Halina Korycka
Nazywam się Halina Korycka i podczas Powstania mieszkałam w Śródmieściu na ulicy Hożej [49].
- Najważniejszym tematem dla nas jest Powstanie i dzieje popowstaniowe, ale rozumiem, że pamięta pani także coś z wcześniejszych dziejów, mianowicie dzień wybuchu wojny 1 września 1939 roku. Gdzie pani wtedy była i jak pani zapamiętała ten dzień?
Mieszkałam wtedy na Wiśniowej na Mokotowie. W dniu wybuchu wojny zgłosił się do nas kapitan Wojska Polskiego i prosił, że jeśli ktoś ma znajomych czy rodzinę w Śródmieściu, to żeby się przenieść, bo tu będzie barykada.
Mniej więcej u wylotu na Rakowiecką. Było lato. Jeszcze było ciepło. Wzięliśmy podręczne rzeczy i przenieśliśmy się – mama, ja, dwie siostry i brat, jeszcze młody chłopiec – do znajomych na Chmielną 23. Tam spotkaliśmy się z uciekinierami z Bydgoszczy. Opowiadali nam jak strasznie się tam Niemcy obeszli z młodymi mężczyznami, że nie oszczędzili nawet młodych chłopców. Strasznie się przeraziłam, bo miałam czternastoletniego brata. Zaczął się wymarsz mężczyzn z Warszawy. Młodzi mężczyźni opuszczali Warszawę i wyprawiłam go z kolegą z Chmielnej w podróż.
Na Wschód. Byłam przekonana, że może dotrze do Lublina, i że jakoś ocaleje, bo tam mieszkał stryjek. Cały czas martwiłyśmy się o niego. Niedługo tam byłyśmy, dlatego że w sąsiednią oficynę trafił pocisk, zaczął się pożar, a nie było co jeść, bo ci państwo, u których się zatrzymaliśmy nie byli przygotowani. W ogóle nikt nie był przygotowany, jeśli chodzi o żywność. No i przeniosłyśmy się na ulicę [mazowiecką], na tyły Banku Handlowego. To był róg Traugutta. Tam Kiltynowicz i Grossmann miał sklep fortepianów. Mieliśmy znajomą, panią Jelską. Na terenie podwórza stacjonowało wojsko. Chyba oddziały generała Czumy.
- To był jeszcze wrzesień? Przed okupacją?
Już była wojna. Były już działania, naloty i w ogóle. Już się przecież jednak paliło. Na noc się schodziło do tej piwnicy z fortepianami. Każdy miał swój fortepian do spania. Potem się już zaczęło takie bombardowanie, że prawie się stamtąd nie wychodziło, ale ja chodziłam po Warszawie po chleb, bo jeszcze niektóre sklepy miały chleb. W ogóle nie było co jeść, nikt nie miał zapasów. No i niestety dwudziestego pierwszego, czy wcześniej, wojsko się stamtąd musiało wynosić, bo zbombardowali [ten teren] i wszystko zaczęło się palić. Cała Mazowiecka się paliła, Marszałkowska się paliła, dworzec się palił. Wędrowałyśmy z mokrymi chustkami na włosach, żeby się nie zapalić. Zawędrowałyśmy, z przystankami, na Narbutta do mieszkania mojej najstarszej siostry. Tam w mieszkaniu też nie można było być, bo od strony Wierzbna i Mokotowa szło natarcie, więc siedzieliśmy w piwnicach. Doczekałyśmy tam kapitulacji. Po kapitulacji wróciłyśmy do swojego mieszkania na Wiśniowej [46]. Nawet wszystkie szyby były całe, a my straciłyśmy cały podręczny dobytek. No i po kolei zaczęli wracać. Najpierw wrócił mały czternastoletni brat, potem wrócił mój [narzeczony], bo był zmobilizowany. Był w 4. Pułku Paca w Łodzi, więc przez Warszawę też maszerował na Wschód. Na końcu wrócił ojciec, który był zmobilizowany od marca, bo był kapitanem sanitarnym i dowódcą szpitala w Brześciu. Od marca organizował tam szpital i tak dalej. Ojciec miał bardzo ciekawe przygody. Wiadomo, że na Wschodzie miała być mobilizacja. Wierzyliśmy, że sąsiad jest nam przychylny, że tam wszystkich zmobilizują. Ojciec z kolegami dotarł do Włodzimierza Wołyńskiego i tam był taki rozkaz: „Oficerowie na jedną stronę, szeregowi i podoficerowie na drugą”. A że mój ojciec był kilka lat przed wojną w Rosji, zresztą urodziłam się w Odessie, to już wiedział, czym to pachnie. Mówi: „Zerwijcie pagony i nie przyznawajcie się, że jesteście oficerami”. Ale [im] honor nie pozwalał. Ojciec przeszedł do żołnierzy i tamci wszyscy wyjechali do Katynia, a ojca z żołnierzami: „Wynocha! Idźcie precz!”. Mój ojciec jeden z niewielu ocalał przed Katyniem, ale wrócił w strasznym rozstroju nerwowym, bo przecież widział, co się dzieje, zresztą był uczestnikiem pierwszej wojny światowej. Na Boże Narodzenie wrócił mój [narzeczony] z tułaczki. Była straszna bieda. W ogóle nie byliśmy przyzwyczajeni do [takich] warunków. W Boże Narodzenie wzięliśmy ślub. W 1940 roku zaczęły się łapanki na roboty na to, na tamto, na owo… Mieliśmy znajomą. Nie wiem, czy kolaborowała z Niemcami, czy coś. Ona mówi: „I tak i tak musi się rejestrować. Młody człowiek, pojedzie na roboty, ale mamy taki obóz pracy w Górach Świętokrzyskich w Wiśniówce. To jest niby obóz, ale nie obóz”. Tam się pracowało, ale można było mieszkać luzem u tych [górników]. No i mąż tam pojechał. Pojechał bez jedzenia, bez niczego, więc teściowa strasznie płakała i mnie zaopatrzyła w kaszę, w mąkę i wysłała mnie do tej Wiśniówki. Jechałam ze strasznymi przygodami, bo w Zagnańsku wysiadłam. Była noc, godzina policyjna, nikt mnie nie chciał przenocować, bo godzinę przedtem Niemcy zebrali wszystkich młodych ludzi z mieszkań, bo tam niestety już byli Leśni Ludzie i w kieleckim wszystko organizowali, więc całą noc przesiedziałam na deszczu w lesie. Jeździła kolejka wąskotorowa i rano maszynista zabrał mnie [do parowozu] koło siebie, wysuszyłam się od tego kotła i wysadził mnie w Wiśniówce. Byliśmy tam do września. We wrześniu zaczął się mróz, niedostatek, a my bez pościeli, bez niczego.
- Mogła pani tam przebywać razem z mężem?
Tak. Chodziłam do lasu po chrust, po owoce, jagody, chociaż wstęp był wzbroniony. Jedliśmy tylko kaszę jaglaną, grzybki i jagódki. We wrześniu uciekliśmy stamtąd. Jechaliśmy w przedziale z rodziną cygańską. Do tego przedziału Niemcy w ogóle nie zaglądali, bo się brzydzili Cyganów. Tak dojechaliśmy do Warszawy.
Nie. Mieszkaliśmy na Śliskiej [9]. Zaczęło się tworzenie getta, więc musieliśmy się wyprowadzić ze Śliskiej, bo weszła w obręb małego getta, więc zamieniliśmy się z pewną żydowską rodziną, która mieszkała na Hożej 49, więc się przenieśli, a my na Hożą 49. No i tam mieszkałam do 1942 roku. W 1942 roku dostaliśmy mieszkanie, bo getto zostało zlikwidowane. Zostały tam mieszkania. Dostaliśmy pokój z kuchnią na Grzybowskiej 36. Doprowadziliśmy go trochę do porządku. Zaczęły się wakacje. Miałam dwuipółletnie dziecko, z drugim byłam w ciąży i wyjechałam, bo mąż pracował i tylko dojeżdżał do nas, do Świdra. Na dwa dni przed Powstaniem – mąż już wiedział, [na] co się zanosi, bo przecież był w konspiracji od początku okupacji, więc nie chciał mnie tam zostawiać z dzieckiem w tym Świdrze i przywiózł mnie na Hożą [49] do teściowej.
- Wolał, żeby pani była w Warszawie?
Nie. Wolał, żebym była pod opieką, po prostu z kimś, bo jego rodzice mieszkali na Hożej. Powstanie wybuchło. Poszedł do Powstania. Jeszcze w ostatnim dniu szyłam mu chlebak na podręczne dokumenty.
W „Wigrach” i mój brat też był w „Wigrach” i jego brat „Matejko” też w „Wigrach”. Dotarli do „Wigrów”, mój brat nie dotarł i w Śródmieściu przyłączył się do batalionu „Kilińskiego”, tak że na Stare Miasto już nie dotarł. Cały czas byli na Woli.
- Pani była sama, czy z rodziną?
Byłam z dwuipółletnim dzieckiem u teściów. Dobili jeszcze znajomi, przybył jakiś kuzyn, bo wszystkich Powstanie zastało na mieście. Było tam dziewięć osób, jedzenia nie było, woda była bardzo krótko, ale na terenie komisariatu na Poznańskiej była pompa. Chodziłam po wodę, bo wszyscy starsi się bali, ale na Hożej było względnie spokojnie, bo mleczarni Niemcy jakoś nie bombardowali, bo na rogu Chałubińskiego był budynek poczty kolejowej i tam mieli karabiny. Bali się swoich ostrzelać. Względnie było spokojnie, tak że Powstańcy, którzy pracowali w mleczarni mieli względny spokój i mieli co jeść.
Mnie też czasem trochę podratowali, parę jajek podrzucili, a w ogóle to mąż mi kazał zagotować bardzo dużo mleka z cukrem, zrobił karmel i tym karmiłam dziecko, bo nie mieliśmy ani jarzyn, ani [nic innego] Dosłownie. No i pod koniec sierpnia wrócił kanałami młodszy brat męża z bardzo smutną wiadomością, bo mój mąż 11 sierpnia poległ na barykadzie przy katedrze Świętego Jana. Głód straszny, ja chora, wycieńczona, w poważnym stanie, dziecko prawie trzyletnie nie ma co jeść. Już nas uznano jako wojsko, tak że Niemcy ogłosili, że ludność cywilna, która ma gdzie wyjść, niech wyjdzie. Postanowiłam wyjść, bo chciałam ratować dziecko, bo naprawdę nie było co jeść. Jak postanowiłam wyjść, to wszyscy ze mną, bo wszyscy muszą się mną opiekować. Nie miałam nic przy sobie, ani pieniędzy, ani nic. Wszyscy szli ze mną. Moja mama, moja siostra ze szwagrem, bo to wszystko się na Hożej skupiło; znajomi, teściowa i siostra teściowej. Doszliśmy wzdłuż Filtrowej do Dworca Zachodniego i wsiedliśmy w pociąg elegancko. Szczęśliwie przy Politechnice przejęli nas Niemcy od powstańców. Tam była taka granica.
- Przyzwoicie was traktowali?
Muszę przyznać, że to się odbywało w porządku. Moja mama musiała wrócić, bo zgubiła gdzieś dowód osobisty, tak że jedna z grupy – moja mama –wróciła na Hożą, bo musiała iść do komisariatu, żeby wyrobić sobie dowód tożsamości, bo Niemcy bardzo skrupulatnie sprawdzali. Przyjechaliśmy do Pruszkowa szczęśliwi, że się udało, a w Pruszkowie na stacji mnie z dzieckiem na lewo, a ich wszystkich na prawo i koniec. Ich za kratki, mnie do jakiejś betonowej hali. Masę kobiet z dziećmi leżało na betonie. Byłam tak wyczerpana, że było mi już wszystko jedno.
- W którym miesiącu ciąży pani była?
Byłam w trzecim miesiącu ciąży. Położyłam się i dopiero wtedy chwycił mnie żal, co to będzie. Miałam szczęście, że za godzinę był gotowy transport do Końskich.
- Jakie były warunki transportu?
Nie podniosłam się nawet. Nie miałam siły. Wszystkie kobiety już załadowały dzieci. Przyszedł taki stary Niemiec, stanął nade mną, a ja nie miałam już siły, bo byłam zagłodzona, więc wziął dziecko na ręce. Nie wszyscy Niemcy byli podli. Miałam plecak wojskowy teścia jeszcze z pierwszej wojny światowej, taki typowo wojskowy. Wziął ten plecak, a miałam tam tylko dziecięce rzeczy, nic innego. Przy przejściu na perony Niemcy dawali po ćwiartce chleba, więc dostałam ćwiartkę chleba, no i nie ma mnie gdzie wsadzić, bo wszędzie pełno. Była tylko jeszcze otwarta lora po węglu, więc mnie tam usadowił w kąciku, w rogu, żebym miała oparcie. Pociąg ruszył, zaczął padać deszcz, my na tym węglu. Można sobie wyobrazić jak wyglądaliśmy. Dojechaliśmy do Końskich rano.
Cały pociąg. Zaprowadzili nas na wielki plac. Padał deszcz. Były tam takie wiaty, dachy na słupach, trochę słomy, no i wszystko zajęte. Nie ma mowy, żeby się wcisnąć pod dach. Myślę sobie: „To dopiero tu umrzemy z głodu, z zimna i wszystkiego”. Przed godziną trzecią myślę sobie: „Trzeba uciekać”. A jeszcze przyplątała się do mnie staruszka, która wszystkich straciła na Starym Mieście i mówi: „Ja będę z panią”. Uciekłyśmy stamtąd. Przyszłyśmy na stację i kolejarz mówi, że jeszcze od czasu do czasu jeżdżą pociągi osobowe do Skarżyska. Myślę sobie: „Pojadę do Skarżyska a potem dalej”. Zobaczył mnie żandarm. Wiedział, kim jestem, bo poznał mnie po usmoleniu. Zawołał dorożkę i z powrotem i zawiózł mnie do obozu.
Znowu na ten plac. W międzyczasie przywieźli kocioł wody z czymś. To nie była zupa tylko jakaś woda, no i naturalnie nie mogłam dostać, bo nie miałam ani żadnej blaszanki, ani łyżki, a kto tego nie miał to niestety… to był skarb. Nie dostałam nic do jedzenia i myślę sobie: „Nie wytrzymam tu. Uciekłam z Warszawy, a to dziecko mi tu z głodu umrze”. Koło godziny trzeciej przyjechał jakichś delegat, czy ktoś z Czerwonego Krzyża z Niemcem. Zaczął gardłować, że kto ma jakąś bliższą rodzinę czy kogoś w pobliżu, to może dostać przepustkę i może jechać. Zgłosiłam się i powiedziałam, że mam znajomych w Krakowie. Mieszkali tam teściowie mojego szwagra. Nie znałam ich, ale wiedziałam, że tam mieszkają, aby tylko wydostać się stamtąd….
- Pani była w Końskich? To nie jest po drodze do Krakowa.
To cała podróż. Dostałam przepustkę, ta kobieta też, ale nie mam tego, bo mi wszystko syn wyrzucił. To była niebieska karta, gdzie było nazwisko i tak dalej… na Kraków. No i restaurator postawił przed nami ciepłą zupę: co za zapach, co za smak…. Zaczęłyśmy ją jeść, a tu przychodzi żandarm i mówi, że jest pociąg i trzeba już wsiadać i jechać. Przyjechał pociąg wojskowy, towarowy z armatami, z czołgami i na końcu był wagon z taką budką i komendant pociągu pozwolił nam wsiąść.
Do tej budki. Jechałyśmy całą noc. Była strasznie ciemna noc. Pociąg co chwilę się zatrzymywał, bo badali, czy tory nie są podminowane. W nocy zajechaliśmy do Skarżyska na bocznicę. […] W międzyczasie pociąg zatrzymał się i wysiadłyśmy, bo zaczęli krzyczeć, że już jest Skarżysko. Moje dziecko spało, więc ją zostawiłam. I z tą kobietą [wysiadłam a tu] pociąg ruszył. Wciągnęłam się [do wagonu] siłą i dojechałam do Skarżyska, a ta kobieta została z moim plecakiem. Przesiedziałyśmy noc na stacji. Żołnierze niemieccy spali wymordowani, wymęczeni na podłodze.
- Innej ludności cywilnej nie było? Pani była sama?
Sama jedna, bo z Warszawy nikogo nie było. Kolejarze już patrzyli, lecz nie wchodzili na ten teren, bo żołnierze nie pozwolili wchodzić, ale mnie jakoś wpuścili z dzieckiem. Rano był podstawiony pociąg na Kraków, więc wsiadłam do tego pociągu. Od razu zbiegła się masa kolejarzy i zaczęli się wypytywać. Pędzi jakiś kolejarz: „Proszę pani! Niech pani idzie, bo żandarmi zatrzymali kobietę z plecakiem wojskowym!”. Poszłam i wyciągają te rajstopki… Myśleli, że ona ukradła to jakiemuś żołnierzowi. W końcu ją puścili, wsiadłyśmy w pociąg i pojechałyśmy. W pociągu byłyśmy oblężone, bo jedyne miałyśmy wiadomości o Warszawie. Tak dojechałyśmy do Krakowa. W Krakowie już się szykowali, bo wiedzieli, że z Końskich będą puszczali niektórych ludzi, więc było zorganizowane przyjęcie. Jakieś panie nas złapały do takiego domku, który był na peronie. Kakao z jakimiś ciastkami… Nam już było niedobrze, bo byłyśmy głodne… Były przyszykowane noclegi, więc mówię, że dziękuję, bo pojadę dalej do znajomych na ulicę Szkolną. Zawołała mnie pani, która się mną zajmowała i wzięła dorożkę. [Staruszka] pojechała do noclegowni, a mnie zawieźli na Szkolną. Weszłam obdarta, brudna, przez kuchnię z dzieckiem do pokoiku. Był tam piec. Dziecko usiadło przy piecu, bo tam były zabaweczki i zaczęło się bawić. Siostra szwagra miała małe dziecko. Usiadłam przy stoliku i dopiero wtedy zaczęłam przeraźliwie płakać. Nade mną stanęła cała rodzina: nie wiedzieli, kim jestem. Nawet się nie przedstawiłam, bo nie mogłam. W końcu najmłodsza siostra szwagra mówi: „Przecież to jest Halina. A gdzie Lilka? A gdzie Janek?”. I dopiero rozpacz. No i tak się zaczęło. Cały Kraków się zaczął do mnie zbiegać. Każdy chciał się dowiedzieć chociażby o Powstaniu. Przesiedziałam tam z półtora tygodnia. Którejś niedzieli wszyscy już wyszli, zostałam sama z dzieckiem w domu i ktoś puka. Otwieram drzwi, a tam stoi moja starsza siostra i mówi: „Ty tu?”. Mówię: „A skąd ty?”. – „Uciekliśmy z transportu”. [Koło] Częstochowy jechali w wagonie i stary Niemiec ich ewakuował, a mama znała […] dobrze niemiecki, zaczęła z tym Niemcem szwargotać, żeby ich puścił. To był chyba Ślązak. Mówi: „Ja tam was puszczę, ale w sąsiednich wagonach…”. Było ciemno. Mój szwagier, siostra i druga – młodsza siostra i mama, wyskoczyli […]
Pociągi jechały i ciągle się przystawało. [Niemcy sprawdzali, czy tory nie są podminowane]. Teściowa z siostrą nie zdążyły [wyskoczyć] i pojechały do Niemiec. Kolejarze wszędzie byli zorganizowani. Zaraz ich tam szach mach ciach [przeprowadzili w bezpieczne miejsce]. Szwagier był pracownikiem Banku Handlowego, dostał się do banku, tam ich opatrzyli i wypuścili ich do Krakowa do rodziny, bo mieli potem z Krakowa od razu jechać do Końskich mnie szukać. Mama się zatrzymała u kuzynki i [też] zaraz miała jechać do Końskich szukać mnie. Prędko poszłyśmy do mamy i zatrzymałyśmy ją w ostatniej chwili. Z mojego pobytu zrobił się szum i [rodzina szwagra] zaczęła dostawać ostrzeżenia, żeby się mnie pozbyli. Był za duży szum. Był szwagier z moją siostrą, ja z dzieckiem… Za dużo tych warszawiaków, więc co robimy? Jedziemy do Proszowic, bo tam byli wysiedleni z Bydgoszczy – starsza siostra mojego szwagra z mężem. Byli wysiedleni już na początku wojny, więc jedziemy do Proszowic. Pojechaliśmy kolejką dojazdową do Kocmyrzowa, z Kocmyrzowa furką przyjechaliśmy do Proszowic. Naturalnie znowu całe zbiegowisko, bo przecież prawie żadnych wiadomości nie było o Warszawie. Pierwszą rzecz to dostałam od Żydówki, która się tam chowała. W Proszowicach byli przyzwoici ludzie, bo jednak ta rodzina żydowska się tam przechowała. W ogóle nie ma teraz takich ludzi, jak byli wtedy. Siostra mojego szwagra z mężem i z dzieckiem, i siostra z mężem, i ja z dzieckiem byliśmy w takiej izdebce. Ciasno było, bez pieniędzy, oni też biedni. On pracował w instytucji plantatorów tytoniu, ale Polacy przecież niewiele zarabiali.
- Tam nie działała Rada Główna Opiekuńcza?
Nie. Jeszcze nie. W Krakowie się już spodziewali, Liga Narodów się do tego włączyła i już zaczęli te kobiety wypuszczać. Przecież na początku Powstania byliśmy bandytami, ale potem Niemcy już się zaczęli liczyć. No i zrobił się szum w Proszowicach. Co kto mógł, to mi przyniósł. Myślę: „Trzeba się jakoś wyprowadzić z tego kołchozu”. W sąsiednim, na pół zbudowanym domku był sklepik „U pana Janeczka” i dostałam tam kuchnię. W kuchni było łóżko, szafa i poza tym nic. Zaczęłam swoje gospodarstwo. Ludzie mi wszystko poprzynosili. Najpierw piecyk z rurami, potem każdy, kto mógł, bo tam biedni ludzie byli – ten kawałek tego, ten kawałek tego, ten kapustę… Od plantatorów dostałam trochę węgla, od restauratorki dostałam stolik i piękne foteliki, tak że się urządziłam. Dostałam wiadomość z sąsiedniej wsi od pracownika mleczarni – Polaka, że mógłby mi wygospodarować trochę masła, żebym mogła sobie zahandlować, zawieźć do Krakowa, bo masła nie było w ogóle na kartki. Kilka kilometrów trzeba było iść po gliniastym błocie, bo była gliniasta ziemia. Miałam swój plecak, dostałam kilka kilo masła, wsiadłam na furkę i z dzieckiem do Kocmyrzowa, z Kocmyrzowa kolejką do Krakowa. Tam była moja młodsza siostra z mamą i poznała syna sklepikarza, tak że on ode mnie to masło wziął. Nie musiałam gdzieś ważyć i rozdzielać, no i tak handlowałam do połowy października. Trzeba było jechać furką, były już opady, więc w końcu to już było dla mnie strasznie uciążliwe, zresztą bałam się, że dziecko się przeziębi. Mówię: „Trzeba zacząć jakoś inaczej zarabiać”. W sąsiednim domu była młoda dziewczyna, która robiła swetry z wełny owczej, a moja dziewczynka miała śliczne sukieneczki, bo umiałam robić na drutach. Zawsze ze starych swetrów się przerabiało. Ona to zobaczyła i mówi: „Kto pani to robił?”. Mówię: „Ja”. – „No to dam pani zajęcie. Nie nadążam z robotą. Będzie pani chociaż rękawy robiła”. No i tak zaczęłam trochę zarabiać. Potem myślę sobie: „Mogę sama stare swetry przerabiać, pruć, odświeżać…”. I tak zaczęłam robić na przykład rękawiczki. W końcu października przyjechała do mnie mama z siostrą, bo musiały niestety opuścić Kraków. Przybyło mi osób do wyżywienia.
- Można powiedzieć, że pani była najlepiej urządzona.
Byłam urządzona, bo byłam na swoim, miałam ciepło, bo miałam piecyk z rurą. Już zorganizowało się RGO. W wioskach byli jednak ludzie z Warszawy, ale w okropnych warunkach. Miałam rzeczywiście „luksus”, bo miałam tę izdebkę. Mama pojechała od razu do szpitala, bo miała straszne czyraki, siostra cały czas siedziała w szafie, bo [Niemcy] wszystkich brali do kopania okopów, całą młodzież. Kilka kilometrów trzeba było dojść. Nie miała ubrania. Była w letniej sukience, pantofelkach, więc ciągle siedziała zamknięta w szafie. Straszne rzeczy tam były. I śmieszne i smutne. Pierwszego listopada przywędrował do nas ojciec. W okropnym stanie, oberwany, zawszony i miał rozstrój nerwowy. Zostawiłyśmy w RGO wiadomości, że tu jesteśmy, jak ktoś nas będzie szukał, więc przybyła mi jeszcze jedna osoba. Ojciec przywiózł pieniądze, które znalazł u brata w schowku. Postanowiliśmy tych pieniędzy nie wykorzystywać, tylko odszukać brata, bo może się odezwie i to będzie dla niego. To były zbiegi okoliczności. Nasza rodzina w ogóle tej rodziny w Proszowicach nie znała. Mój brat dostał się po upadku Powstania do niewoli, napisał do pana Głąba list, czy coś wie o naszej rodzinie, bo on nic nie wiedział, i czy mógłby mu chociaż przysłać skórki chleba i cebulę. Jak dostałyśmy adres brata, to zaraz zorganizowałyśmy paczki i dostał jeszcze trzy paczki. Dotarły do niego, bo 11 stycznia już wkroczyli Sowieci.
No i wtedy dopiero zaczęła się bieda. Wszyscy potracili pracę, jeden drugiemu już nie miał jak pomóc, a ja w marcu urodziłam dziecko. Naturalnie nie będę opowiadała, w jakich warunkach i jak. Urodziłam. Nie obeszło się bez gorączki popołogowej, umierania i tak dalej, ale jakoś to wszystko przeszłam. Pod koniec kwietnia przyjechała moja starsza siostra i zabrała mnie do Łodzi, bo dostała list z Warszawy, że 6 maja będzie pogrzeb mojego męża. Mąż zginął przy katedrze. Była tam dziekanka i chodnik, i na tym chodniku. Siostra tam chodziła i któregoś dnia zostawiła na tabliczce z dykty napis, że tu, pod tymi gruzami jest pochowany Jerzy Malczewski „Jacek”, że jak będzie jakaś ekshumacja, żeby zawiadomić rodzinę do Łodzi. W Warszawie już był znajomy rodziny i w Wielkanoc poszedł na te gruzy. To był działacz PPS-u, który zajmował się pochówkiem swoich towarzyszy, zbierał po Warszawie i chował. Poszedł tam i zobaczył, że jest tabliczka, której [wcześniej] nie było. Przeczytał i już wiedział, gdzie jestem, ale jeszcze nie byłam, tylko już siostra tam zapisała. Ona po mnie przyjechała. Z okropnymi przygodami dotarłyśmy do Łodzi. W Łodzi szwagier miał cztery pokoje z kuchnią, bo był prokurentem w Banku Handlowym. Nie mogłam na to w ogóle patrzeć.
Inne życie. Meble, łazienka, winda… Ale ja zaraz musiałam się zbierać i jechać do Warszawy na pogrzeb. Nie było komunikacji bezpośredniej, a z Jeleniej Góry, z zachodu pociągi jechały tak oblężone… Ludzie wracali z obozów, z przymusowej pracy… W Koluszkach była przesiadka i co przyjechał pociąg, to nie ma mowy, żeby się dostać. Ja słaba, wygłodzona, brudna… Zobaczyłam grupę młodych ludzi. Mówili coś po francusku. Okazało się, że to byli Holendrzy, którzy wracali z Oświęcimia. Mieli bardzo ciężko chorych między sobą. Przysiadłam się do nich. Mówili trochę po francusku, trochę po niemiecku, to się z nimi dogadałam. Okazało się, że mieli zarezerwowany przedział, bo byli już pod opieką Czerwonego Krzyża. Wzięli mnie ze sobą i dzięki temu dojechałam do Włoch. We Włochach trzeba było wysiąść i iść na piechotkę do Warszawy na ulicę Złotą. Tam już na mnie czekali. Wielka platforma, na niej trumny zbite z desek. Trumna mojego męża była piękna. Jak zginął, to były pierwsze dni na Starym Mieście, jak z Woli się przedarli przez cmentarz ewangelicki. Był pochowany w normalnej trumnie, bo tam naprzeciwko był skład pogrzebowy, były trumny i nawet na piersi miał bukiet róż i to był znak rozpoznawczy.
6 maja. Jechało sześć trumien.
W 1945 roku. Wojna jeszcze trwała. Dojechaliśmy przez most pontonowy na Bródno i tam [PPS dostał] kwaterę od proboszcza. Pochował kilkanaście osób, z tych, co pozbierał z Warszawy i między innymi pochował tam mojego męża. Jak wróciłam do Łodzi, to dopiero się zaczęła gehenna, bo szwagrowi zaczęłyśmy przeszkadzać.
- Pani była już z dziećmi? Z obydwojgiem?
Z dwojgiem i z chorą mamą. No i on zaczął się krzywić. O tym, żeby gdzieś dostać jakiś kąt nie było mowy, bo wszystkie instytucje były [przeniesione z Warszawy do Łodzi]. Żywności też nie było, pracy nie było. Rozpacz. Jeszcze przywiozłam z tych Proszowic ze dwie sukieneczki do wykończenia, tak że jeszcze parę złotych dostałam. Siostra w międzyczasie zaczęła pracować w „Społem”. Na początku maja zaczęło się mówić o Dolnym Śląsku, o Ziemiach Odzyskanych, że należałoby [je] jakoś zagospodarować, no i zaczęły się organizować pierwsze grupy wyjazdowe, żeby zrobić rekonesans. 9 lipca siostra mnie zgłosiła i pojechałam z pierwszą operacyjną grupą „Społem” do Legnicy, bo województwo miało być w Legnicy, bo Wrocław się jeszcze dymił jak jechaliśmy.
Nie, dzieci zostały w Łodzi. Sama jechałam, z tym plecakiem naturalnie. Jechałam w zaszczytnym łaziku z kierownikami, którzy mieli objąć placówki ewentualnie na Dolnym Śląsku, a za nami jechał ciężarowy samochód z kilkunastoma pracownikami. W Legnicy cały budynek już był zajęty na biura i na mieszkania dla pierwszych pracowników, więc jechaliśmy do raju. Zajeżdżamy o dwunastej w nocy do Legnicy – puściuteńko, ciemno… Od czasu do czasu puk, puk, puk…
Strzelanina. Nie wiemy, co i jak. Po ciemku zajechaliśmy przed budynek, a tam wszystko zatarasowane, zamknięte, tylko maleńka karteczka: „Wysiedlili nas za Koci Potok”. Wojna w Legnicy. Armia Rokossowskiego zajęła całą Legnicę i wszystkich Polaków, którzy już tam byli urządzeni – won. Dotarliśmy [za] Koci Potok. Zajęli tam dwie izdebki. Materace na podłodze. Wszyscy ludzie zmęczeni poszli spać, a kierownictwo się naradza, co robić dalej. Kierownicy postanowili jechać na swoje placówki, a ja myślę sobie: „Za Boga nie pojadę do tego dymiącego Wrocławia, bo gdzie ja tam z tymi dziećmi”. Mówię, że też chcę jechać z którymś z nich. Był taki kierownik z Warszawy. Nazywał się Mańko. Mówię: „Niech pan mnie weźmie ze sobą”. On mówi: „Nie mogę. To nie ode mnie zależy”. Dyrektor [Karpowski] mówi: „Ja pani też nie puszczę, bo mężczyźni pojadą, a kobiety wszystkie wrócą do Wrocławia”. Zaczęłam płakać. To on mówi: „Proszę mi napisać oświadczenie, że pani jedzie na własną odpowiedzialność”.
Przyjechaliśmy o dwunastej w południe do Świdnicy, do raju. To było coś pięknego. Było piękne lato, bo to był 11 czy 13 lipiec. Piękne miasto, puściuteńkie, gdzieniegdzie biało-czerwona chorągieweczka. Wyszedł nam naprzeciwko prezydent szczęśliwy: „Dobrze, że przyjechaliście, bo to pierwsza operacyjna grupa „Społem” i tu będzie jakaś organizacja i wreszcie przestaną nam ludzie uciekać”, bo tu każdy przyjeżdżał na szaber i wyjeżdżał. Tam jeszcze nic nie było. Naturalnie dostaliśmy willę do zamieszkania, zaczęliśmy przejmować różne obiekty. Zajęliśmy olbrzymi budynek pana Goldberga na ulicy Puławskiej. Tam była palarnia kawy. Urządziliśmy wielkie biuro. Wszystkich razem było nas pięć osób. W każdym razie zostałam w sekretariacie, a mężczyźni jeździli w teren, bo trzeba było ściągać drób, jakieś opuszczone [mienie gospodarcze]… Wszystko było opuszczone, bo Niemcy byli dwa razy ze Świdnicy wysiedlani. Naturalnie znalazłam sobie piękne mieszkanie na [ulicy] Księcia Bolka 10, ale jeszcze nie mogłam w nim mieszkać, bo baliśmy się. Niemcy jednak jeszcze po różnych spelunkach przebywali. Rosjanie zajęli dzielnicę willową, która była zamknięta dla Polaków. Z czasem przyjechała do mnie moja młodsza siostra, no i zaczęło się normalne życie. Jeździliśmy do Łodzi. Koledzy jeździli po towary. Zaczęły się otwierać sklepiki. Zaczęło się w ogóle życie. W Świdnicy było przepięknie, było dobrze…
- Dzieci ciągle były w Łodzi?
Dzieci były w Łodzi, bo nie było mleka, a ja miałam niemowlę. We wrześniu przywiozłam tę starszą dziewczynkę, bo dostałam mleko skondensowane. Jakoś sobie radziłyśmy. Koledzy jeździli w teren, to każdy coś przywiózł. A to kartofle… i wszystko się koncentrowało w naszym domu, bo było dziecko. Pod koniec października przyszła depesza do biura. Akurat wszyscy byli w biurze. Kierownik przejął tę depeszę, a to była depesza do mnie od szwagra: „Proszę zabierać natychmiast matkę i dziecko”. Taka depesza. Rozpacz. Jak mogę zabrać dziecko, niemowlę, jak nie mam mu co dać jeść. Zaczęłam płakać, a dyrektor mówi: „Niech pani nie płacze. Przywieziemy to dziecko”. No i pojechali, przywieźli mi dziecko, z magazynu „Społem” przywieźli puszki skondensowanego mleka. Prezydent Świdnicy powiedział: „Niech pani nie płacze, bo już jadą przesiedleńcy zza Buga. Jadą z dobytkiem, z krowami. Jak tylko ktoś się osiedli na obrzeżach Świdnicy to zaraz będzie miał warunek, że ma być mleko”. Tak było. Przyjechało to moje niemowlę. Przywiózł mi je mój przyszły mąż, przyniósł mi je i tak się żyło.
- To jest pasjonująca opowieść…
Mam bardzo bogate przeżycia, ale wszystko [złe] mnie jakoś szczęśliwie omijało. Oprócz śmierci męża naturalnie, ale ze [wszystkimi tarapatami jakoś sobie radziłam]…
- Dlaczego pani wróciła do Warszawy?
Dlatego, że mój drugi mąż też był w Powstaniu, był dwa razy ranny, był w obozie i pracował w Jeleniej Górze. Tam z jakimś oficerem sowieckim miał zatarg, bo chciał jakąś dziewczynę porwać gwałtem do tańca, pobili się i był
persona non grata. Musiał uciekać z Jeleniej Góry. Miał szwagra – kierownika w Świdnicy, więc się zatrudnił jako kierownik transportu w naszym oddziale „Społem” i tak się zaczęło moje drugie małżeństwo. Przywiózł mi dziecko z Łodzi i w 1947 roku w styczniu pobraliśmy się. Nie mógł nigdzie dostać pracy, bo stale musiał się w UB meldować. Naturalnie wszystko o wszystkich wiedzieli. Nie był żadnym szkodliwym… Ale widocznie z Jeleniej Góry jakieś przecieki były i nie mógł nigdzie dostać pracy. Miałam siostrę, mamę, dwoje dzieci. On się jakoś sam utrzymywał.
- Oni też przyjechali do pani?
Tak. Wszyscy. Przecież mój szwagier ich, że tak powiem, prawie wyrzucił. Wszyscy już byliśmy. Pracowałam, jakoś sobie dawałam radę. Piekłyśmy z siostrą ciasteczka, handlowałyśmy. Pieniądze z [utargu w Społem] kładło się w worki i jakoś tymi pieniędzmi [tak] się obracało, ale wreszcie założyli pierwszy bank, więc był już obieg bezgotówkowy. Nie musiałam się już bać o pieniądze, bo mężczyźni jeździli w teren z bronią. Przechowywałam tę broń w kasie pancernej. W ogóle całe komedie. Jak się bank otworzył, to dyrektorem został też warszawiak. No i mówię mu, że mąż nie może dostać pracy. On na to: „Jako to nie może dostać? Jest takim dobrym fachowcem, tu jest fabryka zegarów i potrzebują pracowników”. Nie wiem, czy on był partyjny czy niepartyjny. Chyba tak, bo załatwił mężowi pracę. Mąż w tej pracy został nadzwyczajnym przodownikiem pracy, bo był bardzo dobrym fachowcem. Przed wojną pracował u Gerlacha. No i w 1953 roku dostał przeniesienie służbowe do Warszawy. Od razu dostał mieszkanie, bo był bardzo potrzebny. Był specjalistą od liczników elektrycznych i zegarów pomiarowych. Już w sierpniu został przeniesiony do Warszawy, a my już w listopadzie przyjechaliśmy z całym dobytkiem: z meblami z czterech pokoi przyjechaliśmy do dwóch pokoików. Wszystko trzeba było schować w piwnicy u siostry i na nowo się urządzać, bo to wszystko nie pasowało. Te meble się już w ogóle nie nadawały do tego wszystkiego. Tak się zaczęło moje życie w Warszawie.
- To była piękna opowieść, która potwierdza, jak wielkie było męstwo kobiet.
Tak, bo przeważnie albo były wdowy, albo bez mężów, bo mężowie w obozach, bo przeważnie wszyscy młodzi ludzie byli w obozach.
- Tak wiele przetrwać, tak wiele poświęcić…
Miałam dzieci, więc dla tych dzieci…
- Bardzo proszę opowiedzieć o swoim epizodzie powstańczymi i akcji z prześcieradłami…
Jak tylko mąż ze swoim bratem opuścili mieszkanie, zjawili się na dziedzińcu, na podwórku powstańcy. Od ulicy był sklep spożywczy i oni zajęli ten sklep. Były tam mieszkania i tam się usadowili [na noc].
Hoża 49. Naturalnie zaraz się z nimi pokumałam, żeby się dowiedzieć co i jak, bo przecież to była tajemnica i od męża niewiele wiedziałam. W pewnym momencie mówią: „Gdzie pani mieszka?”. Mówię: „Na [drugim] piętrze po lewej stronie”. – „Możemy to mieszkanie zobaczyć?”. – „Możecie”. Okazuje się, że okna mojego pokoju wychodziły na mleczarnię, tylko to było drugie piętro, to był dwupodwórzowy dom. Był murek, który oddzielał mleczarnię od posesji. „Jak się tu wydostać?”. Mówię: „Są prześcieradła”. Była taka młoda kuzyneczka, powiązaliśmy prześcieradła i jedni zdobywali mleczarnię od ulicy Hożej a drudzy przez to okno. No i dzięki temu od czasu do czasu miałam parę jajek dla dziecka.
- Mieli tam swoje miejsce postoju?
Nie. Zajęli mleczarnię i robili puszki [z prochem] pod czołgi. Tam była cała zbrojownia. Był spokój. Niemcy nie bombardowali, bo od Chałubińskiego mieli [swoje pozycje]… Śródmieście nie było tak atakowane, zwłaszcza nie tu poza Alejami. Na przykład mój brat zdobywał PAST-ę i tak dalej. Tam był niepokój, a tu było spokojnie, bo tu było dużo Niemców. Mieli dużo placówek. BGK było zajęte przez Niemców. Potem jak już zaczęły kukurużniki latać, to już wszędzie zaczęło się bombardowanie.
- Czyli miała pani epizod powstańczy także i przyczyniła się pani do zdobycia mleczarni.
Tak. Człowiek był młody. Zresztą byłam harcerką to miałam trochę pomysłów i trochę zaprawy sportowej. W ogóle cały czas miałam przygody. Wszędzie miałam przygody.
Warszawa, 27 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt