Elżbieta Koperska „Nela”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Elżbieta Koperska, urodziłam się w 1923 roku. W czasie Powstania byłam na terenie Śródmieścia Północnego, w Zgrupowaniu „Gurt”.

  • Proszę na początek opowiedzieć o swoim życiu przed wybuchem wojny, o rodzinie. Jak wyglądało pani wychowanie, szkoła?

Urodziłam się na Polesiu. Ojciec był zawodowym wojskowym i tam był w pułku. W Pińsku była marynarka wojenna, piechota, tak że było to dosyć umundurowane miasto. Tam się urodziłam.
Przed samą wojną ojciec został przeniesiony na Śląsk, na szczęście wyjechaliśmy z Polesia. Ale krótko byłyśmy na Śląsku, bo zaraz wkroczyli Niemcy. Musieliśmy się stamtąd wyprowadzić, po prostu uciec. Ojciec poszedł na wojnę. Z matką, jak się wojna zaczęła, chciałyśmy wrócić na Polesie, bo wydawało się, że będzie spokojnie, cicho, Niemców przez dłuższy okres czasu nie będzie, mamy tam znajomych, będziemy się mogły zatrzymać. Ale tak się nie stało. Nie mogłyśmy dojechać, bo nie było już pociągów, były ogromne bombardowania dworca w Brześciu, w Siedlcach przedtem. Tak że wsiadłyśmy z matką do pociągu pancernego, który jechał na południe Polski, jako że rodzina wojskowa, to nas zabrali. Myśmy pojechały aż za Lwów. Wysiadłyśmy w małej mieścinie Radziwiłłów. Już były bombardowania po drodze, każdego dnia bardzo silne naloty. Myśmy wychodzili z pociągu, leżeliśmy w bruzdach kartofli, w jakichś zagajnikach, a Niemcy obniżali bardzo swoje loty i strzelali do nas. Nie miałyśmy siły już dłużej jechać. Wysiadłyśmy w Radziwiłłowie, co stało się o tyle niedobre, że bardzo szybko wkroczyli Rosjanie. Odcięli nam powrót do Warszawy. Ale znowu trochę szczęścia [miałyśmy, bo] była rodzina wojskowa z Pomorza. Przypuszczam, że była jakaś umowa między Niemcami, że [ludzie] z Pomorza wrócą na teren zajęty przez Niemców. Tak że udało nam się do [ich pociągu] dostać, wróciłyśmy do Lublina, stamtąd do Warszawy, gdzie już ojciec wrócił.
To już był koniec października. Długo trwało to wszystko. Oczywiście byliśmy bez mieszkania, bez ubrania, niczego nie miałyśmy, tak że nawet do szkoły chodzić nie mogłam. Pierwszy rok w letnich płaszczykach i w letnich sukienkach zostałyśmy. Dopiero w 1940 roku w małym pokoiku zamieszkaliśmy w Warszawie. Zaczęłam kontynuować naukę w gimnazjum Juliusza Słowackiego. Ale potem to już nie było gimnazjum, tylko nazywało się zasadnicza szkoła. Niemcy nie dawali nam uczyć się więcej niż w zasadniczych szkołach, tak że wszystkie gimnazja, licea miały inne nazwy: że to są zawodowe szkoły. Tak to wyglądało. Kontynuowałam swoje uczestnictwo w harcerstwie [...]. Od szkoły podstawowej byłam w zuchach, do 22. Drużyny Żeńskiej dostałam się w Warszawie. Byłam w „Szarych Szeregach”, potem w Armii Krajowej, od 1943 roku. Tak do Powstania.

  • Jak by pani opisała trudne życie codzienne podczas wojny? Jak państwo się utrzymywali? Skąd się brało pożywienie na samym początku, gdzie się nocowało?

Ciężko było z wyżywieniem, z ubraniem. Kartki były, było tego mało, ale handlarze przynosili, sprzedawali. Tyle mógł ojciec pomóc, że myśmy mieli działkę, kawałek lasu, który ojciec sprzedał. W związku z tym jakoś w ten sposób się ratowaliśmy. Z tym że ojciec mieszkał gdzie indziej, bo jego poszukiwano. Kiedyś przyszło gestapo. Coś się odezwałam, im się nie podobało, oficer wyjął pistolet, przystawił mi do czoła. Tak mi trzymał. [Mówi] po niemiecku: „Ona coś wie”. Ojciec bardzo dobrze znał niemiecki, bo był z Poznania.
Całe życie było okropne. Pięć lat strasznego życia w łapankach, ograniczeniach w poruszaniu się, bo godzina policyjna. Już nie można było po siódmej czy po ósmej w lecie chodzić. Światło gasło – już nie pamiętam – o ósmej czy o dziewiątej wieczorem, przy karbidówkach [siedzieliśmy]. Straszne to było życie. Przy karbidówkach, dżem z buraków, chleb z trocinami. Ludzi rozstrzeliwali na ulicach, w workach po cemencie, wieszani na balkonach. Łapanki były, nie wiadomo skąd, kiedy – zamykano ulice i zabierano ludzi. Takie było życie.

  • Była pani w harcerstwie?

W „Szarych Szeregach”, potem w Armii Krajowej.

  • Jak wyglądało pani zetknięcie się z konspiracją?

Ponieważ nie byłam z Warszawy, przyjechałam dopiero w 1939 roku, to dostałam się do 22. drużyny przez znajomą znajomej. W gimnazjum […] miałam dojścia, byłam nowa, świeża. Zaczęło się przeszkolenie sanitarne, wojskowe. Miałyśmy obozy kilkudniowe w lasach w Izabelinie, Józefowie, Radości. To były przygotowania wojskowe, a sanitarne przeszkolenia miałyśmy w szpitalach. Dziewczęta z naszej drużyny miały długo trwające [przeszkolenia] u Dzieciątka Jezus. Przeszłam tylko dwutygodniowy kurs sanitarny w Szpitalu Ujazdowskim. Był taki wojskowy szpital na rogu Ujazdowskiej i Piusa, wtedy się Piusa nazywała, teraz Piękna. Był tam szpital wojskowy, teraz ambasada francuska. Przechodziłam krótkie przeszkolenie sanitarne. Ordynatorem był wtedy doktor pułkownik Będkowski, to znana, ciekawa postać, doktor „Dziki”. Z doktorem „Dzikim” nawet się spotkałam już po kapitulacji, bo też był w Śródmieściu Północnym, ale przedtem się nie widzieliśmy. [Miałam] króciutkie [przeszkolenie], byłam na sali opatrunkowej. Widziałam opatrunki, nauczyli mnie, jak robić zastrzyk, jak zabandażować.

  • Jak zapamiętała pani wybuch Powstania? Czy wiadomo było, że Powstanie wybuchnie?

Wiadomo było, że Powstanie wybuchnie. Było pierwsze oczekiwanie, kilka dni w końcu lipca. Po raz drugi – już nie pamiętam dokładnie daty. Akurat jak pierwszy raz było wezwanie do zgłoszenia się na punkt, zdawałam maturę. Widocznie już byłam po pisemnym poprzedniego dnia, ale na ustny czekam, na wejście do sali, gdzie siedzą profesorowie, a łączniczka po mnie przychodzi. Było to straszne napięcie i zdenerwowanie. Nie wiedziałam, co zrobić, wyjść czy zostać. Jak wyjdę, co będzie z maturą? Postanowiłam jednak troszkę się spóźnić, pomyślałam sobie: „Zanim ona obiegnie wszystkich, to może [zdążę]”. Rzeczywiście tak się stało. Poszłam na punkt, jeszcze nic nie było. Jeszcze poszłyśmy do domu.
Dopiero następnego dnia czy dwa dni później (już te daty gubię) czekałyśmy na godzinę „W”. O godzinie siedemnastej miał przyjść łącznik, który miał powiedzieć, żeby otwierać szpital. Nie przyszedł. Wobec tego postanowiłam polecieć do punktu, wiedziałam, że na Zielnej jest punkt, gdzie można się czegoś dowiedzieć. Wtedy to był ten wspaniały, jedyny w życiu, największy dzień, święto, kiedy były strzały, nagle się pokazały flagi polskie na ulicach. Widzę siebie jako młodą dziewczynę. Patrzę, jak na kogoś zupełnie innego, na obcą. Lecę w niebieskiej sukience, w białym kołnierzyczku, [białe] mankieciki, białe skarpetki. Lecę ulicą Złotą, roześmiana, rozkładam ręce, wrzeszczę z radości. Poleciałam kawałek do Sosnowej. Były strzały skądś, już byli „gołębiarze”. Skręciłam, bo widzę, że prosto to [niebezpiecznie]. Wpadłam na żołnierzy, którzy ostrzeliwali PAST-ę, chcieli zdobyć PAST-ę. Stali w bramie, widzę ich, a ja biegnę, ciągle taka zachwycona. Oni krzyczą: „Koleżanko, koleżanka jest od »Kilińskiego«?”. − „Nie”. Chcieli koniecznie, [kogoś] od ,„Kilińskiego”.
Potem wróciłam. To miał być punkt opatrunkowy. Zaczęłyśmy otwierać. [Był] w gimnazjum Niklewskiego przy ulicy Złotej 58. Miałyśmy w sąsiednich domach przygotowane różne nosze, lekarstwa, środki opatrunkowe w różnych miejscach. Poza tym ludność momentalnie przynosiła masę rzeczy, [dużo] łóżek, pościeli, ubrania, wyżywienia. Żona lekarza dała stół, ginekologiczny co prawda, ale został przerobiony, lekarz, komendant szpitala robił [na nim] operację. Tak że spontaniczność była, wielka radość. Takiej radości, takiego szczęścia już więcej nie było i nie będzie. Tak było przez sześćdziesiąt trzy dni.

  • Dużo ludzi przynosiło jakieś rzeczy… A jak wyglądało życie, czy przynosili na przykład pożywienie?

Tak. Cukier, ryż, jakieś przetwory, soki, mąkę. Środki opatrunkowe, mydło nawet. Bardzo dużo było na początku tego wszystkiego. Trzymałam to później, jak już zaczęło ubywać, w szafach pod kluczem. Wydawałam koleżance, która się zajmowała kuchnią dla naszych żołnierzy. Ubywało, bo to miało być kilka [dni], tymczasem się przeciągnęło. W czasie Powstania, już nie pamiętam, jakiego dnia, zgłosiła się do mnie moja koleżanka, której ojciec miał skład apteczny. Były kiedyś sklepy, które się nazywały składy apteczne, to było troszkę związane z apteką, troszkę z dzisiejszą perfumerią czy drogerią. Ona przyszła do mnie. Gdzieś blisko mieszkała, zobaczyła mnie, powiedziała, że by chciała z apteki dać to, co [potrzebne]. Poprosiłam kilka koleżanek, poszły. Dużo [przyniosły] lekarstw, bo i leki były, środki opatrunkowe, tak że bardzo to nam pomogło. Skład apteczny był na placu Kazimierza, dzisiaj już śladu nawet po tym placu nie ma. Tak to właśnie wyglądało.
Ludzie byli tak szczęśliwi w pierwszych dniach, że Polska już jest. Pięć lat to przecież straszny okres. Dorosłe kobiety, tak mi się zdarzyło kilka razy, chciały mnie w rękę pocałować, bo zobaczyły opaskę.

  • Wszyscy czekali na ten moment.

Wszyscy czekali tylko na to. Wydawało się, że szczęście jest tak blisko.

  • Zapisały się pani w pamięci jakieś szczególne epizody, wydarzenia z pani pracy w szpitalu?

W czasie szpitala?
  • Czy mogłaby pani opisać codzienną pracę?

Trudno jest powiedzieć. Trzeba było chodzić po gruzach, dołach, ruinach. Dziewczęta patrolowe musiały [chodzić] z noszami. Nosze były bardzo niewygodne, były drewniane, to są ciężkie nosze. One to nosiły. Ciężkich bardzo operacji u nas nie można było robić, bo nie było na to warunków. Przenosiło się ciężko rannych, którzy musieli mieć amputowaną nogę czy ciężką operację, do szpitala na Sienną albo na Śliską. Nawet nasz doktor, komendant, też operował. Potrzeba ciągle było chodzić, nosić, przynosić jedzenie, żywność. Były obiady wydawane dla personelu, dla Powstańców, sanitariuszek, chyba na Złotej 35, ale nie pamiętam już dokładnie. Przez pewien czas stamtąd było [jedzenie], a chorzy mieli kuchnię. RGO otworzyło kuchnię, stąd były wydawane obiady. Nasze dwie koleżanki pilnowały, żeby dobrze było wszystko. Ludność cywilna także przychodziła się troszkę utrzymać, wyżywić. Wodę trzeba było przynosić w wiadrach. Było ciężko z higieną. Później było bardzo ciężko, nie było już wody. Były studnie, do studni kolejki. Były bombardowania, ostrzeliwanie, ludzie ginęli w ten sposób. Było coraz gorzej, coraz trudniej, głodno, zimno, niebezpiecznie. Wiele razy bomby spadały na nasz dom. W ogóle Złota była na początku bardzo zbombardowana, tak że nasz dom był jak jakiś żaglowiec, który był cały… Zresztą frontu nie było, bo był zniszczony jeszcze w 1939 roku, ale oficyna, w której myśmy byli, szkoła, w której się mieściła, została. Bomby zapalające zrzucali, potem były niewypały, przyszedł minerski zespół, zabrał. Pożar był też, ratowaliśmy, wiaderkami się wodę podawało jedna drugiej, [po schodach] nosiłyśmy. Tak że stale było coś. Poza tym, jak była wolna chwila, to się szło do chorych, żeby trochę porozmawiać. Był taki chory, Lolek miał na imię, miednicę i nogi miał w gipsie. Nie mógł stanąć ani właściwie usiąść dobrze. Jak miałam trochę czasu, przychodziłam do niego, siadałam mu tuż za plecami, żeby się mógł oprzeć o mnie, żeby mógł troszkę w pionie posiedzieć. Łóżko było płaskie. Siadałam przy nim, podtrzymywałam go jakoś.
Z przykrych rzeczy, które gryzły moje sumienie przez wiele lat, gdzieś w podświadomości tak utkwiły: był ciężko ranny, jak wielu innych żołnierzy, w piwnicy leżał, bo już taki duży był ostrzał. Zeszłam na dół do jednego z żołnierzy, usłyszałam, że chory ma dziwną czkawkę, pieje jak kogut. Roześmiałam się, to mnie rozbawiło jakoś. Na drugi dzień dowiedziałam się, że to była śmiertelna czkawka. Tak strasznie przykro mi było, że się tak zachowałam w jego ostatnich godzinach! On zresztą tego pewno nie słyszał nawet. Dwadzieścia lat później byłam na ciężkiej operacji. Po powrocie do pokoju bredziłam, między innymi ciągle mówiłam: „Wujek Pągowski”. Nie było jeszcze sali pooperacyjnej, tylko od razu do pokoju się wnosiło chorego. Tak że mojemu mężowi pani, która obok mnie leżała, powiedziała, że wzywam wujka Pągowskiego. Mąż mówi: „Nie mamy takiego wujka”. A [ten umierający żołnierz] miał pseudonim „Wujek”. Wtedy, po dwudziestu latach, po narkozie, po operacji o tym mówiłam, tak mnie zabolało to zachowanie wtedy.
A Lolka, o którym mówiłam, myśmy przenieśli na Pierackiego. Tak się nazywała wtedy, a to [dzisiejszy] Foksal. Było zagrożenie wielkie, Niemcy silnie atakowali od Dworca Głównego, groziło nam niebezpieczeństwo. Przyszedł rozkaz, żeby ciężko rannych przenieść na drugą stronę. Był kawał drogi z tego szpitala. Deszcz padał, w nocy [szliśmy], piwnicami, jak były przejścia z domu do domu, ulicami. Były barykady, dziury, było strasznie ciężko przenosić. Między innymi właśnie Lolek był przeniesiony. Dosłownie w kilka dni później był ogromny nalot, dom się spalił, spalili się prawie wszyscy chorzy. Schody się paliły, nie mogli uciec, nie można ich było wynieść. Jeden nasz ranny tylko się wyczołgał, może był gdzieś na dole. Miał nogi w gipsie, ale się jakoś doczołgał do Nowego Światu. Poprosił, żeby nas zawiadomić. Dziewczyny poleciały, przyniosły go stamtąd. A Lolek niestety spłonął. Myśmy się nie ruszyli, w dalszym ciągu szpital działał, do kapitulacji. Dopiero 4, 5 może października zaczęliśmy na Chmielną, do hotelu „Terminus” chorych prowadzić, czy przenosić. Pomału ludzie wychodzili z miasta, już coraz mniej było ludzi.
Nasi koledzy wychodzili ulicą Złotą, czwórkami, z bronią. Krzyczeli, że wrócą. Później, jak [wyszłam] na Marszałkowską, pamiętam, na rogu Marszałkowskiej przy Alejach Jerozolimskich, mniej więcej w tym miejscu, gdzie jest metro, leżał człowiek. Leżał cały czas, dwa miesiące na chodniku. Wrósł w ten chodnik, zupełnie jakby była cieniutka jakaś warstewka człowieka. Okropnie.

  • Czy w czasie Powstania, kiedy pani pracowała w szpitalu, miała pani kontakt ze swoją rodziną?

Moja matka wyjechała z Warszawy, już nie zdążyła wrócić na szczęście, a ojciec też był w AK, ale on był w Śródmieściu południowym. Przy budynku PAST-y, na Piusa walczył, koło placu Trzech Krzyży. Ciężkie walki. Raz jeden był u mnie. Najpierw go odnalazłam, później… Było ciężko, bo trzeba było przechodzić przez Aleje Jerozolimskie. Na początku się przebiegało, a Niemcy z hotelu „Polonia”, z BGK strzelali. To było bardzo niebezpieczne. Później był wykopany rów, worki poustawiano, już było lepiej przejść, to raz przeszłam do ojca, a raz on przyszedł do mnie. Tak żeśmy się widzieli. Potem już się nie widzieliśmy. Pojechał do niewoli, był w Murnau, ciężko chory. Potem był we Francji, w Paryżu w szpitalu, już po wojnie długo. Wrócił po kilku latach dopiero.

  • W czasie Powstania państwo wiedzieli, co się dzieje w innych częściach miasta? Były kontakty pomiędzy poszczególnymi dzielnicami?

Były gazety, biuletyny, radio. Były z Londynu nadawane audycje, „Z dymem pożarów” na zakończenie dali. Bardzo było przykro tego słuchać. Okazało się później, że to znaczyło, że oni nie przyślą pomocy, nie będzie na co czekać. W czasie Powstania był fantastyczny dzień − dobry, radosny. Na początku sprawiało nam to wielką troskę, bo przeleciały samoloty z pomocą dla Warszawy. Wyglądało – ponieważ pojemniki były długie, wąskie – że tą są skoczkowie, a tu Niemcy strzelają. Baliśmy się, że wyginą chłopcy. To były pojemniki. Nikt do nas nie przyleciał, nikt nam nie pomógł.

  • Zapamiętała pani żołnierzy niemieckich, były wydarzenia z tym wiązane?

U nas nawet w szpitalu było siedmiu Niemców, chłopcy przy walkach o Dworzec Pocztowy na Żelaznej przyprowadzili rannych. U nas byli, daliśmy im pokój na drugim piętrze. Jeden chyba był ciężej [ranny], zmarł. Pozostali [czuli się] względnie, jedni lepiej, drudzy gorzej, ale w każdym razie poruszali się. Mieli pretensję, że my ich źle odżywiamy, nie chcieli wierzyć, że jemy zupy „plujki”. Z jęczmienia się plewy pluło. Bali się, jak widzieli naloty, a oni tu są. Poza tym wykorzystywaliśmy ich do tego, żeby przynosili wodę. Przynosili ileś [wody], dla nas dwa wiadra, trzecie dla siebie, czy trzy wiadra, jedno dla siebie, już nie pamiętam. W każdym razie trochę przynosili. Mój ojciec, jak przyszedł, nawet z nimi rozmawiał. Wyrażali się właściwie bardzo pozytywnie, że nikt im krzywdy nie robi, że się nie muszą bać, że ich coś spotka, że ich życie jest zagrożone. Jak zostali odprowadzeni po kapitulacji aż na Mokotów, to dziękowali za to, jaka była opieka. Trzeba się było nimi też zajmować.

  • Spotkała się pani z osobami innej narodowości?

Z innych narodowości byli Węgrzy, nawet jeden był ranny u nas, ale tak bardzo się z nimi nie spotykałam. Natomiast, jeśli chodzi o Polaków: było kiedyś małżeństwo, przyprowadzono ich. Niemowy, ona w ciąży. Porozumieć się z nimi trudno. Skąd [wziąć] papier, ołówek pod ręką? Też bardzo mi żal było, jak sobie potem poradzą.
Po kapitulacji spotkałam Marię Rodziewiczównę. Pisarka, przed wojną mieszkała na Polesiu. Była tam bardzo honorowana, młodzież do niej jeździła na imieniny czy urodziny. Spotkałam ją w biurze PCK już po kapitulacji. Staruszeczka, opiekowała się nią druga pani, Skirmuntowa. Prawie całe Polesie należało do Skirmuntów. PCK się nią zajął, gdzieś ją wywieźli. Miło mi było ją zobaczyć, że przeżyła wszystkie dni, została.

  • Jak wyglądały kontakty międzyludzkie w szpitalu? Czy zawiązały się jakieś przyjaźnie? Czy była możliwość nawiązania bliższych relacji z osobami, z którymi wspólnie się pracowało?

Z tymi, z którymi myśmy były, dziewczęta z drużyny, tośmy były bardzo zaprzyjaźnione. Po wojnie utrzymywałyśmy kontakty. Nawet te, które były poza Warszawą, nie wróciły, to przyjeżdżały na spotkania. My, które byłyśmy w Warszawie, często się spotykałyśmy. Zresztą później pracowałyśmy w miarę możliwości w naszych zgrupowaniach, przecież trzeba było to odtworzyć, zorganizować to wszystko, jak władze pozwoliły na to, jak się to udało. Tak że byłyśmy w stałym kontakcie. Z tym że kiedyś była nas grupka, a teraz zostałyśmy w Warszawie dwie, ja i jeszcze jedna koleżanka. Jeszcze na Śląsku jest jedna czy dwie w ciężkim stanie. Tak że ubywa nas. Poza tym chcę powiedzieć jeszcze na zakończenie, że tak jak pierwszy dzień był świętem, taki radosny, taki niezapomniany, to wyjście było straszne. To było puste miasto, już ludzi nie było. Wychodziłam z koleżankami dopiero 10 czy 11 października. Już był tylko batalion rozjemczy „Kilińskiego”. Pusto, nie było ludzi, miasto wymarłe, gruzy, latające szczury, cisza przejmująca. To było przeciwstawne odczucie – pierwszego dnia i ostatniego, strasznego ostatniego dnia: ruiny, płonące domy.

  • Mogłaby pani powiedzieć krótko o swoich losach po Powstaniu, po wyjściu?

Wyszłyśmy z koleżankami. Miałyśmy zaświadczenie z PCK, że jesteśmy siostrami PCK, jedziemy pomóc ludności w Brwinowie. Myślałyśmy, że Niemcy będą to honorować. Tymczasem nas zatrzymano, jak tylko przeszłyśmy Dworzec Zachodni. To była [ciężka] droga, myśmy siły nie miały, byłyśmy zmęczone. Miałam buty tak zniszczone, że piętą chodziłam już po ziemi. Byłyśmy takie zmordowane! Podeszłyśmy do wartownika za Dworcem Zachodnim, żeby [dostać się] do kolejki, bo kolejka EKD gdzieś chodziła. Pokazałyśmy mu to zaświadczenie, a on: „Nie, wracać na Dworzec Zachodni”. Odeszłyśmy kawałek, zaczęłyśmy się zastanawiać, może go przekupimy. Niemców się przekupywało. Zdjęłyśmy medalik, pierścionek, coś ze złota, obrączki tośmy nie miały jeszcze wtedy. Poszłam znowu do tego wartownika, [pytam], czy za żadną cenę nas nie puści. Tak się zezłościł, że złapał karabin przed siebie, zagroził, że będzie do mnie strzelał. Wycofałam się szybko. Musiałyśmy pójść na Dworzec Zachodni. Zamknęli nas w jakimś pokoiku. Następnego dnia rano wyprowadzili nas, wsadzili do pociągu na peronie, że do Pruszkowa pojedziemy. Pociąg dalej nie jedzie, tylko do Pruszkowa. Coś mnie tknęło, żeby pójść, zapytać maszynistę. Mówi, że jedzie do Skierniewic. To myśmy usiadły, ale nie w wagonie pasażerskim, tylko w towarowym siadłyśmy, w kącie. Rzeczywiście, dobrze zrobiłyśmy, bo w Pruszkowie na stacji chodzili żołnierze, ale nie zaglądali do towarowych wagonów, tylko do pasażerskich. Tak żeśmy przejechały.
Dojechałyśmy do Skierniewic. Wysiadamy z pociągu, chcemy przejść do stacji, a znowu siedzą żołnierze. Co robić dalej? Jakiś drugi pociąg jest „Dokąd pan jedzie” – „Do Łowicza”. To jedziemy do Łowicza. Pojechałyśmy, znowu Niemcy wyłapywali warszawiaków, ale jakiś kolejarz był na peronie, przeprowadził nas tyłem. Dlaczego chciałam jechać do Łowicza? Bo znałam kolegę, który pracował w NSZ, wiedziałam, że on mieszka, pracuje. Jak już byłyśmy w Łowiczu, mówię do Eli: „Słuchaj, mamy się gdzie zatrzymać, przecież musi nas przyjąć”. On nas zatrzymał, ale przerażony był, żeśmy tam przyszły. Potem się rozeszłyśmy. Spotkałam warszawiaków, przeniosłam się dwadzieścia kilometrów dalej, do miasteczka Łyszkowice. Polacy [z Warszawy] organizowali opiekę nad warszawiakami, chodzili po wsiach, pomagali. W tym miasteczku jakaś cukrownia chyba była, urządziło się punkt sanitarny. Kąpało się ich, odrobaczało teoretycznie, bo woda była zimna, ale coś się robiło, aż do stycznia. W styczniu wróciłam na rowerze, w śniegu, z tymi właśnie warszawiakami. Przyszłam do domu, ale domu nie ma. Wróciłam, czekałam na wiadomość. Ktoś mi napisał, że coś mi znajdzie. Jakiś pokoiczek [w Warszawie], listonosz wynalazł, już zostałam. Wróciłam do Warszawy, w te gruzy.
  • Kiedy wrócił pani ojciec?

Dopiero po kilku latach.

  • A pani matka?

Moja matka wróciła…

  • Pamięta pani dzień zakończenia wojny, ostatnie dni?

Pamiętam, że w ostatnie dni wojny w tym domku, gdzie mieszkałam, jeden pokój zabrał Niemiec. Jak Niemcy zaczęli prędko uciekać, to gospodyni poszła, zabrała mu maszynę do pisania, coś jeszcze. To była radość, że oni uciekają.
Po powrocie z Powstania jeszcze dwa razy byłam w łapance. Raz w Łowiczu, bo chciałam nadać paczkę do obozu. Rynek zamknięto, legitymowano. Miejscowych puszczali, a warszawiaków zatrzymywali. „Skąd?”. − „Z Warszawy”. Zabrali mnie. „Do tej bramy proszę pójść” – po niemiecku. Idę do bramy przerażona, że już się z tego nie wydostanę. Koło bramy jest wejście do sklepu papierniczego. Idę prosto, myślę sobie: „On chyba za mną tak nie patrzy, spróbuję”. Zamiast do bramy, do Niemców, to weszłam do sklepu. Pytam: „Jest drugie wyjście?”. On przerażony, też chętnie się mnie chce pozbyć, otwiera drzwi, a to za plecami tych Niemców, w bramie jest wyjście, Niemcy stoją. Wobec tego wyszłam, on zamknął za mną drzwi, zostałam w bramie, za plecami Niemców. Wychodzę na podwórze. To było duże podwórze, parterowe domy stały. Na końcu był płot, ze dwa metry wysoki. Za tym płotem było pole czy sad, coś takiego. Zima była, to trudno [powiedzieć], jakieś pole było. Siedzę za którymś z domków, patrzę. W pewnym momencie Niemcy zaczęli wchodzić na teren, z bramy wyszli, zaczęli chodzić po mieszkaniach. Wobec tego trzeba jakoś uciec. Ale gdzie uciec? Widzę – mężczyźni lecą, pomagają sobie, łapią się, przeskakują przez płot. Nie mogę dostać do końca płotu, duża nie jestem. Wtedy byłam troszkę wyższa niż dzisiaj, ale podskakuję, nic z tego. Proszę ich: „Pomóżcie mi”. − „Dobrze, jak przeskoczę”. Jak przeskoczy na drugą stronę, to co mi może pomóc? Nic nie może. Nie wiem, w jaki sposób potrafiłam złapać nogami, jakoś wejść kawałek, oprzeć się o płot. Wlazłam na górę, spadłam na śnieg, wyszłam stamtąd, wydostałam się. Potem jakaś furmanka była, pojechałam do Łyszkowic, tak że uniknęłam łapanki.
Druga łapanka spotkała mnie w Łyszkowicach. Szłam zamyślona, co tu robić, z czego żyć, gdzie się podziać. Idę, mam opuszczoną głowę. Nagle podnoszę: kościół jest, koło kościoła idę. Nawet chciałam wejść do tego kościoła. Pomiędzy drzewami – to była zima, ale drzewa rosły – stoi buda, czyli ciężarowy samochód. Łapią ludzi, Niemiec krzyczy. Skręcam do kościoła, udaję, że tego nie słyszę. Jest furtka, ogrodzenie, kawałek do kościoła trzeba dojść. Wrzeszczą za mną, idę co prawda szybciej, ale nie biegiem. Wpadłam do kościoła – pustki. Lecę do zakrystii, ksiądz jest. Mówię: „Proszę księdza, Niemcy, co mam zrobić, gdzie się schować?”. − „Proszę pani, u mnie Niemcy już byli, sprawdzali wszystkich. Zabiorę panią na plebanię”. Ksiądz wychodził, zamknął zakrystię, plebania stała obok, poszliśmy. Jak byłam na schodkach, bo kilka schodków było do drzwi, Niemcy mnie zobaczyli. Ksiądz powiedział, że jak Niemcy sprawdzali, to nie wszyscy byli. Wiedzieli, ile osób mieszka, ile się zatrzymało. Nie powinni przyjść. Rozebrałam się, włożyłam fartuch gospodyni w kuchni, że jestem pracownikiem, siedzę. W pewnym momencie ktoś mówi – to był parterowy domek – że wszystkie okna są obstawione Niemcami. Drzwi się otwierają, wchodzi Niemiec, od razu do mnie, pomimo tego fartucha. Po polsku mówił, może to był folksdojcz. Pyta mnie: „Skąd?”. – „Z Warszawy”. – „Gdzie ojciec?”. – „W obozie, w Murnau”. Mówię wszystko, bo już wiedziałam, dostałam przez kogoś wiadomości. On mi zaczął zwracać uwagę, że należy czekać, jak się woła, to trzeba stanąć. Reprymendę długą [mi zrobił], potem powiedział: „Do widzenia” i wyszedł. Zostawili mnie, poszli. Takie różne wspomnienia.

  • Miała pani bardzo ciekawe przypadki.

To już ulatuje.

  • Ma pani jakieś refleksje dotyczące Powstania, dotyczące tego, czy w pani opinii warto było Powstanie przeprowadzić?

Warto.

  • Jak cywile odnosili się do tego?

Pod koniec troszkę już entuzjazm opadł. Myśmy nigdy nie bali się śmierci, baliśmy się tylko kalectwa – żeby nie cierpieć, nie być kaleką. Ale paść, owszem, to nic. Natomiast ludziom potem było rzeczywiście ciężko, bo przecież nie było co jeść, w piwnicach siedzieli, domy, wszystko poniszczone. Uważam, że to miało rację bytu. Co inaczej by z nami było? Tuż przed Powstaniem Niemcy zażądali zgłoszenia się mężczyzn od lat chyba czternastu do sześćdziesięciu. Chcieli mężczyzn wyciągnąć, baliśmy się. Poza tym nikt nas nie uratował i nie chciał uratować po wojnie, a gdyby Powstania nie było, to w ogóle byśmy nie istnieli. Takie mam zdanie. Wydaje mi się, że byśmy byli siedemnastą republiką.

  • Pamięta pani, z czasów po wojnie, jakieś komentarze na temat tego, że ktoś był w Armii Krajowej albo że walczył w Powstaniu?

Nie przyznawaliśmy się do tego. To było bardzo przykre i bolesne, ale nie można było nigdzie napisać w życiorysie, nic powiedzieć, nawet między sobą nie mówiliśmy o tym. Były „kotły” tworzone. Do kogoś przychodził tajniak czy milicja, czekali w domu, kto jeszcze przyjdzie, zatrzymywali. Mnie dozorca powiedział, że przyszli, pytają się, kto do mnie przychodzi. Uprzedziłam, żeby nikt do mnie nie przychodził. Ale kiedyś przyszedł jakiś pan, powiedział, że jest z elektrowni. Trochę się przestraszyłam, bo grzałam sobie mieszkanie maszynką elektryczną. Kopnęłam ją pod szafkę. Potem się bałam, czy pożar się nie zrobi, a on każdy karteluszek, który leżał, oglądał. Okazało się, że nie był z żadnej elektrowni. Zaczął wypytywać o różne rzeczy, każdą książkę [oglądał].

  • Spotkała się pani z przypadkami wśród znajomych osób, że kogoś nieprzyjemności spotkały, bo się przyznał, coś powiedział, czy nikt nic nie mówił?

Raczej [nikt] nie mówił, chyba że znaliśmy się już wtedy, ale znajomym nowym, których się poznało później, po Powstaniu, długo się nie mówiło na ten temat. Dopiero, jak się można było do ZBoWiD-u zapisać, wtedy się przyznawało, już się pisało w kartach. Cały czas nigdzie się nie pisało, w żadnych ankietach, życiorysie, że się było w Armii Krajowej, bo to byli przecież zbrodniarze, pachołkowie.

  • Czym pani się zajmowała po wojnie?

Chodziłam na uniwersytet, jednocześnie pracowałam w biurze. Chyba Państwowy Instytut Emerytalny, teraz to jest ZUS, a przedtem się inaczej nazywało. To było gdzieś na bliskim Żoliborzu, ciężarowym samochodem [jeździliśmy]. Zarabiali na tym właściciele małych samochodów, skądś kombinowali, bo przecież nie było ani tramwajów, ani niczego.

  • Chciałaby pani na końcu dodać na temat Powstania jakieś swoje refleksje, skomentować? Może coś, czego jeszcze nikt nie powiedział?

Nie przychodzi mi specjalnie nic do głowy. Już tyle lat minęło. Jeśli chodzi o pamięć, pozostaje mi tylko radość z pierwszego [dnia], ogromny smutek z ostatniego, kiedy wychodziłam przez to śpiące miasto, płonące domy, ruiny, szczury ogromne.

  • Wielki kontrast między początkiem i końcem.

Taka różnica! Zupełnie co innego.




Warszawa, 22 sierpnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Sulicka
Elżbieta Koperska Pseudonim: „Nela” Stopień: zastępca komendanta szpitala polowego Formacja: Zgrupowanie „Gurt” Dzielnica: Śródmieście Północ Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter