Halina Kryska
Nazywam się Halina Stańczak-Kryska. Mam siedemdziesiąt sześć lat, w czasie Powstania miałam lat dziesięć. Mieszkałam najpierw na Bielanach, na ulicy Daniłowskiego, a potem na Powiślu, na Radnej. Rodzice byli urzędnikami, tata pracował w wodociągach, a mama w Ministerstwie Zdrowia. Ja chodziłam do szkoły, akurat ukończyłam czwartą klasę.
- Proszę powiedzieć, czy pamięta pani 1 września 1939 roku? Czy pamięta pani moment wybuchu wojny?
Pamiętam różne wydarzenia, ale nie wiem, czy to było akurat w momencie wybuchu wojny. Pamiętam, jak tata przyniósł maski przeciwgazowe. Dla dzieci były maski gazowe w kształcie pierożków, furażerek. Oczywiście dla dorosłych były takie z rurami. Ja dostałam małą, dla rodziców były te duże. Ja wlazłam w tę dużą i nie mogłam z niej wyjść. Więc to moje pierwsze wspomnienia, ale to było jeszcze przed wybuchem wojny.
Dużo pamiętam z okresu działań wojennych. Moja mama miała zawsze skłonności do medycyny – zresztą studiowała medycynę, której nie skończyła. Mieszkaliśmy w takiej willi na skraju Daniłowskiego, gdzie we wrześniu był punkt medyczny. Niestety po wywieszeniu flagi z Czerwonego Krzyża okazało się, że Niemcy zaczęli specjalnie strzelać w budynek. Flaga została zdjęta. Mama upychała mnie do piwnicy. Szyby były powybijane, było dosyć niebezpiecznie. Ja wówczas miałam już jednego pieska – bo te psy będą bardzo ważne w moim życiu – i jakaś koleżanka naszej służącej przyniosła szczeniaka. Matka tego szczeniaka umarła, właściciel był wojskowym i przechodził na wschód. I ona chciała wracać do siebie na wieś, więc tego szczeniaka usiłowała nam dać. Mama go wzięła pod warunkiem, że będę razem z nim siedzieć w piwnicy, no bo pies się będzie denerwował. Oczywiście dla psa siedziałam. A pies jest ważny, bo to ten, z którym wyszłam z Powstania.
No co pamiętam? Pamiętam tę straszliwą strzelaninę, pamiętam rannych, którzy byli przynoszeni do naszego domu. Właściwie to był jeden wielki obstrzał, ponieważ linia frontu była zaraz za naszym domem w Wawrzyszewie. Więc praktycznie w ogóle z tego domu nie można było wyjść. To są najważniejsze moje wspomnienia z tego okresu. Próba budowy przez sąsiadów schronu, przejścia w nocy do tego schronu. Ale schron, niestety, był marnie zbudowany i bez przerwy się osypywała ziemia, więc na szczęście szybko z tego schronu wynieśliśmy się z powrotem do piwnicy. Pamiętam ten ogromny niepokój: co z tatą? No bo tata jako pracownik rurociągów został wezwany i z ekipą wszyscy urzędnicy chodzili i uruchamiali wodę tam, gdzie ona nie dopływała.
Nauczyłam się jeszcze czytać wtedy w tej piwnicy. Bo siedziałam z babcią i babcia nie miała już pomysłów, co ze mną robić, i zaczęła mnie uczyć czytać. Z tym że ja nie miałam świadomości, że czytam, i dopiero późną jesienią trzydziestego dziewiątego roku tata obiecał, że mnie czytać nauczy, i się okazało, że ja czytam. Bo babcia się też tym nie popisywała, bo dziecko za małe. Ale przynajmniej miała święty spokój.
- A pamięta pani, jak w piwnicy sąsiedzi spędzali czas?
Wtedy w tej piwnicy to siedziałam ja z babcią i od czasu do czasu służąca, która wolała opatrywać z mamą i lekarzami rannych aniżeli z nami tam siedzieć. To były domy jednorodzinne, wille, więc nikogo więcej nie było. Jedynie ten wspólny pobyt w schronie u sąsiadów, no bo tam pan domu był w domu i jakoś tam nocami mógł ten schron wybudować. Więc niestety z samego trzydziestego dziewiątego roku więcej nie pamiętam.
Pięć lat, tak.
- Była pani bardzo małą dziewczynką.
Małą dziewczynką byłam, ale ponieważ byłam jedynaczką i ciągle byłam z dorosłymi, więc prawdopodobnie jak na swój wiek byłam bardziej rozwinięta. Ze względu na takie układy rodzinne.
- Co się działo potem, kiedy już Niemcy weszli do Warszawy? Czy pani coś pamięta?
Tak. Pamiętam, jak wrócił tata. To było wielkie wydarzenie. Zresztą [wrócił] z jakimiś kolegami, których domy były zburzone, bo mieszkali gdzieś w Śródmieściu. Ta ogromna radość i te opowieści, co się działo. Pamiętam takie wydarzenie, ale już z nieco późniejszego okresu. Wiosna czterdziestego roku. To był dosyć duży ogród, siatką ogrodzony i zazwyczaj rosły jakieś kwiaty. Ale mama wpadła na pomysł posadzenia fasoli i fasola kwitła na biało i czerwono. I przyszedł granatowy policjant i kazał wszystko powyrywać. Dla nich to był jakiś symbol. Biało-czerwony. To była zresztą kwestia przypadku, że ta fasola zakwitła.
Potem pamiętam jak właściwie z całej naszej ulicy – tam nie było dużo, dziewięć, dziesięć domów – co drugi dom byli zabierani wszyscy mężczyźni. I już nikt nie wrócił. [Przechodzili] przez Pawiak, Oświęcim. Tylko przychodziły zawiadomienia, że zmarli na różne choroby.
- Skąd pani to wiedziała? Bo była pani bardzo małym dzieckiem.
Jeżeli jest dziesięć domów na ulicy, ludzie grają wspólnie w brydża, spotykają się, jeżdżą razem do teatru do Warszawy – bo jednak z Bielan do Warszawy to była wyprawa w tym czasie – no więc się wszystkich znało. Ja zresztą tak się nudziłam jak melka i też bardzo często odwiedzałam różnych naszych sąsiadów, żeby sobie posiedzieć, pogadać, co sprawiało radość służącej, bo miała mnie z głowy. A poza tym to było wiadomo, rano te wszystkie panie, których mężów pozabierano z domów, to przychodziły, rozmawiały, sprawdzało się kto, jak, gdzie. Wie pani, dzieci z okresu wojny, okupacji to inaczej reagowały na wszystko i we wszystkim brały udział, przynajmniej ja. Ponieważ mieszkało tam większość ludzi starszych i właściwie mój tata jedyny pracował w Warszawie i przywoził gazetki. Te gazetki się rozdawało wszystkim sąsiadom. I jakiś taki starawy pan przyniósł gazetkę z powrotem, bo tam mieli przekazywać. Mamy nie było, dał mnie ją. A ja miałam wtedy pewnie ze siedem lat. No więc gdzie schować? Najlepiej do szortów, bo była tego dnia gimnastyka. Bo zabrali szkołę na Zuga, uczyliśmy się w jakichś takich prywatnych willach. Trzeba było tylko zdjąć sukienkę, a pod spodem trzeba było mieć kostium gimnastyczny. I ja do tych szortów włożyłam gazetkę. Dopiero na tej lekcji zaczęło mi to nieprzytomnie szeleścić, bo zapomniałam, jak szłam do szkoły, powiedzieć mamie. Ale wychowawca się zorientował, że coś nie w porządku. Zresztą śmieszny to był człowiek, bo to był jakiś profesor Uniwersytetu Warszawskiego, który uczył drugą klasę. Gdzieś zabrał mnie do sali lekcyjnej, wyciągnął mi tą prasę i oddał mamie. Więc nawet w takie rzeczy byłam jakoś wciągana.
Potem trudno było utrzymać dużą pięciopokojową willę, wobec tego mama zaczęła wynajmować pokoje. I różni ludzie przychodzili, między innymi kilka rodzin żydowskich. I [okupancie, folksdojcze] zaczęli już bardzo mamę śledzić. Raz, że się zorientowali, że mama ciągle do tej Warszawy jeździ i potem wszyscy jakoś mają gazetki, a poza tym te rodziny żydowskie. Nawet jakąś panią z córką aresztowali, ale wypuścili, więc nie wiem, jak do tego doszło. Wtedy przyjaciele mamy uchwalili, że lepiej jak mama się z Bielan wyniesie. I wylądowała w takim małym mająteczku u znajomych, koło Legionowa.
Tam też taka niesamowita historia… Były takie piwnice, na dworze, w ziemi wykopane. Pojechaliśmy w niedzielę na Radną na Powiśle do cioci. Wracamy, drzwi pootwierane, nikogo nie ma, pusto i tylko jakieś łomotanie z tej piwnicy. Okazało się, że tam ukrywali się jacyś żołnierze radzieccy w lasach. Przyszli, zabrali, co się dało, a ludzi, żeby im nie przeszkadzali, zamknęli w tej piwniczce. Szczęśliwi byli, że myśmy już wróciły. To były ze trzy, cztery osoby, ale jak nie przyjechałybyśmy, a to był mająteczek oddalony od reszty tej okolicy, no to by siedzieli Bóg wie ile czasu.
W lipcu, w czterdziestym czwartym roku mama miała taki dosyć długi, sześciotygodniowy urlop i przyjechałyśmy na Radną do cioci. Tam były wszystkie nasze rzeczy. Te Bielany trzeba było po prostu zlikwidować, meble pooddawać sąsiadom na przechowanie.
- Jeszcze wróćmy do okupacji. Pani mówiła, że późną jesienią trzydziestego dziewiątego roku poszła pani do szkoły.
Nie, poszłam w czterdziestym roku. Jak miałam sześć lat, poszłam do szkoły.
- Co pani pamięta ze szkoły?
Oj, pamiętam. To byla jeszcze szkoła na Zuga. Ogromna szkoła ze świetlicą. I dzieci, takie pewnie z siódmej, szóstej klasy, gotowały sobie zupy same (pewnie pod opieką jakiegoś wychowawcy), ale ja marzyłam, żeby razem z nimi tę zupę gotować. To coś było innego, prawda? A poza tym różne tam były dzieci. Dzieci z takich bogatych rodzin uczyły się prywatnie, więc ci, co tam chodzili, byli ubrani bardzo przeciętnie. A mnie stroili w białe rajtuzki, fartuszek z falbankami, białą kokardkę na głowie. I ciągle stałam w kole i bardzo mnie to nudziło, bo to byłam różyczką, to byłam niedźwiedziem, ale ze względu na to, że trochę się różniłam od tych dzieci. Zresztą niedługo do tej szkoły chodziłam, bo zachorowałam na odrę, a w międzyczasie Niemcy zamknęli szkołę. I gdzieś dopiero późną wiosną, pewnie maj, w takich pustych willach na ulicy Hajoty w normalnych pokojach odbywały się lekcje. Świetna była kadra nauczycieli, ponieważ byli to nauczyciele z gimnazjów i liceów, które były pozamykane, więc mieszkali na Bielanach, im było wygodnie. A nasz pan Malinowski był właśnie profesorem uniwersytetu, nie wiem czego, ale był śmieszny, jak uczył drugą klasę, i raczej prowadził z nami długie dyskusje, niewiele nas ucząc. Ale bardzo żeśmy go lubili, był bardzo sympatyczny.
- Jakieś epizody z nim związane przypomina sobie pani? Konkretne sytuacje.
Wiem, że on tak pisał na tablicy i myśmy mieli to przepisywać. Ale nigdy nic nie zdążyliśmy, bo on jedną ręką pisał, a drugą ścierał, bo jemu się wydawało, że my już żeśmy wszystko napisali. Więc były z tym ogromne problemy. Pytał nas tak, że myśmy w ogóle nie rozumieli, o co chodzi. My żeśmy się zorientowali, że jemu jest wszystko jedno, co my odpowiadamy, byleby się lekcja odbywała. Pamiętam, że był taki sierociniec – „Nasz dom” – przez panią Fałkowską prowadzony, współpracował z Korczakiem i dzieci z tego „Naszego domu” też chodziły do nas. I pamiętam takiego chłopca, który miał ukochaną zabawkę jeszcze sprzed wojny. To był krasnoludek, ale taki duży. Strasznie się martwił, że ten jego krasnoludek mieszka w sierocińcu. Bo to się wtedy tak nazywało. Ponieważ przychodziła po mnie mama z psami, bo były dwa, więc widać było, że w moim domu nie jest jeszcze najgorzej, on dał mi tego krasnoludka, żeby krasnoludek się u mnie wychowywał, żeby miał normalny dom. Ale rodzice mi go kazali oddać. Więc i mnie było przykro, i jemu było przykro. Ale rodzicom się wydawało, że nie mogę przyjmować takich zabawek.
Ja właściwie niewiele chodziłam do szkoły, bo ciągle coś się działo. To gdzieś się mama musiała ukrywać, więc mnie zabierała ze sobą, wyjeżdżałyśmy gdzieś pod Warszawę… Ja właściwie przychodziłam pod koniec roku odebrać świadectwo. Tak że niewiele z tej szkoły pamiętam, bo nie mam co pamiętać. Natomiast nie nauczyłam się nigdy poprawnie pisać, ale prawdopodobnie byłam dyslektykiem. Ale wtedy nikt o dysleksji nie mówił. Dziecko chodzi nieregularnie do szkoły, no to są z tego problemy. Ale przykro, bo to po dzień dzisiejszy. Jak zało mamy, która skończyła szkołę rosyjską, ale świetnie pisała po polsku, czy męża, dziennikarza, więc też polski musiał znać dobrze, to ja bez słownika jestem w tej chwili zupełnie nieporadna.
- Pani mówi ciągle o mamie. A co się stało z tatą?
Tata ukrywał się. Przeziębił się. Zapalenie nerek, uremia. I umarł. Miałam siedem lat, jak tata umarł.
Mieszkał u nas taki pan Łazowski, z żoną. I urodziło im się dziecko. To był jakiś inżynier, ale pracował w tajnej drukarni. I złapali go. Farbę drukarską niósł. Więc ta pani urodziła owego Witusia, a on został aresztowany. No więc już wtedy chyba trzy pokoje mama wynajmowała, więc wszyscy poczuli się w obowiązku tą panią Wandą i dzieckiem zająć. Przyszli Niemcy, rewidowali. No wszystko, szukali u nich w pokoju, u nas. Przyszli do mnie i mnie pytali, kto ja jestem. Powiedziałam, że córka pani Stańczak. I wszyscy się zaczęli okropnie śmiać. No ale jak ja miałam inaczej powiedzieć? No i potem okazało się, że pan miał jakieś tam dokumenty za obrazami. Cud że za te obrazy nie zajrzeli. No nie wiem, co by tam z nami zrobili.
Była jeszcze taka ciekawa historia. Ktoś nam polecił takiego młodego człowieka. I on bardzo pomagał, opiekował się tą panią Wandą. Mieszkała z nami moja babcia, która pewnie miała Alzheimera, ale wtedy też nikt o tym nie wiedział. On w nocy babcię z Potockiej przyniósł na rękach na Bielany, bo ona już nie była w stanie wracać, a szła gdzieś do kościoła i jeszcze do Świętego Jana musiała iść koniecznie. To była Wielkanoc. Wszyscy się dziwili, że go nie zatrzymano. Młody mężczyzna. A później się okazało, że to był konfident. Ale był tak przyzwoity do nas, w stosunku do mieszkańców… Niech mi pani jeszcze jakieś pytania zadaje.
- Czy pani pamięta, jak pani spędzała wakacje? Rozumiem, że na co dzień mieszkała pani w willi, najpierw na Bielanach, potem za Legionowem. Cały rok pani tam spędzała?
W czasie okupacji to jeszcze różne znajome dzieci przyjeżdżały do nas. Bo Bielany ówczesne to były laski, piaski, ogródki. Byłam kiedyś u jakiejś naszej dawnej służącej w Nowym Mieście. To jest nad Pilicą, niedaleko Warszawy. Ale to był jedyny wyjazd. Wiem, że po śmierci taty ona przyjechała, zaproponowała, abyśmy z mamą tam pojechały, bo ona w międzyczasie wyszła za mąż, miała tam gospodarstwo.
Jeszcze [wspomnę], jak dziecko było traktowane. Mój wujek był inżynierem geodetą. I akurat komasacja wsi Złota, pińczowskiej; taka wielka, bogata wieś. I żeśmy tam z mamą siedziały dobre parę miesięcy. Była tam młoda dziewczyna, która pracowała u wujka jako kreślarka i bardzo się z mamą zaprzyjaźniła. I była taka moda wzywania duchów. Był taki wielki arkusz papieru, koło wyrysowane, litery, spodeczek. I literami ten duch z nami rozmawiał. Miałam wtedy pewnie z osiem lat już. Wszyscy już poszli spać, bo mieli dosyć tych duchów. Tylko ta panna Gienia i mama tam siedziały przy tym spodeczku. Ale panna Gienia pchała ten talerzyk tak, żeby mama się dowiedziała, że w kaplicy, w szczerym polu, jest zakopana broń. Ona zakopała to z jakimiś swoimi kolegami, potem ich aresztowali i ona nie wiedziała, co ma z tym zrobić, jak się przyznać w ogóle do tego. No i wymyśliła sobie, że to niby duch mojej mamie powie. Tam wujek nawiązał kontakty z partyzantami, bo w lasach kieleckich było ich bardzo dużo, no więc tę broń wykopali. Ale nikt nie miał obiekcji, że to dziecko słucha, że dziecko chodzi tam, ogląda.
- Czyli pani też była przy wywoływaniu duchów?
Oczywiście. Spałyśmy z mamą w jednym pokoju, właściwie w salonie, bo wujek miał dwa pokoje – jakiś salon, jadalnia i sypialnia. Zresztą chciałam tam nawet chodzić do szkoły, bo jak poszłam pierwszego dnia, to miałam chodzić do trzeciej klasy, ale sprawdzali tylko czytanie. I okazało się, że dobrze czytam i mówię, i przepisali mnie od razu do czwartej, no więc byłam dumna. Ale tam były straszne błota, taki czarnoziem, i jak wracałam z tej szkoły, to zgubiłam but w tym błocie – takie wtedy były półbuty. Wróciłam z jednym. Ale jak już ekipa poszła ten but wyławiać, to go nie było. Więc już nigdy do tej szkoły nie poszłam. Bardzo cierpiałam. Bo ni z tego, ni z owego iść do góry – to była uciecha.
- A czy miała pani jakąś swoją ulubioną koleżankę?
Oj, tak. Miałam przyjaciółkę. Miała na imię Ewa, ale chciała, żeby mówić na nią Zosia, więc mówiło się Zosia. Z nią też była śmieszna historia. Oni mieszkali – rodzice Zosi – po drugiej stronie mojej ulicy, też w takiej willi z piwnicą i hodowali świnie w tej piwnicy. Myśmy z Zosią to wypatrzyły, a właściwie brat Zosi dużo starszy, który się obraził na rodziców, poradził nam, żebyśmy zajrzały do tej piwnicy, to zobaczymy coś ciekawego. Jak się mama Zosi zorientowała, że wiemy o tych świniach, to pamiętam, żeśmy klęczały pod świętym obrazem i przysięgały, że o tych świniach nikomu nie powiemy, bo to była niebezpieczna historia.
W ogóle w tym czasie miałam trzy marzenia. Bo wszyscy mieli kozy, więc ja chciałam mieć kozę. Nie miałam, niestety, nigdy. Chciałam mieć krakowskie ubranie, wtedy dziewczynki bardzo lubiły to mieć; i chciałam sypać kwiatki na Boże Ciało, ale, niestety, nic mi się z tego nie trafiło. To były moje marzenia, nietrafione zupełnie.
- A czy pamięta pani, w co się pani bawiła z kolegami, z koleżankami?
Owszem, tak. Ja kochałam lalki, ja się bawiłam lalkami, pewnie jeszcze jak miałam piętnaście lat. Miałam ich strasznie dużo. Najlepsza zabawa to była w dom. Ale jak w czasie wakacji przyjeżdżali chłopcy do wszystkich moich sąsiadów, to się bawiliśmy w Indian. Miałam zieloną sukienkę w jakieś kwiatki i oni biegli za mną, i ryczeli, że wodza w zielonej sukience powiesi się na haku. A była taka willa, którą zaczęto budować, ale tylko tak powyżej piwnicy były mury. I było okienko, ponieważ tam się paliło w piecach, więc przywozili węgiel i były takie haki, żeby jakieś wiadro na sznurku czy na łańcuchu spuszczać. I ja w tej zielonej sukience zawisłam na tym haku. Z tym że ja byłam pewna, że wiszę na skórze, a ja wisiałam tylko na sukience i ta sukienka się darła. I ja tak coraz bardziej się obsuwałam na dół. Wiem, że wszyscy pobiegli do mamy i krzyczeli, że wódz ginie w piwnicy, a mama nie bardzo się mogła zorientować. Ale zanim mama przyszła, to już mnie ktoś wyciągnął. A tak to dom, lalki – to była najlepsza zabawa.
- A jak wyglądały te pani lalki z okresu okupacji?
Zaraz pani coś powiem. Kompromitującego, ale powiem. Część tych lalek to była sprzed wojny. Miałam ładne zabawki. Ale te lalki się jednak niszczyły, co by nie mówić. Ja wypatrzyłam w takim małym sklepiku małe laleczki. Kosztowały dwa pięćdziesiąt. Moja mama gdzieś u kogoś w Warszawie kupiła mydła i dla każdej sąsiadki było mydło za dwa złote. Ja sobie wymyśliłam, że jeżeli jest pięć mydełek, sprzedam po dwa pięćdziesiąt, to kupię sobie lalkę. No i tak zrobiłam. Ale jak przyszłam do domu z tą lalką, to powiedziałam mamie, pochwaliłam się. I mama kazała mi oddać wszystkim te pięćdziesiąt groszy. Znaczy sama mi je dała, bo już lalki nie mogłam sprzedać z powrotem. Jeszcze musiałam każdemu tłumaczyć, jaka to ja jestem, biedne kobiety na pięćdziesiąt groszy naciągnęłam. Już nigdy w życiu się za żaden handel nie brałam.
Jeszcze się bawiliśmy w teatr. To była ukochana zabawa. Ktoś nam dał taką ramę z teatrzyku kukiełkowego. Taką z tektury. I rysowaliśmy do tego lalki i wystawialiśmy jakieś przedstawienia. Z tym że lalki to były bohomazy, bo akurat nikt z tego towarzystwa nie potrafił rysować. To były dzieci. Ale moja mama dużo chodziła do teatru i ja miałam żal, że miałam osiem, dziewięć, dziesięć lat, a w teatrze nie byłam. Mama mówiła: „Jak się wojna skończy, to pierwsze miejsce, gdzie pójdziemy, to będzie właśnie teatr”. I wtedy jak byłam na tych kukiełkach, to byłam pewna, że wojna się musi natychmiast skończyć, bo ja jestem w tym teatrze. Dlatego to było dla mnie ogromne przeżycie.
- Czy przedstawienia, które pani z kolegami czy z koleżankami pokazywała, były przedstawieniami, które panie same wymyśliły, czy na przykład były to teksty z gazet?
Nie, gazet nie było przecież. Jedyny jakiś rocznik „Słoneczka” był. Ktoś tam miał. To była jedyna gazeta dla dzieci. Nie wiem, z którego roku to był rocznik. To się w kółko czytało. Była biblioteka w naszym domu, więc książek było dużo. Albo to były w jakiś sposób przedstawiane treści czytanych przez nas książek, albo jakieś wymyślane przez nas historie. Umawialiśmy się, że ty będziesz chłopcem, ja będę dziewczynką, ktoś tam będzie psem, ktoś tam myszą czy kozą i mówiło się, co się mówiło. A ponieważ tam był na ogół we wszystkich mieszkaniach duży pokój połączony z tak zwanym gabinetem takimi szerokimi drzwiami, można było wszystkie pozostałe nie grające dzieci usadzić w jednym pokoju, na jakimś stoliku postawić naszą scenkę. Nam się wydawało, że to jest prawdziwy teatr, bo przed wojną zdążyłam być tylko na „Królewnie Śnieżce” w kinie. Ale mama mówiła, że kino a teatr to nie ma porównania. No to też marzyłam tak o tym teatrze.
- A kto był vis-à-vis? Były inne dzieci z podwórka?
Nie, tam nie było podwórek. To była ulica. Była ta Zosia, była Iza. Przychodziła taka Małgosia, córka takiej aktorki. Maria Malczewska. Nie, Malicka. Wszystko jedno. Jakieś tam z sąsiednich ulic. Później się sprowadziła Jola z Andrzejem. Właściwie nikt nie chodził do szkoły na dobre, bo albo gdzieś tam na prywatne lekcje, albo od czasu do czasu. Więc na zabawę mieliśmy bardzo dużo czasu.. Śmietana była z kredy i trzeba było chodzić i uzbierać na taką laseczkę kredy. A nie wiem dlaczego, liście dębu były grahamkami, bo nikt nie wiedział, jak wyglądają grahamki.
Okropne były te momenty. Sąsiedzi mieli kozę. I byłyśmy u jakichś mamy znajomych i niosłyśmy obierki dla tej kozy, i Niemcy nas zatrzymali. Jeden pyta, co mama ma, więc mama mówi, że obierki. On nie wierzył oczywiście i wsadził rękę w te obierki. Ja nie byłam w stanie się powstrzymać od uśmiechania. Nie było miło w takie rzeczy włożyć rękę. On uznał, że ja się do niego śmieję, ten drugi Niemiec. On miał taki kapelusik i mnie pogładził po twarzy. Ja czułam, że mnie to piecze. I dał mi jeszcze cukierka. Ja się zastanawiałam, czy zjeść. Znaczy wiedziałam, że nie chcę. Ale on rozwinął i włożył mi do ust. Byłam pewna, że on ze złości za te obierki chce mnie otruć. Ale to był normalny cukierek. Wyplułam, jak nas opuścili, ale co się bałam, to bałam – że to są moje ostatnie chwile.
Jeszcze pamiętam, wychodzimy ze szkoły – szło się przez takie łąki, jeszcze były niezabudowane Bielany – i widzimy tłumy wojska. To był czterdziesty pierwszy rok, na Bielanach były skoncentrowane wojska, które poszły na wschód. To był czerwiec. I potem koło tej kuchni niemieckiej – bo tam gotowali na świeżym powietrzu – i słyszeliśmy, że gdzieś w Warszawie (bo Bielany i Warszawa to była ogromna różnica), to plują do tych kotłów. Bardzo też chcieliśmy, ale byliśmy zbyt tchórzliwi i nie udało się nam.
- Pamięta pani jeszcze jakieś epizody z Niemcami przed Powstaniem w czasie okupacji?
Tak, pamiętam. Ze zwierzakiem. Na tejże Radnej, to była zima, czterdziesty czwarty rok, właśnie przyjechałyśmy z Poniatowa, Peni miała uszyte palto. Peni to był taki mały ratlerek. To palto to była taka szuba z kołnierzem z futra. Moja ciocia też bardzo lubiła zwierzęta, więc obszywała te moje zwierzaki. To futro już wcześniej było uszyte, więc wiem, że jak Niemcy domagali się, żeby wszystkie futra oddawać w okresie bitwy o Stalingrad, to się sąsiedzi śmiali, że zedrą mi to futro z Peni. Peni sobie szła radną i na środku jezdni usiadła, i robiła kupę. Jechał Niemiec na motorze. Myśmy były zbyt daleko z ciocią, żeby do tego psa dobiec. I byłyśmy stuprocentowo pewne, że on tego psa rozjedzie. Proszę sobie wyobrazić, że on skręcił, wjechał na chodnik i psa ominął. Więc twierdzę, że Niemcy w stosunku do zwierząt byli lepsi, serdeczniejsi, mówiłam już pani o tym mleku. Może nie mieli wpojone, że zwierzęta też trzeba niszczyć. Ale stosunek do zwierząt był przyzwoitszy.
- Pamięta pani jeszcze jakieś spotkania z Niemcami?
Mieszkał jakiś tam, bo oficerowie byli rozlokowani w tych willach. Więc jakiś tam mieszkał. To był Austriak. To był jakiś naukowiec, miał już dosyć wojny. To był dopiero czterdziesty pierwszy rok. Ale tak szczerze mówił, dużo mówił na ten temat.
Może to jeszcze państwa zainteresuje. Mój wujek, mieszkający na Radnej, mąż owej cioci, o której już tu wspominałam, był oficerem rezerwy i był jakoś silnie związany z Armią Krajową. W czterdziestym drugim roku dostał rozkaz wyjazdu do Łodzi, tam miał tworzyć jakąś siatkę organizacyjną. Jechały z nim dwie łączniczki. Ale była jakaś wsypa, bo tylko z Łodzi wysiadł z pociągu i natychmiast go aresztowali i tą jedną łączniczkę, która gdzieś tam siedziała w pobliżu. Druga wróciła i opowiedziała. Był taki Franciszek Niepokólczycki, chyba nieobce wam to nazwisko, on był w naczelnych władzach, od zaopatrzenia w broń. I tak jakoś zimą w czterdziestym trzecim roku do cioci się zwrócono z prośbą, żeby ciocia wynajęła mu pokój, bo wujek najpierw był w więzieniu w Łodzi, potem w Oświęcimiu i został tam zamordowany. Cały czas dom był obserwowany, bez przerwy ktoś tam stał pod tym domem. To jakoś tak było widać. Wtedy wymyślili, że jeżeli tego pana Franka – wielką miłość mojego życia – zainstalują u cioci jako jej narzeczonego – szybko się kobieta pocieszyła – to nikomu nie przyjdzie do głowy, że jakąś osobę związaną z władzami Armia Krajowa może lokować w takim mieszkaniu, które się wydawało spalone. I rzeczywiście – do Powstania tam mieszkał.
Też była tego typu historia, że wdowy dostawały takie renty i karty do „Meinla”, to był sklep na Krakowskim Przedmieściu. I wiem, że tam trzeba było koniecznie chodzić z dziewczynką z kokardkami; ciocia musiała chodzić odstrojona, dobrze było chodzić z pieskiem, bo piesek był mały i efektowny. Pierwszego sierpnia już były nowe kartki na sierpień. Miałam iść z ciocią, tylko się zaczęłam bawić na podwórku. Wreszcie podwórko, dużo dzieci. No i ciocia wołała mnie na górę, ja wołałam: „Zaraz, zaraz”. Potem zaczął padać deszcz i tylko dzięki temu przetrwałyśmy Powstanie we własnym domu, a nie gdzieś na Krakowskim Przedmieściu.
- A proszę jeszcze powiedzieć, czym zajmowała się pani mama?
Mama była urzędnikiem Ministerstwa Zdrowia, prowadziła taki rocznik lekarski, była sekretarzem tego rocznika. Potem w trzydziestym dziewiątym było takie jakieś ogłoszenie: kto ma jakieś powody, żeby przerwać pracę, to może tą pracę porzucić. I mama, ponieważ ja byłam mała, zrezygnowała z pracy. A z czego się żyło? Głównie ze sprzedawania tego, co było do sprzedania.
- A w Poniatowie czym się zajmowała?
W Poniatowie była wytwórnia spirytusu. Taka nieoficjalna oczywiście. I mama, która nic nie miała do czynienia z chemią, była szefem tego. Ale ulokowana była przez tych znajomych, żeby ktoś tam tego pilnował. Tam był jakiś chemik, oficer radziecki, który wyszedł z lasu, jakichś jeszcze paru panów ze wschodu, których los rozdzielił z rodziną, bo rodzina została wywieziona, a oni byli gdzieś poza domem. Więc tam była cała taka ekipa. Moja mama udawała, że się dobrze na tym zna, i wiem, że jej kiedyś to wybuchło i całą twarz miała poparzoną. Dobrze że wtedy wdowy chodziły i welony miały na twarz narzucone. Na Wielkanoc mama mogła przyjechać do Warszawy, bo tak to było strach – cała w bąblach. A tak to się głównie sprzedawało.
- A proszę jeszcze powiedzieć, czy miała pani jakieś obowiązki w domu?
Właśnie niestety nic nie miałam i to jest tragedia, bo ja właściwie całe życie nie miałam obowiązków i jak zostałam sama po śmierci męża, i już na żadną pomoc nie było mnie stać, to już było bardzo niedobrze. Bo ja w wieku sześćdziesięciu lat uczyłam się wszystkiego.
- Rozumiem. W takim razie teraz dojdziemy do Powstania. Pierwszego sierpnia jest pani u cioci na Radnej, ponieważ mama przyjechała do Warszawy na trzytygodniowy urlop.
Tak. Mama przed wybuchem Powstania, nie wiem, o trzeciej, czwartej, została zaproszona przez swoją koleżankę lekarkę , mieszkającą na sąsiedniej ulicy, ale nie było wiadomo po co, mama tylko powiedziała, że jak wróci ciocia, to mamy iść do tego „Meinla”, bo już są puste półki. I mamy nie było, ja zostałam z ciocią w momencie wybuchu Powstania. Mama przez jakieś dachy, przez coś, przedostała się, bo to była dosłownie sąsiednia ulica, ale trzeba było jakoś przejść, bo nie było odwagi. Zresztą ta nasza Radna to była ulica śmierci. To jest ulica między Dobrą i Browarną. Na Dobrej była elektrownia w rękach polskich i uniwersytet w rękach niemieckich. To była linia wymiany ognia. Pamiętam, że 2 sierpnia naszemu bezpośredniemu sąsiadowi – przez ścianę mieszkał, pan Kulesza – zało papierosów i postanowił iść do sklepiku w sąsiednim budynku. Tylko wyszedł z bramy, natychmiast został zastrzelony. Leżał tam zresztą cały dzień, bo co kto się wysuwał, to natychmiast padały strzały. To chyba było przyczyną – ale nie wiem, kto to zrobił, czy to mieszkańcy, czy to powstańcy – został wykopany tunel pod Radną, pod ziemią, na drugą stronę ulicy. Jakoś był tam obłożony deskami, głównie drzwiami od szaf, bo to ludzie tam przynosili. Nasza piwnica stała się takim deptakiem dzięki temu, bo żeby się z któregokolwiek miejsca Radnej przedostać na drugą stronę, to trzeba było przejść przez ten tunel. I dzięki temu tunelowi mogłam chodzić po Powiślu. Bo tak do końca sierpnia, to poza tym że było słychać te krowy czy szafy ryczące, że od czasu do czasu było jakieś bombardowanie, że ta nasza ulica nadal była ulicą śmierci, bo tam ileś osób jeszcze zginęło, to tak było spokojnie.
Myśmy się na tym podwórku bawili. Akurat jeszcze dwoje dzieci było, które też przypadkowo się tam znalazły, bo ktoś przyszedł z wizytą, ktoś tam właśnie spod Warszawy przyjechał też do cioci na wakacje. Moją idolką była wtedy panna Ala. Panna Ala miała szesnaście lat, miała jasne włosy, więc była taka piękna jak księżniczka. Ja byłam jej uczepiona jak rzep psiego ogona, nie rozstawałam się z nią. Jej dwaj braci pracowali w elektrowni, młodzi tacy chłopcy, byli Powstańcami w elektrowni. I panna Ala była łaskawa, uprzejma i się ze mną wszędzie prowadzała. Tym tunelem przechodziłyśmy na drugą stronę ulicy Radnej. W prywatnym mieszkaniu była wytwórnia, nie wiem, lemoniady czy oranżady. Właśnie specjalnie dla Powstańców było to robione, dostarczane do elektrowni. Byłam dumna, że panna Ala mnie zabierała za sobą, mogłam przynajmniej zamykać te butelki. Bo były takie zamykane. I z panną Alą byłam i na koncercie Fogga i właśnie na tym teatrzyku kukiełkowym. Więc te moje wszystkie doznania powstańcze były związane właśnie z panną Alą.
To była stara kamienica, taka jeszcze gdzieś z połowy dziewiętnastego wieku, ta w której mieszkaliśmy, były strasznie grube mury. Był taki korytarz bez okien, ślepy, dosyć duży i szeroki, i tam siedziały zaprzyjaźnione rodziny z ciocią z tej mojej kamienicy. Nawet nie schodziliśmy bardzo długo do piwnicy. Ja na urodziny – dziesiąte, takie jubileuszowe, było sporo gości – dostałam dużo gier planszowych. Wszyscyśmy grali w „chińczyka”, w jakąś „dobrą wróżkę”, w coś tam, coś tam, no i dzieci były szczęśliwe, bo wreszcie rodzice byli do wzięcia na cały dzień, było bardzo wesoło. Jakoś nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co się dzieje.
Dopiero 2 września całe podwórko było zasypane ulotkami niemieckimi. Że już zdobyli Stare Miasto, że jest opanowane i teraz jeżeli Powiśle się nie podda do trzeciego (dwadzieścia cztery godziny chyba dawali na to), to zrobią z Powiślem to samo co ze Starym Miastem. Oczywiście Powiśle się nie poddało, no i trzeci, czwarty i pół piątego, bo piątego nas wyrzucili, to już było coś niesamowitego. To już tylko ranni się przemieszczali. Pamiętam taką kobietę, której kamienica się zawaliła. To już Niemcy pędzili ich. I zostawiła córkę taką do połowy zasypaną gruzem, nie mogła tej córki wyciągnąć spod tego gruzu. To pierwszy taki kontakt ze straszną sytuacją. Już wtedy to żeśmy rzeczywiście siedzieli w tej piwnicy. Mama z jakimś tam garnkiem krupniku… Tam od czasu do czasu ktoś z tych Powstańców przybiegał, z ludzi już wypędzonych, i karmiła. Jeszcze chłopcy przynosili koninę, bo tam gdzieś ciągle padały konie na Wybrzeżu Kościuszkowskim. Ale jak oni mieli jeść nożem i widelcem? Bo właśnie z trzema nożami i trzema widelcami moja mama wyszła z Warszawy. I z tym garnkiem. To było wszystko, co żeśmy wyniosły.
No i potem coraz więcej ludzi napływało, to już był piąty września. Przechodzili przez ten nasz blok i byli już wyprowadzani na górę. W jakimś momencie Niemcy dotarli już do naszej kamienicy, no i nas wszystkich wyrzucili na ulice i zaprowadzili do takiego domu na rogu Browarnej i Radnej – duży blok, taki z oficynami. Ale to wszystko się tak szybko odbywało, że Niemcy stracili kontakt z własnym lotnictwem i tam nas strasznie zbombardowali. Z tym że ludzi, którzy siedzieli na tym podwórzu, to tylko odłamki [trafiły], gruz lecący – więcej było rannych. Natomiast uderzyli w budynek, a tam byli schowani Niemcy. Więc podobno tam parunastu zostało zabitych Niemców. Potem jakoś tam dali znać i się uspokoiło. Potem szliśmy przez całe miasto na Wolę do kościoła Świętego Wojciecha. I wtedy zdzierali ze wszystkich złoto. Ja miałam do takich sznurowanych butów włożone dwie obrączki, do jednego buta mamy, do jednego buta cioci. Wyobrażacie sobie, jak mi się szło? Tutaj te dwa zwierzaki, tutaj te cztery obrączki. Mama w koku wynosiła jakieś resztki złota. Z sąsiedniego bloku taka pani, taka znana nam – spuchły jej ręce, nie mogła zdjąć obrączki. Samego tego cięcia nie widziałam, ale ten łomot jak się odwróciłam, bo pani zemdlała. „Ukraińcy” tam byli, obcięli jej palec. No i została z tym mężem, już więcej jej nikt nie widział, a wszyscyśmy się w tym kościele odnaleźli. I zobaczyłam jeszcze kobietę trzymającą dziecko, ale zabitą. Nie wiem, gdzie to było, bo Warszawa była tak już zniszczona. Od tego momentu tak się potwornie zaczęłam bać, wręcz krzyczałam. Ale dopiero to na mnie zrobiło straszne wrażenie.
Zapędzili nas najpierw do tego kościoła. Tam chodzili, wyciągali młode kobiety w nocy. W konfesjonałach były ubikacje zrobione, bo przecież nie wypuszczali nikogo. Ani jedzenia, ani wody, ani niczego nie było. No a rano zapędzili nas na Dworzec Zachodni i wywieźli do obozu do Pruszkowa. No i tam siedzieliśmy przez dwa dni w obozie.
- Wracamy do Powstania. Wiemy, że dzieci z rodzicami grały w gry. A kiedy miała pani urodziny? W czasie Powstania?
Nie, w maju. Ale te wszystkie gry były przywiezione do Warszawy, żeby sobie ciocia pograła przy okazji.
- Chodziła pani z panną Alą z lemoniadą do elektrowni.
Nie, myśmy robiły tę lemoniadę. To było w prywatnym mieszkaniu takich dwóch przyjaciółek panny Ali, też Ali i Basi. One sobie pozwoliły mówić per „ty”, natomiast panna Ala była z tej „panny Ali” bardzo dumna. No i bawiłyśmy się na podwórzu, jak się zaczynały jakieś naloty, to wycofywali nas. Moja znajomość geografii była strasznie marna w tym czasie, bo w jakiejś tam gazetce była informacja, że wojska radzieckie są już w Pradze. Ale do mnie różnica „w” i „na” nie dotarła i wykonałam jakiś – pamiętam ku przerażeniu wszystkich – taniec, że już jesteśmy tu wyzwoleni. Bo się jednak czekało, że przyjdzie ze wschodu to wyzwolenie. A to chodziło o Pragę czeską. Jakieś gazetki docierały, jacyś znajomi przysyłali listy.
- A w co się dzieci bawiły? Oprócz tego że grały w gry.
No w wojnę oczywiście. W rannych, w opatrywanie. Już Indianie zostali wyparci przez Powstańców.
- A jak dotarła pani na teatrzyk „Kukiełki pod barykadą”?
Wszędzie chodziłam z panną Alą. Pannę Alę zapraszano, ponieważ, jak mówiłam, była śliczna. Różni Powstańcy, koledzy jej braci, bracia. No więc gdzie co się działo, to oni przychodzili i zabierali pannę Alę. Ja lazłam wszędzie za panną Alą. Oni byli na tyle uprzejmi, że jak się zalecali do panny Ali, to mówili, że Hanusia też jest taka miła i śliczna. Tak więc bardzo byłam dumna z tego towarzystwa. Z tym że ja zupełnie nie wiem, gdzie to było. Czy to było na ulicy Tamka, czy to było gdzieś przy szpitalu Czerwonego Krzyża. W każdym razie w piwnicy, to na pewno. Zarówno występ Fogga, jak i ten teatrzyk kukiełkowy. Dla mnie ten teatrzyk to była szalenie ważna sprawa, bo to był sygnał, że się wojna skończyła albo tej nocy jeszcze skończy, bo ja miałam iść do teatru, jak się skończy wojna. To było coś, na co czekałam.
Szalenie mi się podobał tygrys. Cierpiałam, że tygrys to jest niemiecki czołg. Jak można było takie miłe, ładne zwierzątko zrobić Niemcem. Poza tym pamiętam, że patrzyłam na te kukiełki, grające rolę Powstańców, czy one są podobne do tych moich kolegów. Bo tylko z takimi miałam kontakty. Oni zauważyli i pytali, czy ja widzę, że to oni są, no więc oczywiście, chcąc im zrobić przyjemność, mówiłam że tak, że widzę. I od nikogo nie mogę uzyskać informacji, jest taka piosenka powstańcza: „już czas, już czas, Bór wzywa nas”. Czy ja ją słyszałam już wtedy? „My nie tygrysy, ale lwy…” – jest taki fragment. I czy ja ją słyszałam na tym przedstawieniu kukiełkowym, czy potem już w Łodzi, jak byłam harcerką.
- Być może. Na każdym z przedstawień teatralnych „Kukiełek pod Barykadą” były różne piosenki, niestety one w scenariusz nie są wpisane.
Mi się wydaje, że ja stamtąd ją pamiętałam. W Łodzi właśnie opowiadałam moim koleżankom, druhnom, że ja już tą piosenkę skądś znałam. Ale nie mogłam znikąd indziej, tylko z tego przedstawienia.
- Być może. Mogła być w przedstawieniu.
Właśnie nikt mi nigdy nie potrafił odpowiedzieć. Ale może rzeczywiście, tak. Bo pamiętam, że jakiejś piosenki nawet nas chyba uczyli śpiewać. Bo tam było wtedy bardzo dużo dzieci. A dzieci są zawsze takie chętne do udziału. Więc ja coś tam z tego pamiętałam i próbowałam wyśpiewywać, czekając na tę wojnę, co się w nocy skończy.
- A pamięta pani coś jeszcze? Jakieś emocje?
To był mój pierwszy prawdziwy teatr. Dla mnie to on był najprawdziwszy na świecie. Więc te emocje były ogromne. Nie dość że ja te pięć lat, czy ile tam, czekałam na ten teatr, to jeszcze go widziałam. Był naprawdę. Potem podeszłam, nie wiem, czy to byli znajomi tego mojego towarzystwa, czy po prostu młodzi, kontaktowi ludzie. Wiem, że podeszliśmy do tych aktorów. Ja ciągle sobie nie potrafiłam wyobrazić – te kukiełki się inaczej poruszały niż nasze. Nie było widać naszych rąk. Pozwolili mi oczywiście tygrysa pogłaskać. Byłam tak zachwycona, w takiej euforii. Miałam opowiadać wszystkim, bo tam jeszcze dwóch takich chłopców siedziało ze mną w korytarzu, ale oni nie byli zaprzyjaźnieni z panną Alą – tacy mniej więcej w moim wieku – więc miałam im opowiedzieć i okazało się, że ja nawet niewiele potrafię powiedzieć. Mama potem z ciocią wymieniały uwagi, a ja niby spałam, ale słyszałam, że jakie to wrażenie zrobiło na dziecku, że nie najgłupsze, a nic nie wie, co widziało.
- A czy pani pamięta, czy przy państwu składał się ten teatrzyk? Czy pomagaliście jakoś nieść czy składać?
Nie, jak myśmy przyszli, to już była kurtyna. Chyba była kurtyna, bo na razie tylko była ta rama, taką jak myśmy mieli, tylko dużo większa. Bo to też na tym stało chyba. Potem to na pewno, jeżeli myśmy się tam kręcili, już wszyscy wyszli, a chłopcy z opaskami, było wiadomo że Powstańcy, więc nikt stamtąd ich nie wypędzał. Więc prawdopodobnie przy nas pakowali. Ale ja byłam tak tym zachwycona i tak wzruszona spełnieniem moich marzeń, że nie wiem, nie pamiętam. Nawet tych twarzy – bo czasem jakieś twarze człowiek pamięta, zostają – tych aktorów, nie wiem… To był zachwyt dziecka, któremu spełniły się marzenia.
- Niesamowite. A pani raz widziała teatrzyk?
Raz. Nawet nie wiedziałam bardzo długo, że to jeszcze było kilkakrotnie powtarzane.
- Tak, to było kilkanaście razy.
I ciągle na Powiślu, tak?
- Na Powiślu, kilka razy w Śródmieściu.
Nie, nie. Byłyśmy tylko raz.
- A teatrzyk był jak najprawdziwszy, bo obie panie, które go wymyśliły, są aktorkami i studiowały, więc był jak najbardziej prawdziwy i profesjonalny.
Dla mnie był fantastyczny. I to umiłowanie mi zostało, ja w szkole głównie organizowałam jakieś teatry, imprezy. To były najciekawsze momenty mojej szkolnej pracy.
- A pamięta pani koncert Mieczysława Fogga? To było w tej samej piwnicy?
Nie, chyba nie było w tej samej, bo wiem, że ten teatrzyk był gdzieś tutaj bliżej, natomiast wydaje mi się, że Fogg był w szpitalu. Ale też się chodziło piwnicami, gdzieś tam wychodziło przez podwórka, z tym że ta część w kierunku mostu Poniatowskiego była taka jeszcze dosyć bezpieczna w tym czasie. Ale na pewno to nie było w tym samym miejscu.
- Czy pani pamięta jeszcze coś z Powstania, o czym chciałaby pani powiedzieć?
Śmieszne rzeczy.
Jeszcze to się zaczęło przed Powstaniem. Ostatnia niedziela przed Powstaniem – był kupiony kawałek schabu na obiad. I zupa jarzynowa. Ja tej zupy nie chciałam jeść i kotleta schabowego nie dostałam. We wtorek wybuchło Powstanie i cały czas się moja mama denerwowała, że dziecko zginie, a tego kotleta nie dostało. Natomiast nie wiem którego, pewnie w końcu sierpnia albo 2 czy 3 września chłopcy przynieśli taką wielką polędwicę końską. I się cieszyli, mama ją tam zamarynowała. Ale niestety ta polędwica nie została upieczona i została. Całe to towarzystwo, głównie sąsiedzi cioci zaprzyjaźnieni, to cały czas tylko wspominali i w tym kościele i w obozie: „A tam ta nasza polędwica leży”. I też jeszcze były konfitury z róży, które mama mówiła, że [są] na zakończenie wojny. O, jeszcze – wtedy jak wróciłam z teatru, to krzyknęłam, że teraz jemy konfitury z róży. Mama mówi, że jeszcze nie wiadomo, czy ta wojna się skończyła. No i te konfitury też zostały. Więc też żeśmy mamie wypominały z ciotką – ciotka była dużo od mamy młodsza i właściwie swego czasu była wychowywana przez mamę, więc żeśmy ją traktowały jako naszą nieomalże wspólną mamę – że przez to skąpstwo mamy nie dostałyśmy konfitur.
- Pamięta pani, co pani jadła w czasie Powstania?
Tak, pamiętam. Suchary, jakieś tam zupy. I piekłyśmy z ciocią Lilą ciasto. Ale tylko był proszek do pieczenia, soda. Jakaś tam mąka była, cukier był. Ale marzył nam się chleb, zwykły chleb. No przynoszono. Tam były działki na Wybrzeżu Kościuszkowskim, tak wzdłuż jezdni. Więc też czasem jakieś parę kartofli przynieśli. Kiedyś chłopcy przynieśli trochę mleka od zakonnic na Tamce, one podobno miały tam krowę jakąś. Ale to też było mleko dla zwierząt oczywiście.
- A czym pani karmiła kota i psa w czasie Powstania.
Tym co myśmy jadły, jakimiś tam zupkami. No nie wiem, słonina jakaś była. Wie pani, nie bardzo się interesowałam, co my jemy, tylko wiem, żeśmy te ciastka w kółko piekły. Ale jakieś pierniki, jakieś kruche, bo nie było drożdży, a z drożdży można by było chleb upiec. Więc tam każdy miał jakieś zapasy. A poza tym było bardzo dużo takich ślazowych cukierków, bo tam była fabryka „Fuchsa” i taki pan sąsiad zaprzyjaźniony w tej fabryce pracował, i tam parokrotnie się udawał, i takie kawałki, żółte jak miód, cukierków – ale takie bryły – przynosił. To się rozbijało i były cukierki.
- Proszę opowiedzieć od momentu, kiedy pani trafiła na Dworzec Zachodni. Szła tam pani ciągle z pieskiem i z kotkiem?
Z pieskiem i kotkiem. I tymi obrączkami. Niesamowity ból, ale kazali mi w tym iść, to szłam. Zresztą po tamtej pani, która zginęła, dalej już jej nie było, no to się bałam i nie wiem, na czym bym szła, na minie chyba bym szła, bylebym tylko mogła iść. Więc wsadzili nas do jakichś wagonów, bo jechaliśmy z Dworca Zachodniego pociągiem do Pruszkowa. Z tym że w trakcie jacyś ludzie stali i rzucali jabłka, pomidory. Z tym że pomidory na ogół się rozpadały, a jabłka jakieś tam docierały. Z tym że Niemcy wystawiali lufy karabinów i krzyczeli, ale ludzie rzucali, czasem nawet się komuś chleb trafił, co było najwspanialszą rzeczą.
Potem przypędzili nas do tego Pruszkowa. Siedzieliśmy tam gdzieś w takich halach. Nie wiem, co tam leżało, ale na jakichś podwyższeniach czy deskach, czy drzwiach spało się, ale w tym co kto miał, bo do nakrycia nic nie było. Ciepło było wtedy.
- A współpasażerowie nie narzekali, że ma pani pieska i kotka?
Nie, nawet nikomu nie przyszło do głowy. To pewnie były wystraszone zwierzęta, grzeczne, spokojne. Nie, zupełnie nikt. Była nas tam duża, zaprzyjaźniona grupa, pewnie dziewięć osób. Tak, dziewięć, takich przyjaciół cioci z tej kamienicy. I tak żeśmy razem tam siedzieli. I nawet mówiłam, że ten Niemiec mleko przyniósł.
Jechaliśmy w strasznym tłoku. Wiem, że jakieś jabłko mi się trafiło. Przyjechaliśmy tam do Pruszkowa. Gdzieś nas tam do hali fabrycznej [ulokowano] – bo tam była chyba naprawa parowozów czy w ogóle wagonów kolejowych. Ja miałam bardzo długie i grube warkocze i marzyłam, żeby mi je odcięto, a moja mama mi wmawiała, że tata nieomal umierając – to nie była prawda, to był szantaż – życzył sobie, żebym te warkocze miała. I podeszła jakaś siostra zakonna do mamy i powiedziała: „Niech pani szybko dziecku obetnie włosy, bo tu jest strasznie dużo wszy”. I te włosy mi obcięli. Więc na razie byłam szczęśliwa, bo to mnie ciągnęło, jak mama czesała, ten warkocz mi przeszkadzał. I tak na razie wydawało się, że jest wszystko spokojnie. I tak chyba żeśmy ze dwa dni w tej hali siedzieli i potem trzeciego dnia wyprowadzili nas na taką pustą przestrzeń, i tak: mężczyźni, młode samotne kobiety na przykład lewo, a kobiety z dziećmi i starzy ludzie na prawo. Byłam pewna, że to do gazu, do obozu albo będą nas tam na miejscu rozstrzeliwać i wtedy się tak straszliwie bałam, że byłam nieprzytomna ze strachu. Ktoś tam mojej cioci pożyczył chłopca, chłopiec się wystraszył, uciekł do swojej mamy. I ciocia była w charakterze bezdzietnej, trzydziestoparoletnia kobieta. Wprawdzie była wymazana sadzą, owinięta jakąś chustką, ale dobrze było widać, że to nie jest staruszka. I zlecili cioci iść na lewo a mamie i mnie na prawo. A był ten koszyczek z widelcami, nożami i garnkiem. I mama do Niemca, który segregację przeprowadzał, mówi, że dobrze, że za chwilę, tylko podzielimy się tym majątkiem, który mamy w koszyczku. I mama twierdzi, że ten Niemiec do mamy mrugnął. Mama kazała cioci wziąć mnie za rękę i przejść. Ciotka nie znała niemieckiego, więc nie wiedziała w czym rzecz, więc myślała, że ten Niemiec jej pozwolił przejść. A mama się popakowała, popakowała i przeszła również. Niemiecki mojej mamy nas wielokrotnie w czasie okupacji i później ratował. Potem wsadzili nas do jakichś następnych pociągów i dojechaliśmy do Szymanowa. Ten obóz w Szymanowie to były druty kolczaste w szczerym polu. Wtedy zrobiło się zimno i padał deszcz.
- Pani zwierzęta miała dalej ze sobą?
No oczywiście, cały czas. Jak mogłam się z nimi rozstać. Tam to było strasznie. Tam myśmy siedzieli jeden dzień, ale wszyscy byli mokrzy, bo padało okropnie. Tam widziałam, jak niemowlę umarło. Ta pani tam do mamy przyszła, bo ktoś powiedział, że mama coś tam zna się na medycynie, i zobaczyła, że to dziecko jest nieżywe. To było straszne. Tam jacyś starzy ludzie już nie wstawali. I potem zaczęły podjeżdżać wozy. Takie zwykłe wiejskie wozy. I tam po ileś osób, nie wiem, dwadzieścia, wsadzali na ten wóz. Ale nie było wiadomo, co dalej. I albo się jechało na wieś do jakiegoś gospodarstwa, albo do jakiegoś majątku. I nam się trafił jakiś majątek. To się nazywało Kawęczyn. I tam ten tłum ludzi nic niemających, wsadzili do stajni, tam na górze było siano. No i ludzie, nie wiem, czesali się, musieli, bo siedzieli na górze, i jakieś tam włosy pospadały. I to miało zaszkodzić koniom. No więc wyrzucili nas z tej stajni gdzieś do jakiejś stodoły. I znowuż los sprzyjał. Była taka niemiecka kuchnia polowa i tam po kolei wszyscy mieli gotować. No to mama żądna działania zgłosiła się do gotowania. I przyszedł właściciel tego majątku, i okazało się, że grali gdzieś tam z moją mamą w brydża, był kuzynem jakichś mamy znajomych. Mały dworek był, nie było miejsca, więc zabrali nas. On dał nam [miejsce] w czworakach, mieszkał na parterze karbowy, a na górze był taki pokój. No i w te dziewięć osób plus pies i kot żeśmy siedzieli.
I tu się zaraz tragicznie skończy los psa. Niemcy mieli takie duże suki jakieś. Pewnie i psy. Ta duża suka miała cieczkę i rzuciła się na naszą małą, i strasznie ją pogryzła. Ciocia dziesięć kilometrów szła do weterynarza wojskowego niemieckiego, żeby ratować tego psa, ale go już nie doniosła. Został nam tylko kot. No i później mama uzyskała jakieś pozwolenie wyjazdu do Piastowa. Tam w Piastowie mieszkali rodzice mojego taty. I tam żeśmy dotarły. Ale ponieważ to było zbyt blisko Warszawy i była masa uciekinierów z Warszawy, ludzi którzy uciekli z obozu w Pruszkowie, to bez przerwy wchodzili Niemcy i aresztowali. I ciągle na tą moją ciocię padało. Raz w szafie siedziała, ale ją z tej szafy wyciągnęli, pytali, co robi. A ciocia akurat składała bieliznę, więc miała bieliznę w ręku. Mówiła, że suszy bieliznę, ale to było bez sensu, wtedy to się zaczęli śmiać i poszli sobie. Znowuż ruszyliśmy do Buzka. Tenże wujek, u którego, jak mówiłam, byłam w Złotej pińczowskiej, wtedy akurat pracował w Buzku. I tam już dotarłyśmy, i byłyśmy do czterdziestego piątego roku.
- Nie mogła pani z powrotem wrócić do Warszawy?
Nie, bo właśnie tam też był ktoś z Bielan. Zięć tych państwa. On był na wakacjach, bo pewnie z Warszawy to by nie ruszył. I on przyjechał do Warszawy zobaczyć, co zostało. I ich dom na Bielanach był, a z po kamienicy na Radnej śladu nie było. Ktoś tam ze znajomych był w Łodzi. Wtedy to przez radio się szukało znajomych. Nie miałyśmy radia, ale ktoś tam usłyszał, że szukają, i nawiązaliśmy kontakt. Tak się złożyło, że mąż jakiejś tam koleżanki z pracy cioci był prezydentem Łodzi. Taki pan Mijal z przedziwną historią w PRL-u. I najpierw ciocia ruszyła na zwiady, a później my i w czterdziestym dziewiątym roku wróciłyśmy do Warszawy. A ja jeszcze chyba w czterdziestym ósmym stwierdziłam, że muszę mieszkać w Warszawie. Nie robiły te moje jęki na nikim wrażenia. A zaczytywałam się „Kamieniami na szaniec”. To było nie do porównania, ale jak Alek odmówił jedzenia słodyczy po aresztowaniu ojca, więc ja też odmówiłam cukrzenia, jedzenia słodyczy i pojechałam do nazaretanek, do Warszawy do internatu. Ale jak przyjechałam po dwóch miesiącach do Łodzi, to zostałam z powrotem, bo koleżanki mnie namówiły. Do czterdziestego dziewiątego roku ostatecznie mieszkałam w Łodzi.
- Chciałaby jeszcze pani coś powiedzieć o tym, co działo się po wojnie.
Po wojnie my mieszkałyśmy w Łodzi. Dawali do wyboru mieszkania, ale to nie było powierzchni, ani ile to jest, tylko ile mebli jest. Meble wymienione. No to ciocia wzięła zachłannie tam, gdzie najwięcej mebli. A to się okazało, że to był jeden pokój z kuchnią kaflową, z kranem w pokoju i ubikacją na korytarzu. No więc zaczęło się poszukiwanie mieszkania. Ktoś tam był znajomym Ireny Krzywickiej, która była wtedy attaché kulturalnym we Francji i tego pana jako swojego sekretarza zaprosiła. I oni oddali nam, wyjeżdżając, swoje mieszkanie w domu literatów. Ale bardzo szybko przyszedł taki wesoły pan ze Związku Literatów – bo kilka takich zaprzyjaźnionych rodzin [było], w każdym mieszkaniu ktoś tam mieszkał – powiedział, że albo będziemy pisać (mama, ciocia i tamte panie), oczywiście to było w cudzysłowie, albo wyniesiemy się. I trzeba było starać się o jakieś mieszkania. A potem tutaj przyjechałyśmy, do Warszawy. Też oczywiście do służbowego mieszkania na Szwoleżerów. A później mama pracowała w MHZ-cie i dostała mieszkanie na Uniwersyteckiej. No i od tej pory, od pięćdziesiątego drugiego roku – wtedy właśnie zrobiłam maturę – byłam związana z Ochotą.
Warszawa, 25 marca 2010 roku
Rozmowę prowadziła Anna Bosiacka