Halina Gąsior „Rita”

Archiwum Historii Mówionej

Halina Gąsior – nazwisko po mężu [z domu Wojtyś], pseudonim „Ryta”, urodzona 18 lutego 1925 roku; podczas Powstania sanitariuszka, łączniczka.

  • Pełniła pani obie funkcje. I sanitariuszka, i łączniczka?

[Tak]. Gdzie było trzeba, tam szłam.

  • Chcemy mówić głównie o Powstaniu, ale jego by nie było, gdyby nie było 1 września 1939, wobec tego prosimy kilka słów: jak pani zapamiętała ten dzień?

Pierwszy września? Mieszkałam wtedy w Dęblinie. O pierwszej w południe już zaczęło się bombardowanie lotniska, twierdzy, stacji kolejowej, głównych składów amunicyjnych w lesie. Walili ze wszystkich stron, a ja [byłam] z moją mamą w środku. Ojciec był już wtedy powołany. Bombardowali tak do wieczora. Uciekaliśmy przez pola, przez las, za Dęblin do wsi Brzeziny. Wszyscy ludzie z Dęblina tam uciekali. Tam się zatrzymaliśmy, ludzie dali nam w stodole klepisko, snopek słomy i mama z dziećmi musiała tam mieszkać jakiś czas, dopóki Niemcy nie weszli. Tak się zaczęła moja [historia].

  • Jak i kiedy trafiliście do Warszawy?

Ósmego września. Już jak wróciliśmy do domu, dowiedzieliśmy się, że ojciec zginął w Mińsku [Mazowieckim]. Był tu w Warszawie w 1. baonie pancernym, wozili rannych do Mińska Mazowieckiego i tam podczas bombardowania zginął.

  • Mama została z iloma dziećmi?

Ja i mój brat dziesięć lat młodszy – dwoje. Mieliśmy w Warszawie znajomą – [żonę] kolegi ojca, który też był powołany do wojska i też zginął. Potem kolegi ojca żona skontaktowała się z moją mamą i chciała nam jakoś pomóc, bo mama została z dwojgiem dzieci i ściągnęła nas tu do Warszawy.

  • Gdzie zamieszkaliście?

Na Twardej 55, tam gdzie jest teraz Instytut PAN-u, między Miedzianą a Żelazną. Zaczęło się to, że mama wynajęła sklepik razem z tą panią – owocarnia – i zaczęły handlować. Wtedy handel to był najlepszy interes, bo można się było z tego utrzymać. Tak [było] do 1942 roku, dopóki nie spotkałam sąsiada – [pana Jakubowskiego], który miał zakład pogrzebowy, robili trumny. On kiedyś zostawił u mnie w sklepie paczkę – nie wiedziałam, co jest w tej paczce, taka nieduża paczka. Mówi, [że] zbliża się godzina policyjna, nie może jechać do domu i prosi, żebym ja to do jutra przechowała. A że babska niecierpliwość i ciekawość [zwyciężyła], zajrzałam co tam w tej paczce jest i tam były właśnie gazetki. Było „Jutro” z Polski Niepodległej i „Biuletyn Informacyjny”. Na drugi dzień jak pan przyszedł to odebrać, to uśmiechnęłam się tak dyskretnie. On się widocznie zorientował, że baba widocznie straciła cierpliwość do paczki, nie wiedziała co [tam jest] i... powiedział mi, co to jest. Powiedział mi, że pracuje w organizacji, żebym nikomu nic nie mówiła, [że] jestem za młoda. A ja mówię, że ja też bym chciała...

  • Nie chciała się pani bardziej zaangażować?

Powiedziałam od razu, że też bym chciała pracować w organizacji, bo wtedy już słyszałam, że były różne organizacje: AL był, PAL był, a o tych właśnie – Polska Niepodległa – nie słyszałam. On mnie umówił na drugi dzień na Ogrodową. Tam mieszkała pani Zofia Henclewska, pseudonim „Grażyna” (ona zginęła 5 [sierpnia], już na Ochocie, na Reducie Wawelskiej). Wtedy właśnie z nią mnie skontaktował i zaczęłam się z nią spotykać i ona tak co raz, to mnie gdzieś wysyłała. A to z „Biuletynami...”, a to z „Jutrem”. Nawet podczas łapanek brałam mojego brata małego z tornistrem na plecach, w tornister mu kładłam gazetki i jechaliśmy. Najczęściej byłam w Alejach Jerozolimskich, to jest naprzeciwko [hotelu] „Forum”, chyba to był, o ile pamiętam 27 numer. Tam mieszkał z żoną plutonowy „Grom” [Stanisław Cudny], też z naszej Ochoty. Już pierwszego dnia był ranny na placu Narutowicza, został ciężko ranny.

  • Mówi pani o Powstaniu?

Tak. Już Powstanie [się zaczęło]. Praca w konspiracji...

  • Czy było jakieś zaprzysiężenie?

Było, było, właśnie zapomniałam o tym powiedzieć. Zaprzysiężenie było na Pańskiej, tam mieszkała siostra „Grażyny” i przysięgę ode mnie odbierał sierżant „Pińsk” – Marian Godlewski. Potem też był z nami na Ochocie, na Reducie Wawelskiej. Cały czas w konspiracji była taka praca konspiracyjna – roznoszenie ulotek, zbieranie żywności, zbieranie pieniędzy dla rodzin uwięzionych, co jeszcze.... [Gdy] pracowałam w patronacie, miałam szesnaście osób, do których musiałam co miesiąc wozić zapomogi i paczki z żywnością, to były bardzo biedne paczki – kilo mąki, kilo kaszy, sto papierosów junaków było wtedy w takich paczkach, były jakieś pieniądze, niewielkie, ale były. Miałam szesnaście takich punktów i dwie koleżanki od nas, które mi pomagały. To była Maria Papaj pseudonim „Śmiała” (teraz ma nazwisko Ziętek) i druga była o pseudonimie „Lilka”, Alina Ołtarzewska (wtedy się nazywała Bogusz). One we dwie mi pomagały.

  • Czy one jeszcze żyją? Ma pani z nimi kontakt?

Tak, mam z nimi kontakt. Z Marysią mam kontakt dość bliski, a „Lilka” to już słabo chodzi tak jak i ja. Tylko telefonicznie się [kontaktujemy], rozmawiamy ze sobą.

  • Trwało to aż do...

Do wybuchu Powstania.

  • A sam 1 sierpnia, godzina ”W”, czy to się upamiętniło w pani wspomnieniach?

Dzień wcześniej był próbny alarm, już musieliśmy – nie pamiętam, godzina piąta czy szósta – być u „Grażyny” na punkcie z torbami sanitarnymi, już gotowe. Byliśmy godzinę, alarm był odwołany i wróciliśmy do domu. Dopiero na drugi dzień o godzinie drugiej przyszła do mnie do domu koleżanka (miała pseudonim „Hanka”, nie znam nazwiska, mieszkała na Siennej) i powiedziała właśnie, że już jest Powstanie o piątej, żeby już iść na Ogrodową się szykować. Nie było nikogo w domu. Moja mama wiedziała, że Powstanie już wybuchnie, pojechała na Okęcie kupić trochę kartofli, żeby było coś w domu. Nie wiadomo ile [Powstanie] miało trwać, mówili, że dwa, trzy dni. Tak się szykowało to Powstanie. Mamy jeszcze nie było, ale zanim się wybrałam, mama już przyszła. Rozpłakała się, pożegnała się ze mną i poszłam. A tydzień [wcześniej] wywieźliśmy mojego brata, małego chłopca czteroletniego do Dęblina do rodziny.
U „Grażyny” było już spotkanie całego patrolu sanitarnego: ja, „ Śmiała”, Marysia Ziątek, „Lilka”, Iwona, której adresu ani nazwiska nie znałam i nic o niej nie wiem do tej pory, czy przeżyła, czy nie przeżyła, i patrolowa „Grażyna” [i druga: Eugenia Płońska „Płonko, odwiedziła mnie w szpitalu, pożegnała się i wyjechała do Rypina – nie wiem co się dalej z nią działo]. „Grażyna” miała u siebie chorą matkę i malutką córeczkę pięcioletnią, którą musieliśmy najpierw zawieźć na Pańską dorożką do siostry. [...] Wszystkie pięć byłyśmy wyładowane na dorożkę, nosze, te torby sanitarne i tak jechaliśmy z Ogrodowej na Pańską, a potem z Pańskiej do rogu Grójeckiej i Towarowej. Tam wyskoczyliśmy, bo zaczął się już straszny ruch – pełno młodzieży z plecakami, widać, że było ubrane tak jak do Powstania.
Wyskoczyliśmy z tej dorożki i przy Grójeckiej hamował tramwaj, który jechał w stronę placu Narutowicza. Pamiętam, że jeszcze skoczyłam (były takie platformy i wisiało się jak winogrona; kiedyś się mówiło, że na winogrona się jechało) prosto na trzech Niemców, ale [to byli] jacyś żołnierze Wehrmachtu, którzy albo nie zdawali sobie z tego sprawy, kto to jest i na co ta młodzież się szykuje, albo po prostu spojrzeli na to obojętnie. Tak przejechałam do placu Narutowicza. Wysiedliśmy przy kościele i biegiem przez plac Narutowicza, a na placu Narutowicza przywitały nas pierwsze strzały z akademika. Już wtedy padł „Grom”, „Groma” brat – „Czarny”, tamten był zabity, „Grom” był ciężko ranny w płuca, więc od razu [wzięliśmy] go na nosze i biegliśmy w stronę Tarczyńskiej, tam gdzieś w ogródku willowym mieszkał lekarz. Tam zostawiliśmy „Groma”. Zatrzymaliśmy się na Tarczyńskiej do późnej nocy i w nocy, chyba koło dwunastej, dotarliśmy na Wawelską (tak pod blokami, bo były ostrzały z domu akademickiego). Tak się zaczęła nasza gehenna, jedenaście dni w Reducie Wawelskiej. To było tak: Uniwersytecka, Wawelska, Pługa i Mianowskiego, taki czworobok. W tym czworoboku byliśmy zamknięci, bo od razu porobili barykady – nad bramą na pierwszym piętrze worki z piaskiem...
Jedenaście dni tak nas tam przycisnęli, ta brygada Kamińskiego RONA z Pola Mokotowskiego, czołgami, pociskami... Jednego dnia to coś około tysiąca pocisków padło, dokładnie nie wiem, ale z tego co czytałam, to ponad tysiąc, tak że Wawelska była zrównana do ziemi i tamtędy zaczęli się do nas dostawać „ukraińcy”.

  • Czy pani to widziała, mogła pani coś widzieć?

Widziałam to wszystko ze wszystkich czterech stron, bo byłam na tyle ruchliwa, że chodziłam, patrzyłam z ciekawości. Dobrze, że nie dostałam, [bo] nawet „gołębiarz” do nas strzelał. A przy tym nosiłyśmy chłopcom kawę do picia. Nawet jak byli na balkonach, to trzeba się było doczołgać na balkon, dać mu kubek kawy czy coś.
Męczyli nas tak jedenaście dni. W piwnicy od strony Mianowskiego był szpitalik, tam była doktór Lange, doktór [Alina] Rużyłłowa i ksiądz kapelan profesor Salamucha, którego Niemcy rozstrzelali jak myśmy weszli w kanały razem z rannymi, było kilkunastu rannych. „Grażyna” już była wtedy pochowana, zginęła właśnie na tym podwórku...
Jedenastego sierpnia o piątej po południu już ze wszystkich stron na pierwsze piętro dostawali się esesmani. Od strony Wawelskiej, [od strony] „Rona” już byliśmy tak przyciśnięci, że musieliśmy wejść w kanały, a kanały szykowali dla nas...

  • Gdzie było wyjście kanału?

Wyjście kanału było na kolonii Staszica, przy Polu Mokotowskim. To jest nieduży odcinek, ale szliśmy osiem godzin. A przekopy zrobili...

  • A gdzie było wejście?

Wejście było z piwnicy [od ulicy Pługa], z piwnicy domu, przekop, ktoś miał jakieś plany, bo tam mieszkało dużo mądrych ludzi – pracowało kilku inżynierów, ktoś tam z wodociągów kanalizacji wiedział, gdzie ten przekop można zrobić. To było w takim razie możliwie najbezpieczniejsze wejście?
Innego nie było, tylko to jedno wejście. To nas tak weszło najpierw czterdzieści parę osób, potem drugie czterdzieści parę, a wszyscy chorzy, ranni zostali w szpitalu i został z nimi ksiądz Salamucha.

  • I wszyscy zostali wymordowani?

Wszystkich wymordowali, potem podpalili piwnice. Tam było chyba koło dwudziestu osób. A myśmy tymi kanałami się doczołgali – to były kanały ściekowe, nie burzowce, burzowce są duże, wygodne, a te nasze to... ocieraliśmy się ramionami i głowa schylona i potąd w tych wszystkich brudach się szło, parę godzin. W pewnym momencie były jakieś gazy. Powiedzieli nam, że to są gazy z fabryki, w której robią coś cytrynowego i wlewają do piwnicy, a to była nieprawda. To były jakieś gazy, tylko...

  • Celowo wpuszczone przez Niemców?

Do tej pory nie wiem, co to było. [Wiem, że się dusiłam, szłam w końcówce już, na końcu]. W każdym razie doszliśmy do kolonii Staszica, tam wyszliśmy prosto w „badylska” ([ogródki działkowe od ulicy Polnej, które były aż do Rakowieckiej)] i po dwóch godzinach dotarł do nas łącznik ze Śródmieścia i przeprowadził nas na Śniadeckich. To nie było przeprowadzenie, to było czołganie, bo z Rakowieckiej karabiny maszynowe „prały”. Cały czas nas oświetlali, widzieli, że coś się dzieje – osiemdziesiąt osób to nie dwie osoby!

  • Wszystkim udało się przejść?

Z naszej grupy cała grupa przeszła, ta druga nie zdążyła, bo był świt i ta druga grupa czekała do rana. Widzieli jak „ukraińcy” przechodzili obok tego domu, podpalali inne domy, a ten był wypalony, tylko weranda była i ta grupa z porucznikiem „Rarańczą” siedziała pod werandą. I właśnie moja koleżanka „Lilka” też z nimi była w tej grupie. Oni dotarli dopiero o drugiej w nocy.
Na Śniadeckich powitali nas jak bohaterów. Dostaliśmy wodę, dostaliśmy kawę, dostaliśmy trochę wody do obmycia z tych wszystkich brudów, poprzynosili nam ubrania, żeby się przebrać w to – to już było inne życie i te kilka dni w Śródmieściu był spokój. Potem nas przenieśli na Skorupki do obwodu porucznika „Iwo” i tam też byli nawet chłopcy z naszego plutonu w obronie PAST-y przy Zielnej, a ja [pomagałam] jako sanitariuszka. Gdzie było trzeba, to coś robiliśmy. A to zupę z soczewicy się gotowało, roznosiło się...
Dowiedziałam się od koleżanki – „Lilki”, że dziesięć patroli sanitarnych szykują na Czerniaków, a w [tamtym] miejscu było spokojniutko. Tak sobie pomyślałam: „Co mam tutaj chodzić na spacery, może się tam przydam...”. [Ja jedyna zgłosiłam się na ochotnika z całej grupy].
  • Za mało wrażeń pani miała?

Za mało wrażeń. Dostałam kontakt z dziewczętami, które też szykowały się na [nowy patrol], mieszkały na Wilczej. To była Danusia Kozłowska-Michałowska, potem druga Danka – Sobczyńska, a na Wilczej mieszkała „Tessa” – nasza przyszła patrolowa. Zalegalizowali od razu cały patrol sanitarny, dołączyłam do nich [jako] czwarta i jeszcze była „Kama” – Józefa Kotowska. To już było całe pięć [dziewcząt] z patrolową.
Czekaliśmy do nocy. W nocy przeprowadzili nas łącznicy do Gimnazjum Królowej Jadwigi w Aleje Ujazdowskie, a stamtąd już była cała grupa ludzi – dziesięć patroli sanitarnych. Szliśmy ogrodami sejmowymi na dół do Szpitala Czerniakowskiego. Szkło tylko chrzęściło nam pod nogami i patrzyliśmy tylko, czy nie ma gdzieś reflektorów, czy gdzieś nas nie śledzą. Szliśmy bardzo po cichutku, tylko to szkło chrzęściło...
Doszliśmy do tego szpitala bez strat, tam skierowali nas do pułkownika „Kryski” – dowódcy tego odcinka, a on nas porozsyłał do różnych oddziałów. Ja się dostałam z moim patrolem do porucznika „Stanko”, do plutonu Słowaków.

  • Jak pani widziała, jak pani ocenia współpracę z obcokrajowcami w Powstaniu?

To była bardzo dziwna współpraca. Jak poszliśmy do niego, to porucznik „Stanko” tak dziwnie nas przyjął: „A po co nam tam tyle bab?”. Ale to było tak pół żartem, pół serio. Jakoś spokojnie to przyjęliśmy. Po paru dniach to już była taka zgrana grupa... On się nami zaopiekował jak ojciec, chociaż był tylko kilka lat starszy od nas, taki niepozorny człowiek [...], szczuplutki, drobniutki, ale co za energia i ile siły w nim było! Bardzo się nami zaopiekował. On nami, a my nim, bo tak jak później słyszeliśmy: „Co my byśmy tu bez was zrobili?” Trzeba było spodnie chłopakom poreperować, koszule uprać, jak trzeba było i zorganizować to picie, to jedzenie (chociaż nie było z czego), ale co było, to się robiło.

  • Czy stałym miejscem waszego pobytu był Szpital Czerniakowski?

Najpierw to było od Rozbrat, Przemysłowa – po dwa, trzy dni, bo Niemcy nas wypierali, Górnośląska, Fabryczna. Aż dotarli z nami do Czerniakowskiej i stałego punktu już wtedy nie mieliśmy, nawet na przenocowanie, przespanie.
Któregoś dnia skierowali nas na Mączną [...] (tylko tablica została z Mącznej), ulica Mączna, to jest pod mostem Łazienkowskim nad samą Wisłą. Tam stały trzy czy cztery domy i tam nas zakwaterowali, [byliśmy tam] prawie do końca Powstania, dopóki nas Niemcy nie spędzili do samej Wisły.

  • Jak zapamiętała pani akcje?

Akcje były co dzień, to były takie akcje, że nas wypierali. Nie można powiedzieć, że to były jakieś akcje, gdzieśmy zwyciężali. Oczywiście, spadło i trochę Niemców – zostało zabitych, bo chłopcy mieli uzbrojenie. Jeśli zdobyli na Niemcach, to zawsze broni przybywało. Potem były zrzuty na Czerniakowskiej.

  • Czy czasem dotarło do was coś ze zrzutów?

Przeważnie było tak, że na jedną stronę spadła broń, na drugą amunicja, tak że Niemcom się część dostała, część nam. Najwięcej docierało do nas zrzutów radzieckich. Jak leciały radzieckie kukuruźniki, to zabierały z sobą mielone suchary i myśmy te suchary jedli – trzymali w kieszeniach okruchy, cukier ze „Społem” z magazynu... A tak ze zrzutów, to więcej nic, [bo] przeważnie do Niemców się dostawało. Bo tak jak jednego dnia byliśmy po tej stronie ulicy, to na drugi dzień byli tutaj Niemcy, wyparli nas.

  • Czy te funkcje sanitarne wówczas też pani wykonywała? Czy też był jakiś szpitalik powstańczy?

Nie, nie pracowałam w szpitalu powstańczym. Tam był szpital, na „Blaszance”, na Zagórnej był szpital, ale to były pielęgniarki z tego szpitala. My tylko donosiliśmy rannych na noszach, a przeważnie to [była] pomoc chłopakom, żeby mieli chociaż, jak siedzi na posterunku te parę godzin z karabinem, oczy wlepione, czy tam ktoś od strony Wisły się nie czołga, to donosiliśmy chociaż jakieś picie czy coś... Chociaż z tym była straszna tragedia, bo tylko w nocy chodziliśmy do Wisły po wodę, [z czym się dało – garnek, wiadro].

  • Piliście wodę bezpośrednio z Wisły?

Tak, tak. [A później jak już byłam ranna, to piłam wodę taką z butelki do podlewania kwiatków, obrzydliwą, śmierdzącą].

  • Jak wyglądała kwestia wyżywienia?

Żeby pani mnie dzisiaj zapytała, co ja tam jadłam, to nie wiem. Nie pamiętam, żebym w ogóle coś jadła. Chłopcy znaleźli gdzieś na działkach pomidory dojrzewające, jak przynieśli kilka, to się dzielili. Gdzieś w mieszkaniu znaleźli jakieś budynie, byliśmy nad Wisłą, gdzie nie było gdzie [ich] ugotować. Była taka kuźnia kowalska, więc jak rozpaliliśmy, to w brudnych blaszankach po gipsie [gotowaliśmy] – jednego razu ten budyń. Wtedy już nad Wisłą nie było co jeść, nie było przydziałów, nie było magazynów, nic nie było. Jednego razu od pocisku leżał zabity koń, to chłopcy zorganizowali trochę mięsa. Na Czerniakowskiej zrobiliśmy ucztę – udało nam się sporo tego mięsa usmażyć, tylko tyle, żeby się wciągnął, bo ugryźć się nie dało. [Twardy jak pies]! Było nas chyba ze dwa plutony do tego konia. To był jeden dzień, kiedy pamiętam, że coś jedliśmy, a tak to suchary nosiło się i się jadło.

  • Co pani wtedy odczuwała? Uważała pani, że wszystko w porządku, robi pani, co należy i chce pani tu być, czy chciałaby pani wtedy...

Trudno mi powiedzieć, co ja wtedy odczuwałam. [Nikt wtedy się nie zastanawiał, czy to dobrze, że powstanie jest, czy źle. Uważałam, że tak powinno być]. Ani nie pomyślałam o domu, bo byłam wtedy z koleżankami, z którymi musiałam znosić trudy tak samo jak i wszyscy inni. Chyba mało kto myślał już wtedy o domu. Wtedy myśleliśmy, żeby to jak najprędzej się skończyło. A skończyło się nie tak bardzo szybko. Jak Niemcy nas już docisnęli do Wisły, to jest Wilanowska 1, Wilanowska 5 i tam naprzeciwko Wilanowskiej stał statek „Bajka”. To był wrak. Myśmy...

  • Tam zanosiliście rannych, tak?

Więc ja tam byłam ranna przy tej „Bajce”. Bo wszyscy wynieśliśmy rannych na noszach – bardzo dużo było rannych na noszach. Czekaliśmy na pontony zza Wisły, które były umówione przez łącznika. To była chyba już godzina... ciemno było, a to wrzesień, mogła być dziewiąta, dziesiąta wieczór. Leżeliśmy tak koło noszy. Jak padły pierwsze pociski z mostu Poniatowskiego, obrzucili nas granatnikami, bo zauważyli wielkie zgromadzenie ludzi wycofujących się, przecież do Czerniakowskiej nie było już żadnego kontaktu. Jak padły pierwsze granatniki, to dostałam w prawą rękę, nie, w lewą rękę, w łokieć. Przekręciłam się na drugi bok i dostałam potem w biodro, w głowę – mam te odłamki jeszcze do tej pory – w szyję, w rękę, jeszcze jeden odłamek zawsze mi wychodzi na prześwietleniu tak, że nic mi kości nie uszkodziły, ale w mięśniach wszystko utkwiło. Lekarz potem w szpitalu powiedział: „A, nie ma ich co ruszać, to są nieszkodliwe...” – tak że mam [je] do tej pory.

  • Ale uzyskała pani natychmiast pomoc?

Nie było żadnej pomocy.

  • Nie było pomocy?

Wtedy jak zostałam ranna, to zrobił się straszny krzyk, bo pontony już podpływały do brzegu, kto był blisko i kto był zdrowy, to się ładował do tych pontonów. Zabierali jakąś grupę ludzi i odpływali, a ja już wtedy nie mogłam się podnieść. Miałam jakiś pasek – nie wiem, skąd ja wzięłam ten pasek, tak się nie raz zastanawiam – założyłam na stopę ten pasek, trzymałam ręką, trochę [się] podnosiłam i się podczołgałam pod wał na Solec, ja i koleżanka „Kama”. Potem z wału nie przeszliśmy, ale przeczołgaliśmy się przez ulicę Solec, a z mostu Poniatowskiego było oświetlone, tak było jasno jak w dzień. Oświetlili rakietami, reflektorami i „pruli” z cekaemów. Kto się wycofywał, to padał. Jakoś się przeczołgaliśmy przez tą ulicę, chłopcy nas znaleźli, wnieśli nas do piwnicy, położyli na kupie węgla, miału. Tak byłam tam chyba trzy dni – bez opatrunku, bez żadnej pomocy. Zdjęłam but z jednej nogi, bo noga zaczęła mi puchnąć od zranienia. Potem wyczołgałam się z tego węgla i [leżałam] na ławce w bramie, ale już nie było koło mnie nikogo żywego...
Pamiętam ostatnie momenty, może byłam wtedy na wpół przytomna. Podeszli chłopcy: „Rita, musimy cię zostawić, bo nie przeniesiemy cię przez przekopy”. Jak rozpruwali piwnice, robili otwory, to [one] były wąskie, z noszami by mnie nie przenieśli, trudno, żeby dziewczynę sześćdziesiąt kilo przecisnąć przez te dziury i wlec gdzieś tam, tak że zostałam... [Nie miałam do nich pretensji, każdy się ratował jak mógł. A porucznik Stanko z dwiema sanitariuszkami („Aga” i „Ata” ) dostał się na pontony i przepłynęli na druga stronę Wisły].
Jak w tej chwili pamiętam, zostałam sama w tej bramie, wokół leżało dużo ludzi, wszystko już nie żyło.
Rankiem usłyszałam hałas, niemieckie krzyki i przyszły po mnie dwie osoby – szukali czegoś, pewnie jeszcze żywych – i zabrali mnie stamtąd.

  • Dokąd panią zanieśli?

To była podróż od Solca do kościoła Świętego Wojciecha na Wolę. Najpierw mnie nieśli na rękach, bo to już była pędzona kolumna cywili, [...] potem zdobyli krzesło, posadzili mnie na krześle, to wszystko cywile, nasi Polacy „bidni”, zmizerowani... [Jak nieśli mnie z Czerniakowa, w pewnym momencie podszedł Niemiec i kazał zanieść mnie do domku, tam koło Solca. Myślałam już, że mnie zastrzeli, a on zrobił mi zdjęcie. Takiej zakrwawionej i z poczochraną głową – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].

  • To znaczy to było konwój do Pruszkowa?

To konwój, na razie do kościoła Świętego Wojciecha na Wolę. W końcu po drodze w gruzach znaleźli wózek od kamieni, taki, jak nieraz murarze wożą taczki. Wsadzili mnie w ten wózek i tym wózkiem przez całą Wolską wieźli mnie do kościoła Świętego Wojciecha. [...] To było przy Bema, bo to był duży [kościół]. Tam dostałam pierwszy garnuszek ciepłej zupy i tam dopiero [założono mi] pierwszy opatrunek po trzech dniach. [Jak mnie wieźli na tym wózku Wolską, tam były barykady. Chciałam trochę wody, podszedł Niemiec i odważyłam się mu powiedzieć, że chcę wody, a on znikł na dłuższą chwilę. Potem nas dogonił z całą litrową butelką wody – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].

  • Po trzech dniach...

[...] Co w tych ranach było, to już nie powiem. Leżałam potem na noszach na posadzce w kościele, było już wygodnie, a na sobie miałam wojskową niemiecką bluzę. Ponieważ robiłam przed tym opatrunek komuś, zdjęłam jesionkę, powiesiłam na gwoździu w szopie przy Mącznej i ktoś mi ukradł tą jesionkę. Zostałam w bluzeczce z krótkim rękawem i chłopcy postarali się o niemiecką bluzę z jakiegoś niemieckiego, może i zabitego żołnierza. W tej bluzie byłam do końca, dowieziona byłam aż do Pruszkowa do obozu.
Przeprowadzili nas z kościoła w kolumnie z cywilami, mnie na noszach przez okna do pociągu elektrycznego i do obozu do Pruszkowa. W Pruszkowie doktór Kiełbasińska od razu się zainteresowała tymi z Czerniakowa i mnie wywiesiła [to znaczy wybrała] na pierwszy ogień, przede wszystkim mną się zainteresowała, bo miałam niemiecką bluzę. Chciała mnie rozebrać z tego i rozebrała, postarała się o jakąś suknię, przebrała mnie w suknię taką jak na bal! [Pamiętam, że w szarym kolorze]. Wsadzili nas do pociągu i pociągiem dojechaliśmy do Milanówka.

  • Jechała pani z cywilami?

Tak, z cywilami, a rannych z Pruszkowa wywozili furmankami, jak wywozili zabitych, nieżywych już – wszystko w stronę kolejki – i nas tak położyli noszami kilka osób na wozach, przez okna wsadzili nas do kolejki i dojechaliśmy do Milanówka.
W Milanówku był szpital zrobiony z pensjonatu. Jakaś pani ofiarowała budyneczek i tam było kilka pokoi. [Pensjonat] nazywał się „Perełka”. To też jest znany szpital, bo jeden jedyny w Milanówku, który zrobili z pensjonatu. W szpitalu doleżałam do lutego.
Widziałam przez okno, jak już weszli Rosjanie, jak Niemcy uciekali. [...] Ktoś wywoził swoich rannych ze szpitala do Brwinowa i podwiózł mnie aż do Warszawy do Chłodnej. [Doktor Henryk Rykowski – lekarz chirurg i doktor Marzinek – było dwóch Marzinków, imion nie pamiętam. Dzięki nim mam nogę. Oni ją uratowali. Czasem jak przychodzili pacjenci z Milanówka do doktora Rykowskiego, przynosili mu w podziękowaniu pączki, ciastka, a on nam to wszystko oddawał – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
  • Już wtedy mogła pani chodzić?

Nie, wtedy już chodziłam o laskach. Noga była długo sztywna, chyba rok czasu. Jak leżałam, to miałam pod kolanem woreczek z piaskiem i ona była tak zesztywniała, że chodziłam jeszcze po powrocie długo, długo z laską. Dopiero w lutym powróciłam do domu.

  • Co pani zastała w domu?

W domu zastałam tak: front naszej kamienicy całkiem zwalony. W tym frontowym domu w piwnicy były schrony, nie schrony, wszyscy się [tam] chowali przed nalotami. Moja mama też [tam] była, gdyby brat był, to by brat był i zginął. Mama była przywalona. Jedenaście osób wyciągnęli z tych gruzów, między innymi moją mamę, żywą. [Była] potłuczona bardzo, ale żywa, a dwudziestu siedmiu osób już się nie udało uratować... [Brata koledzy tam zginęli].
Jak wróciłam na Twardą, patrzę – front zwalony, jak tu się dowiedzieć, gdzie ta moja oficyna w środku? Ktoś mi powiedział, że jest przekop spod [numeru] 57 na nasze podwórko. Przeszłam tam i zobaczyłam naszą dozorczynię. Ona powiedziała: „Pani, Halinko! Przecież panią mama już opłakała, że pani nie żyje”. A mama była taka bidna, schorowana, potłuczona. Przygarnął ją sąsiad na parterze, bo myśmy mieszkali na czwartym piętrze, więc tam był dach popękany, woda ciekła, lód zamarznięty na podłodze, ale... mieszkanie było! Potem sąsiedzi nam pomogli jakoś to wszystko doprowadzić do porządku i mieliśmy mieszkanie.

  • Jednym słowem, wróciłyście panie do swojego poprzedniego mieszkania?

Do swojego poprzedniego, dopóki tego nie kupiliśmy.

  • Jak wyglądały pierwsze dni po wojnie?

Pierwsze dni po Powstaniu były bardzo biedne. Moja mam miała na tyle handlową głowę, że od razu [udała się] na bazar i zaczęła handlować, czym się dało: mięso, nie mięso, słonina, nie słonina. [...] Znany plac Kazimierza przy Miedzianej to było to, co mama mogła [tam] zarobić na życie. Od tego się zaczęło i dzięki handlowi utrzymała nas, jakoś wychowała. Potem to już jest zupełnie co innego, inna sprawa...

  • Rozumiem, ale te dalsze losy też są istotne.

Moje dalsze losy były takie, że szukałam kontaktu z moimi kolegami, koleżankami ze zgrupowania. Po prostu w każdym Powstańcu ta choroba tkwi jak zaraza, do tej pory jeszcze to tkwi. Złapałam kontakt, bo kilka osób wiedziało, gdzie mieszkałam, trochę do mnie się zgłosiło, porucznik „Stanko” nas odszukał. On nas skierował od razu do Związku Inwalidów Wojennych, do ZBoWiD-u.

  • Jaka była jego droga, wie pani, czy on wyszedł?

„Stanko”, tak. On się dostał na pontony, bo był ciężko chory i ranny. On, Danka Michałowska i Danka Kozłowska, obie „Aty”: Ata i Aga. Razem z nim dostali się do pontonów i przepłynęli Wisłę, a stamtąd skierowali ich, nie aresztowali, tylko skierowali ich do Lublina. Byli jakiś czas w szpitalu w Lublinie, potem wrócili do Warszawy.

  • „Stanko” zorganizował wasze środowisko, pościągał ludzi?

Tak, tak, zorganizował wszystko. On dużo organizował, dużo wystaw, brał udział w zbiórce [funduszy] na pomniki Powstańców Warszawy, urządzał różne wystawy o Powstaniu Warszawskim – to, czego jeszcze nie było do tej pory, on organizował.
Wstąpił do PPS-u, a ja wstąpiłam do PSL-u i zaczęła się moja druga sprawa w walce z komuną, bo walczyłam, dopóki Mikołajczyk nie wyjechał. I Korboński. Na referendum nas aresztowali, wszystkich peeselowców aresztowali, którzy mieli być mężami zaufania przy urnach wyborczych. Ja miałam być, mój mąż i na referendum nas wszystkich zamknęli. Męża mojego zamknęli na Cyryla i Metodego na Pradze. Postawili przy nim psa, że nie mógł wziąć chusteczki do nosa, [bo] pies zaraz huzia na niego. Przeżył w takim siedzeniu dwadzieścia parę godzin. Mnie posadzili w towarzystwie tych najstarszego zawodu świata na ulicy 6 Sierpnia (to była komenda miasta) tylko na referendum. Trzeciego dnia nas zaraz puścili. Nie powiem, że mnie tam specjalnie bili czy coś, ale w nocy chyba ze trzy razy [wzywali] na przesłuchanie do komendanta, który absolutnie nie umiał po polsku. Nie znałam rosyjskiego, on warczał na mnie po rosyjsku, a ja się zacięłam – ani w ząb, powiedziałam, że nic nie rozumiem. Zawsze udawałam głupią, która nic nie wie. Poszłam do PSL-u, bo coś trzeba było gdzieś się zaczepić. Ale po powrocie pierwsze moje kroki były nie do domu, ale do PSL-u. Tam nas prześladowali, związek ZMP.

  • Związek Młodzieży Polskiej?

Związek Młodzieży Polskiej, tak. Oni nas prześladowali, wchodzili przez okno do PSL-u, poniszczyli nam maszyny, w ogóle prześladowali. Pracowałam dość aktywnie, nawet wyjeżdżałam na referendum do Wrocławia i Krakowa, woziłam karty wyborcze, dwa razy tak, raz nie. Mam jeszcze delegacje z tego.

  • Poprosimy, żeby nam pani pokazała.

Tak? Proszę bardzo.[...]

  • Mówiła pani o referendum.

Przed referendum woziłam ulotki do córki Wincentego Witosa, do Marii Chorążyny, do niej jeździłam. Całą pakę ulotek zawieźliśmy z trzema chłopcami. Drugą paczkę zawieźliśmy do Krakowa, do tamtejszego PSL-u, ale stamtąd nie mam delegacji, nie wiem, co mi się stało. A tą delegację do Wrocławia mam. [...]
Skończyło się referendum, zaczęły się potem nagonki na Mikołajczyka. Któregoś dnia się dowiedziałam, że Mikołajczyk i Korboński wyjechali z Polski. Znaczy uciekli, no cóż mieli robić, czekać, aż ich rozwalą? Skończyła się nasza praca w PSL-u. Potem zostałam żoną peeselowca. To byłoby tyle...

  • Ale więcej represji już nie było?

Ja nie miałam. Najbardziej uwzięli się na męża, bo on był sekretarzem Ochoty w PSL-u – przecież to szycha na Ochocie! Jego prześladowali – długi czas przychodził do domu jakiś pan Kowalski, pan Wiśniewski i prosił o rozmowę z mężem. Albo mąż nie wychodził [z domu], mówiłam, że [go] nie ma, albo [że] z pracy nie wrócił. Mąż pracował w PWN-ie, był kierownikiem graficznym, więc zanim został kierownikiem, to upłynęło trzydzieści parę lat. Niestety żadnego kierowniczego stanowiska nigdy mu nie dali. Zawsze jak ta „czarna owca” w papierach... Do tej pory tam na pewno są.

  • Jakie wspomnienia w pani umyśle pozostały po Powstaniu?

Trudno mi powiedzieć. Tak niektórzy krytykują... Pierwsze słowa, jak wróciłam do mamy na Twardą, to jeden z panów – AL-owiec, powiedział: „No co pan, bandyci! Coście z Warszawy zrobili?” – to usłyszałam. A potem jak zaczęłam się obracać w towarzystwie samych swoich, to uważam, że [Powstanie] powinno być, bez tego by się nie obeszło. Wszyscy byli przygotowani, po jakichś kursach, przecież myśmy przeszli różne szkolenia [...] – sanitarne, z bronią, musztry mieliśmy. To się tak zdaje, to niby... Przed Powstaniem za Niemców „Grażyna” mieszkała na Ogrodowej, jej okna wychodziły na te z kolczastego drutu, te...

  • Zasieki...

... zasieki. Żandarmeria była cała w zasiekach, a jej okno [było] naprzeciwko na piątym piętrze i myśmy tam wszystko do niej nosili – i tajne, i nietajne. [Nawet sylwestra sobie urządziliśmy. To był chyba 1943 rok. Przyszli chłopcy z Okęcia. Do tej pory się zastanawiam jak to ‘Grażyna mogła zorganizować, przecież tam było ze trzydzieści osób – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].

  • Najciemniej pod latarnią?

Tak. Tam odbywały się szkolenia i u mnie w domu odbywały się szkolenia, bo kursy sanitarne były co tydzień gdzieś indziej. Doktór nazywał się, miał pseudonim „Robin”, on prowadził te kursy sanitarne.

  • Po prostu byliście elementem świetnie funkcjonującego państwa podziemnego.

Tak.

  • I to musiało mieć miejsce, na pewno pani nie ma wątpliwości, że słusznie pani zrobiła?

O nie, nie. Gdybym się dzisiaj narodziła, poszłabym tą samą drogą. Uważam, że miałam dla czego żyć. Kiedyś mój najstarszy syn, jak powiedziałam: „Co wy teraz za tryb życia prowadzicie?” [odpowiedział]: „A co mamy robić, mamusiu? Ty to miałaś dla czego żyć”. Tak mi powiedział mój najstarszy syn, którego potem też wywalili z Uniwersytetu w 1968 roku.

  • To teraz też może powiedzieć, że miał dla czego żyć, tak?

To jest odrębna historia. [...]

  • W każdym pokoleniu mamy wartościową młodzież, tylko musi być chwila, kiedy ona ma okazję się wykazać i pani wykazała się w tamtym momencie.

Chyba po prostu nie widziałam innej drogi, nie było innej drogi. Kontakt z tym pierwszym człowiekiem, który przyniósł do mnie gazetki, on mnie w to wciągnął. Uważałam, że trzeba, że ludzie, młodzież jest do tego zdolna i to robi i nawet nie wiedziałam, że tylu jest w organizacjach tej młodzieży! Dopiero później zobaczyłam, jak jechało się na Powstanie, całe ulice, pełno ruchliwe były od młodzieży z plecakami, z torbami sanitarnymi. Wszystko już nieśli na wierzchu. Piąta godzina, oni mieli wszystko na wierzchu.

  • Wspaniałe pokolenie. Bardzo dziękujemy za tę piękną rozmowę.

Ja dziękuję. Pani wie, jak ja to przeżywam, jak opowiadam? Czuję wypieki na policzkach i to nie tylko dlatego, że przed kamerą, bo nawet na to nie zwracam wiele uwagi. Nawet jak rozmawiam z kimś w cztery oczy, to tak to przeżywam...



Warszawa, 27 lutego 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Halina Gąsior Pseudonim: „Rita” Stopień: sanitariuszka, łączniczka Formacja: Obwód V Ochota, oddział por. „Stacha”; Batalion „Iwo”, Zgrupowanie „Kryska”, pluton Słowaków Dzielnica: Ochota, Śródmieście, Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter