Bożena Welman-Warczewska „Bożena”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę opowiedzieć o historii swojej rodziny.

Jestem z rodziny warszawiaków, bo mój ojciec, dziadek byli warszawiakami, tu się urodzili. Moja matka była z rodziny ziemiańskiej i nazywała się Korbud-Daszkiewicz i dziadkowie mieli majątek pod Warszawą w Grójeckim, nazywał się Wola Prażmowska i tam się chowałam do siódmego roku życia. Dlaczego? Bo matka moja zmarła po porodzie, kiedy miałam dwa i pół roku i wtedy rodziny dwie zdecydowały, że dla dzieci, dla mnie i dla tej siostry, która się urodziła i po której urodzeniu moja matka zmarła, będzie lepiej, żebyśmy się chowały w domu u dziadków, gdzie – jak to w tamtych czasach bywało, jeśli chodzi o majątki – był kontakt z naturą, ze zwierzętami. Niezwykła dobroć moich dziadków, która mnie uzbroiła na całe życie. Poza wszystkim innym, chyba stamtąd wyrósł patriotyzm mój własny i całej mojej rodziny, dlatego że pradziadek Tadeusz Korbud-Daszkiewicz urodził się na Syberii. Dlaczego się urodził na Syberii? Bo w 1863 rok mój pradziad został zesłany na Syberię, a jego młodziutka narzeczona Antonina pojechała za nim i pobrali się na Syberii. Cały ślub to też była wyjątkowa sytuacja, że dostali zezwolenie na [tę uroczystość], a później, po jakimś czasie, musieli dalej pozostać na Syberii i tam już był normalny dom. Zaczęły rodzić się dzieci i między innymi urodził się mój dziadek, u którego byłam w Woli Prażmowskiej. I ten nastrój patriotyzmu – ojczyzna to naprawdę nie były frazesy, tylko to było ogromne przywiązanie całej rodziny, bo i rodzina, która mieszkała w Warszawie, mówię zarówno o rodzinie Korbud-Daszkiewicz, jak i Welmanów, zjeżdżali się tam bardzo często. Myślę, że stąd wyrastało później moje bardzo wyraźne nastawienie i przywiązanie do ojczyzny, do spraw ojczyzny i taki patriotyzm nie tylko rozumowy, ale uczuciowy przywiązania do Polski.

  • Gdzie panią zastał wybuch wojny?

Akurat byłam z moją siostrą u dziadków w Nowej Wsi na wakacjach. Nowa Wieś to był majątek mojego wujostwa, to znaczy ciotki i wuja, który przez małżeństwo stał się wujem, bo to była rodzona siostra mojej matki. To była Nowa Wieś pod Warką, tam myśmy się już znaleźli, bo nastrój był taki przed samą wojną, że nie bardzo bezpiecznie było wyjeżdżać nad morze czy gdzieś oddalać się od domu. W związku z tym myśmy spędzały [wakacje] w miejscu, do którego myśmy były bardzo przywiązane, i tam zastała nas wojna. Pierwsza z bomb, która spadła, to spadła w Warce (to było opowiadanie na ten temat i ogromne poruszenie), a następnie były samoloty, które leciały na Warszawę i bombardowały już Warszawę, przelatywały nad majątkiem wujostwa i tam bardzo często jeszcze zrzucały gdzieś, w polu były jeszcze ze dwie bomby, Niemcy ostrzeliwali z pokładów samolotów, jeżeli ktoś gdzieś się znalazł w zasięgu ich wzroku i tam, że tak powiem, zaczęła się wojna.

  • Kiedy wróciła pani do Warszawy?

Nie mogę powiedzieć, czy to był już wrzesień, czy październik, ale od razu wróciliśmy. Wróciliśmy do naszego domu, to był dom na Ursynowskiej, gdzie mieszkałam na Mokotowie, naprzeciwko parku Dreszera i do tego czasu, do Powstania, w tym domu na Ursynowskiej mieszkałam.

  • Jak pani zapamiętała okres okupacji?

Bardzo ciężko jest powiedzieć w paru słowach i myślę, że sam okres okupacji wymagałby bardzo wielu wspomnień. To był okres, który w jakiś sposób wpłynął… Myślę, że pogłębione były te uczucia w czasie Powstania, ale na całe moje nastawienie i nie tylko nastawienie, i przywiązanie do ojczyzny tamten okres wspominam…
Niemcy zabronili nauki w gimnazjach, w liceach i wtedy było tajne nauczanie. Chodziłam do tajnego liceum Popielewskiej-Roszkowskiej, to tajne gimnazjum znajdowało się przy placu Unii, wejście było z ulicy Bagatela. To były dwie panie, wielkie to były patriotki, pani Roszkowska i pani Popielewska, i one wpływały na nastrój wspaniale zorganizowanego tajnego nauczania, z tym że do dziś dnia zastanawiam się nad tym, jak były odważnymi kobietami, i myślę, że my wszyscy, myślę w tej chwili o rodzicach, specjalnie byli odważni, że pozwalali nam na te tajne komplety chodzić. Dlaczego? Dlatego że przecież o krok było Szucha, miejsce gdzie było gestapo, tortury i tak dalej. A my na to, żeby wejść do szkoły, musieliśmy przechodzić koło budki Niemców, którzy pilnowali specjalnie Szucha. Jeszcze co było ważne, że musieliśmy wchodzić, a nie byłoby możliwe, gdyby to było tylko tajne gimnazjum Popielewskiej, Roszkowskiej. Myśmy były zarejestrowane, że jesteśmy uczennicami handlowej szkoły, która znajdowała się na piętrach dolnych. Nie pamiętam, czy to był parter, czy tylko pierwsze piętro i drugie, później się szło po schodach na górę do jakiegoś piątego czy szóstego piętra (ten gmach stoi do dziś dnia, bo został jakoś oszczędzony w czasie Powstania) i tam normalnie, co było bardzo dużą rzadkością, odbywały się lekcje, gdzie myśmy siedziały normalnie w ławkach. Ryzyko było bardzo duże, ale jakoś szczęśliwie przeszliśmy ten okres. Zdawałam maturę, matura sama już, tajna, nie odbywała się w tej tajnej szkole, tylko odbywała się w mieszkaniu gdzieś, Krakowskie Przedmieście czy jakaś mała ulica, w prywatnym mieszkaniu, tam tę maturę zdałam. Jeśli chodzi o gimnazjum Popielewskiej, Roszkowskiej, to do tego stopnia, że my żeśmy nawet tam wystawiały jakieś sztuki teatralne, wiersze. Pamiętam, że deklamowałam jakiś wiersz Mickiewicza, bo wszystko to było nastawione nie tylko nauczaniem, które było świetnie zorganizowane, ale właśnie związane z przywiązaniem do ojczyzny. I tam zostało utworzone tajne harcerstwo, do którego wstąpiłam. Wiedziałam tylko tyle, że jest drużyna, która się tworzy, i [harcerstwo] wiodło mnie aż do okresu Powstania.

  • W którym roku pani wstąpiła do harcerstwa?

Nad tym się nawet zastanawiałam, ale nie mogę powiedzieć dokładnie, czy to był koniec 1941 roku, czy to był początek 1942 roku. Jak później myślałam na te tematy z takimi refleksjami, w jaki sposób starano się nas od początku chronić… Z tym że ja nie pamiętam, żebyśmy znały jakieś nazwiska poza nazwiskami koleżanek, bo byłyśmy z jednej grupy, z jednej tajnej klasy, tak bym powiedziała, i nazwisko naszej drużynowej – to pamiętam bardzo dobrze. Pamiętam ten okres bardzo wyraźnie, mimo że przecież czas sobie przypomnieć, ile to lat upłynęło, bo jesteśmy w 2011 roku a wszystko to działo się w latach czterdziestych, w tym wypadku w 1942, 1943 i tak dalej.

  • Czy w ramach drużyny harcerskiej odbywały się jakieś zajęcia z przysposobienia wojskowego?

Pierwszy okres to było ogólne przygotowanie, nauka moralności, zwyczajów harcerskich i tak dalej, a niezależnie od tego już od razu [szkolenie] w jakiś sposób było ukierunkowane naszymi zainteresowaniami. Na początku to były zebrania, gdzie mówiło się o ideowości, o patriotyzmie i tak dalej, odbywały się oczywiście w prywatnych mieszkaniach. Później już jak troszkę byłyśmy bardziej przygotowane, bo przypominam, że jak to się zaczynało, to myśmy miały po czternaście lat i mniej, w zależności od koleżanek, i wtedy było tak, że już zaczęto nas przygotowywać z jednej strony jakby do późniejszej pracy łączniczek i były takie ćwiczenia z tego organizowane, a później już te dziewczyny, które chciały i mówiły, że chcą być sanitariuszkami w przyszłości, to już było szkolenie sanitarne. Nie wiem, jak oni to zorganizowali, bo nie znałyśmy żadnych nazwisk, ale pamiętam, że miałam praktykę na Oczki, gdzie uczyłyśmy się robienia zastrzyków, prawidłowego robienia opatrunków, tego wszystkiego, co było związane z przygotowaniem do jakiejś ewentualności działań, które by były możliwe, i z którymi trzeba było się liczyć. Każdy wierzył, że w końcu przyjdzie moment, że się wyzwolimy z okupacji niemieckiej. I przejście tej okupacji niemieckiej w stan wolnej Polski było do przewidzenia, że to będą walki i że nasze umiejętności pielęgniarskie mogą się bardzo przydać.

  • Jak pani zapamiętała okres bezpośrednio przed Powstaniem?

Już długo przed Powstaniem były takie napięcia, tak nieprawdopodobne napięcia, oczekiwanie tego momentu, kiedy nareszcie przyjdzie, że będziemy mogli walczyć o to, żeby być wolni, że jeżeli Niemcy będą wychodzić, że będziemy mieli w tym udział, żeby ta ojczyzna była wyzwalana także naszymi rękoma. Doskonale pamiętam, jak ten nastrój już o wiele wcześniej narastał, jak przeżywaliśmy wszyscy, wszystko związane z pracą Polski Podziemnej, jak odbywały się tak z jednej strony tragiczne sytuacje, gdzie na słupach warszawskich wisiały listy tych, którzy będą rozstrzelani, dlatego że zginęli Niemcy w akcji bojowej AK czy innej jakiejś organizacji, i na słupach wisiały nazwiska. Później było wiadomo, że to były egzekucje i ten nastrój ogromnie narastał w Warszawie, bardzo wyraźnie.
Pamiętam jedną egzekucję, która na mnie zrobiła kolosalne wrażenie. Do dziś dnia, tyle lat potem, kiedy zaczynam o tym mówić, obrazy mi stają przed oczami. Mieszkałam na Ursynowskiej, tramwajem dojeżdżałam do szkoły na Bagatelę, na placu Unii, pamiętam, że jednego dnia jechałam, tramwaje się zatrzymały, tam była remiza tramwajowa i Niemcy przyjechali ciężarówkami i z tych ciężarówek wysypywali się więźniowie, których ustawili przed bramami remizy tramwajowej i wszystkich ich rozstrzelali. To był straszny dla nas widok. Później pamiętam – i to straszne wrażenie na mnie robiło – nie wiem, jak ja się znalazłam w zakresie widzenia tego, czy już wracałam do domu, czy jak, w każdym razie widziałam osoby, które podchodziły tam, gdzie już została krew, która płynęła, kobiety, które płacząc, maczały w tej krwi chusteczki do nosa, przyciskały te chusteczki do nosa, do piersi albo do ust. Myślałam wtedy, że są to najprawdopodobniej rodziny tych rozstrzelanych, bo listy tych, którzy będą rozstrzelani, wisiały na słupach. I to zrobiło na mnie kolosalne wrażenie.
Radosnym wydarzeniem było, że katem Warszawy był Kutschera – Niemiec, i nareszcie udał się zamach na Kutscherę i Kutschera zginął. Ludzie, jadąc w tramwaju (ja to tak dobrze pamiętam), uśmiechali się do siebie, dotykali. Nawet teraz jeszcze wywołuje to we mnie wzruszenie. Oczywiście były potem różne egzekucje. Pamiętam, były wyroki wykonywane w mieszkaniach albo na ulicach przez Polskę Podziemną, wśród tego był aktor, który się nazywał Igo Sym, i wtedy pamiętam, że też cała Warszawa była niezwykle poruszona tym, bo dokonano egzekucji u niego w domu. I takie egzekucje wiem, że były. Były też takie sytuacje, że były dziewczyny, które zadawały się z Niemcami i które, powiedzmy, że to były jakieś romanse czy spotkania i wychodziły do restauracji. Do nich w jakiś sposób dochodzili późniejsi Powstańcy (wtedy nie było jeszcze Powstania, to była konspiracja) i golili im głowy. Były takie dziewczyny z ogolonymi głowami.
Na temat samej okupacji i tego, co się działo, i tego narastającego nastroju, i tego naprawdę wielkiego patriotyzmu, który był jakimś elementem ogromnie żywym, jeśli chodzi o Warszawę [mogłabym dużo opowiedzieć]. Może w innych miastach także [dużo się działo], ale ja znałam Warszawę, przywiązana zawsze byłam bardzo do Warszawy. Mój ojciec był inżynierem budowlanym, biuro miał na Krakowskim Przedmieściu, był bardzo zaangażowany, jeśli chodzi o konspirację. Pamiętam takie momenty, kiedy moja matka (to była druga moja matka, bo ojciec się drugi raz ożenił po śmierci pierwszej żony) była przeciwna temu, że my się tak narażamy. [Jednak] to w ogóle nie wchodziło w grę, żeby ktokolwiek się zatrzymał. Pamiętam, jak ojciec przygotowywał jakieś przemówienie do tajnej podchorążówki czy do jakiejś grupy szkoleniowej konspirujących chłopców, to wypróbowywał [na mnie], czy to robi wrażenie i jak jest przygotowane przez ojca. Jak już w domu rodzeństwo młodsze, matka, szli wszyscy spać, to wtedy siadaliśmy w kuchni i ojciec mi to czytał albo mówił.
I ten nastrój patriotyzmu w tamtym okresie to była sprawa tak ogromnie żywa i prawdziwa, przynajmniej w moim środowisku, że pamiętam, odbywały się… Byłam w harcerstwie z jednej strony, a z drugiej strony byłam w Juventus Christiana. Juventus Christiana to była organizacja, która była dla młodzieży już pomaturalnej, akademickiej, a tu myśmy byli taką grupą, gdzie wypróbowywali, w jaki sposób to będzie się układało z nami, z młodszymi. Tam była taka cudowna postać, od czasu do czasu przychodził do nas, to był ksiądz Tomasz Roztworowski. I ten ksiądz Tomasz Roztworowski, który poza ogromnym patriotyzmem i darem pociągania młodzieży za sobą jeszcze dodatkowo był człowiekiem ogromnie pogodnym, grającym na fortepianie. Myśmy szalenie lubili, kiedy po jakichś poważnych spotkaniach i szkoleniach on nam grał. Dodam na marginesie – byłam pierwszy raz z wycieczką po wojnie z moimi córkami w Rzymie i spotkałam jakiegoś księdza (wtedy mieszkałam w Maroku, gdzieśmy wyjechali), to był ksiądz jezuita, który służył jako przewodnik grupie młodzieży. Podeszłam do niego, widzę, że to jezuita i zapytałam się, czy przypadkiem nie ma wiadomości o ojcu Roztworowskim, bo wiedziałam, że był aresztowany. On mnie wtedy zapytał: „A czy panią tak interesuje, że chciałaby pani jego zobaczyć?”. – „Byłaby to dla mnie wielka sprawa, ale jest to niemożliwe, bo mieszkam teraz w Maroku”. Na to ksiądz powiedział: „Na drugi dzień idziemy z moją wycieczką zwiedzać Watykan, czy pani by poszła z nami, z córkami?”. Oczywiście się zgodziłam. Siedzimy, przygotowujemy się do [wejścia] już w Watykanie, czekamy jeszcze na kogoś, moje córki, które weszły [do łazienki], żeby sobie nogi obmyć, dlatego że już byliśmy znużeni tą wycieczką, a ja już siedziałam z innymi osobami. Patrzę, drzwi się otwierają i kto wchodzi, ojciec Tomasz Roztworowski! Ostatni raz widziałam go przed Powstaniem. To było dla mnie ogromne [przeżycie]! Jeszcze przyjechałam z obczyzny, z Maroka. Zwracam się do niego: „Proszę ojca, czy ojciec mnie pamięta, tam gdzie zbiórki były na Czeczota?”. – „Tak, tak, ale jakoś tak nie za bardzo chwytam od razu”. W tym momencie z tejże toalety wychodzą moje dwie córki, a ksiądz Roztworowski siedzi naprzeciwko i do mnie mówi: „No oczywiście, że cię pamiętam! Doskonale cię pamiętam!”. Moje córki miały wtedy tyle lat, ile ja miałam w czasie Powstania. Zrozumiałe, że od tego czasu zmieniłam się, już bardziej moje córki przypominały mój obraz niż ja. Takie były sytuacje.
Drugie, to już były zbiórki, jakbym powiedziała, z tym że opowiem rzecz zaskakującą. Byłam w grupie bardzo żywo przygotowywanej do tego, że nareszcie będziemy się wyzwalać. Jednocześnie nie byłyśmy poinformowane ani o nazwiskach tych, którzy przychodzili do nas z różnorodnymi wykładami, którzy nas formowali, czy nawet przy tych spotkaniach, które miały już tylko sanitarne przygotowanie, więc opatrunki, zachowanie w stosunku do chorego i tak dalej w czasie jakichś działań […]. Mało tego, nie tylko nazwisk [nie znałam], wiedziałam, że jestem w harcerstwie tajnym, ale nie bardzo wiedziałam, że to jest organizacja, z kim związana i tak dalej, ale nastrój, jaki tam był, na mnie [wpłynął] do tego stopnia, że moje córki dziś potrafią mi powiedzieć: „Mamo, już przestań!”. Jak przejeżdżam gdzieś w miejscach, gdzie było Powstanie, gdzie znajdowałam się, biorąc udział, będąc w Powstaniu, nie mogę nie wspominać tamtych momentów: „A tutaj było to – powiedzmy, na ulicy Zgoda – a na Boduena było to, a tutaj był Szpital Maltański, Senatorska”. Tak, to były bardzo silne i bardzo piękne przeżycia. Oczywiście były także bardzo tragiczne [przeżycia].
  • Wspominała pani, że pani ojciec był w konspiracji?

Mój ojciec był bardzo zaangażowany, to była jakaś tajna, chyba, podchorążówka. Mało tego, po wojnie mój ojciec miał biuro budowlane, w którym pracował, na Krakowskim Przedmieściu. Później, już jak była Polska, po wojnie, ktoś powiedział do ciotki mojej, która była bardzo wielkim patriotą i która była zaangażowana w czasie okupacji ogromnie w pracę nad więźniami na Pawiaku. Ona miała te kontakty, które i po wojnie w jakiś sposób były, i ktoś, nie wiem, kto jej to powiedział, ona nazywała się tak jak ja. Ja się nazywałam Welmanówna, a ona nazywała się Welmanowa, była żoną mojego stryja, brata ojca, który był bardzo znanym ginekologiem w Warszawie. Ona była wielką patriotką, zaangażowaną w czasie okupacji ogromnie, ja o tym wiedziałam. Ona mi powiedziała: „Wiesz co, niedawno rozmawiałam z kimś, mówiliśmy o czasach okupacji i ta osoba mi powiedziała, jak była mowa o twoim ojcu: »Jak żesz ten Welman się narażał«”. Oni mieli wytwarzanie granatów, szczegółów nie pamiętam, nie mogę powiedzieć, tam gdzie mieli biura na Krakowskim Przedmieściu, naprzeciwko kościoła Świętego Krzyża.

  • Ojciec brał udział w Powstaniu?

Ojciec mój brał udział w Powstaniu, jak najbardziej, ale nie doszliśmy jeszcze do mojej historii powstaniowej, która bardzo wyraźnie rzutuje na moje kontakty w tamtym okresie z ojcem. Mnie nie było w domu. Mieszkałam na Ursynowskiej i w związku z przygotowaniami, jakie były, myślę, że do Powstania, miałam mieć przydział jako sanitariuszka do szpitala na Goszczyńskiego, a tymczasem [według] ostatniego rozkazu, jaki do mnie dotarł rano 1 sierpnia, kazali mi iść na patrolowanie miasta, zaczynając to patrolowanie takim kółkiem od placu Bankowego. To było rano i miało być po południu.

  • Pod jakim kątem trzeba było odbywać to patrolowanie?

Trzeba było patrzeć, czy przyjeżdżają Niemcy, czy może jest jakaś strzelanina, czy są jakieś ruchy nietypowe dla normalnego miasta. Chodziło się w kółko i ktoś w określonym miejscu zbierał te informacje, któreśmy dawali. To było przed południem. Wróciłam do domu na obiad i po obiedzie miałam z powrotem zacząć o godzinie piątej, był to 1 sierpnia. Zamiast znaleźć się tak jak było przewidywane w zespole na Mokotowie, w szpitalu na Goszczyńskiego, to ostatni rozkaz, który do mnie dotarł, to znalazłam się na placu Bankowym i o godzinie piątej miałam zacząć na nowo patrolowanie tamtego odcinka. Tam zaczęło się dla mnie Powstanie i nigdy już do domu nie wróciłam.

  • Jak pani zapamiętała moment wybuchu?

To było tak, że patrzyłam na zegarek, od kiedy mam zacząć to patrolowanie. Byłam przed apteką, która się znajdowała na placu Bankowym. Dawniej były tam trawniki, w czasie okupacji zamienione na kartofliska, bo żywność wszędzie się liczyła. Naraz zobaczyłam, że podjeżdża ciężarówka, są plandeki na ciężarówce i z tej ciężarówki wyskakują chłopaki z biało-czerwonymi opaskami na rękach. Było to ogromne wrażenie. Wtedy sztandar – znak Polski, to nie było to, co jest dzisiaj dla większości młodzieży. Nie można tego brać, że myśmy byli bardziej egzaltowani. To była wielka sprawa. Myśmy naraz po tych latach okupacji…
Widzę chłopaków wyskakujących z biało-czerwonymi opaskami na ręku. Z drugiej strony nadjechali Niemcy, zaczęła się strzelanina, ludzie, którzy znajdowali się na ulicy, w aptece, ja koło apteki, wszyscy na ziemię, ci z opaskami w kartofliska. I tak się zaczęło dla mnie Powstanie i ja wtedy znalazłam się w aptece. O tym, żeby się przedrzeć z placu Bankowego na Mokotów, gdzie był dom, gdzie chciałam być, bo myślałam, że może będzie następny rozkaz, to to już było niemożliwe. Mimo prób, bo próbowałam się przedrzeć… Ale to już się zaczyna właśnie moja historia powstaniowa, gdzie wyszłyśmy z taką dziewczyną, mówiłam, że chcę [się przedostać], bo tam mam dom, że chcę wrócić tam, bo miałam przygotowania, że będę brała udział w tej walce, która zaczynała się, ta dziewczyna też miała takie jakieś powiązania. Próbowałyśmy wyjść i niestety ona zginęła, ja wróciłam do apteki. W aptece miałam schronienie, to był 1 sierpnia. Później przyszła noc, gdzie myśmy wszyscy zeszli do schronów, bo już wiedzieliśmy od tych, którzy byli, że jest pełna akcja powstańcza w okolicach placu Bankowego. Bardzo to się wcześnie zaczęło. Wtedy byłam w piwnicy. Na drugi dzień wyruszyliśmy. Już były domy, które się paliły, był krzyk, że trzeba ratować. Pamiętam, był łańcuch ustawiony [z ludzi] od dołu przez wszystkie piętra do strychu i były wiadra z wodą, które myśmy podawali, i te wiadra każdy brał trochę wyżej i do samej góry. Próbowało się ratować w ten sposób, co było trochę dziecinne, bo w bardzo niedługim czasie paliło się praktycznie prawie wszystko naokoło, ale wtedy tam byłam i weszłam w jakiś kontakt… Ludzie, którzy tam ratowali, wszyscy byli wzięci z ulicy. Wtedy była jakaś straszna strzelanina, naraz krzyk, jakiś tam ranny. I wołają: „Czy tutaj nie ma lekarza?! Czy tutaj nie ma pielęgniarki?!”. Byłam sanitariuszką, zgłaszam się i mówię: „Ja jestem sanitariuszką. O co chodzi?”. – „Proszę nam pomóc, ojciec został ranny, musimy go przenieść do Szpitala Maltańskiego!”. I tak to się zaczęło, że ja do tego Szpitala Maltańskiego razem z chorym weszłam i tam już całą pierwszą część Powstania przeżywałam jako sanitariuszka w tym szpitalu.

  • Zgłosiła się pani jako sanitariuszka?

Tak, od razu się zgłosiłam. Tam był normalny zespół pielęgniarski, lekarzy i tak dalej. Dali mnie na salę na pierwszym piętrze i tam już byli chorzy, ale zaczęli napływać ranni. Ranni, których trzeba było opatrywać i wtedy ta ilość personelu jaka była, nie wystarczyłaby. I to, że się zgłasza sanitariuszka, i mówi, że jest harcerką i sanitariuszką, to wiązało się z tym że mi pozwolili tam zostać, pozwolili zajmować się rannymi, którzy przybywali, tak jakbym tam była personelem tego szpitala. Już zorientowałam się – może za mało to podkreśliłam – [chciałam podjąć] jakąś próbę przedarcia się z powrotem na Mokotów, dlatego że rozmawiałam z różnymi ludźmi, powiedzieli mi: „Nie rób tego, bo zginiesz, bo tu ta osoba zginęła, tu inna osoba zginęła. Przecież tu możesz być bardziej pomocna”. Ludzie wtedy ze sobą jakoś tak bardzo żywe kontakty nawiązywali. To był pierwszy dzień Powstania. Nie mogę powiedzieć z całą dokładnością, czy ja przyszłam drugiego dnia Powstania, czy to był trzeci dzień Powstania. Może dwie noce spędziłam w piwnicy…
Tak, tak, jeszcze była jedna noc i koło mnie siedziała pani bardzo sympatyczna (byłyśmy w piwnicy). Pamiętam, że się strasznie bałam, bo dom jak był… Mój ojciec był inżynierem budowlanym i powiedział, że jeżeli jesteśmy w piwnicach, jest akcja, bombardowanie jakieś, to żeby zawsze starać się siadać pod tak zwanymi stemplami, że jest większe prawdopodobieństwo, że jak się zawali, to się uratujemy. I ja tak siadłam. Koło mnie siadła jakaś pani, było straszne bombardowanie, miałam wrażenie, że ten dom chodzi. Bardzo się bałam i prawie że się trzęsłam ze [strachu], pamiętam, że aż kolana mi chodziły. Pani, która siedziała koło mnie, uspokajała mnie i mówiła: „Dziecko, nic się nie stanie, wszystko będzie dobrze”. Straszne bombardowanie, później straszny huk i już nic nie wiem. Budzę się i myślę, że jestem na tamtym świecie, to jeszcze pamiętam, ale nie, co się dzieje, naraz słyszę głosy ludzkie, chcę się odezwać i nie mogę, chce powiedzieć, żeby mnie ratowali, nie mogę. Później znowu przytomność wraca i czuję bardzo silny ból i widzę, że ktoś nade mną stoi i mówi: „Co ci jest, co ci jest?”. Mnie strasznie pali w gardle i w ustach. To było tak, że ten dom się zawalił i wyciągali [ludzi] spod gruzów. W tejże piwnicy byli różni ludzie. Niestety wyciągnęli tą panią, ja ją widziałam, ona miała zmiażdżone nogi, ta [pani], która siedziała koło mnie i mnie uspokajała: „Dziecko, nie bój się, dziecko, nie bój się”. A ja wyszłam z domu jak w normalny dzień sierpniowy, w białej sukience w pomarańczowe kwiatki, buty się wtedy nosiło na korkach. Patrzę i mówię: „Tu jestem ranna”. A oni mówią: „Nie, myśmy ci wlali wódkę do gardła. (Co było zresztą niebezpieczne.) Nie jesteś ranna”. – „Jak to?”. Patrzę, a sukienka jest cała we krwi. Oni mówią: „Możesz stanąć?”. Miałam trochę zawrót głowy, ale stanęłam, a koło mnie była ta pani i to jej krew była na mojej sukience. I od tego dnia przestałam się czegokolwiek bać w czasie Powstania. Już od tego dnia wysyłali mnie w różne punkty, opatrywałam rannych, ściągaliśmy rannych, którzy leżeli na ulicy, był Szpital Maltański ostrzeliwany i tak dalej. Nie wiem, jak to można określić, ale po prostu przestałam się bać. Przedtem była bardzo silna reakcja, to później było tak, a nie inaczej.

  • Jak pani zapamiętała atmosferę w szpitalu?

W szpitalu przynosili różnych rannych. Byłam raczej przygotowana (przez kursy sanitarne, przez które przechodziłam w tajnym harcerstwie) do tego, że będzie się zbierać rannych, pierwsze opatrunki, a nie do takich pielęgnacji szpitalnych. Ale tam trzeba było robić wszystko. Rannych przybywało. Szpital Maltański znajdował się w dawnej resursie kupieckiej, [tak to] dawniej było nazywane, to była na pierwszym piętrze duża sala, tam leżeli ranni, których przynieśli na początku, ale później zaczęli zbierać także Niemców. Weszłam do szpitala dzięki temu, że towarzyszyłam tej rodzinie i temu rannemu, który był [ranny] w drugim czy trzecim dniu Powstania, po moim zasypaniu, kiedy stamtąd wyszłam. Jeszcze nie dopowiedziałam, dlaczego wyszłam właściwie zupełnie prawie zdrowa, no w szoku i z dużym bólem okolic jamy brzusznej. Dlatego że mój ojciec kazał siadać pod stemplem w piwnicy, bo był inżynierem budowlanym, i ja siadłam i wszystek duży gruz zatrzymał się na tym, a ja byłam przykryta trochę między tymi kawałkami mniejszymi. Później co prawda znalazłam się w tym, ale w tej samej sukience oczywiście i w tych samych butach tylko tyle, że nie wiem, jakim cudem trzymałam w ręku torebkę, gdzie były dokumenty. Nie wiem, jak to się stało, ale miałam dokumenty przez cały czas. Później znalazłam się w szpitalu, towarzysząc temu rannemu, który był ranny, gdzie ta rodzina prosiła o pomoc, i już zostałam w Szpitalu Maltańskim.

  • W szpitalu było przepełnienie?

Naturalnie było przepełnienie, masę rannych. Najlepszy dowód, że byli i Niemcy, ale ciągle napływali i były od razu… Ulica Senatorska to były bardzo ostre działania.

  • Ten szpital znajdował się praktycznie na linii frontu?

Nawet trudno powiedzieć, linia frontu, oczywiście, ale tych linii frontu w różnych miejscach Warszawy było dużo, to nie była jedna linia frontu, a tutaj ta dzielnica, te ulice od pierwszych dni Powstania były bardzo żywo bombardowane, ostrzeliwane…

  • Bo Bank Polski był obok i Ratusz, w którym byli Powstańcy…

Były bitwy. Już byli Powstańcy, a później byli Powstańcy zepchnięci i byli Niemcy. Na przykład pamiętam, że oni weszli do szpitala i wyszli, a później byli Powstańcy i myśmy mieli taką sytuację, że naraz dziwnie się zaczęli zachowywać ranni, byli tacy jacyś bardzo żywi i zorientowaliśmy się, że pili alkohol, nie wszyscy, ale część. Koło Szpitala Maltańskiego były składy alkoholi firmy „Fukier”. I ci w dobrej wierze, ich towarzysze, poprzynosili im alkohol i oni sobie pili. Takie były sytuacje zupełnie nieoczekiwane, ludzie przychodzili, ostrzeliwanie było bardzo duże. Był moment taki… O Powstaniu mogłabym opowiadać do wieczora i to bardzo różnorodne momenty, bo mimo moich osiemdziesięciu pięciu lat tamten okres i Powstanie pamiętam. To był niezwykle istotny i naznaczający mnie i wpływający na moje postawy życiowe okres, właśnie Powstanie. Trudno mi mówić, bo naraz te obrazy wracają i wracają bardzo różnorodne rzeczy, które nawet chciałabym opowiedzieć, ale jest ich za dużo.
Jeśli chodzi o Szpital Maltański, to był szpitalem, w którym bardzo dużo było rannych. Dziś się zastanawiam, tego nie wiem, to mi jakoś uciekło z pamięci, nie wiem, jak myśmy tam jedli, kto nam dawał jedzenie. Pamiętam, że bardzo było mało płynów do picia, że karmiliśmy chorych, ale tak to wyglądało w tamtym okresie. Natomiast świetnie pamiętam rannych, którzy byli, jak byli ranni. Najpierw się zajmowałam panem, do którego rodzina przychodziła, i były śmieszne historie, ale ich nie będę opowiadać, które dotyczyły tego, że byłam przygotowana do takiej służby, powiedzmy wojennej, bojowej, a nie do pielęgnacji szpitalnej, ale to też miało miejsce, były [momenty] zabawne, ale i tragiczne. I między innymi zajmowałam się innymi rannymi, ale wśród tych innych rannych był Janek Mikłacewicz, który miał przestrzelone płuco, rana była od góry do dołu w drugim płucu. Zajmowałam się nim. Później jego wyprowadzałam ze szpitala, bo ciągle była obawa, czy Niemcy nie przyjdą. Dochodziły głosy, że rozstrzeliwali Powstańców, pędzili przed czołgami, którymi wjeżdżali i tam były bardzo ostre działania od pierwszych dni Powstania. Takie były momenty, że raz Niemcy wchodzili, drugi raz już nie było tych Niemców, już byli nasi. I tak znaleźli się ci, którzy chcieli towarzyszom broni, rannym, ten alkohol przynieść, co nie było jak najbardziej wskazane. Poza tym była tam jeszcze dziewczynka, która się nazywała Marysia, miała około dziesięciu lat, ona była jak gdyby wprowadzona w pracę łączników, to znaczy brała listy, przenosiła je w różne miejsca, w które właściwie trudno było dojść, to była poczta harcerska, która się organizowała, nosiła wiadomości od rannych, którzy leżeli [w szpitalu], a było to właściwie dziecko. To był pierwszy okres Powstania, od razu [zaczął się od] bardzo ostrych działań.
I pamiętam, nie wiem, czy to już sam szpital się palił, czy okoliczny jakiś dom, ale rozkładaliśmy gazy umoczone w wodzie, które miały pomagać w oddychaniu rannym, którzy leżeli, bo tak było gorąco od domów płonących jak i był straszny pył, bo było i bombardowanie. Te pierwsze dni Powstania, jak później porównywałam, znajdując się w Śródmieściu, to tam były o wiele ostrzejsze walki i o wiele więcej się działo, niż działo się na początku Powstania w Śródmieściu. Była konieczna pomoc, jeśli chodzi o tych rannych, których się zbierało tam i którzy [tam przebywali]…
  • Pani chodziła po rannych na miasto?

To za dużo powiedziane – na miasto. To było jakoś tak bardzo blisko, jak myśmy zabierali tych rannych, i byli ci ranni bardzo różni: młodzi, starsi.
Pamiętam, taki był ranny, koło którego siedziała [dziewczyna], zawsze wyglądało na to, że to była jego łączniczka, a to się później po tragicznych sytuacjach okazało, że to była jego żona, ale też zaangażowana w podziemiu przed Powstaniem i w czasie Powstania. Siedziała koło niego, on był ranny zresztą, ściągany jakąś drabiną, bo nie można było dojść do tego miejsca, gdzie on był postrzelony. Nie można było do niego dojść i wtedy wymyślili ci, którzy zbierali rannych, że podsunęli drabinę i mówili, żeby on się tylko złapał tej drabiny, oni tę drabinę ściągną. On na tą drabinę wszedł, ale znowu został ranny, przedtem miał ranne nogi, a teraz dostał w pośladek. Oni go jednak ściągnęli, przynieśli do Szpitala Maltańskiego i pojawiła się osoba, która była łączniczką w jego oddziale, dlatego się pozwalało, że ona się nim bardzo zajmowała i tak dalej. Później (ale do tego dojdę) Szpital Maltański był ewakuowany, co było niezwykłą rzadkością w historii Powstania. Nie wiem, czy to nie był jedyny szpital, gdzie Niemcy pozwolili przenieść rannych z dzielnicy opanowanej przez Niemców do dzielnicy, która była dzielnicą w rękach Powstańców. Brałam w tym także udział. Przy wyprowadzaniu rannych (to straszna historia) okazało się, że ten ranny brał udział w odbijaniu więźniów z Pawiaka. Zdarzyła się dziwna rzecz, że Niemiec, który był (a ta pani przykryła mu twarz, że niby pył), poznał jego – zwalili z noszy, zastrzelili pod szpitalem. To były takie tragiczne momenty, które pamiętam. Był też [problem], jak będzie się wynosić tych rannych […].

  • Jak pani zapamiętała jeńców niemieckich w szpitalu?

Była na pierwszym piętrze dosyć duża sala i leżeli…

  • W osobnym miejscu?

Nie, oni leżeli na sali, ale był taki rząd, gdzie ich paru leżało. Jak się zaczynał większy obstrzał, to lżej ranni wyłazili ze swoich łóżek: Alles gut, Alles gut (wszystko dobrze, wszystko dobrze)… I bali się. Nie mogę powiedzieć dokładnie, nie chciałabym deformować historii, że nie wiem, czy ich obecność nas uratowała? Dlatego że jak później przejdę do momentów końcowych Szpitala Maltańskiego, to powiem jeszcze… Bo moment kiedy ostrzeliwali już bardzo silnie Szpital Maltański, wdarli się Niemcy i wtedy oni się podnieśli (a tacy [niezrozumiałe] zacni ci Niemcy) twarze osmolone, w ręku miotacze ognia, na plecach jakieś rury i oni wpadli. Myśleliśmy, że oni wszystkich nas wystrzelają, ale ci Niemcy, którzy tam byli, to wyskoczyli i zaczęli mówić, że myśmy ich opatrywali i tak dalej i oni już odsunęli się od nas. Myślę, że to chyba wpłynęło na późniejszą sytuację Szpitala Maltańskiego, że jak wychodziliśmy ze szpitala, jak kazali nam wyjść Niemcy ze Szpitala Maltańskiego, to wtedy ci Niemcy najprawdopodobniej z nimi się ugodzili, że nam nic nie zrobią, ci ranni. Na tyle znam niemiecki, że rozumiałam, że oni mówili, że wszystko dobrze, wszystko dobrze, że mówili, że dla nich lekarze czy pielęgniarki byli dobrzy, pomagali…

  • Ilu było rannych Niemców?

Nie chcę mówić rzeczy, które mogą być przez lata, przez wspomnienia zdeformowane i mogą być także zdeformowane przez siłę tych wspomnień, które w danym momencie były warunkowane także przez przeżycia. Nie mogę powiedzieć ściśle, czy ich było mało, czy dużo. Pamiętam, że byli, że podeszli do Niemców, którzy tak [nagle] wpadli… Jeszcze taki był bardzo silny obstrzał, ściany się waliły niecałkowicie, jakieś odpryski, dziury, bo Niemcy podjechali pod Szpital Maltański… Szpital Maltański był na Senatorskiej, z jednej strony były jakieś banki, a z drugiej strony był budynek, który był poświęcony, że mieszkały tam pielęgniarki. Była taka sytuacja, że obstrzał w dzielnicy był bardzo duży i przyszedł moment, że my słyszymy charakterystyczny zgrzyt dla czołgu podjeżdżającego, a jeszcze zupełnie inny wtedy, kiedy skręcali wieżyczkę czołgu. Słyszymy zgrzyt obracanej wieżyczki i wtedy ci, którzy się znali na tym, myśmy się nie znały, mówię, że to jest czołg, który skierowuje wieżyczkę do obstrzału. Bardzo trudny moment i wiem, że był pielęgniarski dom, nasz szpital, a obok bank. Jeszcze miałam tam przeżycie inne… Oni naraz skierowali obstrzał na ten pusty zresztą budynek i to tak wszystko się rozlatuje, pył potworny. Później skierowują na nasz szpital. Dlaczego myśmy się uratowali, tego nie wiem, ale to nie było wtedy, kiedy ta pierwsza grupa Niemców, która wtargnęła, bo ta pierwsza była i oni wyszli i prawdopodobnie wtedy było to, że oni powiedzieli tym, że tam był personel dla nich dobry, że im pomagali. Też przeżyłam taki moment, trudny bym powiedziała, bo byłam jasną blondynką z upiętym warkoczem, podszedł do mnie Niemiec i klepał mnie po ramieniu i mówił: Rassen Deutsche – to znaczy, że jestem rasowa Niemka. Potem przyszedł jakiś drugi i pytał się mnie, czy ja tu gdzieś blisko mieszkam, mówiłam, że nie (mówiłam wtedy po niemiecku). On mówił, że wszyscy tu zginą i że on jest gotów mi pomóc, dlatego że jego córka ma tyle lat co ja. Oczywiście, że się przeraziłam, mówię: „Dobrze, muszę coś jeszcze zrobić. Przecież jesteśmy w szpitalu, szpitalowi nic nie grozi. Na dachu jest rozłożony znak Czerwonego Krzyża”. On mówi, że to nic nie znaczy i że mam się ratować. Strasznie się przestraszyłam, zeszłam piętro niżej, poprosiłam pielęgniarkę, żeby mi pomogła, bo on mnie wołał. Ona mnie schowała w brudowniku z zakrwawioną bielizną i ci Niemcy wtedy odjechali. Później przyszli inni. Raz w szpitalu było tak, że już byli nasi, a drugi raz był szpital w rękach niemieckich, ale żeby powiedzieć, ilu było Niemców, to nie mogę powiedzieć. Z późniejszych opowieści wiem, że uważało się, że oni nas uratowali, bo ktoś słyszał, że ci Niemcy mówili, że siostry były jak anioły, że Polacy ich uratowali. [Zaznaczam], że ja to słyszałam, a w takich opowiadaniach legenda rośnie. Później jak przyszli, to kazali nam wychodzić.

  • Pamięta pani datę?

Nie. Połowa sierpnia. 14,15 sierpnia… Bardzo się boje mówić cokolwiek, tyle lat upłynęło, duże przeżycia są jak najbardziej wiarygodne. Później słyszałam różnych ludzi, czytałam książki i to się powtarzało, [upłynęło] tyle lat i mogą być pewne rzeczy w pełni nieścisłe. To, że był szpital, jak było w szpitalu, że żeśmy wychodzili, że żeśmy się znaleźli przed szpitalem…

  • Jak pani zapamiętała moment ewakuacji?

Dobrze. Nie tylko [zapamiętałam moment] ewakuacji, ale te dni w szpitalu, opatrunki nakładane, rannych, których przywozili, obstrzał, płonące domy koło ulicy Senatorskiej. Opowiadając to dla mnie jest tak, jakbym widziała te obrazy teraz. Później rzecz bardzo znana, jeśli chodzi o Szpital Maltański, że Niemcy, których pełno było koło nas, ranni ludzie byli na noszach, na siatkach wyjętych z łóżek. Najpierw myśmy czekali pod Szpitalem Maltańskim, który był jak tu powiedziałam, tu był Szpital Maltański, tu zwalony dom pielęgniarek, a tu banki, gdzie tam znowu inną historię miałam, jak mi kazali jednego rannego pilnować, bałam się wtedy, jak nie wiem, bo pusto, noc ciemna, otwarte drzwi i tak dalej. Ale pod bankiem myśmy czekali i ranni byli na noszach. Później wzięliśmy to i bardzo wolno, chyba nie z opowieści, chyba to była prawda, że na początku szedł ksiądz i miał białą flagę. Tego sama nie mogę powiedzieć, bo tyle lat upłynęło, mogły pewne rzeczy zmieniać się. Mówię te zasadnicze, które widziałam, które wryły się w pamięć tak mocno, że do dziś dnia pamiętam jak niewzruszone, ale są takie szczegóły, które boje się, żeby [nie przeinaczyć].

  • O jakiej porze dnia odbywała się ewakuacja?

Wczesnym popołudniem. Myśmy szli koło Ogrodu Saskiego, niosąc rannych. Czasem się zdarzały trupy końskie, gdzie trzeba było się zatrzymać, ciężko było oprzeć nosze, ale na nic człowiek nie patrzył, tylko opierał. Wtedy myśmy nie wiedzieli, że w Ogrodzie Saskim Niemcy mają ustawione działo i był obstrzał. Jakim cudem oni w nas nie strzelali, to nie wiem. Obstrzał był, myśmy słyszeli, te kule gwizdały jak nie wiem co. Myśmy szli, a koło nas byli uzbrojeni Niemcy. I tak doszliśmy do ulicy…

  • Eskortowali was Niemcy?

Oni tak jakby nas eskortowali. Przyszliśmy do ulicy Królewskiej…

  • Przez Saski przeszliście do Królewskiej?

Nie przez park, koło parku. Tośmy przeszli i na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej był duży dom, w oknach były worki z piaskiem, wychylali się młodzi ludzie i pytali: „Kto wy? Kto wy?”. I zaczęli wołać i mówić adresy, gdzie trzeba iść, że nam pomogą. Ale to wszystko to pamiętam z tego obrazu. Jedno jest pewne, że Niemcy, którzy nas doprowadzili do ulicy Królewskiej, nas zostawili i myśmy… Można powiedzieć, że były takie obszary w czasie Powstania: tu Polacy byli, a tu Niemcy i tu już była dzielnica opanowana przez Niemców, z której myśmy wychodzili ze Szpitalem Maltańskim, niosąc rannych, a jakby weszliśmy do dzielnicy, która była Polską. Myśmy weszli Marszałkowską, nieśliśmy rannych Marszałkowską, skręciliśmy w lewo, była taka barykada, jeszcześmy mieli trudności, żeby [przejść], nosze to przechodziły, a jak była siatka z łóżka wyjęta, to były trudności. Widziałam takich przypadkowych, bo pomagali ludzie, którzy podnosili nosze z rannym na wysokość barykady, żeby móc przejść. Pamiętam jeszcze jedną rzecz, która nas wtedy denerwowała, że był ktoś z filmowym aparatem, kamerą filmową i filmował. Myśmy byli rozżaleni, że jak oni mogą się bawić w filmowanie, kiedy my wychodzimy i niesiemy [rannych]. Wszyscy byli umordowani, nie wiadomo co było i weszliśmy w Sienkiewicza…

  • Drażnił panią operator filmowy?

Operator filmowy stał w dzielnicy opanowanej przez Polaków walczącej Polski, a tutaj wyszliśmy ze Szpitala Maltańskiego, który znalazł się w rękach niemieckich.

  • Co się dalej działo z rannymi?

Widzę taką rzecz, dla mnie samej niespodziewaną, że myślałam, że nie będę mogła nic powiedzieć, ale wspomnienia dotyczące zarówno okupacji, już to wejście w konspirację, ale przede wszystkim Powstanie są w moim długim życiu tak bardzo silne i tak dla mnie cenne, że wystarczy, że ktoś naprawdę z zainteresowaniem zacznie pytać o coś, że mam wejść w te wspomnienia, że przypomina mi się masę rzeczy i są to wspomnienia dla mnie szalenie żywe i, powiedziałabym, prawdziwe. To, czego się boję, to jak w każdej sytuacji, jaka może być, to poza tymi momentami bardzo zasadniczymi, które są niezmienne i które na pewno mówię, opowiadając prawdę przez to, że to był okres mojego życia bardzo istotny, który przez dalsze lata, które przynosiły co innego, nie był wymazany i wywoływał zainteresowania na różnych spotkaniach z ludźmi w literaturze i tak dalej. Zawsze boję się, że w związku z tym, że tak to mnie interesowało, żeby w mojej relacji nie było jakiejś rzeczy, której, powiedzmy, by były… Ja nie mówię rzeczy nieprawdziwych na pewno, ale które nie były związane bezpośrednio ze mną, tylko wyrastały na podstawie wspomnień z literatury czy kontaktów z byłymi Powstańcami, które zgadzały się z tym, co ja wtedy pamiętałam, ale mogły wpłynąć, że ja, powiedzmy, to opowiadam. Nie mogę powiedzieć, żebym ubarwiała coś, bo to był okres życia tak wyjątkowy i pełen niezwykłych przeżyć, tak z punktu widzenia wyzwalającego się miasta czy wyzwalającego się narodu, jak i z punktu widzenia człowieka i obserwacji. Zawsze miałam te tendencje, że chciałam być lekarzem i myślę że w czasie Powstania spotykałam się z takimi sytuacjami, z którymi normalnie w życiu nigdy bym się nie zetknęła. Chciałam to powiedzieć, bo staram się mówić wszystko jak najbardziej prawdziwie. Popełniłam błąd, który mi moje otoczenie w tej chwili zarzuca, bo ciągle mi mówili: „Pisz! Zapisz to wszystko!”. Myślałam sobie – nie mogę pisać, bo pisane słowo jest trwałe, może coś zniekształcę, a poza wszystkim innym to były tak bardzo silne przeżycia, że bardzo trudno ubrać je w słowa, chociaż nawet nie było mi czasem trudno, jak pisałam jakieś listy czy coś. W tej chwili wraca mi jakby niepokój, żeby wszystko było jak najprawdziwsze, dlatego że nie chciałabym ani ubarwiać, ani zmniejszać tych przeżyć i tego, jaką one rolę odegrały w całości, jako zjawisko Powstanie, i w psychikach ludzi, i Polaków, bo to był okres jednak niezwykły. Takich okresów w naszej historii nie uje.
  • Gdzie trafiliście po przejściu przez barykadę na teren opanowany przez Powstańców?

Jako szpital z księdzem na początku weszliśmy w tą, później bym nazwała dzielnicę polską, bo to była dzielnica w rękach Powstańców i doszliśmy na ulicę Jasną, gdzie były dwa banki i to były chyba [bank] Towarów Spółdzielczychm, drugi był „Pod Orłami”, nie wiem, nie siedzę w bankowości i nie interesuje mnie to bardzo. W każdym razie tam były ogromne szyby, dlatego o nich mówię, bo to miało później ogromne znaczenie w sensie przeżyć i tego, cośmy tam przeżyli. Oczywiście weszliśmy, nie było ani łóżek, ani nic. Pamiętam, że mój ranny, którego nawet nazwisko mogę powiedzieć, bo to wszystko pamiętam, który nazywał się Janek Mikłasewicz i który szedł i miał tylko koc (koc to było dobrodziejstwo wtedy, bo później to na czym położyć rannych), to już później, jak weszłyśmy do banku, wszyscy byli na podłogach, ale rannym coś trzeba było pod głowę położyć, czymś przykryć, noce już były chłodniejsze, mimo że to już był sierpień i wtedy pamiętam, że chodziliśmy, bo powiedzieli, że jest jakiś sklep czy hurtownia z materacami. Poszliśmy po te materace, braliśmy materace, pamiętam, że niosłam dwie takie ćwiartki czy jedna trzecia materaca na plecach i naraz gwizdnęło. Jak gwizdnęło, to taki był podmuch silny i mnie ten pierwszy materac zrzuciło, upadłam razem z nim, ale ten materac jednocześnie był ochroną. Te sytuacje, które wtedy się zdarzały, to był obstrzał bardzo silny i to, co było okropne, co zawsze będę uważać za straszliwą broń, jedni nazywali „szafy”, a inni nazywali „krowy”. Ten dźwięk pamiętam tak dobrze! Trochę mi się myli z dźwiękiem wieżyczki nastawianego czołgu, przestawianego, jak widać broń na czołgu, nie jestem w militariach mocna. W każdym razie to pamiętam doskonale, jak się słyszało „krowę”, że pierwszy, drugi, to nie wiadomo gdzie padnie i to, co było straszne, to wybuchał pocisk i nie wiem, czy to było różnorodne, ale to co pamiętam, wybuchał taki pocisk i wtedy asfalt stawał w ogniu, a były osoby, które na przykład czekały w ogonku po wodę albo czekały na gazetki, które też w czasie Powstania wychodziły, jakieś informacyjne. Wtedy to było straszne, bo oni jakoś ukosem rzucali, że wszystko co się znajdowało, nawet w bramach przechodnich, stawało w ogniu i żywe pochodnie wylatywały. To było straszne.
Dlatego o tym mówię, bo wiąże się z tym moje bardzo ciężkie przeżycie. To było tak, że naraz ludzie zaczęli krzyczeć, wpakowywać się (bo tak to mogę określić) tłumnie do naszego szpitala, bo ranni są. To było straszne, bo to byli ludzie, którzy palili się od wybuchu bomb, które nazywaliśmy „krowami”. To straszne było, oni byli praktycznie cali sparzeni. Był lekarz, jeszcze ze szpitala, w którym myśmy byli przedtem na Senatorskiej, on był w naszym polowym szpitalu i mnie wyznaczył, kazał mi robić jakiś zastrzyk (jestem religijną katoliczką), że chory umrze po tym zastrzyku, i ja odmówiłam. On jakiś był bardzo niegrzeczny dla mnie, co się bardzo rzadko zdarzało…

  • Tym poparzonym kazał zrobić zastrzyki?

Nie. Kazał później, żeby ludzi opatrywać i jakiś zastrzyk robić, ale bałam się, że to na śmierć a ja jestem wierząca. On wtedy kazał mi pilnować rannych, których tam zostawili, i teraz już nie wiem, gdzie, jaki to był budynek, ale wydaje mi się, że to był budynek „Pod Orłami”, ale na pierwszym piętrze, a tutaj były szkła, to świetnie pamiętam. I kazał mi pomagać coś tam. To byli ludzie, gdzie jednej kobiecie chciałam ściągnąć pończochę, żeby dobrać się do [ran], a ja jej ściągałam skórę. Straszne to było. Ludzie umierali. Przedtem to były żywe pochodnie, które biegały, a tutaj oni byli cali [spaleni] i umierali.
Jeśli chodzi o szpital polowy, to tam myśmy musieli normalnie zajmować się rannymi, a nie bardzo było, tak się dzisiaj zastanawiam, z punktu widzenia mojej pracy zawodowej, spraw normalnych w szpitalach, jedzenie dla chorych i tak dalej. Jak to było, że nasi ranni dostawali jedzenie, a przecież nie było. W nowej gospodzie na Boduena, gdzie był nowy szpital, trzeba było żywić rannych, ludzie przynosili kotły, jadło się, i trzeba było opatrunki zakładać. A przecież w momencie, kiedyśmy wyszli z tego szpitala, skąd [miałyśmy mieć] te opatrunki? Była konieczność zakładania stale [opatrunków]. Były apteki, gdzie zgłaszali farmaceuci, że można wziąć stamtąd jakieś środki opatrunkowe czy jakieś lekarstwa, które były, ale to był w pełni [to było wszystko], co można nazwać. Po tym przejściu ze Szpitala Maltańskiego na początku, tam gdzie byłam w tym szpitalu zrobionym właściwie w banku, to nic myśmy nie mieli, a trzeba było [robić] opatrunki, trzeba było dawać jeść tym chorym i tak dalej. Jakoś to do przodu szło. Strony administracyjnej nie znam, wiem, że tam był lekarz jeden, ale tak się źle zapisał w mojej pamięci, a był na nadrzędnym stanowisku, że nie chcę powtarzać jego nazwiska, które pamiętam, bo po co.
Była sytuacja taka, że pamiętam jeszcze moment, który mnie ogromnie poruszył, to był już zmrok i wtedy naraz widziałyśmy na niebie ostrzał i naraz zaczęły się z samolotów zrzuty i to później się dowiedziałam, to była broń i żywność, ale niestety był wiatr i bardzo dużo z tych zrzutów wiatr zganiał na stronę niemiecką. Później mnie opowiadali, sama nie słyszałam, bo byłam stale przy rannych, że podobno przez tajne radio powstańcze, które nadawało z Warszawy na Londyn, nadano takie krótkie zdania, które dotyczyło tego, że zrzucaliście broń czy żywność, która poszła na niemiecką stronę, a byłoby lepiej, gdybyście zrzucali kwiaty czy wieńce, bo gdyby te kwiaty spadały w Warszawie, to spadałyby nawet wtedy (jeszcze tam było powiedziane, że się rozbiła część tych zrzutów) na mogiłę jakiegoś Powstańca. Pamiętam, że to zrobiło na mnie bardzo duże wrażenie. Pamiętam niebo, które się tak błyskało ostrzeliwaniem Niemców samolotów czy zrzutów i później rozmowy na ten temat, że te zrzuty poszły na niemiecką stronę. To było dla nas wszystkich, a przede wszystkim dla walczących Powstańców, bolesne.

  • Wróćmy do dnia ewakuacji szpitala i egzekucji wykonanej na Polaku. Czy to była pojedyncza egzekucja, czy Niemcy selekcjonowali rannych i część rozstrzeliwali?

Nie można tak dzielić nawet, bo normalnych egzekucji to ojej… Oni strzelali tak, jak im przyszła fantazja. Jedni mogli strzelać… Tu były takie podejrzenia, ale nie wiem, ile jest w tym prawdy, ludzie robią legendy z takich sytuacji, że to był człowiek, który był ranny, był jednym z uczestników odbijania więźniów z Pawiaka, a tamten Niemiec go rozpoznał, bo widać brał udział w tej akcji, ale to się robi z tego taka legenda. Jeżeli się samemu nie przeżywało, to bardzo trudno odróżnić, co narosło legendą, a co było prawdą. Wiem, że przy wynoszeniu rannych ze Szpitala Maltańskiego w naszej obecności zastrzelili kogoś, kogo zrzucili z noszy. To ja wiem i pamiętam dobrze. Tak jak pamiętam, że do szpitala przychodzili i mówili: „Uważajcie!”. Jak myśmy mogli uważać, bo była gdzieś taka ewakuacja ludzi, bo przed czołgami pędzili ludzi, żeby ci, którzy strzelają, nie strzelali, bo idą ludzie, i ludzie tak ginęli i tak dalej. Myśmy nie wiedzieli, jak się wynosiło rannych ze szpitala, czy my idziemy na stracenie, czy będą nas rozstrzeliwać, czy będziemy tarczą przed czołgami. Szliśmy z rannymi, którzy byli na noszach, jakichś prowizorycznie zmontowanych […]. I tak myśmy szły takim pochodem trochę straceńców, a wyszło na to (chyba ja nie pamiętam, z tego co mi po Powstaniu ludzie opowiadali, nie pamiętam, żeby mi ktoś opowiadał), że była druga historia taka, żeby byli ranni w tej grupie wyprowadzonych i tak dalej, którzy przeżyli i Niemcy pozwolili im z tej dzielnicy, która już była w rękach niemieckich, wejść w dzielnicę polską i tam się oni w tej polskiej dzielnicy znaleźli.
Muszę powiedzieć – z przykrych takich refleksji – że musiały być, mimo że to Powstanie, mimo że świat się z jednej strony walił, z drugiej strony było takie bohaterstwo, ale były kłótnie między oddziałami, nie wiem już, jak to nazwać. Wiem, że myśmy się znaleźli z naszymi rannymi ze Szpitala Maltańskiego w banku, gdzieśmy byli na początku, gdzie widziałam przez szyby zrzuty, a później, że były jakieś bardzo duże scysje między tymi, którzy byli związani ze Szpitalem Maltańskim i z tymi rannymi, a jakimś innym oddziałem, które… To były krótkie litery KB (nie wiem, jakie, bo jeśli chodzi o politykę, byłam marna) i wiem, że na skutek tych nieporozumień, jakie były, zdecydowali, że ranni będą przeniesieni do drugiego szpitala i ten drugi szpital to było tylko przejście przez plac, bo to było w „Nowej Gospodzie” na ulicy Zgoda. Myśmy naszych rannych (coś się skombinowało dla nich) przenieśli i drugą część mojego pobytu w tej dzielnicy to już byłam w tym szpitalu polowym, który był nie w szpitalu pierwszym, a w restauracji, która się nazywała „Nowa Gospoda”, gdzie widziałam pierwszą w mojej karierze zawodowej amputację. Taką operację [widziałam tylko] wtedy, kiedy byłam Powstańcem. To było właśnie w tej „Nowej Gospodzie”, gdzie był stół, chyba w barze restauracyjnym, nie wiem jaki, i tam się odbywała i taki był, nazywał się porucznik Zaremba, a może przekręcę nazwisko, co byłoby przykre, który był chyba wtedy dla mnie najwyższy szarżą, bo to był rotmistrz, pułk ułanów, a jak się do niego mówiło „kapitanie”, to był bardzo niezadowolony. On miał amputację ręki i ta amputacja odbywała się na stole w tejże „Nowej Gospodzie”, i to ja bardzo dobrze pamiętam.
Pamiętam rannych, którzy tam byli, bo mnie przydzielili do tego, że jednych karmiłam, innym łóżka poprawiałam, a jeszcze innym zmieniałam opatrunki. Pamiętam salę restauracyjną tej „Nowej Gospody”, bo tam te łóżka Powstańców stały jeden koło drugiego (przedtem prawdopodobnie stoły), ale pod ścianami były takie jakby kojce, gdzie była kanapka, w środku stół, a tutaj było drzewo i jak była restauracja, to tam sobie zamawiali, że siadali w takim kąciku obramowanym. Pamiętam, że myśmy nie miały gdzie ani spać ani nic, tylko między łóżkami tak na podłodze a zmęczenie odgrywało rolę i wtedy próbowali trochę robić dyżury, żeby te, które pracowały, mówili – nie przychodź, a jakiś tam chłopak też był, to żeby miały chwilę spokoju, żeby się przespały. Wtedy zrobili z tego takie kąciki za kocem czy kawałkiem materiału, gdzie można było się przespać w tej godzinie, kiedy się nie zajmowało tymi rannymi. I tutaj już byli bardzo różni ranni.
Wejdę teraz w moją sytuację rodzinną – miałam mieć [w czasie okupacji] patrolowanie miasta z ramienia mojej drużyny. Drużyna moja nazywała się drużyna „Wichrów” i w tej drużynie miałam przyjaciółkę. Byłam dowódcą tej drużyny, ona była zastępową. Ona miała ze mną iść na patrolowanie miasta 1 sierpnia rano, a moja matka miała rodzić. Po tym pół dnia, gdzieśmy były we dwie razem, 1 sierpnia mówię do niej: „Marysiu, niepotrzebne to jest, bo ja sobie daję radę, żeby robić ten okrąg. Będę meldowała, co potrzeba, a jutro może moja matka rodzić, to chciałabym wtedy zostać przy niej, to ty zostań”. I ona została na Czeczota, a ja wyszłam po południu i znalazłam się przez to w zupełnie innej dzielnicy.
Jeśli chodzi o wejście w akcję powstańczą, to zaczęła się dla mnie od placu Bankowego i Szpital Maltański, Senatorska i po kolei tu. Teraz z tymi rannymi, których żeśmy przenieśli, wróciłam do szpitala polowego, bo to już był szpital polowy na Boduena i tam mieliśmy tych rannych, ale byłam bez kontaktu z moją rodziną zupełnie. Wtedy miałam do czynienia z pocztą harcerską, bo napisałam listy (takie maciupeńkie listy się składało): jeden do rodziców na ulicę Ursynowską, na Mokotów, a drugi do mojej rodziny, tam był stryj, który był lekarzem, też zaangażowany w czasie Powstania, to było na ulicy Wspólnej. Tym sposobem chciałam się coś dowiedzieć, co się dzieje, żebym wiedziała, czy moja matka urodziła, czy oni żyją, czy dom stoi, czy nic. I do dziś dnia, tak sobie myślę, dlaczego ja sobie tego do końca nie wyświetliłam, po prostu umknęło to ze wspomnieniami. W każdym razie, jak już byłam w szpitalu na Boduena i jednego dnia słyszę taką rozmowę, akurat dyżur przy chorych rannych skończyłam, ale jeszcze byłam na sali i słyszę, że ktoś mówi, jakiś mężczyzna, palcem na mnie pokazuje taka starsza pielęgniarka, coś mówi, a ta osoba mówi: „Nie, nie to nie ta”. – „A jak to? A tamta?”. – „To jest Bożena Welman”. Ta pani na mnie się rzuca: „Dziecko kochane!”. Całuje mnie. I co się okazuje, to była krewna, starsza pani, która mieszkała z mężem, synów miała w oflagu, która mieszkała na Boduena i jaką drogą, chyba przez pocztę powstańczą, rodzina moja z Mokotowa na Wspólną, ze Wspólnej do niej na Boduena, szukali mnie, co się dzieje ze mną, a później któryś z nich dostał list, że jestem w szpitalu polowym na Boduena, czy w restauracji i tam ona przyszła, żeby mnie zobaczyć. I to był mój kontakt z rodziną i mam takie śmieszne wspomnienie, drobiazg, bo ona powiedziała: „Przyjdź do mnie na obiad”. Pamiętam, że poszłam do niej na obiad, to było na piętrze, była zupa jagodowa, bo miała jagody własne w konserwach i miała sardynki, bo dostawała je zza granicy i to był najwspanialszy obiad w ciągu dwóch miesięcy Powstania. Akurat z akcji przyszedł mój kuzyn, który był na Starym Mieście, przyszedł kanałami i wszedł. Myśmy były nad talerzami zupy jagodowej z kluskami, a zaczynają strasznie walić. Jak walili, to człowiek miał wrażenie, że się na wysokim piętrze dom chwieje. Ci właściciele szybko schodzą do piwnicy, z kanarkiem w ręku, a drugi z jamnikiem, a ten mój kuzyn spojrzał na mnie (a my pełne talerze) mówi: „Słuchaj, schodzimy?”. Patrzę na niego, [on pyta]: „Idziemy czy jemy?”. Ja mówię: „Nie, nie schodzimy”. I to była taka rzecz, że możemy zjeść taki obiad, który chyba będę pamiętała do końca życia, bo to była najpierw [zupa] jagodowa z kluskami, a później sardynki z puszki. To taka śmieszna ciekawostka.
Wtedy byłam w szpitalu i teraz o szpitalu można by opowiadać bardzo dużo, o reakcjach biednych, postrzelonych rannych, o u lekarstw, u środków opatrunkowych, o tym niezwykłym zaangażowaniu, bo to prawda. To nie było zaangażowanie tylko takie, że się mówi po latach na temat patriotyzmu, to był ruch prawdziwych patriotów, prawdziwe zaangażowanie. Jestem lekarzem, życie spędziłam z chorymi, ale okres, gdzie człowiek był najbardziej człowiekiem, akurat w tym, z czym ja miałam możność zetknąć się w czasie Powstania, to było Powstanie. W Powstaniu ludzie byli wspaniali. Później słyszałam, co się działo wśród cywili, wyrzekanie, jak traktowali tych, którzy byli w akcji. Ja się z tym nie zetknęłam. Nigdy się z tym nie spotkałam. Natomiast spotkałam się z ogromnym patriotyzmem, nie w słowach, ale w czynach. Tak samo tych rannych, którzy byli rannymi, tych, którzy byli w akcji, i tych, którzy pomagali. Pomagali tym, że byli w jakichś domach naprzeciwko, organizowali, żeby przenosić kotły z jedzeniem, jakąś bieliznę pościelową czy coś takiego – z tym się jak najbardziej zetknęłam. Mało, pamiętam taki wypadek – wyszłam z domu (lato było piękne) w białej sukience w pomarańczowe, drobniutkie kwiatki, miałam buty, wtedy były modne na korku, i tak się znalazłam w Powstanie. Oczywiście nie miałam nic na zmianę.
Pamiętam dwa momenty – jeden moment to było to, że przyszedł farmaceuta i powiedział, że słyszy, że uje leków i że on ma leki w aptece i że jeżeli ktoś z nim pójdzie, to on te leki nam da. Zgłosiłam się, byłam akurat wolna i z nim poszłam. Szłam z nim, był obstrzał, ale w pewnym momencie przechodzimy, gdzie jest barykada, taka, że jest ostrzeliwana. Nie wiem, jaka to była placówka, nie wiem, na jakiej to było ulicy, bo nie pamiętam, poza tym takim krecim ruchem żeśmy szli, raz przez piwnice i przejście, dziura wybita w ścianie między jedną piwnicą i drugą, przemykaliśmy się i żeśmy szli wierzchem i tam, gdzie był ostrzał, i doszliśmy do takiego punktu, gdzie strasznie zaczęło gwizdać koło nas i kulka leci, odbija się o bruk. I ten farmaceuta, taki pan dosyć okrągły, leżał przede mną i na mnie krzyknął, żebym się położyła przy nim. Leżałam też i strasznie strzelają, odpryski tych kamieni i ja naraz patrzę, a moja biała sukienka, szeroka zahaczyła się jak żagiel i oni mają cel i w to strzelają. Strzelali i ja mówię: „Panie magistrze, chyba nas zobaczyli, bo moja sukienka się zahaczyła”. On mnie widział… To są takie śmieszne momenty, nie bohaterskie. On do mnie mówi: „Ściągnij tę sukienkę”. Spojrzałam, oni strzelają i myślę sobie: „Ja mam wyciągnąć rękę i ściągać, dłoń mi ustrzelą, o nie, lepiej niech mnie zastrzelą”. I nie ściągnęłam, ale za chwilę ucichło. Moja sukienka przestrzelona. Odstrzelili tę sukienkę, która była jak żagiel, i ta sukienka padła i już całe Powstanie chodziłam z dziurą w sukience. To tylko taka ciekawostka, jakich można byłoby z okresu Powstania mnożyć bardzo dużo.
Wtedy opatrywaliśmy rannych. Później był moment, kiedy wchodzi na to… To sale restauracyjne były, a okna sal restauracyjnych, które właśnie wychodziły na ulicę Zgoda, były zasłonięte workami z piaskiem, żeby była osłona. Później zaczęli już strasznie ostrzeliwać, bo Niemcy jak ostrzeliwali, to ulicami, tak coraz bliżej, rejonami i tak dalej. Tutaj już był bardzo ostrzeliwany ten kawałek Zgoda, Boduena, ogromna była, ostra, walka. Pamiętam takie momenty, że naraz widziało się kogoś, ktoś przyszedł, jakiś kontakt, bo nie wiedzieliśmy nic à propos rodzin, to ja się dowiedziałam, bo przyszedł żołnierz i słyszę, jak się pyta i mówi moje nazwisko i imię, patrzę, a to jest mój kuzyn Adam Michniewicz, który był w pełnej akcji, i który po tamtych listach od kogoś z rodziny z kimś się kontaktował, dowiedział się, że jestem w szpitalu polowym w okolicach placu Napoleona. I chodził po wszystkich szpitalach, zataczając kółko, i mnie znalazł. Pytał mnie się: „Słuchaj, mam kontakt z twoją rodziną, czy chciałabyś przejść za Aleje?”. Przejście za Aleje to był taki wykop, barykada, ale na to, żeby głębiej, żeby ta barykada była jakby wyższa, to był wykop, rury przechodziły. Mówię: „Oczywiście, wtedy kiedy nie będę na dyżurze, pójdę z tobą”. Poszłam z nim przez Aleje, doszłam do Noakowskiego, gdzie było moje wujostwo – ziemianie, którzy przyjechali 1 sierpnia do Warszawy, bo wydawało im się, że jest niebezpiecznie ze względu na komunizujące się okolice koło majątku, który był ich własnością. Przyjechali z najcenniejszymi rzeczami z majątku do Warszawy, a był 1 sierpnia, i tam na ulicy Noakowskiego zostali, przeżywali. Nie wiedziałam o tym nic, wtedy się dowiedziałam. Dowiedziałam się wtedy po przejściu przez Aleje, gdzie była słynna barykada. W rodzinie, gdzie się spotkałam, dowiedziałam się, że jest, urodziła się siostra 1 sierpnia roku 1944 w Powstanie, na ulicy Ursynowskiej w naszym domu i żyje do dziś dnia. Tutaj byłaby druga historia powstaniowa. Wtedy się o tym dowiedziałam, zetknęłam się z rodziną, z moją siostrą, młodszą ode mnie o trzy lata, [dowiedziałam się,] że ta siostra jest u moich wujostwa, znowu u tych ziemian, którzy przyjechali z majątku z Grójeckiego do swojego mieszkania, jakie mieli na Noakowskiego. A ona, ponieważ należała do harcerstwa, ale była w młodszym zastępie i harcerze mieli przygotować gry dla przyszłych rannych do szpitala, ona wyszła, żeby te gry dostarczyć i już nigdy do domu nie wróciła, bo był 1 sierpnia i tak jak ja wyszłam, tak i ona wyszła. Zobaczyłam się z moją siostrą, zobaczyłam się z wujostwem, wiadomości o rodzinie, że żyją, że urodziła się siostra, i oczywiście wróciłam do tego miejsca, gdzie byłam. Kuzyn dostarczył mi bezcenną paczkę, gdzie była bielizna, którą nareszcie mogłam zmienić, i była jakaś mąka i jakiś produkt żywnościowy. Mąka była taka, że klusek z niej nie można było zrobić.
Pamiętam, jak myśmy w tej „Nowej Gospodzie” (to była restauracja), w kuchni robili takie placki na to, żeby z tej mąki można było zjeść. To był największy przysmak z Powstania, jaki pamiętam.
Później było już bardzo gorąco, tak jak przedtem były już bardzo [rozwinięte] działania powstańcze i Niemcy tam koło ulicy Senatorskiej, gdzie był ten Szpital Maltański, a później jakeśmy tu przyszły, to był szpital na Boduena, w którym byłam. Wtedy już dzielnica była ogromnie ostrzeliwana, bombardowanie, palenie i bardzo tam było ciężko. Było normalnie zajmowanie się rannymi, to o każdym z rannych i o śmierci i o tym, że trzeba… Raz mnie wyznaczyli, że trzeba było chować zwłoki…
  • Gdzie grzebaliście?

Na ulicach.

  • Mieliście jakieś miejsce?

Nie, były zrywane z trotuaru tafle, wykopywane i gdzie się dało, gdzie były trawniki, to tam ziemia była łatwiejsza. Miałam taką staruszkę, powiedzieli, że mój dyżur, mam uczestniczyć, mam ją pochować, ona umarła, była bardzo chuda, ale miała nogi przygięte w kolanach i straszna była rzecz, bo albo trzeba było szerszy grób kopać, albo głębszy. To już było problemem, bo były kamienie, gruzy, a ja nie byłam znowu aż tak silna, żeby z łopatą to robić. […]

  • Co się dalej działo ze szpitalem na Boduena?

Rozkaz przyszedł. Są ranni, którzy dostali rozkaz, że ciężko ranni… Ale skąd ja wiedziałam, bo przecież do mnie rozkaz nie dotarł, tylko wśród rannych. Mnie się wracają takie wspomnienia, że mogła bym na każdy z tych tematów mówić oddzielnie.
Co się zostało ze szpitalem na Boduena, to jest oddzielna historia, bo ci ranni, którzy byli, których trzeba było opatrywać i którzy wracali do akcji, ich postawy, byli tacy, którzy umierali, [widziałam] ich śmierć, jak to wyglądało, a byli tacy, których trzeba było właśnie przenieść. Tak było ogromne bombardowanie i zniszczenie okolic Boduena i placu Napoleona i to, że stamtąd Powstańcy się wycofywali. I w momencie, kiedy się wycofywali te szpitale polowe, przynajmniej ten szpital polowy musiał być przeniesiony za Aleje. Myśmy tych rannych musieli wyprowadzić i trzeba było ich wyprowadzić przez ten przekop, który był w Alejach, żeby się znaleźć po drugiej stronie, która była w rękach Powstańców i Polaków. I to jest cała historia.
Najpierw była sytuacja, że był nieprawdopodobny ostrzał w okolicy Boduena, waliły się domy, bo były bombardowania. Nie wiem, skąd wypłynęła decyzja dowódców, że szpital Boduena będzie ewakuowany. Jeden z rannych, który tam był i przedtem był ranny, to też taka historia, którą można by opowiadać. On miał problemy z oczami, bo odłamki miał w oczach i później był w naszym szpitalu, opatrywałam go, później była taka historia, że zobaczyłam, że miał jakiś kombinezon na sobie i [na tym kombinezonie] był maleńki krzyż harcerski. Całą okupację będąc w harcerstwie, nie mogłam tego krzyża nigdy nosić, więc dla mnie, jak zobaczyłam krzyż, to było coś tak nadzwyczajnego i pytam się: „To kolega druh?”. A on mówi: „Tak. A koleżanka druhna?”. – „Tak”. I to był początek, kiedyśmy się poznali i w jakiś sposób bardzo polubili i to był późniejszy rzeźbiarz, bardzo znany, którego pomnik jest na Majdanku, to jest jego pomnik, tego Powstańca. Wtedy ten Powstaniec przychodził, często rozmawialiśmy dużo. Jednego dnia przyszedł i powiedział mi: „Słuchaj, dostaniecie zaraz rozkaz ewakuowania szpitala za Aleje albo na Konopczyńskiego. Jeżeli byłabyś gotowa wyjść za Aleje, to ja cię wyprowadzę”. A ja mówię: „Przecież jestem z rannymi, to ja wyjdę za Aleje, ale wtedy kiedy będę mogła wziąć ze sobą jakiegoś rannego”. Już niedużo było tych rannych. On mówi: „Dobrze”. Poszedł po matkę i on nas przeprowadził za Aleje. I wtedy, kiedy nas przeprowadził za Aleje, to tu jest następna historia, która się zaczyna. Nas doprowadził do tajnego gimnazjum Platerówny. […]

  • Jakie były dalsze losy?

Część rannych została przetransportowana, już nie można powiedzieć, że całkowicie przeniesiona, bo oni się opierali, to ich się ciągnęło na linach, jak była za duża rura, gdzie ciężko im było przejść, ale była barykada w Alejach, gdzie przechodziły rury i to było dla tych rannych ciężkie, ale ci lżej ranni [byli przeniesieni] na Konopczyńskiego, a ciężej ranni za Aleje. Chciałam iść z tymi lżej rannymi, żeby już być bliżej rodziny i wtedy była sytuacja taka, że ten, który był przedtem ranny, tą grupę, w której ja byłam, przeprowadził za Aleje. To było takie trudne przejście za Aleje.

  • I tam panią zastał koniec Powstania?

Nie. Za Alejami doszliśmy tam, gdzie powiedzieli, że jest… Wszystkie wiadomości były podawane, nikt takich dokładnych wiadomości nie mógł mieć, ale tam powiedzieli, że w dawnym gimnazjum Platerówny jest przygotowany szpital polowy. Myśmy tam przyszli, były prycze, łóżka zasłane, byli ranni. Myśmy tam spędzili, nie wiem dokładnie, dwie czy ileś nocy. Wśród osób, które na nas czekały, były uczennice tajnego gimnazjum, dawne „platerówny”. To co mnie uderzyło, nie wiem, kiedy to było, nawet daty nie mogę powiedzieć, ale gdzieś koniec sierpnia, początek września, i pamiętam, że nas uderzyło to, że było tak czysto i te „platerki”, jak myśmy je nazywali, były ubrane w fartuchy białe, co dla nas w ogóle było [nie do pomyślenia], że było czysto w pomieszczeniach i były łóżka. Wielkie to na nas wrażenie zrobiło, które mówiło, że w tamtej dzielnicy, w której myśmy byli, okolice placu Napoleona i na Piusa to była już bardzo duża różnica. Tam myśmy się znaleźli i powiedzieli, że mają dostatecznie dużo ochotniczek, dawnych uczennic „platerki”, jak się mówiło, czy innych dziewcząt, które się zgłosiły, a my byłyśmy już trochę naznaczeni tym, cośmy przeszli. Powiedzieli, że my nie jesteśmy już w tym szpitalu potrzebni, a możemy gdzieś iść odpocząć. To było takie słowo – iść gdzieś odpocząć, co nie było rzeczą wcale taką łatwą.
Wtedy się skomunikowałam z moim wujostwem, którzy mieszkali na Noakowskiego, i drugim wujem, bardzo zaangażowanym, który był na Wspólnej. Pierwsza sprawa, żeby odpocząć. Wiadomo, po takich [przeżyciach] to człowiek już nie wyglądał jak te uczennice z „platerki”. Wtedy były różne narady. Nie potrafię powiedzieć, ile to dni już nie byłyśmy potrzebne po tamtych przeżyciach, jakie były. Wtedy byłam na Wspólnej u stryjostwa, pamiętam, że pierwszy raz spałam w łóżku, jakieś pranie [zrobiłam]. Tam spotykali się wszyscy. I nie mogę powiedzieć daty, nie wiem, kiedy to było, bo tamten okres to jest wyryty tymi przeżyciami – zarówno wspaniałym bohaterstwem, ale i cierpieniem rannych – i takimi tylko krótkimi spotkaniami z ludnością cywilną w piwnicach, a tutaj dzielnica była zupełnie inna, jeszcze tak ostrych walk nie było. Byliśmy naturalnie zmęczeni, może nie wychudzeni, jak to było w obozach, daleko od tego, ale już naznacza taki okres. Jak się tam znaleźliśmy, to już zaczęły się jakieś pertraktacje, że wyjście z Warszawy będzie, że będzie kapitulacja i tak dalej. Nie potrafię powiedzieć, jak to długo było, ale my [wyszliśmy] z tą grupą osób, które wychodziły z Warszawy, to nam uratowało życie. Wyszłyśmy z tym stryjem (tak bardzo zaangażowanym w podziemiu) i z bardzo znanym lekarzem. Myślę, że zawdzięczamy jemu życie, bo tam były później bardzo ostre walki.

  • Wyszliście państwo przed kapitulacją?

Wyszliśmy przed kapitulacją.

  • Pamięta pani datę?

Absolutnie nie. To było dla mnie tak straszne przeżycie i taki konflikt, bym powiedziała, króciutki, że kazali mi zniszczyć legitymację. Bo w czasie Powstania, kiedy byłam jeszcze w szpitalu na Boduena, spotkałam jedną z kuzynek, która była bardzo zaangażowana przez całą okupację w podziemiu i później w Powstaniu, która zresztą po wojnie miała sprawę i była sądzona, siedziała dwa i pół roku czy trzy lata w Polsce Ludowej w więzieniu. Spotkałam ją, a ona mnie się pyta, czy ja mam legitymację, bo się zdarzało, że kontrole nagłe były, bo byli przecież „gołębiarze”, byli różni szpiedzy, którzy byli niebezpieczni dla nas, były takie legitymowania od czasu do czasu gdzieś. Wtedy [jak] ona mi powiedziała, [mówię]: „Ja nie mam nic”. – „Nie wiadomo, co może być, musisz mieć legitymację”. Wtedy ona mi przyniosła tą legitymację i z tą legitymacją czułam się bezpieczniejsza. Zanim znaleźliśmy się w obozie w Pruszkowie, to wtedy jak były możliwości, że był taki moment, że wolno było bez ostrzału wyjść grupami… Nie była to dezercja, nie wiem, czy to była umowa, czy jak, tego nie wiem, bo to już jest poza mną. Powstanie dla mnie to są ranni i pomoc niesiona rannym, którzy byli raz grupami, cięższe [przypadki], drugi raz lżejsze. I tutaj była sytuacja taka, że, powiedzmy, ja i jeszcze ktoś z tej grupy, ci byli w tej dzielnicy jeszcze nie zmordowani tym, co się działo, a nam powiedzieli, żebyśmy odpoczywali. Wtedy znalazłam się w Pruszkowie w obozie.

  • Duża była ta grupa ludności, z którą pani wychodziła z Warszawy?

To nie była jakaś określona grupa, to byli ludzie.

  • Zapamiętała pani, czy to była duża grupa czy kilka osób?

To była duża grupa.

  • Jak się zachowywali żołnierze, miała pani kontakt…

Nie chciałam zniszczyć legitymacji. Byłam tak skupiona na obronie, żeby schować gdzieś tą legitymację… Bardzo mądrze powiedziała mi ciotka, że to nie jest ważne, bo nie wiadomo, co będzie dalej, że to jest bez sensu i odebrał mi tę legitymację. Pamiętam twarze smutne, przygnębione, głowy pochylone…

  • Wychodziliście ulicą Śniadeckich?

Nie mogę powiedzieć, widzę ulice, wydaje mi się… Żeśmy szli do Pruszkowa.

  • Doszli państwo do Dworca Zachodniego?

Nie pamiętam. Byłam w pociągu do Dachau. Żeśmy weszli do obozu, dużą część [przebyliśmy] piechotą.

  • Czy odbywały się jakieś akty gwałtu?

Nic z tych rzeczy, nie zetknęłam się. Ze mną był mój stryj Welman, który był lekarzem, wielkim społecznikiem i znanym na terenie Warszawy w świecie zdrowia. Oni byli bezdzietni i właściwie oni podjęli decyzję. We mnie był straszliwy protest, to pamiętam, że ja mam wyjść, a ja bym chciała jeszcze wrócić tam, gdzie jest najciężej, gdzie jeszcze się biją. On uważał, że odpowiedzialność spoczywa na nim za nasze życie. Pamiętam, jak oddałam tą legitymację i że duża grupa wychodziła z nami, wśród nas akowcy. Znaleźliśmy się w Pruszkowie…

  • Pamięta pani, że wśród tej grupy byli akowcy?

Byli akowcy oczywiście. Wychodziliśmy, stryj był znanym lekarzem i nie wiem, skąd to się wzięło, że już byliśmy załadowani w wagonach bydlęcych, i w tych wagonach jeden obok drugiego czekaliśmy na szynach i naraz usłyszeliśmy nazwisko stryja wywoływane przez megafon. Wtedy jak nas pakowali do [wagonów], to pamiętam, że stryj i stryjenka żądali ode mnie i od mojej siostry, żebyśmy były ubrane na takie dziewczyneczki, które robią wrażenie, że mają mniej lat niż naprawdę, że dzieci, żeby to nie zwróciło uwagi. Wiadomo było, że niektóre wagony idą do Dachau, ale myśmy wtedy nie wiedzieli, że myśmy już byli w wagonie do Dachau. Ale naraz słyszymy, idzie jakaś pielęgniarka w białym kitlu z tej służby w Pruszkowie. Co się okazało. Że to była jakaś dawna pacjentka mojego stryja. I ona wiedziała, że może na nas trafić i że może pomóc. Nie na nas, bo nie wiedziała o nas, tylko myślała o stryju, który jej podobno życie uratował, był bardzo dobrym operatorem położnikiem ginekologiem. Ona nas podobno szukała już dobrych parę dni, wołając przez megafon. To, jak ona do tego doszła, na ten temat były różne legendy, mówiące o jej związkach uczuciowych z jakimś Niemcem. Fakt jest faktem, że z tego zamkniętego wagonu bydlęcego stryj pierwszy wyskoczył. A tam ludzie wyskakiwali, Niemcy strzelali. Byli tacy, którzy byli zabici koło tych pociągów, bo to nie jeden stał. Wtedy do nas nie strzelali, bo był ten Niemiec, który szedł koło niej. Wtedy wyskoczyliśmy tam i ona załatwiła… Część ludzi zwalniali, że nie wywozili, tylko zwalniali, to była Generalna Gubernia. Nas wypuścili z obozu w Pruszkowie.

  • I gdzie się państwo znaleźli?

Na początku Żółwin, bo tam jakaś rodzina tej stryjenki mieszkała, ale było już strasznie dużo ludzi z Warszawy, nie było co jeść, więc nie było wiadomo, co dalej robić. Wychowana [byłam] w harcerskich zasadach, nie mogłam znieść, że my jesteśmy ciężarem dla stryja i jego żony i dla jej rodziny, i wtedy nie wiem, jak to się stało, że tak szybko… Jeszcze jeden etap, że w Komorowie mieszkała pani, która mieszkała przedtem na Żoliborzu, bardzo zaprzyjaźniona z moimi rodzicami. Było bombardowanie sporadyczne w Warszawie i wśród tych bombardowań zginął jej mąż na Żoliborzu w willi, ona się uratowała. Uratowała się, a jej syn był akurat na wakacjach. I ta osoba mieszkała w Komorowie. Dlaczego mogła mieszkać w Komorowie? Bo jak [był] ten dom, który był na Żoliborzu, gdzie jej mąż zginął, to tam się uratowały jakieś oszczędności tej rodziny w złotych dolarach. I ona za to mogła kupić później (sama była kaleką) pod Warszawą domek w Komorowie. Myśmy o tym wiedziały, myśmy dały znać, i żeby nie być ciężarem w Żółwinie, gdzieśmy były na początku, zaraz po Powstaniu, tośmy tam do tego Komorowa się przeniosły. Z Komorowa już mnie strasznie zależało, żeby jej nie ciążyć. Napisałam kartkę do majątku wujostwa, gdzie wiedziałam, że oni byli w Warszawie, nie wiedziałam, co z nimi. Ci co wyjechali 1 sierpnia, ale to był majątek koło Warki w Grójeckim, żeby ktoś się do nas zgłosił, bo tu się czułyśmy ciężarem, ona nie bardzo miała co jeść, a tam był majątek ziemski. Jednego dnia podjeżdża… Niemcy robili łapanki na warszawiaków i ciągle się bali, że nas złapią. Myśmy nie miały prawa nigdzie wychodzić, a jak koło nas była łapanka, to schodziłyśmy do piwnicy. Później naraz konie zajechały z powozem. Patrzę, a mój brat cioteczny, który pracował (a z Grodna się wydostał) w majątku u wuja i u ciotki, on przyjechał końmi i mówi: „Przyjechałem, boście napisały. Przyjechałem po was, zabierajcie rzeczy”. A my nic [nie miałyśmy]. Miałyśmy tylko to, co na sobie. Pani, u której myśmy były, Zmorska, chodziła na stację kolejki EKD, żeby coś sprzedawać, jakieś pączki czy jakieś robione gilzy – papierosy, żebyśmy miały co jeść, więc byłyśmy szczęśliwe, że jej ulżymy, ale dałyśmy słowo, że nigdzie się nie ruszymy. Ze słowa było nic, bośmy wsiadły do powozu z kuzynem i pojechały w Grójeckie do Nowej Wsi koło Warki, gdzie dla nas sprawa Powstania Warszawskiego się skończyła. Ale skończyło się to, że już straciłyśmy dom, do którego żeśmy nigdy nie wróciły.
  • Jak się pani udało skontaktować z rodzicami?

To nie było trudne, bo punktem stałym rodziny był ten majątek, korespondencja była możliwa. Wtedy przyjechała ciotka, która razem z moją matką i jej dziećmi znalazła się w Miechowskim, w majątku w Kępiu. Przez korespondencję się dowiedziała, że jestem z siostrą, no to żebyśmy były razem, ona przyjechała po nas i myśmy pojechały do Kępia, gdzie z kolei przez korespondencję dowiedział się mój ojciec, który był w Norymberdze wywieziony na robotach, ale był reklamowany przez dwie firmy – jedna firma to była w Krakowie, gdzie budowali mosty, i to była taka dosyć duża firma, nie wiem, czy w Krakowie, ale na pewno jedna była w Warszawie. Musieli mieć kontakt z Niemcami o tyle, żeby były pozwolenia na budowę. Wtedy reklamowali mojego ojca (to nie była Norymberga, to było gdzie indziej), żeby mógł wrócić. Nie wiem w końcu, czyja to była interwencja, która zadziałała (to była oczywiście firma polska, ojciec tam był dyrektorem), żeby mógł wrócić. Ojciec wrócił, przyjeżdżając do majątku Kępie, i tam już była i matka, i ojciec, i rodzeństwo, i ta ciotka, która straciła w Kozielsku męża. Ponieważ tam nastrój był taki, ponieważ była bardzo skomunizowana okolica i była obawa, że jeżeli nawet dojdzie do tego, na co wszyscy czekali, że już taki moment się zbliża, że będzie wyzwolenie Polski, że tam jest skomunizowana okolica i nie wiadomo, jakie mogą być rozruchy w stosunku do właścicieli i rodziny tych, którzy byli w Kępiu, ojciec zdecydował, że zawierucha się zbliża, przeżyliśmy już Powstanie, wyszliśmy z tego żywi, a wszyscyśmy byli wielkimi patriotami w mojej rodzinie i to zaangażowanie było duże. Wtedy zdecydował, że to już w tej chwili jest kwestia życia – znaczy po tym, co było naszym udziałem – a w tej chwili nie byliśmy przyczepieni do niczego w sensie konspiracji. Wtedy zdecydował, że trzeba wyjechać do Zakopanego, że jeżeli ta zawierucha wojenna będzie się kończyć, armia niemiecka będzie się wycofywać ze wszystkimi konsekwencjami, to lepiej jest być w takim miejscu bezpiecznym, jakim jest Zakopane. I wtedy załatwił to, że dostał z tego majątku, gdzie myśmy byli u rodziny: worek kaszy, worek mąki, worek fasoli, takie artykuły i z tym wszystkim myśmy pojechali do Zakopanego. W Zakopanym byliśmy, kiedy wkraczała armia rosyjska, i to doskonale pamiętam. Była noc, już czuło się, że jest nie bardzo pewnie, i co dalej będzie. I wtedy, pamiętam, byli różni ludzie, dyżury były nocne, co się będzie działo, nie było wiadomo, i tam wkroczyła armia radziecka. Nie były to jakieś duże oddziały, tylko małe.

  • Kiedy wrócili państwo do Warszawy?

Do Warszawy żeśmy nie wrócili od razu, dlatego że ojciec dostał pracę na Śląsku (ojciec był inżynierem dróg i mostów i budowlanym) na początku. Później stamtąd pojechaliśmy na Wybrzeże, bo na Wybrzeżu została zawiązana spółka budowlana mojego ojca z jego przyjaciółmi a jednocześnie inżynierami. To byli jednocześnie budowlani i założyli firmę budowlaną. Wtedy znaleźliśmy się na Wybrzeżu, gdzie ojciec odbudował willę takiego pana, który dostał tę willę za to, co zostawił w Wilnie (był taki moment).
Później dostałam się na medycynę, tam robiłam studia medyczne i później była kwestia powrotu do Warszawy. Marzyliśmy o powrocie do Warszawy. Dom na Ursynowskiej był w połowie zrujnowany. Ojciec wystąpił o prawo odbudowy, odmówili mu i dali jakiemuś partyjnemu komuniście, ale już wszystko przygotowywane było, że wracamy do Warszawy. Mój ojciec w wieku pięćdziesięciu dwóch lat, wysportowany, młody, wyglądający tak, że nikt by mu tego wieku nie dał, dokładnie pięćdziesiąt trzy lata miał, w autobusie zmarł. Wtedyśmy mieli wracać do Warszawy i wszystko stało się niemożliwe. To był taki moment jakby zakończenia tych tragedii, które były. Miałam siostrę, która się urodziła w pierwszy dzień Powstania, czteroletnia, brat miał czternaście lat, siostra moja, po której moja rodzona matka zmarła, a ojciec się później ożenił z jej siostrą.
Byłam najstarsza i byłam wtedy na medycynie. [Miałam] marzenie powrotu do Warszawy, co nie było łatwą sprawą. Warszawa była miastem zamkniętym. [W Gdańsku] studiowałam medycynę. Po drugim roku (to była wielka szansa) profesor, u którego zdawałam anatomię, zaproponował mi asystenturę na anatomii, co było wydarzeniem (jeszcze ojciec żył wtedy) i byłam asystentem na anatomii. Wtedy już się zaczęła moja kariera zawodowa, bo już byłam na etacie, normalnie pracowałam na medycynie, na uniwersytecie w Gdańsku. Później wyszłam za mąż [w Gdańsku], pracowałam cały czas, urodziłam dzieci, ale na sam poród przyjechałam do Warszawy, bo Warszawa – moje miasto. Moim marzeniem był powrót do Warszawy. Wróciłam już z mężem do Warszawy, jak córki miały po sześć lat, to był rok 1957. Od tego czasu życie potoczyło się w Warszawie normalnym torem.

  • Czy po tym, co pani przeszła w Powstaniu, uważa pani, że Powstanie było potrzebne?

W ogóle nie potrafię inaczej myśleć, dlatego że trzeba było przeżyć okres okupacji, gdzie patriotyzm to nie były deklaracje, tylko to była rzecz prawdziwa i głęboka. Myśmy czekali na wolną ojczyznę w sposób nie tylko uczuciowy, ale i czynny, bo należeliśmy i do harcerstwa, i do AK, i do innych organizacji. Potrzeba wolności nabrzmiewała tymi strasznymi egzekucjami, bestialstwem niemieckim i perspektywą, że są szanse na to, że już się to wszystko kończy, ale niech będzie z naszym udziałem, a nie to, że przyjdą (mówię o Warszawie) Rosjanie i wyzwolą Warszawę… Może tak to mi jest trudno powiedzieć, czy to jest myślenie po Powstaniu, czy jeszcze przed Powstaniem. Na pewno było to, że chcemy brać udział w wyzwoleniu Polski i do tego, żeby ta Polska była znowu Polską, to na pewno. Ale czy wtedy już było rozumowanie, że nie chcemy, żeby Warszawa była wyzwolona przez armię rosyjską, tylko w Warszawie chcemy, żeby ta wolność przyszła wywalczona naszymi rękoma? Myślę, że to przygotowanie w Polsce Podziemnej, nazwijmy to, w organizacji, przede wszystkim AK, jak i innych do tego, że my będziemy brali udział w tym wyzwoleniu, bo taka jest potrzeba i to jest rzecz oczywista, bo to jest nasz kraj i to jest nasza rola. Nie mogłabym i dziś nadal, po tym wszystkim, co się stało… Jestem z tej grupy Powstańców, którzy myślą, że Powstanie było nie tylko wspaniałym zrywem, ale wspaniałym dowodem potrzeby wolności w Polsce i umiłowania ojczyzny. Ja należę do tej grupy i wiem, że były zdania inne, że było to niepotrzebne, że straty były za wielkie i że Powstania można było uniknąć. I tyle lat później, dzisiaj, kiedy jestem w takim wieku, w jakim jestem, jeżeli słyszę takie zdania, to coś się ogromnie we mnie buntuje, bo to był nie tylko najbardziej patriotyczny zryw, jaki można znać nie z własnych przeżyć, ale i literatury, to był nie tylko zryw patriotyczny, ale ludzki, charakterami, ci którzy o to walczyli, to była w dużej większości czysta sprawa i umiłowanie ojczyzny. To było prawdziwe umiłowanie ojczyzny, powiedziałabym, jeszcze bardziej wzmożone przez okres okupacji, przez to wszystko, przez to, co robił z nami wróg, jednocześnie z poczuciem tego, do czego jesteśmy zdolni i [dzięki] czemu możemy być jako Polacy wolni. I to jest moje odczucie, które przetrwało, mimo tej ogromnej tragedii bardzo wielu rodzin, które zginęły, i tragedii rodzinnych. Dzisiaj, jeżeli słyszę, że są ludzie, którzy krytykują potrzebę Powstania, którzy nie rozumieją tego, którzy krytykują, biorąc pod uwagę ogromne straty, jakie to pociągnęło za sobą, to we mnie budzi się bunt, ale nie tylko bunt, ale jakieś takie żywe poczucie bólu, czy jak to nazwać, żeby nie być egzaltowanym, że to nie tak! Że to musiało przyjść! A co robili dowódcy? Co robił Londyn? Jaki to miało wpływ tragiczny, to wiemy z historii, ale na nas tych zaangażowanych, przygotowywanych w podziemiu do tego, żeby ta ojczyzna była wolna, ale żeby była wolna także i naszymi rękoma, to było dla mnie tak istotne i tak prawdziwe, że mnie to boli nawet do dzisiejszego dnia. Muszę powiedzieć, że gdy spotykam się z takimi ludźmi, którzy krytykują to, czytam na te tematy, i krytykują ten zryw i uważają, że był zupełnie niepotrzebny, to jeszcze dzisiaj po tylu latach mnie to boli.




Warszawa, 7 czerwca 2011 roku
Rozmowę prowadził Piotr Ziółkowski
Bożena Welman-Warczewska Pseudonim: „Bożena” Stopień: strzelec, sanitariuszka, pielęgniarka, służby pomocnicze Formacja: Obwód I Śródmieście Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter