Halina Starnawska

Archiwum Historii Mówionej

Halina z Żulińskich Starnawska, urodzona 6 maja 1928 roku w Zaleszczykach.

  • Gdzie pani przebywała w czasie Powstania?


W czasie Powstania przebywałam w centrum Warszawy, to znaczy Powstanie zastało mnie przy ulicy… zaraz, tutaj zaczynam się gubić…

  • Nic nie szkodzi, do tego tematu przejdziemy później. Proszę opowiedzieć, w jakiej rodzinie się pani wychowywała, w jakich tradycjach, czym zajmowali się pani rodzice?


[…] Ojciec mój był doktorem botaniki, profesorem. Mieszkaliśmy i ja się urodziłam w Zaleszczykach, bo tam był taki wielki zakład botaniczny, którego szefem był mój ojciec. Zaleszczyki były położone przepięknie, na południe od Lwowa i nad Dniestrem. Klimat był zupełnie cudowny. Było przynajmniej ze trzydzieści hektarów samych winorośli, takie szpalery winogronowe były kilometrami. Ponieważ ten klimat był cudowny, więc oczywiście nie tylko rosły winorośle, ale były jabłka, śliwki i wszelkie inne owoce, zupełnie nieprawdopodobnie pyszne. Mówiąc szczerze, rzeczywiście tam przyjeżdżało mnóstwo ludzi, takich, którzy nie tylko chcieli mieć jakieś dobre wakacje, ale zwiedzać też te tereny, bo tam było przepięknie. Płynął Dniestr i jak się widziało most na tym Dniestrze, to po jednej stronie była Polska, a po drugiej stronie była Rumunia. Kryszczatyk, tak się nazywała ta miejscowość.

  • Wspomina pani ten czas jako takie sielskie dzieciństwo?


Oczywiście. Ja byłam jedynaczką, byłam, powiedzmy, taka żywa bardzo. Ale ponieważ byłam jedynaczką i miałam nianię od urodzenia, która się mną zajmowała, więc do nas i jeszcze do tego klimatu cudownego przyjeżdżało mnóstwo osób, nie tylko z najbliższej rodziny moich rodziców, ale także i przyjaciół. Przyjeżdżali po prostu na lato. No bo wystarczyło przyjechać tam, klimat cudowny, rzeczywiście przepiękne krajobrazy, bo tam nie tylko płynął Dniestr, ale i były wzgórza, więc było zupełnie cudownie. I niesłychana, cudowna temperatura, która zachęcała wszystkich do tego, żeby tam być.

  • Jak pani wspomina swoją szkołę?


Do szkoły to ja tam nie chodziłam, mówiąc szczerze, bo jak miałam chyba sześć lat skończone, to moi rodzice przenieśli się do Warszawy. Przenieśliśmy się tutaj i tu zamieszkaliśmy właśnie na ulicy Wiejskiej, na rogu Wiejskiej i placu Trzech Krzyży. To był, tak jak mówiłam, przepiękny dom i prześliczne podwórze, które było zupełnie niesłychane, bo tak jak mówię, tutaj… Prześliczne jeziorko, a nad tym rośliny, takie pnące się.

  • Gdzie w Warszawie pracował pani ojciec?


Mój ojciec był dalej doktorem botaniki i dalej pracował w Instytucie Botanicznym.

  • Czym zajmowała się pani mama?


Mama zajmowała się mną, ale ja miałam jeszcze nianię, która od urodzenia pilnowała mnie. A mama zajmowała się domem. Zawsze u nas było bardzo dużo gości, mnóstwo ludzi.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły?


Zaraz powiem. Mieliśmy bardzo ładne mieszkanie, ponieważ ojciec mój był dobrze uposażony, miał duże stanowisko, no więc mieliśmy zawsze te mieszkania… Tu właśnie na Wiejskiej to mieliśmy siedem pokoi, pięknie rzeczywiście urządzone. Przypominam sobie, nie tylko wyposażenie mieszkania było dobre, ale było po prostu piękne. Wiele było dobrych obrazów, bardzo duży księgozbiór, no bo to było już w rodzinie. Tak że wszystko było bardzo tak rzeczywiście estetycznie i pięknie prowadzone. Wojna nas zastała w bardzo okrutnym okresie, z tym że…

  • Chciałam jeszcze zapytać o szkołę przed wojną.


Więc ja chodziłam do szkoły… Mieszkaliśmy przy rogu Wiejskiej i ja chodziłam do szkoły też na Wiejskiej, tylko kawałek dalej. To była szkoła Kowalczykówny i Jaworkówny. Prywatne żeńskie gimnazjum Kowalczykówny i Jaworkówny. Dwie przełożone były, właśnie te nazwiska. I tam byłam… Mówiąc szczerze, no chodziłam do tej szkoły, ale ponieważ w grudniu 1938 roku… Jeszcze się cofnę właśnie na przedwojnę trochę, ponieważ właśnie wtedy… Kiedyś idąc ulicą, przypominam sobie, że to było gdzieś tam, no wszystko jedno gdzie, przy jakiej ulicy, nieistotne, ale to było w Warszawie i szliśmy ulicą. Szedł mój ojciec, trzymał pod rękę moją mamę, mama trzymała za rękę mnie, taka trójka szła. I idziemy ulicą i tak… To było tak tutaj, Nowy Świat, a tutaj była może Freta, nie przypominam sobie już teraz całkiem. Wyszliśmy i idziemy ulicą. W pewnym momencie jedzie jakiś motocykl. Jedzie ten motocykl, wjechał od Nowego Światu, bzzzz i szturnął mojego ojca tak, że mój ojciec się po prostu przewrócił na wznak. Upadł. Mama się przestraszyła, ja też. Zaraz się znalazł jakiś policjant, tego idiotę na motocyklu zaraz aresztować i tam dalej, spisuje protokół, to wszystko, a mój ojciec się podniósł z ziemi i mówi: „Proszę pana, może po prostu… Niech go pan puści, no bo widzi pan, nic mi się nie stało, bo ani nie mam złamanej ręki, ani nogi, normalnie mogę chodzić, więc jest chyba wszystko w porządku”. Nie przypuszczał, że za pół roku umrze, właśnie po tym upadku. Bo co się stało? Jak on upadł na wznak, okazuje się, odbił nerki. I za pół roku okazało się, że te nerki są owrzodzone, zrobił się jakiś straszliwy rak i mój ojciec pół roku później umiera. Widzi pani, jak to się nic nie przewidzi.

  • Czyli jeszcze przed wybuchem wojny?


W trzydziestym ósmym roku, w grudniu. 12 grudnia 1938 roku umiera mój ojciec. I na całą wojnę moja matka zostaje sama ze mną. Wprawdzie wyposażona była odpowiednio, bo jak mówię, nie byli moi rodzice biedni, no ale jednak zostaje sama, bez męża. Pół roku mija i zaczyna się wojna. Ale jeszcze po śmierci mego ojca to wspominam wspaniale to ostatnie lato, ponieważ miałam kuzynów, którzy mieszkali na Wołyniu i tam mieli majątek. To tam był Kowel, Sarny, Dąbrowica, o, te miejscowości, na Wołyniu. Oni w trzydziestym ósmym roku, po śmierci mego ojca, mój stryj skontaktował się z mamą i powiedział, że zabiorą nas na wakacje do siebie. Rzeczywiście te wakacje to wspominam zupełnie jak jakieś… nieprawdopodobną, wspaniałą taką… Morze radości. Bo nie dość, że była przepiękna miejscowość, doskonale zadbane, ale było mnóstwo młodzieży. I taka był taki zwyczaj, że… Tam były przeważnie tylko majątki. Tam nie było jakichś chłopskich zagród, tylko jeżeli byli chłopi, to tacy, którzy byli zatrudnieni w tych majątkach. I z każdego z tych majątków… Po prostu jeździło się do tych majątków i zawsze, w każdej z tych miejscowości, specjalnie panie przygotowywały pyszności. To, co było najwspanialsze, to to wiozły ze sobą w takich… No oczywiście samochodami się wtedy nie jeździło, tylko były wozy normalne i bryczki, znaczy właściciele jeździli bryczkami, a służba tymi takimi wozami, na których były te różne pyszności. Rzeczywiście nas tych wtedy było nie można zliczyć ile, bo z każdego majątku przecież ileś tych dzieci przyjeżdżało.

  • Pani miała wówczas jedenaście lat.


Ja miałam wówczas jedenaście lat, tak, i pomysły miałam niesamowite. Byłam bardzo żywa. I te dzieci, które też tam ze mną były… Przyjaźniliśmy się wszyscy niesamowicie i coraz tych dzieci było więcej. I z każdego majątku jeszcze dodatkowo przyjeżdżali i różne pyszności nam dawali, więc myśmy byli w siódmym niebie wszyscy.

  • Czy zdążyła pani wrócić z mamą do Warszawy przed wybuchem wojny?


No więc właśnie. Pojechałyśmy tam z mamą i z moją nianią, która była zupełnie już przywiązana do mnie tak, że nie było mowy, żeby ona gdzieś została. I tak było przez te cudowne, nieprawdopodobnie urocze wakacje. To był ostatni moment spokojnego życia. Bo to były wakacje i już jak się zaczynała… Zaraz, jak to było? Wojna wybuchła 1 września, ale tam myśmy były cały lipiec i cały sierpień. I w początku sierpnia już mój dziadek, który… bo ja miałam trzech wujów, znaczy rodzeni bracia mojej matki, i dziadek. Oni wszyscy byli ułanami, ci wujowie i dziadek też. A dziadek pracował tutaj w Sztabie Głównym. Więc właśnie w ostatnich dniach sierpnia mój dziadek telefonował do mojej mamy. Ale to telefonował tak, że codziennie miała od niego telefon, w tych ostatnich dniach sierpnia, bo tu już wyglądało na to, że będzie wojna, a dziadek, ponieważ pracował w Sztabie Głównym, więc był blisko tych wszystkich informacji.

  • Jak nazywał się dziadek?


Franciszek Gryczyński.

  • Wie pani, jaki posiadał stopień wojskowy?


Nie powiem pani. Tak samo trzech wujów miałam ułanów i też nie pamiętam, jakie mieli stopnie. I dzwonił, żeby… „Koniecznie wracaj z dzieckiem do Warszawy. Masz wrócić koniecznie z dzieckiem do Warszawy”. Codziennie były te telefony. No i mama oczywiście powiedziała mojemu stryjostwu, że jednak ponieważ dziadek tak nalega, no to nie ma gadania, tylko musi wrócić. Wobec tego rzeczywiście tam był jeden z gości, bo tak jak mówię, gości było sto pięćdziesiąt osób, więc był jakiś pułkownik, i mój […] stryj tego pułkownika, który był u niego gościem, zobowiązał do tego, że ma dać mu słowo oficerskie, że moją matkę ze mną dostawi do samego domu. Nie tylko do Warszawy, ale do samego miejsca, gdzie mieszkałyśmy, to znaczy na tej Wiejskiej. No i rzeczywiście wyruszyłyśmy.

Najpierw jedziemy pierwszego dnia. Tam jeździło się mniej więcej chyba dwadzieścia cztery godziny, normalnie pociągiem. Normalnie, ale tu już wtedy się jechało nienormalnie, bo już niestety zaczęła się wojna, już pierwsze dni. Więc wyjechałyśmy i najpierw tak: pociąg stanął przy jakiejś stacji, dobrze, nic. Potem pociąg przy drugiej stacji i co my tu widzimy? Nagle widzimy, że latają… Pociąg przystanął, stoi, wszyscy siedzą w wagonach i w pewnym momencie nagle widzimy, że latają jakieś samoloty. Pierwszy raz w życiu wtedy zauważyłam samolot, lecącego szwaba (bo już nie mogę powiedzieć „tego Niemca”, bo szwaba, ja nienawidzę tego gatunku). Siedział w samolocie i ja go widzę, więc jak musiał bardzo się zniżyć, że ja go widzę. On się patrzy i, o tak, karabinem maszynowym jedzie po tych ludziach, którzy wysiedli z pociągu. Przecież wiedział, że to nie było wojsko, tylko to był zwyczajny, cywilny pociąg. Normalnie kilka tych wagonów i koniec. Więc wtedy pierwszy raz zobaczyłam właśnie szwaba, który strzelał do ludzi. Najpierw nie wiedziałam, co to znaczy, ale potem się zorientowałam. I później na każdej stacji dosłownie, przed dojazdem do stacji, pociąg się zatrzymywał i wszyscy musieli wysiadać i pod takie podkłady, takie drewniane, takie belki, pod to musieliśmy się wczołgiwać wszyscy, bo jak stawał pociąg, to zaraz przylatywały te samoloty i robiły ostrzał. Więc chodziło o to, żeby po prostu uratować życie. Tak że ten pociąg nasz to wyjechał normalny, ale potem on normalnie już nie wyglądał. Przede wszystkim prawie wszystkie szyby były wystrzelane, no bo oni robili dobry ostrzał, żeby trafiać. Poza tym w wielu wagonach nie było drzwi albo były jakieś połamane te drzwi. Ten wojskowy, który eskortował moją mamę i mnie, miał pełne ręce roboty, bo w pewnym momencie na którymś tam przystanku, już nie wiem jakim, wszystko jedno, pociąg przystanął i ten maszynista gdzieś tam się upchnął, nie mogli go znaleźć, i powiedział, że nie pojedzie dalej, bo się bał, że po prostu go zabiją. Bo taki był ostrzał na każdej stacji. I w rezultacie ten eskortujący nas pułkownik znalazł go, gdzieś go tam wydłubał, przyłożył mu rewolwer do głowy i powiedział: „Utłukę cię, pamiętaj, zaraz ci strzelę w łeb, jeżeli nie chcesz jechać. I znajdę drugiego, który będzie pociąg prowadził”. No i ten: „Dobrze”. Wobec tego z tą… dojechał do Warszawy. Ale to było coś niesamowitego. Pociąg wyglądał jak jedna wielka… strzęp – bez okien, bardzo wiele drzwi brakowało, no coś fatalnego. Tak że to była męka, a nie podróż.

  • Który to mógł być dzień września?


To było kilka dni września, bo myśmy jechali przez kilka dni chyba. Dawniej pociąg jechał dwanaście godzin, a wtedy jechał chyba ze trzy dni, bośmy stawali. Potem nie chciał jechać żaden, potem jakieś tam popsute były…

  • Czyli jeszcze przed wyjazdem z tego majątku już pani wiedziała, że rozpoczęła się wojna?


Tak, dlatego że była wiadomość od dziadka. Mówił, że natychmiast musi mama wracać, dlatego że wojenne są takie te… No i przyjechałyśmy. Rzeczywiście do Warszawy się dojechało, do Dworca Wschodniego, nie do Głównego (nie wiem dlaczego, ale mnie to nie interesowało). Wysiedliśmy tam, pułkownik oczywiście był bez przerwy z nami, i dojechałyśmy do… Przez most Poniatowskiego mieliśmy jechać. Wtedy tam przystanęliśmy i nie było czym, no więc jednak jakoś ten pułkownik znalazł jakąś tam dorożkę, bo przecież wtedy nie było… tramwaje jakieś były, ale już nie pamiętam jakie, w każdym razie znalazł jakąś dorożkę, w tę dorożkę się wsiadło i on nas dowiózł do samego domu. Ale jechało się tak dlatego, że most Poniatowskiego to była jedna wyrwa z jednej strony, druga z drugiej strony, same dziury były w tym moście. Był oczywiście pilnowany przez nasze wojsko. Dowiózł nas ten pułkownik do domu, to znaczy do Wiejskiej, bośmy mieszkały na Wiejskiej, tak jak mówiłam.

 

  • Czy pani dom nie ucierpiał w żaden sposób?


Na razie. Na razie dom stał. Niestety tutaj zaczęły się już… Bombardowanie, wojna, więc… Jeszcze chyba przez miesiąc czy dwa… nie pamiętam, kiedy myśmy się stamtąd wyprowadziły… Bo nas wyrzucili Niemcy. Widocznie musieli już wejść do Warszawy.

  • To już po kapitulacji Warszawy.


No, po kapitulacji, tak. Czyli to chyba był koniec września.

  • Bardziej październik.


Właśnie. Już teraz nie kojarzę tych szczegółów.

  • Gdzie panie zamieszkały?


Wtedy wyrzucili nas na zbity pysk, bo tak jak mówię, ten dom był wyjątkowej urody, i moja mama przeniosła się ze mną w Aleje Jerozolimskie 34. Tam w tych Alejach jeszcze też było duże mieszkanie, bo tak jak mówię, rodzice byli zamożni i bardzo dużo było księgozbiorów, obrazów i różnych tam… Szereg… Siedem pokoi, no to trzeba było czymś umeblować. To nie były jakieś takie dziadostwa jak w tej chwili, bo teraz to jest…

  • W Alejach Jerozolimskich było mniejsze mieszkanie?


Ale też jeszcze siedem pokoi. Bo mama umeblowała to wszystko. Rzeczywiście jakoś tam się ulokowałyśmy, przeżywałyśmy to.

  • Z czego utrzymywała się pani mama w czasie okupacji? Z majątku, z oszczędności zgromadzonych przez tatę?


Nie, nie, pracowała, już pracowała. Tylko teraz nie bardzo sobie przypominam. Pracowała… Poza tym w ogóle była w AK, jak tylko się wojna zaczęła, no to mama od razu w AK. Mieszkałyśmy właśnie w tych Alejach i w Alejach dopadło nas Powstanie.

  • Jak wyglądała pani edukacja w czasie okupacji?

 

Po wybuchu to jak mówiłam, chodziłam do takiej ekskluzywnej szkoły Kowalczykówny i Jaworkówny. Ja mieszkałam na Wiejskiej, a też na Wiejskiej, tylko kawałeczek dalej, była właśnie ta szkoła, zresztą prowadzona znakomicie. Nie tylko, że samo wyposażenie szkoły było świetne, ale miałyśmy także na Wiejskiej, tylko trochę poniżej, jak się schodzi niżej, to tam był cały taki, jakby tu powiedzieć, teren przez naszą szkołę opanowany. To znaczy było ogrodzone wszystko, był dom, gdzie były różne urządzenia, żeby dzieci, dziewczynki, bo to była żeńska szkoła, żebyśmy mogły ćwiczyć na tych jakichś tam…

  • Gimnastyczne.


Tak, takie jakieś tam. To było rzeczywiście wspaniale, poza tym na świeżym powietrzu, więc znakomicie. Tak że szkoła moja była zupełnie cudowna. Były dwie przełożone, niestety obie zginęły w czasie Powstania. […]

  • Jak wybuchła wojna, pani miała jedenaście lat, czyli jeszcze szkoła powszechna, prawda?


Więc jeszcze szkoła powszechna. I wtedy już oczywiście szkoła moja zorganizowała komplety. Trzeba było te dzieci uczyć, bo przecież inaczej by zostały muły kompletne. Więc były komplety, robione w ten sposób, że po kilka dziewczynek, mniej więcej pięć, sześć, w poszczególnych mieszkaniach, w których mieszkali rodzice tych dziewczynek, tam się odbywały te komplety.

  • Nauczyciele byli z tej samej szkoły?


Nauczyciele z tej szkoły. Byli doskonale zorganizowani, w ten sposób, że zawsze miałyśmy przynajmniej dwie albo trzy lekcje różne, więc przychodził jeden profesor czy drugi, czy tam nauczycielka, wykładali, myśmy notowały sobie wszystko. Potem przychodził drugi, a potem dopiero myśmy już wychodziły. Z tym że profesorowie wychodzili zawsze po jednym, po jednym, po jednym. My to zależy, jak ktoś… Bo ktoś z rodziny zawsze po nas przychodził, żebyśmy nie szły same, bo było niebezpiecznie. Po prostuśmy się uczyły, tak że nie było żadnej przerwy w nauce. To było znakomicie zorganizowane.

  • Na której klasie pani zakończyła edukację do wybuchu Powstania?


Nie powiem dokładnie, ale chyba już byłam w gimnazjum. Powszechna była sześć lat, gimnazjum cztery, dwa lata liceum i dopiero matura. Więc ja byłam już w gimnazjum, ale nie powiem, w której klasie, jak Powstanie wybuchło. Jeszcze byłam w gimnazjum w każdym razie. Tak, bo to były komplety tak zwane. Na te komplety przychodził, tak jak mówię, jakiś jeden profesor i kilka dziewczynek.

 

  • Czy w czasie okupacji była pani świadkiem jakichś łapanek ulicznych czy rozstrzeliwań?


Tak, oczywiście, bez przerwy, bez przerwy. Jak się wychodziło na ulicę, to przede wszystkim zawsze rodzice pamiętali, żeby każda dziewczynka miała, no nie dowód osobisty, ale legitymację. I zawsze pilnowałyśmy… Bo jeździły tak zwane budy, to znaczy były takie ciężarowe samochody, które zgarniały po prostu, szczególnie młodzież, męską, żeńską. Zgarniały i na roboty do Niemiec. Okupacja to było jedne wielkie okrucieństwo. Trzeba było się strasznie pilnować. Jak jakaś „buda” była, to już prędko gdzieś tam pod bramę, już tego, żeby uciec. I tak jakoś przetrzymałam cały ten okres najgorszy.

  • Wspominała pani, że mama należała do AK. Czy pani jako dziecko podejrzewała coś, czy miała jakąś świadomość tego? Przecież oficjalnie na pewno się o tym nie mówiło.


Czułam to. Dlatego… Oczywiście, bo przecież zawsze przychodzili do nas różni ludzi, nieznani mi zupełnie. Ale ja się tym nie interesowałam. Natomiast…

  • Czy w szkole…


Komplety były. Ale ja do matury nie doszłam.

  • Chciałam zapytać, czy w szkole były kształtowane postawy przygotowujące młodzież do walki o przyszłą Polskę?


Oczywiście, no jasne, przecież nie istniały inne poglądy, tylko oczywiście patriotyczne. Przecież to było…

  • Czy była jakaś organizacja, może harcerstwo? Czy młodzież była gdzieś uczona pierwszej pomocy?


Nie, u nas w szkole harcerstwa nie było. Harcerstwa w szkole nie było u nas, nie. Natomiast były bardzo patriotyczne poglądy i to takie były utrwalane. Zresztą już i rodzice też tacy byli. […]

  • Jak pani zapamiętała 1 sierpnia, dzień wybuchu Powstania?


1 sierpnia… Tak jak mówiłam, mama moja była w AK, o czym ja nie wiedziałam, ale mogłam się domyślać. Z tym że oczywiście przede wszystkim w domu u nas… Tak jak mówiłam, dom był duży, przy rogu Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej. […] Ponieważ mama była w AK (o tym się nie mówiło, ale potem z tego wynikło, że oczywiście tak), więc pierwszego dnia… U nas był punkt opatrunkowo-żywieniowy w mieszkaniu. Mieszkałyśmy na trzecim piętrze, kamienica była trzypiętrowa, więc to było najwyższe piętro, róg Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Punkt, no jak na Powstanie, straszny, zupełnie straszny, bo narożne i jeszcze wysoko.
W pewnym momencie… A ja byłam taka, jak mówię, dość żywo interesująca się wszystkim, ale nie wnikałam w tamte sprawy, z tym że w pewnym momencie chciałam zobaczyć… Bo były bez przerwy [strzały] karabinowe, granaty i mnóstwo czołgów. Niemcy jeździli czołgami i przed czołgi mieli zwyczaj, bardzo „szlachetny” jak na Niemców, puszczali kobiety z dziećmi. Przed czołgi, pani sobie wyobraża? Jak ruszył czołg, to pani wie, co się robiło z tymi kobietami, z tymi dziećmi? Masakra, no masakra. Dlatego ja Niemców już nie polubię nigdy, nigdy nie mogę mieć dla nich szacunku. Tak ich znienawidziłam, bo przeżyłam sama to wszystko na własnej skórze. W pewnym momencie, ponieważ mama z tymi rannymi to była w dalszych pokojach, a ja postanowiłam… Ponieważ stale karabiny maszynowe było słychać, samoloty latały, puszczały bomby i straszliwy harmider był, a w pewnym momencie ja posłyszałam po prostu ciszę. Bo jak jest taki hurgot, a nagle jest cisza, to zaczyna być interesujące. To ja pobiegłam do tego pokoju, który był przy rogu, od strony ulicy i wzięłam sobie… głupia byłam zupełnie, no ale w tym wieku to trudno o…

  • Miała pani wtedy szesnaście lat?


Tak. Wzięłam poduszkę taką jakąś tam tego, wlazłam na stół, bo pomyślałam sobie, że jeżeli będę miała poduszkę, to jak będzie karabin maszynowy, to mnie nie zabije. Rozumie pani, w granicach mojego rozeznania. Wlazłam na ten stół, poduszką się tu zakryłam i ponieważ tam, o tak, jak tutaj u mnie jest ta biblioteczka, tam stała u nas mniej więcej tej wielkości szafka, tylko tyle, że to była tak zwana dawna bieliźniarka, więc całe ta… Tutaj są szyby, a tam było jedno wielkie lustro w drzwiach. Drzwi, to było lustro, więc jak wlazłam na ten stół, spojrzałam w lustro i widziałam to, co się działo na ulicy.

A to było trzecie piętro, tak jak mówię, więc widziałam, co się dzieje na ulicy. I ja się przeraziłam, bo właśnie widziałam, że… czołgi to jechały [jak zwykle] (to oczywiście [działo się] bez przerwy, tych czołgów było mnóstwo), ale widziałam mężczyzn, Polaków, z rękami skutymi do tyłu i prowadzonych czwórkami. Byli prowadzeni czwórkami przez szwabów, a szwaby oczywiście z karabinami maszynowymi, tu hełmy, tu wszystko, tutaj granaty i prowadzili ich.

Ja sobie wyobraziłam, że zaraz tych mężczyzn będą rozstrzeliwać, przeraziłam się, zaczęłam krzyczeć, płakać w niebogłosy, no dosłownie w niebogłosy i poleciałam do tej strony mieszkania, gdzie była mama z chłopcami, i mówię: „Chryste Panie! Jest koniec Powstania! – płakałam zupełnie jak oszalała – zaraz będą mężczyzn rozstrzeliwać. Chryste Panie! Co się dzieje?”. A chłopcy mówią: „Co ona – bo tam było kilku już takich tych rannych, więc mówią – co ona mówi? No to chodźmy, zobaczmy”. I jak zobaczyli, to powiedzieli do mojej mamy: „Matko święta! Jak my się stąd wydostaniemy?!”. No rzeczywiście, jak jest taka sytuacja. Ale mama moja, jak potem określono, miała generalski umysł i powiedziała: „Słuchajcie, nic… Spokojnie, spokojnie, ja was stąd wyprowadzę”. Tak jak mówię, było te siedem pokoi i był taki mały przedpokoik, przedpokoik, o taki, o takie tyciu, tyciu. Do tego przedpokoiku mama właśnie tych chłopców tam zaprowadziła i powiedziała: „Słuchajcie…”. A tutaj była taka szafka, półeczki i tam jakieś bzdury były, jakiś kompocik, jakieś tam konfiturki, coś tego, jak to jedzenie w czasie okupacji, bo było bardzo z tym źle, więc trzeba było przygotowywać coś. Mama mówi: „Zrzucajcie te wszystkie słoiki, wszystko, wszystko na zbity łeb, bo musicie się wybić dziurą, koniecznie musicie zrobić dziurę w ścianie”. A dawniej były te ściany grubsze, nie takie jak teraz. Więc mówi: „Musicie się zaraz wybić. Bierzcie, co się da, siekierę, młotek, wszystko, żeby dziurę wybić, bo musicie tędy wyjść”. Skąd wiedziała, to ja nie wiem, ale była rzeczywiście genialna. Oni wybili taką mniej więcej dziurę i mama mówi: „Teraz po jednym, po jednym będziecie wychodzić, pod dachami”. Skąd wiedziała, że ta nasza wysokość to jest pod dachami sąsiednich domów? To było szesnastu chłopców, to niemało, i oni wszyscy wyszli. Wszyscy wyszli. Potem my…

  • Czyli oni byli lekko ranni, że mogli sobie pozwolić na wyjście?


Ci tak, tak. No, ci, co byli, to właśnie chodzili. Tak, oczywiście. A myśmy… Oczywiście jak oni wyszli, to my prędko… Już się zasunęło tutaj to, te drzwi, żeby nie było widać, że tam coś się działo.

No i teraz my jesteśmy same, to znaczy było nas jakieś siedem czy osiem kobiet. Kilka osób, przechodząc ulicą – nagle zaczęło się Powstanie, więc ostrzał, no to zaczęły uciekać te osoby i wpadły do naszej klatki schodowej. Dozorca był oczywiście też w AK, jak prawie wszyscy. I dawniej te [domy]… Bo teraz to jest taki dom, stoi i jest ulica, i jest koniec, i więcej nic, a dawniej to tak było: tu był dom, front, wejście frontowe, zawsze bardzo eleganckie schody na górę, u nas były takie z białego marmuru… No ale oczywiście dozorca był w AK też, no wszystko prawie, więc na wszelki wypadek, tutaj to było to wejście do bramy, to on tę bramę zablokował, żeby nie ten.

Jak ci Niemcy weszli, bo rozwalili tę bramę, wpadli do podwórza, chwycili szesnastu mężczyzn, rozumie pani, szesnastu mężczyzn chwycili i wszystkich od razu w podwórzu rozstrzelali. Pani sobie wyobraża te rodziny, które zostały? No przecież to można było szału dostać. Myśmy były wciąż na górze, na tym trzecim piętrze. Frontowa klatka schodowa zablokowana przez dozorcę, tam rozstrzeliwanie, no więc słyszałyśmy te strzały. Przerażenie nas ogarnęło. Mama się trzymała jeszcze bardzo dzielnie, aleśmy się bały, bo z tymi kobietami, które były u nas w domu, to myślimy sobie: „No, wpadną i też nas pewno rozstrzelają, no bo co?”. Ale siedzimy na górze, nie schodzimy. W pewnym momencie słyszymy… Bo tak jak mówię, tu były schody kuchenne, to takie kręcone, a tutaj ta ładna klatka schodowa, którą zablokował nam dozorca. Tam już rozstrzelali tych mężczyzn, no więc myśmy słyszały te strzały, no to przestraszyłyśmy się. Ale byłyśmy tutaj, nas kilka kobiet było i mama mówi do tych naszych, takich okolicznościowo znajdujących się osób (same kobiety byłyśmy), że będzie trzeba zejść pewnie na dół, bo oni tu do nas zaraz wpadną. Żeby nas tylko nie chcieli rozstrzelać od razu. Rzeczywiście napięcie było straszliwe, ale po jakimś czasie słyszymy takie dudnienie na schodach kuchennych. Bo tak jak mówię, były takie kręcone schody kuchenne. I włażą Niemcy. Włażą Niemcy, no i… Ale tak jak mówię: w hełmach, tu granaty, karabin maszynowy w ręku, gęba straszna, w ogóle okrucieństwo takie, że kipi po prostu z pyska. Weszli, parę kroków zrobili, rozglądają się po mieszkaniu. „Kto tu jest właścicielem?” Mama mówi: „Ja”. A on do niej, do mamy tak… to ja się rzuciłam na niego jak ta hiena i krzyczę: Das ist meine Mutter! Das ist meine Mutter! Zgłupiał, nie spodziewał się takiej reakcji i mówi: „No to dobrze, to tego…”. [Zaczął rozglądać się] po mieszkaniu. Ponieważ mieszkanie duże i tak jak mówię, ładnie bardzo urządzone, więc oni co zobaczyli, to do kieszonki. Ja to widziałam. Mówię: „Mamusiu, oni kradną”. A mama tylko mi pokazała tak, mówi: „To nieważne. To nieważne, nic nie odzywaj się, nic”. No i dobra. Więc ja wobec tego dziób zamknęłam. Oni tutaj chodzą, chodzą, chodzą, coś tam właśnie świsną, tutaj tędy, śmędy i potem alles na dół. Dobrze. Więc schodzimy na dół. Ja mówię: „Mamusiu, żeby oni nas na tych… schodząc, żeby nas nie rozstrzeliwali”. Mama mówi: „Módl się, tylko się módl”. Moja mama była głęboko wierząca, rzeczywiście. W ogóle była zupełnie niezwykła, jak to potem już oceniłam. Zeszłyśmy na dół. To, cośmy zastały na dole, to trudno sobie w ogóle sobie wyobrazić, bo… Boże, pani sobie wyobraża kobiety, które straciły swoich wszystkich mężczyzn. Pani sobie wyobraża, jak one się czuły? No po prostu coś strasznego. No ale nas też tam spędzili. I jeden taki bydlak, właśnie ten uzbrojony po zęby, mówi: „No to teraz stawać tu, tu, tu”. W czasie Powstania był taki zwyczaj, że się nie szło ulicami, no chyba że się musiał ktoś [gdzieś przedostać], no to wylazł na ulicę. Ale na ulicach, tak jak mówię, bez przerwy obstrzał i było szalenie niebezpiecznie, więc raczej robiono z jednej piwnicy do drugiej piwnicy takie dziury, wyłomy i tymi wyłomami się przechodziło z jednej piwnicy do drugiej, z jednej piwnicy do drugiej, żeby jak najmniej wychodzić na ulicę. Bo były wprawdzie barykady, ale to było szalenie niebezpieczne, był bez przerwy ostrzał. Myśmy rzeczywiście tak przez tego szwaba były doprowadzone do tej piwnicy. I potem taki wyłom był, więc on wylazł tym wyłomem i nas, same kobiety, jak mówię, bo już mężczyźni nie żyli, same kobiety, ustawił nas tak w rzędzie. Było nas może ze siedem czy osiem. Postawił nas tutaj pod ścianą, tu ściana była, tutaj tego, tu przez ten wyłom wyszedł. I bardzo ślicznie do nas powiedział: „No to teraz stańcie tu, bo zaraz będziecie rozstrzelane”. Pani sobie wyobraża? Mężczyzna uzbrojony do kobiet, które są bezbronne, z dziećmi. Pani sobie wyobraża normalnego mężczyznę, który by tak mówił? To tylko szwab może tak mówić. Dlatego ja tak Niemców nienawidzę i nigdy się już do nich nie przekonam, bo na swojej skórze doznałam tego wszystkiego. I rzeczywiście, jak on nam mówi, że będziecie zaraz rozstrzelane, to ja do mamy mówię: „Mamusiu, ja chcę żyć!”. A mama: „Przestań! Nic się nie odzywaj, tylko się módl”. I jeszcze powiedziała mi tak: „Matka Boska nas ocali, zobaczysz. Matka Boska nas ocali, tylko się módl”. Ale pod tą ścianą stoimy i ten z tym karabinem maszynowym zaraz miał nas rozstrzeliwać. W pewnym momencie, jakiś drugi kumpel jego z sąsiedniej piwnicy, zawołał go: Hans, komm hier! No i ten się cofnął. Jak on się cofnął, to moja mama mnie za rękę, mówi: „Uciekamy, ale już, już!”. I przez piwnicę, przez jedną, do drugiej. Tam leżeli już i ranni, i pozabijani, i śpiący, i czort wie co. Wybiegłyśmy aż do podwórza, przez całe podwórze i aż do Alej, więc tak na okrągło. I do Alej.
No ale teraz dobrze, Aleje to przecież tak: czołgi, karabin maszynowy, bez przerwy ostrzał, samoloty latają i rzucają bomby – no jedno piekło. Więc jak tu… Ale mama mówi: „Słuchaj, uciekamy. Pamiętaj, uciekamy wzdłuż ulicy”. A w Alejach Jerozolimskich, no teraz może mniej, ale dawniej to było tak, że tutaj były Aleje, tu była jezdnia, a na tej stronie były bez przerwy, jedna za drugą, kawiarnie. I były takie poustawiane stoliczki, krzesełka, stoliczki, krzesełka, jak to w kawiarniach, na zewnątrz, bo przecież to był sierpień, więc to było ciepło, więc to wszystko stało na wierzchu. I mama mówi: „Słuchaj, uciekamy, uciekamy tędy”. „Uciekaj!”, „Uciekaj!”, „Uciekaj! Nie zatrzymuj się!”. Stale mi powtarzała: „Nie zatrzymuj się, tylko uciekamy, uciekamy”. I leciałyśmy, uciekałyśmy przed Niemcami, ale nie wiadomo dokąd. Więc lecimy tak, lecimy, lecimy. O Jezus, Maria! Ja się przewracałam, miałam warkocze. Ponieważ takie szmaty płonące jakieś latały, to mi się te warkocze zaczęły palić. Tu mnie piekło, tu mnie bolało, tu się znowu przewracałam co chwila, potłuczona byłam jak nie wiem co, no ale biegniemy. Mama: „Nie zatrzymuj się! Uciekamy!”.

  • Panie były tylko we dwie?


My z tych kobiet uciekałyśmy dwie, tylko dwie z tych, któreśmy się zdecydowały uciekać. Tak biegłyśmy i tak ja już się przewracałam co chwila, bo tak jak mówię, no było wszystko, co kto chce, na tej ulicy. Już te warkocze mi się tutaj palą i to mnie piecze i tutaj… Nie mogę złapać już tchu. Nareszcie jakoś tak oparłam się o tę ścianę, o jakiś mur i takie… Bo dawniej te bramy to miały takie słupy, że przy każdej bramie to takie było coś, takie dziwne. Dzisiaj tego nie ma, to nie można powtórzyć. I ja się tak obsunęłam jakoś, o to oparłam, zamknęłam oczy i tak sobie pomyślałam: „Jeżeli otworzę teraz oczy i zobaczę szwaba, to zaraz umrę”. I tu co? Otwieram oczy i w ogóle nie mogę uwierzyć, widzę nad sobą pochyloną twarz młodego człowieka, uśmiechniętego do mnie, więc nie szwab przecież. Bez munduru i biało-czerwona opaska na ręce. My nie wiedząc zupełnie, uciekłyśmy aż do polskiej placówki. Cud zupełny.

  • Na jakiej wysokości to było?


Przy rogu Brackiej. No ale od Marszałkowskiej do Brackiej w takich warunkach lecieć? No cud boski, zupełny. No i wtedy…

  • Czy umiałaby pani w czasie umiejscowić to wydarzenie? Który dzień sierpnia to mógł być czy która połowa sierpnia? Czy to był sam początek, czy to było już gdzieś później?


To były początkowe dni, dlatego że oni do nas w pierwszych dniach wpadli, więc to gdzieś było chyba może koło dziesiątego, nie wiem. To był początek.

 

  • I dotarły panie do polskiej placówki.


Do polskiej placówki. I właśnie ja zobaczyłam tę biało-czerwoną opaskę i tego młodego, uśmiechniętego człowieka, który zaraz nas ściągnął do bramy. Ściągnął nas do bramy i zaraz w bramie okazuje się, był jakiś tam wyższy szarżą oficer, chyba pułkownik. Widzi mamę i mnie, i pyta się: „Z jakiej placówki jesteście?”. A mama mówi: „Aleje Jerozolimskie 34”. No bo tak mieszkałyśmy. A on tak otworzył ręce, do mamy mówi: „Chryste Panie! – tak do mamy wyciągnął [ręce] – Chryste Panie! Jest pani bohaterką! Uratowała pani życie szesnastu chłopcom”. Mama moja się wtedy rozpłakała. Jezus, Maria!

  • Czyli ci, którzy uciekali przez ten wyłom w murze?


Wszyscy przez ten wyłom pod dachami. Wszystko uciekło, szesnastu chłopców. No a ten pułkownik, to mama się popłakała, no coś niesamowitego. Ale to nie był koniec dla nas, tylko to był dla nas początek. Bo co dalej?

  • Wie pani może, jaki to był oddział, do którego trafiłyście?


Nie, no tego to nie pamiętam. Nie, nie. Oczywiście mama moja to wiedziała, miała swoje powstaniowe wspomnienia, ale potem to wszystko podarła i wyrzuciła, w którymś roku już. Już tak, już potem, no bo widziała, że…

  • Wyszły panie z domu, tak jak stały, bez żadnego zabezpieczenia, bez niczego.


Moja mama była na tyle roztropna, że całą biżuterię zaszyła w pas. Nie to że tam…

  • Jednym słowem, miała przy sobie.


Miała przy sobie, w pasie. I powiedziała do mnie: „Jeżeli bym ja zginęła, to pamiętaj, że tu jest biżuteria”. I jeszcze była jakaś dokumentacja rodzinna. Wszystko to miała zaszyte tutaj na brzuchu. No nadzwyczajna była, zupełnie nadzwyczajna. Tak że w ogóle ten pułkownik, który… To powiedział: „Jest pani bohaterką, ocaliła pani życie szesnastu chłopcom”. Mama wtedy się rozpłakała, strasznie byłyśmy szczęśliwe. Ale tak jak mówię, to się zaczął dla nas okres bez mieszkania, bez jedzenia, bez mycia, bez picia, bez spania gdziekolwiek. No co dalej? A Powstanie trwało jeszcze dwa miesiące. Dwa miesiące. Więc i noce były, i dnie były, i coś z tym trzeba było robić. No straszne to było, zupełnie niesamowite. Tak żeśmy się…

  • Czy mama znalazła jakieś mieszkanie, jakąś kwaterę…

 

Nic nie znalazła, nikogo nie znalazła. Postanowiła… Bo najpierw byłyśmy po tamtej stronie, potem postanowiła przejść na drugą stronę, co było też nie proste, dlatego że były takie punkty w pewnych miejscach, przeważnie na skrzyżowaniach, ale nie na każdym, że się przechodziło przez Aleje. A przejście przez Aleje to nie było byle co, bo tak: tu był pas asfaltu, który jest do dziś, ale pod spodem tunel, więc podkopu robić nie można było, bo zawsze były podkopy i tymi podkopami się przechodziło. Takimi pod… Żeby jak najmniej było tego miejsca, żeby strzały nie dochodziły. Więc przeważnie były wykopy, a tu nie można było zrobić wykopu. Ale wreszcie mama powiedziała do mnie któregoś dnia: „Wiesz co? Tu nikogo nie znamy, nikogo nie mamy. Nie mamy mieszkania, nie mamy nic. Może znajdziemy kogoś z bliskich, znajomych ludzi czy jakichś kuzynów po drugiej stronie. Więc trzeba przejść”. Ale tak jak mówię, Aleje dzieliły Warszawę na północną i południową, więc myśmy były w tamtej i postanowiłyśmy przejść na drugą. Z tym że to musiało być zgłoszone oficjalnie, bo tutaj była „szarża” i z tej strony też „szarża”. Jedni wypuszczali ludzi, znaczy wiedzieli kto, przeważnie po jednej osobie biegło się, tam na drugiej stronie odbierano. Bo jeżeli ktoś zginął na tej trasie, no to musiało się tego człowieka ściągnąć, bo albo był ranny, więc trzeba go było ratować, albo był trup, no to się go wyrzucało. Mama postanowiła jednak zdecydowanie przejść, więc rzeczywiście zdecydowałyśmy się i ten pułkownik mówi: „Dobrze”. Wobec tego najpierw podkopem takim, żeby to podejść pod to. Tak że nauczyli mnie i mama mówi: „Ty będziesz pierwsza biegła, pamiętaj”. Pouczali nas i mówili, że trzeba biec, [to znaczy] jeżeli tylko jest karabin maszynowy, to wtedy trzeba spokojnie stać, czekać w tym wyłomie. Natomiast jeżeli już jakoś tam ucichnie czy w ogóle nie widać samolotu czy czołgów, no to wtedy można dać susa i przebiec. Ale to tak się mówi „susa”, ale w takich warunkach to straszne. Więc mama mi powiedziała: „Słuchaj, ty będziesz biegła pierwsza. Pamiętaj. Tylko się pomódl, przeżegnaj się…” i tego. No i rzeczywiście… Więc powinnam iść spokojnie, bo wtedy właśnie ten karabin maszynowy ucichł, tylko czołgi się gdzieś tam posuwały, a ja powinnam iść jak ten taki grzeczny kotek, spokojnie. A ja nie wytrzymałam nerwowo i dałam straszliwego susa przez cały ten teren. Przebiegłam i zleciałam „na zbity łeb” tam do tego wyłomu i pod nogi wpadłam znowu jakiemuś tam pułkownikowi. No bo to zawsze „szarża” odbiera. Oni mówią: „Matko Boska! Potłukłaś się”. Ja mówię: „Nie, nie, nie potłukłam się”. Ale mówię: „Tam jeszcze moja mama jest”. No i na tę mamę to się trochę poczekało. Mama też szczęśliwie dotarła do mnie. Aleśmy szukały wszystkich, jakich tylko znajomych się znało, kuzynów różnych – z nikim się nie skontaktowałyśmy. Bo przecież nikt w mieszkaniu nie mieszkał, tylko ludzie siedzieli gdzieś po piwnicach, po jakichś tam bunkrach, po jakichś tam…

I teraz: bez żadnych warunków do życia. Co można było jeść? Właściwie ja byłam tak straszliwie głodna, że myślałam, że zginę z głodu. A co się jadło? Więc niech pani sobie wyobrazi, że Niemcy mieli nie tylko czołgi, ale mieli też całe zastępy takich jakichś kolumn z końmi. Więc dla tych koni to oni mieli worki z owsem, no bo koń musi coś jeść, prawda, więc to mieli dla koni. I to było w workach. Polacy wielokrotnie te worki ściągali i potem takie były punkty gdzieś tam, co ileś tam domów, takie były wielkie kotły i tam w piwnicach gotowano właśnie ten owies. Pani sobie wyobraża, jakie to „dobre” jest? Owies, z tymi „osiorami” takimi. Ja myślałam, że ja tego nie przełknę, ale musiałam, bo byłam tak głodna. No co ja miałam jeść?! Wszystko jedno co, byleby tylko się dało przełknąć. Ohydne. I czego było dużo? Tego owsa i cukru. Cukier, bo to zdobywało się na Niemcach. Oni mieli wory cukru i wory owsa dla tych swoich koni, więc to było straszne, ja byłam potwornie głodna.

 

  • Gdzie znalazły panie ostatecznie jakąś możliwość pobytu, zamieszkania?


Żadnego pobytu. Przez dwa miesiące po piwnicach, bez łóżka…

  • Ale z jednej piwnicy do drugiej?


No oczywiście, byle jak, jak się dało. Więc kiedyś… Przecież gdzieś trzeba było usnąć, gdzieś trzeba się było położyć. No a gdzie się pani położy? Na ulicy się pani położy? Pod czołgi?

  • Te piwnice zapewne były pełne ludzi…


Ale oczywiście…

  • Czy były panie przyjmowane życzliwie, że ktoś się przesunął, udostępnił kawałek siennika czy raczej…


Kochana, gdzie życzliwie, przecież było tych ludzi za dużo. Nie było gdzie siąść, nie było gdzie się przytulić. Przypominam sobie, że kiedyś do jakiejś takiej piwnicy wlazłyśmy i była taka duża skrzynia, taka prawie jak ta moja kanapa, taka długa. No skrzynia. Takie, takie… z desek takich. Mama mówi: „O, popatrz, tu będzie całkiem jak łóżko. Może się trochę prześpimy?”. No bo trzeba było przecież kiedyś spać. Więc położyłyśmy się na tym, no i chciałyśmy się przewrócić. Ale ponieważ te deski były zbutwiałe, więc żeśmy wleciały do tej skrzyni i się poharatałyśmy. A mama w ogóle była ranna w nogę, jeszcze to było, że była ranna tu, mniej więcej, o tu, tu w nogę była ranna. Jakiś tam opatrunek jej zrobili, no ale bez opatrunków to się paskudziło. Poza tym brud, kurz, no przecież w piwnicach się żyło. Dwa miesiące życia w piwnicach.

  • Jak panie organizowały sprawę jedzenia, aprowizacji? Czy też przy kimś, ktoś…


Przy okazji, jak się weszło i było to…

  • Ktoś się dzielił, tak?


No nie to, że się ktoś dzielił.

  • Czy to były kuchnie polowe?


To były kuchnie, w piwnicy właśnie. takie były jak największe kotły.

  • Te, które dla Powstańców i dla ludności też.


Tak, i to gotowali wszystko. Wszystko. Kto podszedł, mógł, no to zjadł. Z tym że też nie było w czym jeść. No bo w czym pani będzie jadła, w dłoni? Nie. Więc gdzieś tam ludzie ściągali z poszczególnych mieszkań jakieś tam garnuszki, jakieś kubeczki, jakieś coś. Nie no, zupełnie nie wiem, w jaki sposób przeżyłyśmy.

  • Na jakim obszarze się panie poruszały, na jakich ulicach ta tułaczka przebiegała?


Przeszłyśmy potem na tę stronę, to znaczy tu, na tą już, tak jak mówiłam, przez Aleje się przeszło, ale też niedaleko. Też niedaleko, bo po prostu nie było jak iść i nie było celu. A wszystkich znajomych, których miałyśmy, to z nikim się nie spotkało, z nikim absolutnie.

  • Czyli to było cały czas w obrębie Alej Jerozolimskich?


No nie, no dalej, dalej, po tej stronie już. Potem już było po tej stronie. Ale no, rzeczywiście, zupełnie nie wiem, jakim sposobem przeżyłyśmy, bo przecież bez jedzenia byłyśmy, tylko to, co można było… Ja byłam tak głodna, że nie mogłam stać na nogach. Straszne to było. Tak że później jak wyszłyśmy, już Powstanie się skończyło, to nie wiedziałam, co mam właściwie… Mama moja, bidula, była ranna i w pewnym momencie zaczęłam się bać o mamę, bo jakieś takie miała objawy, że… Już byłyśmy w jakichś tam… To było nawet gdzieś przy takim… Nie pamiętam, jak się ta miejscowość nazywała, to już było pod Warszawą, bo potem myśmy wychodzili. To wyjście to straszne.

  • Pamięta pani, jak to wyjście się odbywało, kiedy się odbywało?


Tak, drugiego dnia, to znaczy 2 października wychodziłyśmy. Ale to wychodzenie to było straszne. Tak Bogiem a prawdą to byliśmy wszyscy potwornie wygłodzeni, potwornie zmęczeni i jeszcze do tego czekał nas albo Oświęcim, albo Ravensbrück, zależy, co wymyśli szwab. Więc żeśmy wychodziły strasznie słabe, strasznie zmęczone. W pewnym momencie, przypominam sobie, że wyszłyśmy i to jakoś tak szło się i doszłyśmy do takiego punktu, gdzie wiedziałyśmy, że tam ktoś z naszych znajomych mieszka. Więc żeśmy tam doszły, ale oczywiście u wszystkich tych znajomych to było pobojowisko i wszędzie ludzie leżeli tak, no… Jak był jakiś materac, to było dobrze, jak był koc, to też było dobrze. Ale przeważnie tak na podłodze wszędzie. A tu październik, tak że wie pani, to tak wesoło nie było. Ale przypominam sobie samo wyjście. Więc jak wychodziłyśmy z Warszawy, to wzdłuż… Bo tutaj jezdnia, ale tutaj wzdłuż jezdni były te rowy takie i przy tych rowach stali kolejarze, którzy… Muszę powiedzieć, że dla kolejarzy mam nadzwyczajny szacunek i wdzięczność, bo stali, wiedzieli, że my jesteśmy śmiertelnie głodni, śmiertelnie brudni, ledwo żywi. Trzymali duże takie, jakby tu powiedzieć, takie kubły z gotowaną jakąś tam zupą i dawali do miski, żeby zjeść trochę tej zupy. Drugi miał chleba trochę. No, różne rzeczy takie, po prostu jedzenie. Ale ja myślałam, że ja zjem konia ze skórą, ale okazuje się, miałam tak skurczony żołądek, że… No ale nic. Więc tutaj coś tam, coś tam można było „przetrącić”. Ci kolejarze stali i mówili, gdzie można uciekać, gdzie jest taka straż niemiecka, która ma „przymrużone oko” i przepuszcza. I można wtedy uciekać.

  • Ci kolejarze na jakim odcinku byli, w którym miejscu?


Od samej Warszawy, od samego wychodzenia.

  • Ale to już było poza granicami miasta czy w okolicach Dworca Zachodniego?


Zaraz za dworcem. Poczciwi kolejarze, mam nadzwyczajną wdzięczność. Właśnie stali i mówili, że… Mnie taki jeden powiedział… Przede wszystkim dali mi jakiś tam płaszczyk i do tego płaszczyka… Tam były kieszenie, no to w tych kieszeniach to mi jakoś tam kawałek chleba dali i znowu coś tam, i znowu coś tam, że do jedzenia. Człowiek by wszystko zjadł, ale tak był skurczony żołądek, że to się nie dało jeść. I tutaj oni stali, ci kolejarze, i mówili: „Słuchajcie – do nas tam powiedzieli – słuchajcie, tu będzie tak, jeszcze parę metrów i potem dalej będzie taka kładka i przez tę kładkę po jednym możecie skoczyć i wtedy będziecie już poza tym kordonem. Bo – mówi – tam jest taka…”. A, jeszcze powiedzieli: „Tam jest taki strażnik, który nie jest bardzo groźny i on nie strzela”. No dobra, więc mama do mnie powiedziała: „To idziemy tam. Ty skoczysz pierwsza przez tę kładkę”. No dobrze, no to ja, puf, skoczyłam i poleciałam już tam, po jakieś opłotki i chwileczkę tam stanęłam przy tych płotach. A tu godzina już szósta, a tu, wie pani, 2 października, to przecież jest ciemno prawie. No ale czekam chwilę, czekam, czekam na mamę. Potem mama „podskoczyła”. I mówi: „No popatrz: Boże, dzięki Ci, Panie, jesteśmy wolne”.


Ale co dalej? No rzeczywiście, co dalej. Jesteśmy na wsi. Ale goło, bez domu, bez niczego. W pewnym momencie… I tak oparłyśmy się o taki płot, taki duży płot był tutaj. Tośmy podeszły do tego płotu, oparłyśmy się obie i tak stoimy. Chwilę, chwilę stałyśmy, niedługo, w pewnym momencie przed nami otwiera się furtka, jakiś mężczyzna wychodzi i mówi: „Z Warszawy jesteście? Z Warszawy?”. Mama mówi: „Tak”. – „Chodźcie, chodźcie, czekamy na was”. No i rzeczywiście wciągnął nas tam do siebie. Bieda, jakiej już nigdy potem nie spotkałam. Jedna izba to była taka… o, mniej więcej taka to była jedna ich izba. To była ich kuchnia. Druga izba to był pokój. I na tym koniec. Bo to był naprawdę kolejarz, który był po prostu biedny, ale za to serce wielkie. Wciągnęli nas tam do tej izby i mówią: „Słuchajcie, zaraz tutaj mamy dla was coś do zjedzenia, tylko pamiętajcie, bo tu potrafią przychodzić Niemcy. Więc jeżeli Niemiec [będzie] walił do tej furtki, to my was tutaj spuścimy do piwnicy, bo tam – mówi – jest takie zejście, dwa stopnie zrobiłem i tam wepchnę was i on was nie zobaczy”. Ja sobie myślę: „No to będzie wesoło, jak tak przyjdzie”. No, ale nic, siedzimy. Siedzimy i rzeczywiście na tym stole… Boże, ja marzyłam o tym, bo ja zawsze lubiłam bardzo kartofle, zresztą lubię do dziś. I sobie marzyłam, że jak wyjdę, to jak ja zjem tyle kartofli, to to w ogóle… A tutaj oni nam na tym stole dali taką michę barszczu, takiego z burakami, z różnymi tymi i jeszcze drugą taką michę kartofli. Jak ja to zobaczyłam, to se myślę: „Sama radość”. Myślałam, że to wszystko zjem. Skąd! Miałam tak ściśnięty żołądek, że w ogóle zjadłam parę łyżek i koniec. Nie można było jeść. I rzeczywiście, jeszcze Niemcy się dobijali, więc jakiś harmider tego, to on nas tam spuścił do tej piwnicy, tam posiedziałyśmy chwilę, no i potem już był spokój. Przenocowałyśmy, oni nas chcieli umieścić w prześlicznym, czyściusieńkim łóżku, bo mieli tam, tak jak mówię, tę kuchnię i tę drugą izbę, ale moja mama powiedziała: „Nie, słuchajcie, my jesteśmy dwa miesiące niemyte. Nie możemy wejść do waszego czystego łóżka, bo ja nie wiem, co jest z nami”. A potem, rzeczywiście, jak już wyszłyśmy później od nich…

  • Jak długo u tego kolejarza panie zostały?


Nie no, u tego kolejarza to byliśmy tylko jedną dobę. Ale oni byli tak zorganizowani, że oni nas eskortowali, właśnie ci kolejarze, do odpowiednich przystanków kolejowych, bo tam była jakaś, już nie pamiętam, jak się ta miejscowość nazywała, tam podprowadzali nas, żeby nie było straży niemieckich, i wtedy nas tam… Mówili: „No to teraz poczekajcie tutaj chwileczkę”. I potem ja sobie przypominam, taki moment był, że myśmy czekały tutaj na tym dworcu, pustym zresztą, i podjechał pociąg. Podjechał pociąg, ale ten pociąg był towarowy, więc ja… No co, towarowy pociąg to mnie nie interesuje. Ale ten kolejarz wychodzi do nas i mówi: „Słuchajcie, teraz zaraz ja was tam wepchnę do tego pociągu”. Mama mówi: „No jak my tam wejdziemy?” – „Nie bójcie się, my was wsadzimy”. No i rzeczywiście, był taki moment, że ten pociąg przystanął, taki właśnie towarowy, najpierw wziął mnie ten kolejarz i wsadził mnie… Podał mnie drugiemu, który był tam w tym… Na lokomotywę mnie wsadził, pierwszy raz jechałam w lokomotywie. Wsadził mnie tam do tego, ja tam sobie siadłam, myślę sobie: „O matko, jak świetnie, bo ciepło”. I potem mamę drugi wsadził i potem już pociąg pojechał z nami, tylko z dwoma. No i pojechałyśmy rzeczywiście kawałek, gdzieś tam nas odwieźli, wiedzieli gdzie, i znowu nas tam potem wysadzili. Już było… Ale ominęłyśmy Oświęcim, ominęłyśmy Ravensbrück i te wszystkie inne takie miejscowości. Ale potem zaczęło się tak, że… Oczywiście jesteśmy wolne, ale co dalej? Bez niczego.

  • Pamięta pani, dokąd dojechałyście?


Dojechałyśmy… Ale jak się ta miejscowość nazywała, to ja już nie pamiętam.

  • Daleko od Warszawy?


Nie, nie, to nie było daleko. A, zaraz powiem, bo to była miejscowość, gdzie mój wuj, mamy rodzony brat, był agronomem i miał własny majątek. I miał taką ambicję, żeby wszystko, co u niego rosło, żeby było najwspanialsze. Więc posyłał nam, tylko oczywiście to przed wojną było, posyłał nam specjalne takie koszyczki, w których były świeżusieńkie jakieś tam wyroby, które jemu wyrosły, takie, śmakie i owakie, przepiękne. Ale oczywiście to już nie było w czasie okupacji. W czasie okupacji to go wyrzucili natychmiast na zbity łeb i wuj był też bez niczego, goły i bosy. Ale to właśnie było w tej miejscowości, gdzie wuj miał majątek. Z tym że tak jak mówię, już majątek nie egzystował, bo Niemcy po prostu go wyrzucili. To było pod Garwolinem, bo tam miał właśnie majątek mój wuj. I myśmy tam się zgłosiły do tych takich jego sąsiadów. Była taka pani, która u mojego wuja była taką gospodynią. Tam myśmy się znalazły. Ona ze łzami w oczach nas witała. Mówi: „Boże święty, żeście przeżyły”.
Ale moja mama wtedy zaczęła chorować. Już jakoś coś się niedobrego zrobiło. Widzę, że mama się jakoś bardzo źle czuje i dostała gorączki. Dostała silnej gorączki, tak że trzeba było zaraz lekarza. Tam były takie ośrodki, takie były tablice duże, na których były wypisane miejsca, gdzie przyjmuje lekarz, gdzie są jakieś siostry takie, które jakieś schorzenia czy rany opatrują. Ale moja mama tak się rozchorowała, że dostała bardzo wysokiej gorączki i po prostu musieli zabrać ją do szpitala. Więc ja byłam przerażona zupełnie, bo się strasznie przeraziłam, że coś się mojej mamie może stać, może mi umrzeć. No i leżała w tym szpitalu chyba dobry tydzień, z dużą gorączką. Na szczęście ta pani, gosposia mojego wuja, już mogła tam chodzić do niej i tam dozorować, pilnować. Potem moja mama bardzo słaba była, wyszła i już zaczęłyśmy jakoś tak urządzać się. Ale to nie było gdzie, nie było jak, bo wszędzie było pełno ludzi, bo przecież tyle osób jak powychodziło z Warszawy, przecież gdzieś musieli mieszkać, gdzieś musieli spać. A tak to się spało, no tak jak mówię, pokotem. […] No to wszystko przeżyła, była strasznie osłabiona.

  • Pamięta pani dzień najpierw wyzwolenia Warszawy, a potem zakończenia wojny?


2 października.

  • Chodzi o wyzwolenie Warszawy. Jak długo tam panie przebywały pod Garwolinem? Aż do czasu, kiedy można było do Warszawy wrócić?


No, do 2 października trwało Powstanie, więc później.

  • Tak, ale później już po tej tułaczce, po opuszczeniu Warszawy, kiedy pani znowu wróciła do Warszawy.


Nie, nie to tego… A, no kiedy wróciłyśmy do Warszawy… Ja do Warszawy wróciłam chyba po piętnastu latach. No nie, nie było do czego, no nie było do czego. No nic nie było, nic. Tak że ja przez dłuższy czas mieszkałam u moich przyjaciół, we Francji byłam, w Paryżu, potem przez kilka lat byłam we Włoszech. Tak. Bardzo dobrze mi się wiodło.

  • Jak długo pani z mamą w tym Serocku mieszkała?


Nie bardzo pamiętam, ale tę zimę na pewno, to się jakoś tak przetoczyło. Bo to było najgorsze.

  • Pamięta pani dzień zakończenia wojny?


Nie.

  • Kiedy życie wróciło do normalności, że zaczęła pani znów chodzić do szkoły, mama pracować?


Ja nieprędko wróciłam do Warszawy, bo nie było do czego.

  • Czy chodziła gdzieś pani do szkoły?


Chodziłam już później na komplety. Tak.

  • Ale już po wyjściu z Warszawy, po wyzwoleniu?


Zaraz, jak to było… No bo ja chodziłam na komplety i na tych kompletach maturę też zdawałam, tak. I to wszystko już było… Bo nasza szkoła została zniszczona. Obie nasze przełożone, wspaniałe zresztą, Kowalczykówna i Jaworkówna, jedna była chora, leżała, nie mogła wstać, więc jak Niemcy wpadli, to druga dyżurowała przy niej. I to było na drugim piętrze. Tymczasem weszli Niemcy i tego, „błe, błe, błe”, żeby schodziły. To ta mówi, że ona nie może zejść i że musi po prostu jakąś ekipę sprowadzić, żeby sprowadzić tę osobę, bo ona nie chodzi. „A nie, to nie ma mowy”. I wie pani, co zrobili? Zastrzelili obie na miejscu. Tak że moje przełożone to były ofiary.

  • Gdzie pani zrobiła maturę?


Ja maturę robiłam w Krakowie, bo tam się oparłyśmy. W Krakowie i tam potem już studiowałam.

  • Wracając jeszcze do Powstania, do tych wspomnień powstańczych. Czy poza tą sytuacją, w której uciekając, dotarły panie do placówki powstańczej w Alejach Jerozolimskich przy Brackiej, czy później miała jeszcze pani kontakt z Powstańcami?


Z Powstańcami bez przerwy, bo przecież tylko się żyło z Powstańcami. Ale nie było gdzie mieszkać. Tylko się, tak jak mówię, położyłyśmy na takiej jakiejś skrzyni, ta skrzynia się zapadła i jeszcze się pokancerowałyśmy.

  • Jakie uczucia oni wzbudzali w pani, ci młodzi, dzielni chłopcy i dziewczyny? Jak pani na nich patrzyła oczami nastolatki?


No, bardzośmy się wszyscy jakoś… No to był jeden duch, porywający. Przecież wszyscy byliśmy za Powstaniem. Nie było takiego… W każdym razie w moim środowisku to na pewno nie.

  • Jakie były nastroje wśród ludności cywilnej, z którą panie przebywały w piwnicach? Czy też wspierające Powstanie?


No oczywiście, że wspierające.

  • Czy narzekające, złorzeczące, że tak cierpią?


Nikt takich rzeczy nie robił. No skąd, co za pomysły? To tylko teraz są takie jakieś wygłupy przy panu Komorowskim, za przeproszeniem, że… Nie chcę już nic mówić.

  • Czy była pani świadkiem ślubów powstańczych lub uczestniczyła pani w pogrzebach z udziałem księży?


Kochanie, żadnych… Kochanie, widziałam tylko już później w telewizji pokazany ślub dwojga Powstańców, ale tylko w telewizji i to teraz. Więc gdzieś tam musiały te śluby pewno być, ale bardzo niewiele, no bo wie pani, to nie był okres na śluby. A na ogół to niestety było tak, że… No, przypominam sobie na przykład… Jakżesz się nazywał taki znany polityk, który zmarł teraz? Bartoszewski. Mówiąc szczerze, z Bartoszewskim byłam po imieniu. I to w czasie Powstania się spotkaliśmy, bo Bartoszewski przeżył bardzo tragiczny moment. Mianowicie… Bo tak jak mówiłam, mama moja była w AK i Bartoszewski też był w AK. W pewnym momencie jakoś tak się stało, że moja mama zauważyła, że Bartoszewski jakiś jest pochylony nad kimś, kto leży. Okazuje się, zginęła narzeczona Bartoszewskiego. On strasznie rozpaczał, szalał, po prostu chwytał ją, nie mógł się pogodzić z tym, że ona nie żyje, uważał, że ona jest ranna, że może jakoś ją jeszcze da się wyratować. Mama moja go szalenie pocieszała i jakoś po prostu przemówiła do niego w ten sposób, że się uspokoił trochę. On potem, już po latach, myśmy się kiedyś spotkali. On tutaj przyszedł do mnie i właśnie mówił: „Przypominam sobie ten moment, kiedy twoja mama tak serdecznie mnie pocieszała”. I właśnie już nie pamiętam imienia nawet tej jego narzeczonej, jak zmarła. No i takie to są różne rzeczy.

  • Czy poza zbrodniami, których pani była świadkiem, jeszcze w domu, w Alejach Jerozolimskich, później, w czasie tej drogi, tej tułaczki po piwnicach w ciągu trwania Powstania, była pani może też świadkiem aktów ludobójstwa dokonywanych przez Niemców?


Cóż, to było jedno wielkie ludobójstwo przecież.

  • Chodzi mi o jakieś masowe egzekucje ludności…


No tak, no bo jechał czołg i tak jak mówię, a czołgi do tego służyły, że przed czołgami puszczało się, powiedzmy, dziesięć kobiet i piętnaścioro dzieci. I potem ten czołg jechał i masakrę robił, bo raz tylko dał salwę i po wszystkim było. Tak że to były masakry, masakry. Powstanie to jedno wielkie morze krwi.

  • Czy spotkała pani przedstawicieli innych narodowości, którzy walczyli po stronie Niemców?


Nie. Żadnych narodowości nie spotykałam. Tylko z Polakami się widziałam zawsze.

  • Czy w tej całej tragedii, którą pani przeżyła, ma pani może jakieś miłe wspomnienie, coś, co było taką chwilą radości, pocieszenia w tym trudnym czasie Powstania?


W czasie Powstania? Nie kochana, nie. Jedno pasmo krwi i tragedii. Tu nic nie mogę takiego odszukać.

  • Czy mimo tego bólu, który towarzyszy pani całe życie na skutek tych przeżyć, uważa pani, że Powstanie było rzeczą potrzebną i że dzisiaj też by się tak zdarzyło, czy…


Przecież Powstanie wybuchło dlatego, że Niemcy postanowili nas zniszczyć. No tak. Przecież zaczęli masowo wywozić, tam dalej w stronę nie do Oświęcimia, tylko… […] do tych obozów i przecież wszystkich nas niszczyli. Tak że Powstanie było konieczne po prostu. Ale zapłaciliśmy za to straszliwą cenę. Straszliwą cenę, bo żeby to ginął byle kto, ale przeważnie ginęli najlepsi, jakoś tak się składa.

  • Czy potrafiła się pani uporać z traumą tych doznań okresu okupacji i Powstania już w swoim młodzieńczym i dorosłym życiu? Zacząć je od nowa i zapomnieć o tym?


Nie, zapomnieć to się nigdy nie da. Ale to, no cóż, musiałam jakoś przeżyć to wszystko. Potem musiałam przecież, jak wyjechałam za granicę, to już…

  • W którym roku pani wyjechała?


Nie pamiętam.

  • Tak mniej więcej, lata pięćdziesiąte czy później?


Nie, chyba wcześniej, bo chyba… Zaraz, teraz jest 2015, no to chyba… Kiedy ja wróciłam, zastanawiam się. Bo przecież parę lat byłam we Francji i parę lat byłam we Włoszech, więc w których latach ja wróciłam, to nie wiem, bo nawet moi przyjaciele, serdeczni bardzo, oni… Zresztą tu koresponduję z nimi stale. To mi powiedzieli: „Słuchaj, ty wrócisz do Polski, ale co ty tam masz w tej Polsce właściwie? Przecież ty tam nic nie masz”. Ja sobie myślę: „Właściwie to mają rację”. No bo nic nie miałam, no naprawdę nic nie miałam. Z czym miałam wracać? Ale powiedziałam: „Wiecie co? Jeżeli wrócę, to tylko dlatego, że kiedyś umrę i jeżeli mam umierać, to chcę być pochowana w mojej ojczyźnie”. I wie pani, że oni się bardzo zastanowili i powiedzieli: „Wiesz co? No chyba tu nas przekonałaś. Tak. Że Polska to jest twoja ojczyzna i kochasz ją i tego ”. […]

  • Czy jest jeszcze coś, o co może nie zapytałam, a chciałaby się pani tym podzielić?


Nie, kochana, nie. Powstanie to jedna krwawa rana w moich wspomnieniach, tak że nawet mi jest ciężko myśleć o tym.

Warszawa, 29 maja 2015 roku

Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska

Halina Starnawska Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe, Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter