was, dajemy wam opiekę, wyjdziecie z Warszawy po tych strasznych przeżyciach”. Wśród zgromadzonych ludzi spotkałam parę swoich koleżanek właśnie z dawnego, nazwijmy to, plutonu, tak że znowu żeśmy trochę trzymały się razem. Stamtąd – to już była prawie noc – zaczęli nas, oczywiście pod eskortą (wszystkich razem, rannych i nie rannych, i ludność cywilną, bo było [jej] najwięcej) pędzić do Pruszkowa.
Doszliśmy do obozu w Pruszkowie. Widok był straszny, bo byli i starzy ludzie, i chorzy ludzie. Jednym słowem człowiek miał wrażenie, że tam nie wytrzyma ani pięciu minut. Rozglądałam się na wszystkie strony – jak tu zrobić i co tu zrobić, żeby jakoś stamtąd wyjść. Miałam rzeczywiście szczęście, bo w pewnym momencie ukazała się z opaską Czerwonego Krzyża moja koleżanka z handlówki, którą kończyłam w czasie okupacji. Była w PCK i wyławiała całe grupy chorych, prowadziła do lekarzy niemieckich i oni po obejrzeniu chorych, wypuszczali ich na zewnątrz. Jak mnie zobaczyła, tylko do mnie mrugnęła, żebym [poczekała]. Oczywiście była oblegana przez wszystkich ludzi. W pewnej chwili mnie wywołała, zaprowadziła mnie w dużej grupie ludzi chorych. Powiedziała: „Masz tyfus”. Notabene po jedzeniu tego pieczonego mięsa dostałam potwornej biegunki, czułam się rzeczywiście nienajlepiej. Jak doszłam do lekarza, Niemca, jak zapytał, co mi jest, to powiedziałam, że mam tyfus. Niemcy potwornie bali się tyfusu. Od razu kazał mi przejść na tę stronę, którą szykował do wyprowadzenia poza teren obozu. W ten sposób znalazłam się poza Pruszkowem.

  • Czy pani rodzina przeżyła Powstanie?

Ojciec zginął. Później dowiadywaliśmy się na różne sposoby… To nawet opisują w jednej z książek powstańczych. Była grupa powstańców, która do końca broniła się na placu Teatralnym w kościółku przy ratuszu. Myśmy mieszkali na Krakowskim Przedmieściu, stamtąd wypędzili [rodziców] dalej, gdzie chyba był Bank Polski, i stamtąd na Żabią. Na Żabiej zaczęli oddzielać mężczyzn i w wydzielonej grupie znalazł się mój ojciec. Mamę i wszystkie kobiety z dziećmi ulicą Wolską wyprowadzali poza Warszawę. Zresztą to, co mama opowiadała – na Wolskiej była wtedy masakra ludzi tam mieszkających (tam zresztą zginęła duża część rodziny mojego męża). Mojego ojca z grupą mężczyzn prowadzili przed czołgami (tak jak opisują powstańcy w książce, że mieli taki widok) na pozycje powstańców. Prawdopodobnie tam zginął.

  • Jak nazywał się tata?

Stanisław Markiewicz.

  • Gdzie walczył w czasie Powstania pani przyszły mąż?

Mój mąż też pochodził z Katowic i myśmy się tam dość szybko „znaleźli”, chodziliśmy ze sobą. Był u „Golskiego”. Ponieważ robił podziemną politechnikę, więc stał na terenie politechniki. Było to Zgrupowanie „Golski”. Należał do „Golskiego” i walczyli na terenie politechniki, trochę na Książęcej. Był do końca Powstania, bo to było Śródmieście.

  • Jak miał na imię?

Mój mąż miał na imię Tomasz, a pseudonim „Żuk” (zresztą później przez czterdzieści lat pracował na politechnice w Warszawie).

  • Ale już nie żyje?

Nie żyje. Zmarł na nowotwór prawie dwadzieścia lat temu.

  • Proszę powiedzieć mi o pani pseudonimie – „Biała Ewa”. Dlaczego taki pseudonim?

W dowództwie, które było w kazamatach, była też „Ewa”, brunetka i stale trzymała się z dowództwem. Ponieważ byłam „Ewa”, a byłam jasną blondynką, więc zostałam „Ewa biała”.

  • A dlaczego „Ewa”?

Bo lubiłam to imię. Takie sobie obrałam imię, po prostu.

  • Gdy wybuchło Powstanie, miała pani dziewiętnaście lat. Jak miałaby pani jeszcze raz dziewiętnaście lat, poszłaby pani do Powstania?

To było oczywiste. Dla naszego pokolenia to było… Myśmy tylko po to wszystko przygotowywali. Dlatego pytania ludzi w tej chwili, po co było Powstanie, jak mogło się tak narażać ludność cywilną i skarby miasta, jest dla mnie niezrozumiałe. Myśmy wstąpili do konspiracji już z myślą o tym, że będzie się wyzwalać to miasto, jak wojna zacznie się kończyć.
[…] Od początku lipca, może w połowie lipca, stale słychać było w Warszawie daleką kanonadę dużych dział. Słychać było, że to się dzieje jeszcze dość daleko, ale kanonada nie ustawała. Towarzyszyła nam bez przerwy i w czasie Powstania. Stąd mój dowódca „Żyd” powiedział nam, jak kazali nam wracać, że on z paroma swoimi kolegami będzie starał się przejść przez Wisłę do wojska polskiego za Wisłą, bo na Pradze stali berlingowcy, o czym myśmy przecież nie wiedzieli.
To było oczywiste, że jak się coś zacznie i Niemcy zaczną się cofać … Było wyraźnie widać, że całe masy pociągów z rannymi Niemcami wyjeżdżają przez Warszawę pod koniec lipca, że przez Warszawę przeszeregowują oddziały niemieckie – czuło się, że to jest początek końca.

Sopot, 29 października 2008
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Elżbieta Biernacka Pseudonim: „Ewa Biała” Stopień: plutonowa, sanitariuszka, łączniczka Formacja: Batalion „Oaza” Dzielnica: Sadyba

Zobacz także

Nasz newsletter